Trucizny/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trucizny |
Rozdział | XXIV |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Snopy światła elektrycznego załamywały się na żółtych stiukach kawiarni. Stoliki byli pozsuwane i środek sali przygotowany do tańca.
Jazz-band grał charlestona. Grzmiał bęben, stukot kastanjetów wpadał w rytm jak klaskanie palców szkielecych. Murzyn świecił białkami nad egzotycznym instrumentem, siedząc pod grupą palm. Z dziecinną dumą wystawił swą kolorowość, na którą gapiły się coraz inne pary.
Przy stolikach jaskrawiły się podkasane toalety pań. Namolnie raziły oczy grube ramiona w sukniach bez rękawów. Pudrowane łopatki sterczały nad kwadratem jedwabiu, kryjącym plecy zaledwie do połowy. Łydki obciągnięte w lśniące pończochy, jakby wyłuskane z krótkich i obcisłych sukien cyrkowo poruszały lakierkami na stopach, niecierpliwiąc się do tańca.
Przy stoliku koło okna siedział Wasilewicz, Skrzeżetowicz, panna Antonina i pewien dygnitarz. Dygnitarz był już łysawy i szpakowaty. Niewielki wzrost sztukowała pewność siebie i rozpierająca go obronna godność, gotowa dać poczuć każdemu jego niższość w hierarchji społecznej. Ale w tem kółku dygnitarz był łaskawy. Tu topniał pod czarnemi oczami panny Antoniny.
Panna Antonina od pewnego czasu włóczyła go za sobą. Zabołotne nie dawało jeszcze intraty, nie starczyłoby napewno na stroje i zabawy w Warszawie. Wasilewicz wciąż nie mógł się zdecydować na zmianę religii i rozwód. Panna Antonina zaczynała myśleć o urządzeniu życia. Jak nic nie wyjdzie z Wasilewiczem, niech będzie ten. Aby się bawić. Tymczasem szachowała Wasilewicza — dygnitarzem, a dygnitarza — Wasilewiczem. Dygnitarz fundował dziś łaskawie i nieograniczenie. Przeprowadził właśnie korzystną tranzakcję eksportową do Bolszewji z uszczerbkiem dla handlu polskiego, a korzyścią dla własnej kieszeni. Bawił się więc szeroko, jak ongi w Odesie, dokąd jeździł z Krzywego Rogu, jako inżynier „Prodameta“.
Panna Antonina wykwitała prawie połową smagłego torsu z sukni koloru bławatków, zakończonej u dołu złotą koronką. Krótkie ufryzowane włosy okalały twarz, rozkwitłą w dosycie cielesnym, jak piwonja z pąka. Chichotała zalotnie i dawała odczuć mężczyznom duszny opar swej płci.
Wasilewicz pił drogi likier i wrzał wewnętrznie. Panna Antonina trzymała go wciąż za cugle. Była złym odurzającym narkotykiem. Jak kokaina. Nie mógł się wyrzec ani jednej, ani drugiej. Rybie, pływające w maśle spojrzenia dygnitarza na jego własność wściekały go. Wiedział, że zniszczony przez alkohol i narkotyk niżej teraz taksuje się, jako mężczyzna nawet od podstarzałego inżyniera. Odczuwał wzbieranie dzikiej, nieznanej mu pasji. Byłby bił lub dławił tę czarnooką dziewczynę. Zdegradowała go. Te przypływy zazdrości, tak nieestetyczne, tak niezgodne z jego wychowaniem i tresurą duchową ona w nim wywołała, usypiając duszę, a podżegając i zaostrzając w nim instynkty.
Śmiała się teraz do dygnitarza i uderzała go swawolnie po ręce. Zachowuje się nieprzyzwoicie w miejscu publicznem. I ja z nią tutaj? — myślał z niesmakiem i czuł w swej bezwoli i dezorganizacji, że nie odejdzie od niej. Dygnitarz przycisnął rękaw smokinga do obnażonego całkowicie ramienia. Wasilewicz patrzył na pannę Antoninę tak strasznie, że odsunęła się mimowoli od inżyniera.
Ale w tej chwili zagrano charlestona, młody porucznik, z panną w cytrynowej sukni zaczęli wydrygiwać środkiem sali modny taniec. Dygnitarz wstał, zapraszając pannę Antoninę. Objął ją, jakby wgarniając w siebie całą jej pulchność. Tańczyli, mówiąc sobie usta w usta jakieś słowa. Prawdopodobnie nieosłonięte i wyuzdane. Podła... I ona chce być Wasilewiczową...
Kiedy za grali foxtrotta, wstali znowu. Wasilewicz pił, coraz to blednąc. Chwilami się zachłystywał z wściekłości. Rzuci w niego butelką. Chwyci go za kark i wyniesie z sali. Z robi straszny skandal. Spoliczkuje go...
Skrzeżetowicz znał dobrze przyjaciel a i czytał z jego twarzy myśli posępne, jak noc, czerwone, jak ognie. Pogładził nieśmiało i z miłością pod stołem jego rękę. Wyszeptał:
— Pomyśl... Pani Poluty wysokie imię szarpać będą. I Ania w Warszawie... Gazety, obmowa... strach...
Imię pani Poluty odrazu przywołało Wasilewicza do porządku. Tego jej nie zrobi. Pomyślał z tęsknotą o pięknem i uduchowionem życiu z żoną, od którego oderwała go ta powojenna rozpustnica. — Powojenna rozpustnica, — powtórzył w myśli z nienawiścią. A jednak nie wstał i nie wyszedł, jak był powinien.
I znowu bębnił i szalał foxtrott. Wasilewicz wstał i wziął za rękę pannę Antoninę.
— Teraz pani tańczy ze mną, powiedział ze złym połyskiem oczu. Panna Antonina chciała odmówić, ale spojrzała na niego i przelękła się.
Wasilewicz po kilku taktach opanował tancerkę. Wczarował jej ruchy w swe płynne, wytworne posunięcia rytmiczne. Poczuła znowu jego męską nad sobą władzę, urok jego pańskiej urody, do której wzdychała beznadziejnie, jako dziewczynka z leśniczówki, chodząca w brudnych perkalikach.
— Jeżeli będziesz kokietowała tego sztokfisza, zbiję ciebie w domu, — syknął jej w ucho Wasilewicz.
Pannę Antoninę rozparło zadowolenie kobiety pierwotnej, porywanej z miejsca zapasów, czującej rozkosz przemocy nad sobą.
Kiedy wrócili na miejsce, dygnitarz próżno chciał od wojować straconą pozycję. Posłał po bukiet kwiatów. Kazał. postawić przed nią olbrzymie pudło cukrów. Panna Antonina była nieprzystępna i poprawna.
Sennie, rytmicznie kołysały się w tańcu pary. Kołysały się, wyrzucając biodrami, podskakując z jedną nogą w powietrzu, w kontorsjach jakby epileptycznych, jakby na sabbacie.
W średniowieczu malowano freski, wyobrażające smierć, co wszystko w taniec porywa. Teraz wydawało się, że wznowił się średniowieczny korowód śmierci.
Kolebał się monotonnie krąg czarnych i jaskrawych plam. W oczarowaniu, w urzeczeniu chwieli się we frenetycznym porywie, wprawiając w coraz większy rozmach żądzę. Nozdrza dziko rozdęte, szminkowane wargi, krzyczące malowaną kresą przez twarz, błyszczące niezdrowo oczy... Gorący opar ciał... Taniec żarnej chuci. Taniec spuszczonych z łańcucha siedmiu grzechów śmiertelnych...
A nad tą falującą jednostajnie ciżbą, nad tym stłoczonym kręgiem pląsających służebników łatwej uciechy stał na estradzie murzyn. Błyskał białkami, czarny i wesoły i szkielecem klaskaniem kastanjetów popędzał pląs, wpadając w niego suchym refrenem.
Wasilewicz spojrzał nagle trzeźwo na krąg taneczny. Śmiertelne przerażenie wstrząsnęło nim. Wydało mu się, że poruszają się sprężynowe automaty, w które ktoś tchnął pożar zmysłów.
Murzyn wywracał białkami — czarny i wesoły. Klaskanie kastanjetów stało się me do zniesiena szkielece.
Wasilewicz wstał zdenerwowany.
— Skrzeżetowicz, idziesz?
— Jak chcesz, — zerwał się ten z gotowością.
— A panią czy mam pożegnać? — zwrócił się z ironją do panny Antoniny.
— Ja już też do domu, — odpowiedziała potulnie panna Antonina i pożegnała dygnitarza, dziękując za auto, które jej ofiarowywał. Poszedł za nimi do szatni, gdzie nie udało mu się ubiec Wasilewicza w podaniu płaszcza pannie Antoninie i wrócił skwaszony regulować duży rachunek.
Wasilewicz i panna Antonina szli obok siebie w milczeniu. Skrzeżetowicz wierny i wytresowany wlókł się za nimi w oddaleniu. Żeby nie przeszkadzać.
— I czahoż ty, Jakim? — zagadnęła zalotnie panna Antonina.
Wasilewicz zwrócił ku niej twarz, skurczoną od gniewu.
— Zachowałaś się, jak dziewka. W mojem towarzystwie...
— Rodowego arystokraty Wasilewicza, — przedrzeźniała z rozdrażnieniem.
— A tak. Żebyś wiedziała. Z senatorskiego rodu. Póki jesteś ze mną, hamuj narowy, których się uczyłaś chyba w demi-mondzie moskiewskim.
— Proszę mnie nie obrażać. Chodzi o to, że bawiłam się dobrze z kim innym.
— Ty to nazywasz się bawić! Durnia chcesz ze mnie zrobić! Pytam się ciebie: jego chcesz, czy mnie?
Panna Antonina stanęła i odwróciła do niego rozczerwienioną twarz.
— Pytam się ciebie i to poraz ostatni: mnie chcesz, czy twojej żony?
Wasilewicz drgnął i spuścił głowę. Ona go nie przyjmie... Nie przebaczy mu uraz straszliwych ślubna jego żona... Tak zatruł jej życie. Tak ciężko znieważył... Powrotu niema... I gdzie siła, by wrócić z opętanego tańca do spokojnego życia? Czy ten opar niezdrowej narkozy ma znowu wnieść pod dach, gdzie jest dziecko? Powrotu niema... Trzeba do końca się truć i staczać coraz niżej.
Panna Antonina zawrzała.
— Nie odpowiadasz... Ty z senatorskiego rodu. Ty niepoczytalny pijanico... Roztaczasz pawi ogon honoru i dystynkcji. A czy pamiętasz, że dałeś słowo honoru, że się ze mną ożenisz?
— Kiedy to?
— Właśnie. Utopiłeś honor w wódce. Obiecałeś. Przysięgłabym, że byłeś wtedy przytomny. Wyglądałeś przytomny. Kiedy wróciłeś z kresów. Mówiłeś: — Ty, Nina, musisz mi starczyć za całą Białoruś. Rozbiłem się. Nie będę nigdy z nimi! Ale choć ty zostań.
— I dałem ci słowo honoru?
— Dałeś. Napisałeś na papierze. Mogę ci pokazać.
— Ładne rzeczy! Wymusiłaś obietnicę, kiedy byłem nieodpowiedzialny.
— Wszyscy mężczyźni są w takich razach nieodpowiedzialni. Sprawa wiadoma i bardzo banalna. Więc cóż, szlachcicu rodowy, przyznajesz się, żeś mnie, młodą dziewczynę-sierotę chciał tylko skompromitować i rzucić.
— Wiesz, że dawno byłbym wziął ślub z tobą. Tu chodzi o zmianę wyznania.
— Ach, cóż tam twój katolicyzm! Wiarą od obowiązku się zasłaniać! Panu Twardowskiemu o duszę chodziło, a i to słowa nie złamał. Ale on nie był kokainistą!
Wasilewicz się żachnął.
— Podła... Tyś sarna mi kokainę podsuwała...
— Czy ja rozumiałam? Mnie nauczyli, chciałam ciebie uspokoić. Ale ty mężczyzna świadomy — gdzie twoja wola? Ożenisz się ze mną, leczyć ciebie będzie trzeba.
Wasilewicz zapytał ze zjadliwą ironią:
— Czemu nie przed ożenieniem? Że bym zaś na oczy nie przejrzał.
Czuł, że powinien się szarpnąć i wyrwać jak z hańbiącej niewoli. Ale po chwilowem podnieceniu na dancingu schodziła na niego znowu niemoc i rozpaczliwe łaknienie narkotyku, za który nałogowiec gotów był sprzedać duszę. Przywoływał siebie dawnego, z przed czasów upadku i nie mógł zrozumieć, gdzie się podziała jego wartość i siła. Roztargały wiatry... Rozproszyła się po źdźble w brudnych orgjach...
— Zmartwychwstać! — załkało w nim wszystko.
— Jeżeli nie możesz zmienić dla mnie wiary, czego ludzi odemnie odpędzasz — podjęła panna Antonina podniecona — chcę urządzić sobie życie, chcę mieć swój dom, bawić się, przyjmować. Inżynier mnie to wszystko da. Ciebie kocham, panicza z Wasilewa — i choć Zabołotne teraz i trzystu pudów rocznie nie da, z tobą ograniczyłabym się, przetrwała. Ale czas mi pomyśleć o sobie. Dasz mi zaraz dziś odpowiedź, albo wszystko między nami skończone.
Doszli do bramy panny Antoniny. Weszli tam, żegnając Skrzeżetowicza.
Wasilewicz ujrzał znowu jaskrawy dywan z głową Turka i mandolinę na wstążce, pocztówki z typami ukraińskiemi na ścianach i reprodukcję „Zaporożców“ Repina. Obmierzłe otoczenie. Wiejące Rosją, jak zaduchem mogilnym. A przecież — dźwignąć się, mieć pieniądze, to nietrudno zagrać na snobizmie żądnej użycia dziewczyny i nauczyć ją gustu. Nie chciało mu się tego nigdy. Nie wyobrażał jej sobie, jako towarzyszki życia. Była zawsze tylko towarzyszką do pokątnych uciech.
Panna Antonina zrzuciła płaszcz i zbliżyła się do niego, roztaczając urok swej banalnej, zmysłowej urody.
— Daj mi zaraz odpowiedź, czy dotrzymasz słowa, czy nie? — krzyknęła z energią — dosyć mi się plątać z tobą. Albo miłość, albo bogactwo. Ja bez końca czekać nie będę.
— Chcesz się sprzedać? — rzekł Wasilewicz z pogardą.
— Tobie się nie sprzedaję, tobie jeszcze na wódkę dawać muszę — odparowała panna Antonina.
Wasilewicz siedział, patrząc przed siebie szklanym wzrokiem w napadzie takiej męki duchowej, że musiał natychmiast oszaleć, albo się odurzyć. Wszystko jedno czem: wódką, kokainą, czy kobietą.
Panna Antonina mocno objęła go ramionami.
— Ożenisz się?
— Ożenię się.
— Zaraz jutro pójdziesz do popa?
— Zaraz jutro pójdę do popa.
Kiedy odchodził, spojrzał na ikonę w pozłacanej ryzie nad łóżkiem panny Antoniny.
— Daj mi to, żebym zapomniał Matkę Boską Ostrobramską i do takiej oto modlić się nauczył — bluznął, jak krwią z rany.
Panna Antonina zdjęła i podała mu ikonę.