Trucizny/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trucizny |
Rozdział | XXV |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Panna Antonina wstała nazajutrz zafrasowana. Było święto, więc nie szła do biura. Miała czas pomyśleć o skutkach wydartej przez siebie obietnicy.
Przedewszystkiem uświadomiła sobie wyraźnie, że nie pozostaje nic innego, jak osiąść na Zabołotnem. Tam Wasilewicz otrzeźwieje, a wieś go uleczy. Pociągnie go ruch, polowanie. Sama panna Antonina uważała za szczyt swych marzeń być dziedziczką jeżeli nie całego klucza Wasilewskiego, to choćby jednego folwarku. Podświadomie czuła to, jako bez porównania wyższy stopień hierarchji społecznej, niż posiadanie ogromnej fortuny aferzysty. Miała chłopski głód ziemi. Inżynier mógłby jej kupić również folwark. Ale to nie było panowanie nad okolicą, gdzie ją znano, jako małą, z umorusanym nosem. Wasil, który ją pobił za kradzież jabłek, albo Stefan, który jej nawymyślał za wpuszczenie krowy w żyto będą jej teraz mówili „pani“. Nie mogła oddzielić swojej dziecinnej świadomości od obecnej, dojrzałej. Przeszła przez życie z osobowością nierozczłonkowaną na stopnie i pragnęła tej samej satysfakcji, o której marzyła w dzieciństwie.
Można żyć na Zabołotnem. Trzeba tylko mieć pieniądze na inwentarz i budynki. Wiedziała, że w banku bardzo trudno jest wystarać się o pożyczkę. Same pomiary zrujnują, bo plan Wasilewa i wszystkich folwarków zaginął. Nagle przypomniała sobie swoją opiekunkę.
Była to księżniczka Tarachońska. Bardzo religijna, nie wstąpiła do zakonu, a żyła w świecie, czyniąc dobrze po swojemu. Uważała się nie za właścicielkę, lecz za administratorkę swej ogromnej fortuny. Ofiarnością jej nieraz kierował ksiądz Justyn, którego oceniła odrazu, przy pierwszej znajomości.
Pannę Antoninę skierowano do niej, jako zdolną dziewczynkę, która skończyła szkółkę wiejską i na gwałt pragnęła wiedzy. Dopomogła jej do ukończenia szkoły średniej i wyprawiła do Krakowa, na kursy Baranieckiego, zaopatrzywszy w list do Sióstr Urszulanek, które miały dokonać jej konwersji na katolicyzm.
Zamiast tam się udać, panna Antonina drapnęła na kursy do Moskwy, dając folgę swym instynktom, ciągnącym ją do życia rozluźnionego, bez wędzideł wyższych nakazów kultury.
Ale teraz była Polska Niepodległa i na wszystkie grzechy przeciw polskości zapadła amnestja. To też panna Antonina, chociaż z wewnętrzną obawą, wybrała się do księżniczki. Z gruboskórnem niezrozumieniem psychologji istot wyższych od siebie, ubrała się najokazalej, z całym podkasanym szykiem współczesnej ćmy dancingowej. Niech wie księżniczka, na co to ona wyszła.
Znalazłszy się przed drzwiami staroświeckiego pałacyku, poczuła to samo przykre onieśmielenie, które przytłaczało ją wobec „panou“, kiedy trzeba było iść ze zleceniem ojca do dziedziczki Wasilewskiej. Przez chwilę stała, wahając się, przed mosiężną rączką dzwonka z główką lwa. Nagle zebrała się w sobie i pociągnęła.
Otworzyła ta sama pokojowa białym czepeczku i fartuszku na czarnej sukni, co przed laty. Tylko teraz miała włosy całkiem siwe. Wpuściła ją bez słowa i poszła zameldować pani.
Po chwili wprowadziła ją do sypialni księżniczki. Pokój był urządzony surowo, z uwzględnieniem koniecznych potrzeb człowieka. Bukiet białego bzu oranżeryjnego z pewnością przysłała ręka przyjazna. Stał u węzgłowia łóżka, na którem leżała żółta i wyniszczona starsza kobieta. Patrzyła w tej chwili na obraz Chrystusa. Wisiała nad nim atłasowa wstęga z wyszytemi na niej wyrazami: „Mnie żyć jest Chrystus“.
Księżniczka Tarachońska zwróciła na wchodzącą oczy, przygasłe od cierpień fizycznych. Przyjęła z życzliwym uśmiechem ucałowanie ręki, leżącej bezsilnie na kołdrze.
— Księżniczka chora? — zapytała panna Antonina zaskoczona.
— A tak. Na raka. Umieram tak sobie pomalutku od pół roku.
— Ależ mając takie środki wyleczyć się łatwo!
— Przeciw woli Bożej i doktór nie może.
— To są straszne cierpienia. Tak cierpiąc, można zwątpić we wszelką Opatrzność.
Księżniczka uśmiechnęła się i uśmiech ten na twarzy, pobróżdżonej męczarnią ciała, był jak zwycięstwo duszy nad materją.
— Dusza zawsze tak samo ciemna. Tak samo nie rozumiejąca, — wymówiła pobłażliwie.
— Czemuż to ciemna, — obraźliwie nadęła się panna Antonina, — dwa lata byłam na kursach. Obracam się w środowisku inteligentnem.
Księżniczka nie odpowiadając, czekała na dalszy ciąg wynurzeń. Wiedziała dobrze, że egoistyczna istota nie przyszła do niej w zamiarze odwiedzenia lub okazania wdzięczności.
— Zawsze moją dobrodziejkę wspominałam, że otworzyła mi bramę lepszego świata.
Księżniczka spojrzała na nią surowo.
— Nie weszłaś w tę bramę. Nie poszłaś drogą, przeze mnie wskazaną. Zabłąkałaś się na gościńcach życia.
Panna Antonina spuściła wzrok. Po raz pierwszy przejął ją żal, że nie przeszła drogi, którą jej mądra ręka opiekunki wyznaczyła. Zmierzyła przepaść między nią a sobą, którą dostrzegła dopiero teraz wzrokiem kobiety doświadczonej, obtartej w wielu przygodach, wśród różnych ludzi. Kiedyś, w zarozumiałości pierwszych upojeń hasłami radykalnemi, postawiła siebie na szczycie świata. Ludzi, nie wyznających tych samych idei, uważała za karłów. A oto stała wobec siły duszy niespożytej, która w agonji, wśród bólów, torturujących ciało, zdobywała się na wytężenie myśli i uczucia, na czujną troskę o bliźnich swoich.
Panna Antonina przemówiła w końcu nieśmiało:
— Różnemi drogami chodzą ludzie. Dużo razy błąka się człowiek w młodości. Może ja teraz żałuję, że nie byłam w Krakowie.
— I czemuż to żałujesz?
— Dla człowieka, którego kocham, byłabym pożądańsza. Więcej warta dla niego. Teraz bardzo żałuję.
Księżniczka powiedziała z żalem:
— Żałujesz, że nie masz jeszcze jednej ozdoby obok szminki na ustach i krótkiej sukienki, żeby lepiej mężczyznę usidlić. A żeś z prawdą wieczną się rozstała, odczuć nie jesteś w stanie.
— Cóż ja zrobię, że nie umiem odczuwać prawdy wiecznej? — wymamrotała panna Antonina.
Księżniczkę porwały w tej chwili bóle. Odwróciła głowę do ściany i z cichem jęczeniem, tłumionem chwilami, przetrzymywała atak. Po chwili zapytała ją głosem zmienionym:
— W czemże godziwem mogę ci dopomóc?
Panna Antonina wyłuszczyła prośbę o pożyczkę na odbudowanie Zabołotnego. Księżniczka patrzyła na nią jasnowidząco.
— Czy dawno jesteś z tym człowiekiem zaręczona?
— Już... już od roku... — spłonęła panna Antonina ciemnym rumieńcem.
— I tak długo czekasz? O, to niepodobne do ciebie! — zdziwiła się księżniczka, — chyba są jakie przeszkody?
Zmięszanie panny Antoniny było wymowne. Księżniczka zdefinjowała:
— Pewnie trzeba przeprowadzić rozwód?
— Tak, rozwód, — przyznała się panna Antonina.
Księżniczka leżała nawznak, milcząc. Ciężko oddychała.
— Jakże chcesz, żebym ja, która umiem odczuwać prawdę wieczną i do ostatniego tchu spełniam obowiązek włodarza mienia, powierzonego mi zwyżej dla dobrych spraw, mieniem tem na zgubę duszy twojej szafowała?
— Jakto na zgubę duszy mojej?! To dla mego szczęścia. Czyż nie radością jest duszy wierzącej uszczęśliwiać ludzi dokoła?
Księżniczka mówiła coraz ciszej:
— Pchniesz człowieka w objęcia połowicznej wiary. Rozbijesz rodzinę. Narazisz na szwank zbawienie wieczne twoje i jego. Człowiekowi, którego kochasz, wszczepisz w duszę na zawsze wyrzut i rozdwojenie. Będziesz-że szczęśliwa, patrząc na jego upadek?
— To nie będzie upadek.
— Tak ci się zdaje. Idź, siostro nieszczęśliwa, pomyśl o drogach, wiodących ciebie na zatracenie. Jeżeli jeszcze zawrócisz, przyjdź do mnie, bym ci pomogła dźwigać rozbicie twoje. O, małe serce, pojmujące radość. jedynie w nasyceniu, nie znające boskiego upojenia wyrzeczeń.
— Nie wszyscy mogą być fanatycznymi ascetami, mruknęła panna Antonina.
Ale księżniczka, zmęczona rozmową i zgnębiona widokiem jałowości ducha, zrobiła znak, że audjencja skończona. Podała pannie Antoninie rękę.
Gdy panna Antonina wyszła, pielęgniarka w białym fartuchu pośpieszyła do pokoju chorej. Miała w jednej ręce przygotowaną szpryckę do zastrzyknięcia morfiny, w drugiej zaś — eter i watę.
Zostawiła za sobą drzwi otwarte. Panna Antonina zatrzymała się przez ciekawość.
Przez drzwi słychać było jęki nieopisanej męczarni. Pielęgniarka rozmawiała z przejęciem i sympatją:
— Księżniczko, proszę się zlitować nad sobą. Proszę pozwolić na zastrzyk. Jeden jeszcze przed wieczorem... Poco cierpieć tak strasznie?
— Droga pani, czemu pani chce, abym się zrzekła próby, którą zesłał na mnie mój Zbawca? — odpowiedziała księżniczka przerywanym głosem, — jeżeli posłano mi cierpienie, jakże mogę się od tej łaski oczyszczającej usuwać? Może ona mi stokroć gorsze męki czyśćcowe skraca?
— Księżniczka bez żadnego czyśćca pójdzie do nieba.
— Och, nie patrzyłaś w głąb mojej grzesznej duszy! Nie mów tak, dziecko. Zostaw mnie.
— Księżniczko, proszę być dobrą, proszę dać mi odpocząć. Ja przez cały czas cierpię razem.
— A, jeżeli ty masz cierpieć... Niepotrzebnie, nie przejmuj się mną starą. Pomyśl, co za cudna myśl: pokonać własne ciało. Aby uśmiech nasz był sztandarem zwycięstwa. Pokonać zbuntowaną materję i stanąć nad bólem duszy i ciała... Co za szczęście w chwilach odpoczynku... Mogę rzec Chrystusowi Panu: — Dźwigam z Tobą ciernie i rany, oddaję Ci poszarpane kleszczami ciało moje! We śnie czułam na skroniach Jego dłonie przedziwne. Z każdem zwycięstwem mojem jestem bliższa Jego...
— Ale na moją intencję, księżniczko. Trochę uciszenia, aby móc cierpieć dalej.
— No, już dobrze.
Panna Antonina odeszła, przejęta zdumieniem. W przedpokoju zapytała starej służącej:
— Tej pielęgniarce musiała księżniczka zrobić dużo dobrego? Zapisu pewnie czeka?
— Gdzieżtam. Kiedy pisano testament, mówiła, że nic nie przyjmie, bo pomyślą, że dla legatu dobrze pielęgnowała. Tak oto panią naszą kocha. Dla niczego. Ona nie dla siebie żyje.
Panna Antonina wyszła wykolej ona i rozstrojona. Przez całe życie pięła się, by stanąć na wyższym szczeblu duchowym. I ciągle spotykała ludzi ze świata prawdziwej kultury, którzy grzecznie, z zachowaniem wszystkich form odpychali ją od siebie, jako typ niższy. Odczuwała to boleśnie i mściwie.
Wiedziała dobrze na czem polega wspaniałomyślność, miłość do świata, altruizm i inne formy piękna wewnętrznego. Umiała je udać, ale nie były jej wrodzone, nie były w niej samorzutne, szczepiła je czasami na pniu grubego sobkostwa i utajonych namiętności, ale nie przyjmowały się.
Teraz znowu zobaczyła piękno, które ją przerastało. Paliła ją głucha zawiść, że bez wysiłku, nie wiedząc wcale o sobie były dusze urocze i pełne aromatu, jak kwiaty. Jej nie wpuszczą do tego koła... A jednak ona podobała się samej sobie ze swym rozmachem i śmiałem braniem z życia garściami, co się da. Prawo do zagarniania dawało jej przeświadczenie o wartości estetycznej jej indywidualności. Była zakochana w sobie. Brak uznania i przytwierdzenia jej pretensjom życiowym raził ją i dotykał głęboko.
A przecie — tak łatwa była myśl, że trzeba doskonałość naprawdę, z wysiłkiem i wyrzeczeniem tworzyć w sobie, nie zaś udawać. A wtedy jej ciche promieniowanie przyciągnie ludzi wyższej kategorji, mających za sobą wiele kulturalnych pokoleń, mających dany sobie od urodzenia czar, dystynkcję, takt życiowy, mimowolną wyniosłość i rezerwę, trzymającą zdaleka nuworiszów ducha.
Tak, piękna udać nie można, poza nie zastąpi treści istotnej. Zawsze będzie raziła Wasilewicza szusami swej bujnej natury. Mało życia, aby wykonać tę pracę. A im to od urodzenia dano...
Szła upokorzona i zraniona. Byłaby wykonała ciężki trud i łamała siebie, odrzucając nawet uciechy zmysłowe. Ale musiałaby być pewna, że osiągnie wyższość bezwzględną nad wszystkimi. Rozpierały ją głuche ambicje.
Będąc dzieckiem, biegła koło gromady chłopców, bawiących się na środku wioskowej ulicy. Potrąciła rozstawione palcaty. Jeden z chłopców zwymyślał ją brzydkiem słowem i uderzył w plecy.
Zaczęła wtedy marzyć, że zjawi się nad wsią w balonie. Widziała wtedy balon, przelatujący nad okolicą. Wyjdzie z łódki balonu w złotej sukni, z niebieskiemi wstążkami we włosach. Będzie miała na sobie płaszcz gronostajowy, jak Kopciuszek w książce z bajkami, którą pożyczał za pilność nauczyciel ze szkoły. Stanie świetna i wspaniała wśród tych chłopców-krzywdzicieli. Poklękają przed nią. A ona powie grzmiącym głosem:
— Nieszczęśni! Znieważyliście królewnę!
Nasyci się wyrazem przestrachu na ich cynicznych, łobuzerskich twarzach. Wymierzy im ciężką karę...
I teraz czuła ukrytą w swych żądzach istotę wyższej kategorji, niż ta, jaką była w życiu. Nie potrafiła tego wydobyć na jaw. Szła nie wyżej, lecz staczała się wciąż, ciągnąc za sobą człowieka, którego kochała. A jednak czuła się czemś wyższem od pojęcia o niej ludzi. I nie mogła się rozstać z dziecinnem marzeniem, że pewnego dnia odsłoni ludziom dostojeństwo swoje, ukaże płaszcz złotolity na swych ramionach...
Kiedyś miała w sobie...tyle prężnych sił. Zdawało się jej, że potrafi osiągnąć najwyższą wiedzę, doskonałość, władzę nad ludźmi. Czytała o potędze duchowej ascetów hinduskich, którzy prześcigali moc bogów. Nie zdawało jej się i to niepodobnem. Byle zechcieć. Napiąć wolę...
Ciosy życia upokorzyły ją, lecz nie nauczyły pokory. I szła, trawiona ciemnym głodem swej duszy, a ze złą przekorą odrzucająca pokarm odżywczy.