Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Powracał też na trabocco niemal co dzień o najrozmaitszych porach. Tu było odtąd dla niego ulubione miejsce rozmyślań i marzeń. Rybacy przyzwyczaili się do jego odwiedzin; przyjmowali go z uszanowaniem, przysposabiali w cieniu chaty rodzaj tapczanu, złożony ze starych masztów, cuchnących smołą. Ze swej strony on jednał ich sobie datkami.
Słuchając szmeru wód, wpatrując się w szczyt masztu nieruchomego na lazurze nieba, przyzywał na pamięć żeglarskie swe wspomnienia, wracał myślą do koczowniczego życia, które niegdyś pędził zawsze latem, tego życia bezgranicznej swobody, które dziś wydawało mu się niezwykle pięknem, fantastycznem nieomal. Przypominał sobie ostatnią swą wycieczkę na Adryatyku, w kilka miesięcy po narodzinach swej miłości, w epoce smutku i zapału poetycznego, pod wpływem Percy Shelleya, tego boskiego Ariela, którego morze przetwarzało w coś bogatego i dziwnego razem: into something rich and strange. I przypominał sobie swoje wylądowanie w Rimini, przybycie do Malamocco, zarzucenie kotwicy na wybrzeżu, ozłoconem promieniami wrześniowego słońca... Gdzie był teraz dawny jego towarzysz podróży, Adolf Astorgi? Gdzie był „Don Juan“? — Poprzedniego tygodnia otrzymał o nim wiadomości z Chios, listem, który zdał się przesiąkłym jeszcze wyziewem żywicy, a który oznajmiał mu wysyłkę całej masy konfitur wschodnich.
Adolf Astorgi, była to dusza prawdziwie bratnia, jedyny, z którym mógł żyć przez czas niejaki w zupełnie ścisłym związku, nie doznając przymusu, przykrości i wstrętu, jakie mu sprawiała zawsze niemal dłuższa zażyłość z innymi przyjaciółmi. Jakie to nieszczęście, że on teraz tak daleko!... I czasami wyobrażał go sobie jako niespodziewanego oswobodziciela, który się zjawia nagle z swym żaglem na wodach San-Vito, proponując mu ucieczkę.
W nieuleczalnej swej słabości, w tym zaniku zupełnym woli czynnej, z upodobaniem oddawał się czasami tego rodzaju marzeniom; przyzywał całą duszą człowieka silnego i nakazującego, który przyszedłby wstrząsnąć nim gwałtownie i który, zrywając jednem stanowczem i nagłem szarpnięciem, wszystkie więzy, na zawsze, wróciłby go życiu, pociągnął z sobą gdzieś daleko, osadził w jakichś regionach zapomnianych, gdzieby nie był znanym nikomu, gdzieby sam wzajem nie znał nikogo i gdzie mógłby, bądź rozpocząć nowe życie, bądź umrzeć śmiercią mniej rozpaczną.
Umrzeć on musiał. Wiedział dokładnie, że jest na śmierć skazanym, wiedział, że jest nieodwołalną; i przekonany był, że akt finalny spełni się w tygodniu, który poprzedzał piątą rocznicę, między ostatniemi dniami lipca a pierwszemi sierpnia. Od czasu owej pokusy, co w skwarne południe, wobec połyskujących relsów, przeszła mu przez myśl błyskawicą, zdawało mu się nawet, że już znalazł sposób. Wciąż miał ucho wytężone na grzmot pociągu i doznawał dziwnego niepokoju, kiedy zbliżała się godzina jego nadejścia. Ponieważ jeden z tunelów leżał w pobliżu trabocca, mógł ze swego tapczanu słyszeć głuchy łoskot, który wstrząsał całem wzgórzem; a czasami, jeśli wówczas zajęty był innemi myślami, zrywał się przerażony, jak gdyby niespodziewanie posłyszał grom własnego przeznaczenia.
Nie taż sama to myśl owładnęła tymi posępnymi, milczącymi ludźmi? Oni i on zarówno, czyż nie czuli nad swoją głową, nawet w pośród spieki skwarnego lata, tegoż samego mroku? Może właśnie to powinowactwo było powodem, że tak polubił to miejsce i to towarzystwo. Na dźwięcznych wodach, pozwalał kołysać się w objęciach widma, które sam stworzył, kiedy tym czasem chęć życia odbiegała od niego zwolna, jak ciepło opuszcza trupa.
Były to wielkie cisze lipcowe. Morze rozścielało się całkiem białe, mleczne, zielonkawe tu i owdzie w pobliżu brzegów. Mgła zaledwie lekko fioletowa, przysłaniała oddalone wybrzeża: przylądek Morę, Nicchiolę, szczyt Ortone, szczyt Vaste. Falowanie niedostrzegalne niemal spokojnego morza wydawało pośród raf jakiś pomruk harmonijny, miarowany jednostajnemi pauzami. Na krawędzi jednego z długich masztów poziomych, dziecko stało na czatach; wytężonem okiem badało pod sobą zwierciadło fal a od czasu do czasu, aby znaglić wystraszoną rybę do popłynięcia w sieci, rzucało w wodę kamyk, którego głuchy łoskot, zwiększał jeszcze smętek przed miotów.
Czasami gość trabocca zasypiał, kołysany pieszczotą powolnego rytmu. Ten sen krótki był jedyną kompensatą za bezsenne noce. I miał zwyczaj wymawiać się tą potrzebą odpoczynku, by Hipolita pozwoliła mu pozostawać na trabocco, dopóki mu się podobać będzie. Jerzy utrzymywał przed nią, że nie może spać nigdzie indziej tylko na tych deskach, wśród woni skał morskich, przy dźwiękach morskiej muzyki.
I ku tej muzyce wytężał on coraz uważniejsze, coraz wrażliwsze ucho. Teraz znał już wszystkie jej tajemnice, rozumiał co znaczy dźwięk każdy. Lekki plusk odbijających się od brzegu bałwanów, podobny do beku rozbiegającej się trzody, wielki huk nagły rześkiej fali, co przybywa z szerokiej przestrzeni, roztrąca i miażdży drobną falę nadbrzeżną; nutkę najpokorniejszą i nutę najdumniejszą w tym akordzie; i niezliczone gamy pośrednich tonów; i różnorodne miary rytmu; i najprostsze akordy; i najbardziej skomplikowane; i całą potęgę tej orkiestry morskiej w pełnej ech zatoce — on znał wszystko, wszystko rozumiał.
Tajemniczo rozwijała się wieczorna symfonia o zmroku i urastała powoli, pod niebem zda się zasypanem fiołkami, które między pękami swemi pozwalały przeświecać nieśmiało pierwszym konstelacyom gwiaździstym, przysłoniętym jeszcze obsłoną. Tu i owdzie błądzące wiatru podmuchy podnosiły i popychały fale, rzadkie z początku, potem coraz częstsze, potem mniej już słabe; podnosiły i potrącały fale, których przezrocze grzbiety zabarwiały się, odkradając zmrokowi blaski, pieniły przez chwilę i upadały osłabłe. Czasem niby dźwięk przygłuszonych cymbałów, to znów jak dźwięk tarcz srebrnych, potrącanych o siebie wzajem, to jak brzęk kryształu, rozbijającego się o skałę, takiemi były odgłosy, które wydawały w ciszy fale te, opadając i zamierając. Nowe fale podnosiły się zrodzone z nowego dłuższego już podmuchu, wyginały grzbiety przejrzysty, niosąc w swych załamach wdzięk schyłku dnia; rozbijały się z pewnego rodzaju niedbałością, podobne do ruchomych krzaków białej róży, z rozsypującym się kwiatem; pozostawiając trwałą pianę, niby liście opadającego kwiecia na tafli zwierciadła. Inne znów, podnosiły się, wzmagały w szybkość i siłę, zbliżały do brzegu, dosięgały go z tryumfalnym łoskotem, po którym następował pomruk przewlekły, podobny do szumu, który wydają zeschłe liście pod stopą przechodnia. I kiedy trwał jeszcze ten złudny szum leśny, inne fale, tam dalej, dalej, na półkolu zatoki, biegły wśród przestanków, coraz, coraz to krótszych, po których następował tenże sam szmer, tak że strefa dźwięków zdała się przedłużać w nieskończoność bezprzestanną wibracyą miryadów zeschłych liści.
Ta naśladownicza leśna harmonia była stałą osnową, na której bałwany rozbijające się o rafy, kładły akordy rytmów przerywanych. Fala biegła z uniesieniem miłości czy gniewu, na złomy skał niewzruszone, rzucały się na nie z rykiem, rozpryskiwały pianą, zalewając swemi wody najtajniejsze szczeliny. Zdawało się, iż jakiś duch przepotężny przyrody napełnia swoim ruchem instrument, rozległy a różnodźwięczny jak organ, przechodząc wszystkie po kolei niezgodne tony, trącając o każdą nutę, zarówno radości, jak bólu.
Śmiała się fala, jęczała, błagała, śpiewała, modliła, pieściła, szlochała, groziła; kolejno to radosna, żaląca się, pokorna, ironiczna, pochlebiająca. zrozpaczona lub okrutna. Tryskała aż do szczytów skał najwyższych, by tam napełnić małą wklęsłość okrągłą, podobną do ofiarnej czary, wciskała się w skośną rozpadlinę, gdzie się mnożyły mięczaki; staczała się po miękim kobiercu koraliny, szarpiąc ją, lub pełzała po nich, tak lekko, jak wąż po mchu. Ściekanie miarowe wody, spływającej kroplami w grocie podziemnej, odpływ rytmiczny strumieni, podobny do pulsacyi wielkiego jakiegoś serca, plusk zachrypły źródeł po skalistych spadzistościach, huk głuchy potoków uwięzionych między dwoma ścianami granitu, grzmot powtarzany rzeki, co się rzuca nagle z wysokości wodospadu — wszystkie te dźwięki, które wydobywają płynące wody z bezwładnego kamienia i wszystkie ich echa, ona je naśladowała. Czułe słowa, które się szepcze na uboczu w cieniu, westchnienie, które wydziera z piersi męczarnia śmiertelna, krzyk rozpaczy zasypanego w podziemiach tłumu, szloch piersi tytanicznej, szyderstwo butne a bezlitosne — wszystkie dźwięki, jakie wydają ludzkie usta, bądź to w smutku, bądź w radości i pomruk gniewu i ryk szaleństwa — ona naśladowała to wszystko. Chóry nocne duchów o powietrznych językach, szept widziadeł, które zorza rozprasza, szczerzący się śmiech hamowany złowrogich istot, co czyhają u progu innych, wołania kwiatów, wzywających do raju lubieżności, magiczną zwrotkę taneczną rusałek w blasku księżyca, wszystkie dźwięki, które podsłuchuje ucho poety w tajemnicy, wszystkie czary syren starożytnego świata — ona je naśladowała.
W umyśle bacznego słuchacza było to jakby zmartwychwstanie świata całego. Wspaniałość morskiej symfonii ożywiła w nim wiarę w nieograniczoną potęgę muzyki. Zdumiał się, jak mógł tak długo pozbawiać swój umysł, tej dawniej powszedniej strawy, jak mógł wyrzec się jedynego, udzielonego człowiekowi sposobu, wyzwolenia się od szalbierstwa pozorów i odkrycia w święcie wewnętrznym duszy istotnej treści rzeczy. Zdumiał się, że mógł przez czas tak długi zaniedbywać ten kult religijny prawie, który za przykładem Demetria, uprawiał od pierwszych lat dziecięcych z takim zapałem. Dla Demetria i dla niego czyż nie była muzyka prawdziwą religią? Czy nie ona odsłoniła przed oczyma ich obu najwyższe tajnie życia? Obudwu powtarzała, ale z odmiennem znaczeniem, te słowa Chrystusa: „Królestwo nasze nie jest z tego świata“.
I znowu ukazał mu się ten człowiek łagodny a zamyślony, ta twarz naznaczona stygmatem męzkiego smutku, której pukiel siwych włosów nad czołem, wmięszany w gęstwę czarnych, dziwnej dodawał wyrazistości.
Raz jeszcze poczuł Jerzy, jak go przejmuje ten urok nadnaturalny, który wywierał na niego z głębi grobu ten człowiek, istniejący po za życiem. Odległe rzeczy przyszły mu na pamięć, podobne do fal niewyraźnej jakiejś melodyi; żywioły myśli, wzięte w spadku od tego objawiciela, zdały się przybierać na siebie niepochwytne kształty rytmu; obraz idealny zmarłego zdał się przetwarzać w melodyę, utracał widzialne swe kontury, wcielał się w jedność głęboką istoty, w tę jedność, którą samotny muzyk przy świetle swego natchnienia odkrył pod różnolitością zjawisk.
„Bez wszelkiego wątpienia — myślał — muzyka to właśnie odsłoniła przed nim tajemnice śmierci ona to ukazała mu po zagranicami życia, ciemne państwo cudów. Harmonia, ten żywioł wyższy nad czas i przestrzeń, ukazała mu jako szczęście, możność wyswobodzenia się od więzów przestrzeni i czasu, oderwania się od woli indywidualnej, która go zamykała w więzieniu jednej osobistości tylko, jednego określonego miejsca, która go przykuwała i podporządkowywała materyi zwierzęcej. Ponieważ czuł on po tysiące razy w samym sobie, w chwilach natchnienia, budzącą się wolę wszechświata; ponieważ zakosztował nadludzkiej radości, poznając jedność najwyższą, będącą na dnie wszystkich rzeczy, sądził, że śmierć będzie dlań sposobem przedłużenia się w nieskończoności, że się rozproszy i zatonie w harmonii nieskończonej Wszechrzeczy i uczestniczyć będzie w nieśmiertelnej rozkoszy „stawania się“.
Dla czegóżbym i ja także nie miał mieć tej samej mistrzyni w tychże samych tajemnicach?“
Wzniosłe obrazy stawały przed jego myślą w tym samym czasie, kiedy gwiazdy ukazywały się jedna po drugiej na milczącem niebie. Odnalazł niektóre z najpoetyczniejszych swych marzeń. Przypomniał sobie niezmierne uczucie radości i wyswobodzenia, jakiego doznał pewnego dnia, kiedy mocą wyobraźni zlał się w jedno z nieznanym sobie człowiekiem, który leżał w trumnie na szczycie majestatycznego katafalku, pośród jarzących świateł, kiedy w głębi, w cieniach świątyni z organów, z orkiestry i z głosów ludzkich, przemawiała do Niewidzialnego, dusza Beethovena, tego boskiego zwiastuna. Ujrzał ponownie okręt fantastyczny, z olbrzymim organem na pokładzie, który między niebem a morzem w dal nieskończoną lał przez las swych rur strumienie harmonii na spokojne fale, kiedy na skraju horyzontu tymczasem płonęła zmierzchu purpura, lub rozlewał się spokój księżycowej nocy. Odbudowywał w marzeniu tę cudowną śmierci świątnicę, całą z białego marmuru, gdzie pomiędzy kolumnami propyleum stoją muzycy znakomici, którzy swemi dźwiękami pociągają ku sobie młodzieńców, przechodzących tamtędy i tak umieją ich wtajemniczać, że nigdy żaden z wtajemniczonych, raz postawiwszy nogę na grobowym progu, nie odwrócił się już, by się pokłonić światłu, kędy do dnia dzisiejszego znajdował radość.
„Daj mi szlachetny rodzaj zgonu. Niechaj Piękno obrzuci swym welonem mój krok ostatni! To jest wszystko, o co błagam u mego losu“.
Zapał liryczny rozpierał mu myśli. Koniec Szelleya, którego tak mu zazdrościł i który marzył dla siebie w cieniu żagla, ukazał mu się teraz znowu w niezmiernym błysku poezyi. Los ten miał wielkość i smutek nadludzki.
„Śmierć jego jest tajemniczą i uroczystą, jak śmierć starożytnych Grecyi bohaterów, których niepokonana potęga zabierała z tej ziemi nagle i unosiła, przetworzonych w sferę wesela. Tak jak w pieśni Ariela nic z niego się nie zatarło; ale ją morze przetworzyło, tylko w coś niezmiernie boga tego i dziwnego. Młodzieńcze jego ciało płonie na stosie u stóp Apeninów, w obliczu samotności morza Tyreńskiego, pod błękitnym pierścieniem nieba. Płonie wraz z aromatami, kadzidłami, oliwą, winem i solą. Dźwięczne płomienie strzelają w górę, w nieruchomem powietrzu drgają i zawodzą śpiew, zwrócony ku świadkowi — słońcu, pod którego blaskiem połyskują marmury na gór szczytach. Dopóki ciała nie strawiły płomienie, mewa zakreśla wielkie kręgi swego lotu po nad stosem. A potem, kiedy ciało rozsypuje się w popioły, serce ukazuje się nagie i nietknięte: — Cor Cordium“.
Może też i on, jak poeta Epipsychidiona, kochał Antygonę w poprzedniem jakiemś istnieniu.
Pod nim, dokoła niego symfonia morska urastała wciąż, rosła w cieniu; a po nad nim cisza gwiaździstego nieba stawała się coraz głębszą. Ale od strony brzegu zbliżał się grzmot, niepodobny do żadnego innego odgłosu, grzmot dobrze znany. A kiedy zwrócił się w tę stronę, zobaczył dwie latarnie pociągu, podobne do błysku dwojga oczu płomiennych.
Ogłuszający, szybki i złowrogi pociąg, co przebiegał, wstrząsał całem przedgórzem; w jednej sekundzie przebiegł drogę odkrytą; potem z gwizdem i bukiem zniknął w paszczy przeciwległego tunelu.
Jerzy porwał się jednym skokiem. Spostrzegł, że sam jeden pozostał na trabocco.
— Jerzy! Jerzy! Gdzie ty jesteś?
Było to wołanie niespokojne Hipolity, która przychodziła po niego; był to krzyk udręczenia i trwogi.
— Jerzy! Gdzie jesteś?