<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W blasku słońca sierpniowego, w świeżej zieleni drzew zwieszających się nad Wełtawą, cudnie wydawała się okolica Pragi ze wzgórzem Hradczyna, którego mury widać było sterczące wysoko. Orszak z kilkudziesięciu ludzi złożony, zbrojnych i dostatnio przybranych, zatrzymywał się właśnie w gaju nad rzeką, dla spoczynku i narady o dalszym pochodzie.
Miasto już widać było.
Podróżni przybywali snadź z dalekiego kraju, konie mieli znużone i odzież pyłem porytą. Pomimo to, orszak ten wyglądał okazale; składająca go młodzież była urodziwa i silna, konie były piękne, broń świetna i jednakowa. Dowódcą tego orszaku był Mieszko, syn Ziemiomysła, kniaź Polan.
Widać było pośród niego Dobrosława, Własta, Lubonia i starego jeńca, ojca Gabryela, którzy razem się trzymali na uboczu.
Mieszko jechał przez całą drogę wesoły i rozmowny, dopiero gdy na czeską wstąpili ziemię, czoło się jego chmurzyć zaczęło.
Tu już panował ten Bóg wielki, jedyny, potężny, któremu on poganin nie kłaniał się jeszcze.
Wszędzie po drodze spotykali ślady świeżego jeszcze nawrócenia, powycinane gaje święte, obalone ołtarze stare, krynic pozatykane niedawno krzyże drewniane, a ściany rozwalonych świątyń zielskiem porosłe, wśród których wznosiły się także znaki nowej wiary.
Na ten widok zniszczenia, wydający mu się świętokradztwem, twarz Mieszka płonęła gniewem; dziwił się, iż starzy bogowie krzywdy swej nie pomścili i mimowolnie budziła się w nim wątpliwość o ich sile.
Z temi w duszy wrażeniami Mieszko przybył pod Bolesławową Pragę.
Za łąką, na której odpoczywali, gaj się z tej strony poczynał gęsty i osłaniał kawał zielonej murawy, tworząc brzegi Wełtawy, która mrucząc swe czyste toczyła wały. Cicho było i chłodno w ustroniu, od oczu ludzkich zakrytem. Na falach rzeki tuż u brzegu kołysało się kilka czółen, a z nich właśnie gromadka strojnych dziewcząt wysiadała na murawę nadbrzeżną. Wśród wieńca dziewcząt, jak gdyby dobranych do wieku i miary stała urodziwa dziewica, którą po stroju i twarzy poznać było można jako panią. Głową całą, wzrostem bujnym, przewyższała towarzyszki, a postawą poważną i dumną ośmielała wszystkie. Rysy jej twarzy ostro się znaczyły i dobitnie, coś męskiego miały w sobie, ale niewieści urok okraszał je uśmiechem. Widok gromadki niewiast poruszył Mieczysława niewymownie. — Ukryty w zaroślach, przypatrywał się z zajęciem pani o dumnej postawie, gdy Dobrosław, trącając go lekko w ramię, szepnął:
— To kniahini Dąbrówka...
Zapomniawszy się, czy też umyślnie, Mieszko wyszedł nagle z zarośli i stanął na widoku, aby się swobodnie przypatrzeć królewnie i pięknym towarzyszkom. Lecz zaledwie się ukazał, dziewczęta spostrzegły strojną postać nieznajomego mężczyzny i z okrzykiem przestrachu pobiegły do czółen szukać w nich schronienia.
Jedna Dąbrówka nie ulękła się wcale i obróciła się śmiało a groźno, spoglądając w stronę, gdzie stał Mieszko.
Zadziwił ją zapewne człowiek nieznany, który śmiał ją i jej dworskie panny podpatrywać.
Groźna twarz dziewicy wcale Mieszka nie przeraziła, dopiero wpatrzywszy się w nią, gdy spostrzegł na jej szyi krzyżyk wiszący, spochmurniał. Znak ten spotykał wszędzie, nawet na szyi pięknej kniahini...
— Kto wy jesteście? co tu robicie? — donośnym głosem zawołała Dąbrówka.
— Piękna kniahini — rzekł ośmielając się Mieszko — jestem wojak podróżny... może mnie przyjmiecie.
Dąbrówka popatrzyła na niego ciekawie, z dźwięku mowy do czeskiej tak podobnej, a trochę różnie brzmiącej, starając się odgadnąć, skąd przybył nieznajomy. Ubiór jego bogaty i płaszcz książęcy świadczył, że to człowiek znakomity.
— Hej! hej! — rzekła uśmiechając się żartobliwie — nie proście się na służbę do mnie; służba to ciężka, spokoju nigdy nie ma, wojaków moich głodem morzę, a często i policzkami ich obdarzam.
— Jednak mi jakoś nie strach tej grozy — odparł swobodnie przybliżając się ku niej Mieszko. — Cóż wy sługom płacicie piękna pani?
— Ha! różnie, — poczęła wesoło, Dąbrówka — czasem kijami, czasem rózgami, niekiedy ciemnicą o chlebie i wodzie. A wy także jesteście ukarania godni. Kto wam się tu wkraść pozwolił? Radzę wam uchodzić, bo moim dziewczętom każę na was uderzyć, a one wszystkie są dzielne wojaczki.
— A więc, piękna kniahini, wydajcie do wojny rozkazy... Kiedy wojna... to wojna... Gdy mi ją wypowiecie, na was pierwsza uderzę. Jam tu może też nie sam i bez obrony, a jak klasnę w ręce i swoich zwołam, wszystkie was wezmę do niewoli.
Dąbrówce widać spodobały się żarty, bo patrzała na nieznajomego z coraz większem zajęciem.
— Iluż tam was jest na wojsko moje? Mam więcej żołnierzy na obronę niż wy mieć możecie do napaści — to mówiąc, wskazała ręką na Hradczyn.
— No to zawrzyjmy ze sobą pokój, piękna kniahini — rzekł Mieszko — dajcie mi tylko okup, choćby wianuszek wasz, to was puszczę.
— Kto? ja? wam okup? Wianuszka wam się zachciało? Chyba wy mi się okupicie, gdy was z życiem puszczę.
— Zgoda! przyjmiecie okup odemnie? — zapytał.
Dąbrówka uśmiechnęła mu się bez gniewu.
Mieszko zdjął z palca gruby złoty pierścień z czerwonym drogim kamieniem i nic nie mówiąc podał go Dąbrówce.
Kniahini, spojrzawszy nań zarumieniła się mocno, ale nie gniewnie; nie wiedziała sama czy go ma przyjąć czy odrzucić. Milczała.
— Chcieliście odemnie okupu — rzekł Mieszko — oto go macie. Nie wielki on jest, ale też wina moja nie straszna.
To mówiąc zbliżył się do kniahini i w twarz ją zuchwale pocałował, właśnie w chwili, kiedy jakby na próbę pierścień kładła na palec.
Z okrzykiem gniewu odepchnęła Dąbrówka kniazia tak silnie, że aż się zachwiał i pierścień zostawiając w jej rękach uszedł spieszno w zarośla, śmiejąc się wesoło.
Tu czekającym nań Stojgniewowi i Dobrosławowi dał znak, aby za nim spieszyli do koni. Stały one już w pogotowiu na łące i gdy Stojgniew ludzi szykował i dobierał, śmiała Dąbrówka puściła się sama w pogoń, za uciekającym nieznajomym i z zarośli mogła przypatrzeć się Mieszkowi, gdy na koń siadał z całym orszakiem. Chciała zrazu nań zawołać, aby odebrał pierścień, lecz widząc go w tak świetnem otoczeniu, zawstydziła się i zatrzymała go na palcu, nie wątpiąc, że ktokolwiek był ten nieznajomy, zjawi się w zamku. Stała w zaroślach zadumana, dopóki orszak świetny nie ruszył ku Pradze, potem wróciła do dziewcząt wsiadła z niemi w czółno i popłynęła do stóp wzgórza, na którym wznosił się Hradczyn.
Zwolna drapiąc się po przykrej, stromej drodze na górę, orszak Mieszka zbliżał się ku wałom, opasującym gród Bolesława.
Zdala widać tu już było wielką potęgę i umiejętność przyniesioną z Zachodu. Mury kamienne otaczały zewsząd warownię, nad nimi widać było dachy malowane, a wyżej jeszcze, na szczycie kościoła świętego Wita błyszczał krzyż wielki, którego widok przejmował znowu Mieszka trwogą i niepokojem.
Był tu pod panowaniem krzyża. Nad głowy wszystkich, nad dwór książęcy, nad góry i lasy, w obłoki wzniesiony królował ten znak tajemniczy, który już całym prawie władał światem, jednoczył świat cały a Mieszka przejmował trwogą...
Dobrosław pospieszywszy przodem, znacznie prędzej stanął na zamku w Hradczynie opowiedział się u bramy, poznany, został wpuszczony i do Bolesława wprowadzony.
Gdy Dobrosław stanął przed nim, schylając się do kolan i oznajmując przybycie swego pana, starzec poruszył się żywo, z widoczną radością przyjmując nowinę.
Wnet zwołał służbę, kazał sobie podać świetny ubiór i kołpak książęcy, przypasał miecz i ująwszy w dłoń laskę, zawołał na starszyznę, aby mu towarzyszyła. Posłano po młodego Bolka, syna książęcego, dorodnego młodzieńca, i na jego ramieniu wspierając się, otoczony mnogim dworem, zszedł stary kniaź w podwórze.
Wnet też ukazali się we wrotach przybywający goście. Mieszko zsiadł żwawo z konia, przybliżył się do starego kniazia, i pochylił nizko głowę, zdejmując kołpak:
— Sąsiad do sąsiada, pobratymiec do pobratymca — rzekł — przybywam do was Miłościwy panie z braterstwem i pokojem.
— A ja wam jako bratu rad jestem — zawołał Bolko, obejmując go za szyję.
W tej chwili wśród uścisku, Mieszko mimowolnie wspomniał brata Wacława i drgnął; po chwili milczenia stary kniaź wskazał na syna.
— Dziecko to moje będzie wam też druhem — rzekł, a potem, wziąwszy się pod ręce, weszli do obszernego gmachu murowanego, który Mieszkowi wydał się niezmiernie okazałym.
Gdy weszli do obszernej komnaty, w której wisiał na ścianie krzyż Zbawiciela i pełno obrazów męczenników świętych, Bolko usadowiwszy gościa na ławie, kwiecistym kobiercem okrytej przy oknie, z którego się rozszerzał prześliczny widok na Pragę i jej okolice, i rzekł poważnie:
— Zapóźno przybywasz do mnie: Bolko już nie ten, co był. Patrz na mą postać zgrzybiałą, do grobu idę, o śmierci myślę...
— Będziecie jeszcze długo żyli i panowali — odparł Mieszko. — Macie pokój w domu i siłę, syna, który wam stoi przy boku i sprzymierzeńców potężnych...
Bolko machnął ręką.
— Sprzymierzeńcy we wrogów się zmieniają — mruknął. — A czemuż wy ich tam gdzie ja nie szukacie?
Mieszko spojrzał bystro, ale nic nie odpowiedział.
— Niemców nie pożyć — dodał stary — trzeba mir z nimi robić, aby się w domu zagospodarować. Do tego miru, bracie mój, wy wiecie czego potrzeba.
Mieszko zadumał się.
— Lud przy swoich bogach stoi twardo — rzekł.
— Macie wojaków i siłę... zmusić lud trzeba.
Mieszko nic na to nie odpowiedział. Bolko popatrzył nań i przestał nalegać. Z kolei polański kniaź począł rozmowę.
— Miłościwy panie — rzekł — nie darmom przybył do was. Jeden u nas język, jedna krew, — chcemy obcych pożyć — dajmy sobie ręce.
Bolko zamyślił się.
— Jakże to może być, jeśli przy bogach swoich stać będziecie? — rzekł.
— Wszakże Niemcy się nieraz z Wilkach, Obotrytami i Lutykami łączyli, choć ci poganami są — odparł Mieszko.
— Niemcom wszystko wolno — westchnął stary kniaź — siła przy nich. Cesarz i papież rzymski władną dziś światem... Uczyńmy przymierze Mieszku, uczyńmy, ale chrzest przyjąć trzeba.
Kniaź polański spuścił głowę i milczał.
Bolko poklepał go po ramieniu.
— Myślcie jeno o tem, wszystko zatem pójdzie — rzekł nalegająco.
Właśnie, gdy słów tych domawiał stary kniaź, wszedł dworzanin z oznajmieniem, że chleb i sól czekają. Wspaniała wieczerza już przyrządzoną była w rozległej komnacie. Ogromne stoły dla panów i ich dworów były ponakrywane. Dla dwóch kniaziów przygotowane były przy osobnym stole dwa siedzenia, pąsowem suknem okryte. U drugiego stołu tuż za ojcem siadł młody Bolesław, a z nim kilku duchownych z krzyżami na piersiach. Tych oczy zwracały się ciekawie na Mieszka, on zaś spojrzeć na nich nie śmiał. U osobnego stołu przyjmowano dwór Mieszka i starszyznę jego. Na dworze Bolka byk już zaprowadzony ten obyczaj chrześcijański i rycerski, że niewiasty wespół z rodziną zasiadały przy stole. Gdy Więc Bolko wiódł polańskiego kniazia do stołu, innemi drzwiami wchodziła gromadka niewiast, pomiędzy któremi Mieszko ujrzał Dąbrówkę. Nie dał jednak poznać po sobie, że ją spotkał nad Wełtawą. Kniahini wcale nie trwożliwa uśmiechała się mierząc go oczyma i usiadła obok ojca. Stary Bolko, wskazawszy gościowi córkę, zaczął go bawić wesołą rozmową. Miód i wino podawano obficie, a starzec po pierwszym kubku poweselał widocznie.
Rozmowa toczyła się raźna, rubaszna, obyczajem owego wieku. Bolko spytał gościa o żonę. Zagadnięty milczał.
— Mnie już wszystkie razem niewiasty zobojętniały — rzekł po chwili Mieszko i przytem spojrzał na Dąbrówkę, która mu się mile uśmiechnęła.
— Wam się trzeba ożenić z chrześcijanką — rzekł Bolko — najlepiej ona i wiary nauczy i zachęci do niej.
Mieszko spojrzał w oczy staremu, trzymając kubek w ręku. Kto wie może Dobrosław potajemnym był swatem? — pomyślał.
— Dajcie mi córkę — rzekł Mieszko śmiejąc się — wezmę ją.
Stary zmarszczył się trochę.
— Nie radbym dał ją mimo jej woli — rzekł — gdyby chciała, kto wie?... Jest tam u was pono żon kilka, toćby trzeba najpierw je wygnać...
— Nie będzie mi ich żal — rzekł Mieszko.
Ponieważ kniaź czeski nie opierał się, Mieszko nabrał otuchy.
Tymczasem kubki się napełniały i gwar coraz większy się robił. Czesi Polan na jutrzejsze łowy powoływali, Stojgniew przystawał na to.
Biesiada przeciągała się długo, ale o swatach mowy już nie było. W końcu, gdy misy były już powypróżniane a niewiasty znikły niepostrzeżenie, stary Bolko kazał synowa gościa odprowadzić do przeznaczonych dla niego izb.
Zwolna gwar na zamku ustawał i cisza zalegała nocna wokoło, gdy stary Bolko, nie mogąc zasnąć ani na chwilę, kazał przywołać księdza Prokopa, który był jego spowiednikiem i doradcą w każdej wątpliwej sprawie.
— Ojcze mój — rzekł kniaź do niego — rady twej potrzebuję... Wiecie kogo mam gościem?
— Poganina upartego, żyjącego w grzechu.
— Tak jest. A czyżby nie było zasługą dla mnie i rodu mojego, gdyby przezeń on i naród jego się nawrócił?... na świętą wiarę Chrystusową?...
— Dałby to miłościwy Bóg — zawołał ksiądz Prokop, ręce podnosząc do góry i patrząc przenikliwie na starca.
— Mieszko prosi o Dąbrówkę za żonę...
— Ze chrztem razem? — spytał ksiądz.
— Nie odmawia go... lecz z poganami swymi musi się wpierw zabezpieczyć... Mam mu dać córkę za żonę?
— Jeżeli przez nią światło i zbawienie wnijdzie na te kraje... a dlaczegożbyście dziecka nie mieli poświęcić dla Boga?... Daliście Mu już jednego syna i córkę, dajcie i drugą, a przebłagacie gniew i pomstę Bożą.
— Dziecka nie chciałbym zmuszać — odezwał się kniaź. — Idźcie jutro rano mój Ojcze, przygotujcie ją, ośmielcie, a potem przyślijcie ją do mnie.
Ksiądz Prokop odszedł. Bolko teraz uspokojony w wątpliwościach, udał się na spoczynek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.