<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Upłynęło już dni kilkanaście, które Włast spędził na dworze kniaziowskim, pośród nieprzyjaznych mu dworzan. Kilka razy prosił, aby mu wolno było powrócić do ojca, do Krasnejgóry, lecz nie otrzymywał na to zezwolenia.
Kniaź często wzywał go do siebie, zawsze zwracając rozmowę to na wiarę nową, to na Niemców, ich cesarza i ich potęgę. Włast czuł się w obowiązku do oswojenia kniazia z chrześcijaństwem i jego potęgą. Przytem pielęgnował z pomocą Jarczychy ojca Gabryela, który leżał chory i ruszyć się nie mógł.
Właśnie w dzień, kiedy Sydbora wyprawiono z ludźmi na Pomorze, dla pomszczenia jakiegoś napadu, przybył niecierpliwie oczekiwany przez Mieszka Dobrosław z swej do Czech podróży. Mieszko natychmiast powołać go kazał do siebie i sam na sam z nim się zamknął.
— Mów! — zawołał — mów mi wszystko coś widział i słyszał.
— Miłościwy panie — rzekł Dobrosław — złego nie przynoszę, ani słowa wzgardy i niechęci, owszem pokój zgodę i przyjaźń od księcia Bolesława.
Twarz Mieszka się rozpromieniła.
— Czy ten Bolko — zapytał — jest jeszcze tak okrutnym?
— Czasy minęły, gdy Bolko był okrutnym — rzekł Dobrosław. — Bolesław zestarzał, osłabł, pokutuje dobrowolnie za krew przelaną... on i dzieci... Otrakwas, ten syn, co się urodził w dzień zabicia Wacława, jest duchownym chrześcijańskim; młoda córka zamkniętą jest w klasztorze św. Jerzego... zabity brat za świętego jest uznany i po śmierci czyni cuda...
— A silny on jest? — zapytał po chwili Mieszko.
— Siły jego nie znam; wiem tylko, że cesarz go szanuje i ma go za sprzymierzeńca... i wrogowie siedzą cicho...
— Rozumny jest, i ja szanuję go — rzekł Mieszko — dla tego chcę jechać do niego, rękę mu podać i powiedzieć: bądźmy jak dwaj bracia. Nie troszczmy się o cesarza. Ziemie to nasze, język nasz.. nie damy ich... pracujmy we dwóch... — A co on mówił, co myśli o mnie? — zapytał w końcu.
— Miłościwy panie — rzekł Dobrosław — Bolko jest bardzo milczący. Raz rzekł mi tylko: „Zechce przybyć do mnie Mieszko, rad mu będę i uczczę go jak brata... Jeśli zeche, abym go wrzekomo nie znał — udam, jakobym nie wiedział kto on jest“.
Kniaziowi oczy zajaśniały.
— Dobrześ sprawił poselstwo — rzekł — a jeśli się powiedzie podróż moja, do której wnet gotować się każę, otrzymasz nagrodę i łaskę moją mieć będziesz.
Nie skończyło się jednak badanie Mieszkowe. Nagle zapytał, czy Bolko ma więcej córek oprócz tej, którą Bogu poświęcił.
— Owszem, ma jeszcze jedną, Dąbrówkę — odparł Dobrosław. — Dziewica to urodziwa, dorosła, wesoła i śmiała, jak na kniahinię przystało. Śpiew i pląsy lubi, odwagę ma męską prawie, rozum też jak niewiele niewiast posiada.
Mieszko zamilkł i zamyślił się długą chwilę. Potem zaczął naradzać się z Dobrosławem, jaką najbezpieczniej obrać drogę do Pragi.
Nie było we zwyczaju oznajmywać na dworze, dokąd się kniaź wybiera, a Mieszko też nie chciał, aby wiedziano o celu jego podróży. Zaraz więc nazajutrz do drogi się sposobić zaczęto. Dobierano do orszaku ludzi zaufanych, najświetniejsze zbroje, najpiękniejsze konie, a dla kniazia Bolka wspaniałe sposobiono dary. Dobrosław i Włast za tłómaczów w tej podróży służyć mieli. Stojgniew, który nigdy Mieszka nie odstępował, miał także należeć do orszaku. Włast przypomniawszy sobie starego Ojca Gabryela, który zwolna powracał do zdrowia, odważył się prosić, aby i on mógł towarzyszyć kniaziowi. Kniaź zmarszczył się ale zezwolił.
Włast, mając jechać z kniaziem, potrzebował no to pozwolenia i wyprawy od ojca. W przeddzień więc wyjazdu siadł na koń i pojechał do Krasnejgóry, skąd nocą mu powrócić było trzeba.
W Krasnejgórze zastał ten sam spokój, jaki tam zostawił. Różana wybiegła naprzeciwko niego, serdecznie go witając, ukazała się też we drzwiach stara Dobrogniewa z nieodstępną kądzielą w ręku, na ostatku wyszedł Luboń stary ucieszony powrotem syna i Jarmirz, który sądził także, iż kniaź Własta puścił do domu.
Skłonił się ojcu syn do nóg i oznajmił, że po wyprawę tylko przybył i dla opowiedzenia się, bo kniaź nazajutrz jedzie w drogę — dokąd, niewolno mu było powiedzieć, — i kazał mu być w swym orszaku.
Zasmucił się bardzo Luboń, ale woli kniazia opierać nie śmiał. Jarmirzowi kazał wydać, coby Włast na drogę potrzebował, aby wstydu nie uczynił ojcu.
Luboń nie dziwił się, gdy syn odpowiedzieć mu nie mógł, dokąd jadą i na jak długo, wiedział bowiem, że nie było zwyczajem kniazia ogłaszać celu podróży. Stary ojciec pocieszał się, że wyprawa ma cel wojenny, i że syn zaprawi się do oręża.
Zciemniało się już nieco, gdy się skończyły przygotowania i na koniu objuczonym Włast, pożegnawszy swoich z powrotem ruszył ku Poznaniowi.
Noc nadchodziła szybko, skoro wjechał w las, ciemno tam było i pusto. Jadąc żwawo naprzód zmylił drogę. Las coraz był gęstszy, zarośla niedostępniejsze, tak, że trudno było się przedzierać. Wtem nagle spostrzegł w głębi lasu światło. Kłęby czerwonawego dymu wiły się pośród drzew i płomienie oświecały wysokie pnie prastarych dębów. Włast zbliżając się dostrzegł gromadę ludzi, z których jedni stali, drudzy siedzieli około ogniska. Uszu jego dochodziły stłumione i zmieszane głosy. Zsiadł z konia i przywiązawszy go do pnia sosny, poszedł pieszo po cichu, aby się dowiedzieć, co to za ludzie. U pnia rozłożystego dębu rozpalone było ognisko, a przy jego blasku poznał Włast kilku ludzi, których w świątyni nad Cybiną widywał. Byli to wieszczkowie i gęślarze czyli śpiewacy pogańscy, a z nimi i inni jacyś ludzie. Miejsce to było ofiarne, o czem świadczył wielki omszały kamień leżący pod dębem.
Włast ukrywszy się pomiędzy drzewami, mógł dobrze słyszeć ich rozmowę.
— Z Niemcami — mówi jeden — i z ludźmi, co u nich żyli, obcuje ciągle, a nami gardzi! Pieśni słuchać nie chce. Ponawracali na swą wiarę Lutyków i Obotrytów i Czechów... przyszła kolej na nas! Biada nam!...
Szeptano potem coś niewyraźnie, a potem zawołał jeden z nich głośniej:
— Czuć u nas to co było w Czechach... świątynie obalą... drzewa wytną... a sprowadzą...
— Nie doczekanie ich! — odezwał się głos silny. — Nie da się lud! Obroni bogów swoich Stojgniew, który od boku jego nie odstępuje... pierwszy stanie przeciwko niemu...
— Gdyby nas zdradzić chciał — odezwał się znów ktoś inny — zabijemy go!
— A Sydbor? — odezwał się ktoś z gromady.
— O, ten mu służy jak niewolnik. Mamy innych...
Gwar i sprzeczka powstała wielka, tak, że już Włast słów zrozumieć nie mógł. Niechciał więc dłużej słuchać, dość mu było na tem, co do uszu jego doszło, wrócił więc do swego konia, wsiadł na niego i powierzywszy się jego zmysłowi, pojechał. Koń, unikając zarośli, dostał się wkrótce na ubitą drogę i gdy Włast z lasu wyjeżdżał, widać już było zdala rozrzucone światło nad Cybiną. Popędził więc konia i wkrótce stanął u okopów, gdzie straż przy ogniskach leżała. Nie zatrzymał go nikt, wjechał więc do uśpiono zamku i zdjąwszy z konia sakwy, pospieszył do Ojca Gabryela.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.