<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TRYUMF WIARY
OBRAZEK HISTORYCZNY
Z CZASÓW MIECZYSŁAWA I-GO
(Według J. I. Kraszewskiego)
WARSZAWA
W DRUKARNI SYNÓW ST. NIEMIRY
Plac Warecki 4.
1908





I

W dawne, bardzo dawne czasy przenosi nas powieść niniejsza, w czasy, kiedy nad Polską panowały jeszcze ciemności pogańskie i zdala tylko zaczęło przyświecać gdzieniegdzie światło wiary chrześcijańskiej. Ci co się byli ochrzcili, uchodzili wśród ludu pogańskiego za zdrajców i czyhano tylko na to, żeby ich się pozbyć jako wrogów. Niebezpiecznem więc było przyznawać się do chrześcijaństwa i głośno mówić o niem, bo w pojęciu pogańskiego tłumu wiara ta prowadziła wprost pod panowanie cesarza niemieckiego. Duchowieństwo przybywające z zachodu niosło także ze sobą pojęcia o posłuszeństwie i władzy wyższej. Nawykli do rządzenia sami sobą władycy i kmiecie ci, co razem w ręku mieli patryarchalną władzę kapłańską, z rąk jej wypuścić wzbraniali się stanowczo. Nie tyle starych bożków żałowano, co dawnego obyczaju.
Było to na początku lata r. 962. We wsi Krasnogórze, położonej o kilka mil od Poznania, wśród rozległych lasów, które wówczas całe pokrywały brzegi Warty i Odry, wielką obchodzono uroczystość. Jedyny syn dziedzica starego Lubonia powrócił niespodzianie w rodzinne progi po dwunastoletniej niewoli u Niemców. Ucieszony ojciec zaprosił wszystkich sąsiadów i znajomych, aby z nim dzielili radość. Ponieważ dworek w Krasnejgórze nie był zbyt obszernym więc postawiono stoły w lasku poza dworem i tam się odbywać miała wesoła biesiada.
Do przyjęcia gości nie wiele było wówczas potrzeba, gdy wszyscy z jednej czerpali misy i mięso krajali nożami, które każdy miał u pasa. Proste kubki służyły do napoju, a z wytoczonej beczki nalewano do dzbanów, które po stole krążyły. Zamiast w kuchni, piekły się u ogniska na podwórku całe kozły, barany, jelenie i dziki.
Już od rana dziedzic Luboń w najpiękniejszym swym stroju, z sukna cienkiego, sznurami i taśmami szytym, rozglądał się wokoło domu. Taki sam ubiór kazał dać synowi i mieczyk mu sam przypasał. Ale serce ojcowskie pomimo radości z powrotu jedynaka ściskało się boleśnie widząc, jaka w tej niewoli niemieckiej stała się z nim przemiana. Nie był to już ów dziarski szesnastoletni jego Włast ukochany, którego Niemcy podczas napadu na te okolice zabrali, ale młodzieniec blady i wątły, tak zniewieściały, że się wzdragał przypasać miecz do boku. Na zapytanie ojca i babki starej, Dobrogniewy, co się z nim działo w czasie długiej niewoli, odpowiadał jakoś nieśmiało, ciemno i niewyraźnie, i łatwo było poznać, że mu tam trochę serca zostało u ludzi, do których przywykł, bo na obyczaj i na ich wiarę, jakoteż i na życie z nimi nie narzekał wcale, a chwalił wiele rzeczy, które tu były w ohydzie, potęgę zaś cesarzów i książąt tamtejszych przedstawiał jako wielką i straszną. Pomimo tej zmiany syna stary Luboń cieszył się nadzieją, że jego Włast ukochany odzyska pomiędzy swymi dawną swobodę i dzielność, i to też głównie spowodowało do sproszenia na biesiadę sąsiadów. Już kilku z bliższych znajomych przybyło i rozmawiało w podwórku z gospodarzem, na syna spoglądając, a żaląc się nad nim, iż tak blady i mizerny powrócił do domu, gdy zatętniało i szybkim konia pędem wpadł na podwórze barczysty człowiek, wesołego oblicza i oznajmił Luboniowi szczęśliwą nowinę, że Mieszko, pan najmiłościwszy, zasłyszawszy, iż będzie biesiada, sposobi się także przybyć tu, choć nieproszony.
Luboń pobladł trochę i pocierał czoło.
— Wielka to cześć dla mego domu — rzekł — miłościwego pana gościć.
— Miłuje bo on was nad innych — odparł zasapany poseł.
Luboń głowę skłonił, ale na twarzy jego więcej było widać zakłopotania niż radości. Poseł zaś ręką pozdrowiwszy wszystkich, stojących do koła, wyjechał spiesznie z podwórza.
Luboń znikł też zaraz. Poszedł do małej komnaty, w której stara Dobrogniewa siedziała przy kądzieli.
— Matko — rzekł — licha nasza dola, choć cześć wielka. Kniaź Mieszek przybędzie dziś do nas... A nie co innego tu go przynęciło, nasza Różana, bo mu już pewno o jej piękności doniesione... Niechże się więc wnuczka twoja schowa... tak jakby jej nie było.
Dobrogniewa wstała natychmiast, odłożyła kądziel i poszła szukać wnuczki. Było wówczas w obyczaju, że niewiasty gościom, zwłaszcza dostojniejszym, przynosiły jadło i napoje, lecz do stołu z mężczyznami nigdy nie siadały. Więc Różana, jako gospodyni domu, chcąc wystąpić świetnie, ubierała się właśnie w swej komnatce. Dwie skrzynie malowane stały otworem, a niewieście stroje leżały porozrzucane. Różana tylko co lśniące zwoje jasnych włosów splotła w warkocze i włożyła już wianek ruciany, gdy ukazała się starucha na progu.
— Różano — rzekła — dość już tego stroju, bo ci dziś rumianego liczka na gorące słońce nie wystawiać. Zaświeci tu dziś nam zapewne, że spalić może od razu i twarzyczkę ładną i wianuszek zruszyć. Niech Różankę głowa zaboli. Bezpieczniej siedzieć w chłodzie, kiedy skwar dopieka.
Dziewczę patrzało zdziwione, a babka przystąpiła szepcząc:
— Mieszko kniaź przybędzie tu... już o nim ojciec wie, i nie chce, abyś się pokazywała.
Stanęło dziewczę ze łzami w oczach.
— Cóż to, żal ci? — zapytała starucha — ej czegoż znowu? Wleź na strych, a przez otwór w dachu będziesz wszystko widziała, bo ojciec nie chce, aby na ciebie patrzano.
Różana siadła na tapczanie i zwiesiła główkę.
— Wola pana i ojca... będę posłuszną — odezwała się — ani mi tak bardzo żal; ale by mnie też kniaź nie zjadł oczyma.
Dobrogniewa głową kiwała.
— Co ty wiesz, przepiórko młoda — mruknęła — oczy jedzą! oj, jedzą! a z kniaziami dziewczętom nie żartować... A ty jesteś przecież jedyną radością ojca, bo z tego odnalezionego syna, z tego Własta, nikomu nie będzie pociecha.
Widząc dziewczę zasmucone, stara pogłaskała je po głowie, westchnęła i powoli wyszła z komnaty.
W pośrodku pod drzewami coraz zaczynało być ludniej i gwarniej. Przybywali z okrzykami przyjaciele, powinowaci, sąsiedzi bliscy i dalecy. Każdy miał z sobą ludzi i koni niemało i ta gromada czeladzi była jeszcze większą niż gości. Za szopami, gdzie się to wszystko zbierało, gdzie już piwo stało w beczkach, chleb i różne mięsiwa, wesołość większa była niż między panami.
Już słońce miało się ku południowi, gdy posadzony na strzesze sługa, aby zdala o kniaziu znać dawał, począł wołać, że od Poznania tuman kurzu się toczy. Luboń tedy z synem i powinowatymi wyszli za wrota z chlebem i powitaniem, aby pana przyjąć poczęstnie.
Kniaziowie ówcześni mieli już wcale inną władzę niż dawniej. Sto lat wojen z Niemcami i z sąsiadami, choć jednego rodu, ale niezgodnymi, zwiększyły potęgę wodza i urósł mu zastęp zbrojny, co go otaczał, a o wiecach dawnych, radach i swobodzie ledwo śmiał się ktoś odezwać. Jak w czasie wojny kniaź był już panem życia i śmierci i majętności, a choć zważał na to, aby ludzi nie draźnić, nikogo nie pytał o to, co chciał poczynać, — a co poczynał zwykle dokonał.
Mieszko, wjeżdżając z orszakiem do Krasnogóry, zwolnił bieg siwego rumaka i z pańska głowę do góry podniósłszy, jechał uśmiechając się wesoło.
Odziany był płaszczem letnim a na sobie miał odzież wyszywaną bogato, pas cały pokryty ozdobami i pióra białe u czapki. Miecz też u pasa wisiał w pochwie złotej, sadzonej kamykami drogimi. Na koniu siedzenie było purpurowe, lejce takież trzymał w ręku. Mieszko był w samej sile wieku, przystojny i urodziwy, brodę miał ciemną, podstrzyżoną, włos piękny, długi, spadający na ramiona; oko, choć ciemne, szafirowym blaskiem jaśniało, zarazem siłę i dobroć wyrażając. Usta rumiane i wydatne zdawały się stworzone na to, aby smakowały we wszystkiem, co im świat jako panu podawał. Choćby na sobie nie był miał Mieszko oznak dostojeństwa, poznałby już w nim każdy pana i władcę, nawykłego do rozkazywania i wymagania posłuszeństwa.
W pięknej jego twarzy znać jednak było, że gdy go oblał płomień gniewu, strasznym musiał być i groźnym. To też ludzie kochali go ale i drżeli przed nim. W ten dzień biesiady, gdy Mieszko jechał zabawić się u ziemianina, wyglądał raczej na sąsiada dobrego niż na pana, ale gdy na wojnę konia dosiadł i miecz wziął do ręki, drżało przed nim wszystko co żyło. A przytem miał być przebiegłym i chytrym. Co w myśli miał, tego nikt nigdy odgadnąć nie mógł. Starszyzna, co często z nim obcowała i mówiącego słuchała, nie wiedziała nigdy, kiedy na koń zawoła i na granicę walczyć podąży... Więc choć na pozór wesoły i dobroduszny, miał u wszystkich wielkie poważanie, bo nad nimi rozumem górował.
Za kniaziem jechało dwóch jego powinowatych, przybocznych, i Stojgniew, co był nad dworem jego przełożonym, jako i dwóch starych wojewodów i garstka raźnej młodzieży. Wszyscy pięknie przyodziani i zbrojni.
Na widok Lubonia i jego orszaku, który stał z odkrytemi głowy, Mieszko konia wstrzymał, a podczas gdy Luboń do nóg mu się skłonił, po ramieniu go uderzył pozdrawiając. Drugim też głową kiwnął, a ci do ziemi zgięci pokłon mu oddawali. Pachołek już konia brał i Mieszko zręcznie z niego zeskoczył.
— Ojcze Luboniu — rzekł — nie prosiliście mnie na wasz obchód, a jam się sam zaprosił... Nie przyprowadziliście mi syna, więc sam go widzieć przybyłem.
Na te słowa Luboń Własta przyprowadziwszy, upaść mu kazał do nóg pańskich, co gdy się stało, a Mieszko się ciekawie przypatrywał młodzieńcowi, rzekł gospodarz stary:
— Syn mi w niemieckiej niewoli przywiądł i zbiedniał, odżywić go chciałem nieco niżbym z nim przyszedł z powinną czołobitnością do stóp pańskich.
Mieszko, poklepawszy po ramieniu Własta, poszedł za gospodarzem ku stołom w cieniu ustawionym, gdzie dla niego miejsce na wywyższeniu przysposobione już było.
Gdy szli, kniaź rozglądał się jakby kogoś szukał, i gdy pod drzewami z daleka ukazały się stojące w bieli niewiasty, które posługiwać miały, najprzód w tam te strony rzucił okiem, i jakby zawiedziony, zmarszczył czoło.
Potem siadł na wywyższonem miejscu i ochoczo zabrał się do jadła i picia, przyczem służyli gospodarz z synem. W czasie jedzenia zwrócił się nagle do Lubonia i zapytał:
— A krasnej córki waszej nam to nie pokażecie?
— Chora mi jest od wczoraj — rzekł Luboń — na głowę leży... Upał znać jej zaszkodził.
Na to nic kniaź nie odpowiedział, lecz zaczął się wypytywać Własta, gdzie przez ten czas długi bywał i co robił. Włast zaczął mu dość obszernie opowiadać, że rycerz, który go wziął w niewolę, pojechał z nim na dwór cesarski i potem z nim do dalszych krajów na południe jeździł, — a Mieszko słuchał ciekawie, wpatrując się uważnie w blade oblicze młodzieńca.
Stójgniew, który się także ciekawie przysłuchiwał, szepnął Luboniowi, że kniaź ciekawy niemieckich obrotów, pewnie syna na swój dwór zawezwie, aby mu o nich opowiadał.
Ojciec nic nie odrzekł na to, bo mu się serce ścisnęło.
Tymczasem przy stołach ochota, choć obecnością kniazia nieco hamowana, powoli coraz stawała się żwawszą. Mieszko przypatrywał się z upodobaniem wesołej drużynie, gdy w tem spostrzegł mężczyznę średniego wieku, który wstawszy już od stołu, stał nieco na uboczu pod drzewem. Zrazu, jakby go nie poznał, wlepił weń oczy i dumał, chcąc go sobie przypomnieć. Potem zwrócił się do Stojgniewa i palcem na mężczyznę wskazując, rzekł:
— Dobrosław Wiotki, albo się mylę?
— Tak, to on. Miłościwy panie — odparł Stojgniew.
— Czemu tak długo nie ukazywał się na naszym dworze, chory był, albo zdziczał w lesie?
Stojgniew schylił się i szepnął na ucho kniaziowi.
— Na Czechy jeździł, gdzie sobie na dworze królowej Drahomiry pokrewną jej pannę zeswatał... Ano, ludzie prawią, jakoby ona innej była wiary, i on może dla niej na takąż przystał.
Kniaź nie odpowiedziawszy Stojgniewowi, skinął na Dobrosława.
Był to mężczyzna w tym, co Mieszko wieku, wyrosły jak dąb, śmiałego, otwartego oblicza. Znano go jako wojaka dzielnego i człowieka zawsze mówiącego prawdę. Dobrosław na skinienie kniazia szedł śmiało, skłonił się do nóg jak należało, lecz prędko głowę podniósł i spojrzał w oczy kniaziowi.
— Gdzieżeście to samopas tak długo gościli, Dobrosławie? — zapytał Mieszko — wzywałem was na wyprawę nad Łabę i niestawiliście się.
— Darujcie, Miłościwy panie, w domu nie byłem... żony sobie szukałem... — począł otwarcie Dobrosław.
— Alboż to w domu znaleźć ją było trudno? — zapytał Mieszko.
— Miałem dwie żony od sąsiadów, obie mi pomarły, chciałem gdzieindziej szukać szczęścia...
— I kędyżeście bywali? — zapytał kniaź spokojnie.
— Zawlekłem się aż na Czechy, dwór króla Bolesława, tam żonę znalazłem.
— Cóżeście tam widzieli na tym dworze, pewnie co lepszego niż u nas? — zapytał kniaź, potrząsając głową.
Dobrosław potarł brodę z namysłem i rzekł:
— Choć Niemców tam nie widziałem żadnych, ani też niemieckiego obyczaju, a przecież wielem się od nich nauczył, Miłościwy panie, bo oni na to się do nich zbliżają, aby lepiej wiedzieli, jak się bronić przed nimi.
— A króla widzieliście — zapytał Mieszek chmurno.
— O tak, na łowy z nim jeździłem i u dworu bywałem nieraz.
— I co o nim myślicie? — spytał kniaź, mierząc oczyma Dobrosława.
Dobrosław zamyślił się na chwilę, a potem odparł, spuszczając oczy:
— Miłościwy panie, jest to mąż silny, przebiegły i władzy chciwy... lepiej go mieć druhem niż wrogiem... Tyle tylko wiem o nim.
Teraz Mieszko nie odpowiedział nic, z kubka tylko popił, patrząc na mówiącego.
— Jutro na łowy pojadę — ozwał się po namyśle, — pojedziecie i wy ze mną Dobrosławie.
Ten głowę schylił i ustąpił, a kniaź skinął na Lubonia.
— Syna mi przyślijcie na zamek do Poznania. Przy dworze chcę go mieć.
Usłyszawszy to stary pobladł, zawahał się i mimowolnie załamał ręce.
— Ah! Miłościwy Panie! Jedynak on u mnie i tyle go lat nie było.
Luboń do nóg mu się rzucić chciał, gdy Mieszko ręką go za ramię powstrzymawszy, rzekł śmiejąc się:
— Odbierać go wam nie myślę, ale opowiedzieć winien, co widział u Niemców. Na to mi jest potrzebny. Oddam go wam, nie bójcie się... Bo na co by mi się zdał zresztą, blady i słaby... nie do miecza znać urósł, albo go tam tak wycieńczyli niewolą.
Luboń westchnął.
— To też chciałem go w domu odkarmić, aby mu sił przybyło.
Mieszko nic już na to nie odpowiedział. Skinął na Stojgniewa, aby kazał osiodłać konie i z powrotem wybierać się do domu.
A jak tu przybył wesołym i dobrej myśli, dostrzegli wszyscy, iż po rozmowie z Dobrosławem i Luboniem czoło mu się zachmurzyło i usta krzywić poczęły. Może też gniewno mu było, że pięknej Różany zobaczyć nie mógł.
Gdy Mieszko powstał z siedzenia, wszyscy biesiadnicy ruszyli od stołów i z okrzykami na cześć kniazia odprowadzili go do wrót, gdzie już osiodłane konie czekały na cały orszak kniaziowski. Mieszko dosiadłszy rączego siwka, skinieniem głowy pożegnał otaczających, a do Lubonia przemówił jeszcze:
— Nie skąpcie mi syna, przyślijcie go jutro lub pojutrze. Nie obawiajcie się o niego, na moim dworze nic mu się złego nie stanie.
Gdy cały świetny orszak znikł w tumanach kurzu, stary Luboń odetchnął swobodniej. Teraz dopiero mógł z przyjaciółmi porozmawiać śmiało.
— Dobry pan — odezwał się Dobrosław — a no, patrząc nań czujesz, że to pan, choć to kmieca krew w jego żyłach płynie...
— Nie powinno też być inaczej — rzekł Luboń — bo pocóż byśmy go nad siebie wynosili, gdyby panem i wodzem być nie umiał... Niech się go ludzie boją, byle go się też lękali sąsiedzi.
— Daleko nam do tego — rzekł Dobrosław z uśmiechem — by się oni nas obawiać mieli. Dość byłoby, abyśmy się mogli przestać ich lękać... Patrzałem na nich zblizka.
Gdy przed Mieszkiem powiadał po cichu Stojgniew, że Dobrosława za wyznawcę nowej wiary miano, Włast dosłyszał słów tych i teraz, gdy Luboń do miodu i piwa gości swoich zapraszał, a Dobrosław nieco na bok ustąpił, zbliżył się ku niemu Włast i rzekł nieśmiało i cicho:
— Chciałbym pomówić z wami... chodźmy sami.

II

Nie bardzo zważano na to, co się działo z pozostałymi gośćmi, więc Włast mógł niepostrzeżenie wyprowadzić Dobrosława w gęstwinę lasu, gdzie byli sami bez świadków.
Dobrosław dał się prowadzić i pierwszy pytań nie rozpoczął — czekał, wpatrując się w młodzieńca idącego niespokojnie i widocznie niepewnego, jak ma rozpocząć rozmowę. Wreszcie, gdy odeszli w las tak daleko, że już ani głosy biesiadników ich nie dochodziły, Włast, wzruszony, ze łzami niemal w oczach, żywo odpiął suknię na piersiach szczelnie zapiętą i dobywszy z pod niej zawieszony na sznurku mały krzyżyk złoty, ukazał go Dobrosławowi. Na widok tego znaku dzielny wojak obejrzał się niespokojnie, widocznie zdziwiony schwycił to znamię przyłożył do ust i pocałował.
Tak się dwaj bracia w Chrystusie poznali pośród pogan. Włast schował natychmiast godło, uścisnął Dobrosława, lecz ze wzruszenia nie mógł słowa wymówić.
Stali obaj długą chwilę, przejęci, strwożeni, ale szczęśliwi, że się spotkali i poznali.
— Skąd wiedziałeś, żem ochrzczony? — zapytał wreszcie Dobrosław.
— Snadź wiadomem to powszechnie, bo Stojgniew powiadał o tem półgłosem kniaziowi — odparł Włast.
Wiotki zamyślił się smutnie.
— Nie darmo mnie też na jutro wezwał na łowy — westchnął — co tam mnie czeka, Bóg wie!
Włast uścisnął go drżący.
— Kniaź by was miał prześladować? — zapytał.
— On? nie! — odparł Dobrosław — ale on sam boi się narodu, który w swoje bogi wierzy i przy nich obstaje. Ciekawy jest pewno nowej wiary; wie, że ją przyjęli czescy panowie, że ona u nas i wszędzie z czasem zawładnie, ale nim to się stanie, wiele krwi się wyleje!... wiele!... Powiedz mi o sobie — dodał potem idąc w las dalej — gdzie ciebie ochrzczono?
— Na dworze cesarskim chrzcił mnie pan i biskup Rawenny. Po chrzcie przygotowali mnie na kapłana, i kapłanem jestem...
Gdy tych słów domawiał młodzieniec, skromnie spuszczając oczy, Dobrosławowi zajaśniały źrenice, podniósł ręce do góry i o mało wielkim głosem nie krzyknął. Potem pochylił się po rękę Własta i pocałował ją z pokorą, a ten zakreślił krzyż nad schyloną głową.
— Tak, kapłanem jestem — mówił po cichu — wróciłem, żeby wiarę w Chrystusa szerzyć pomiędzy swymi... a trwoga mnie ogarnia jak tego, co pada a nie ma gałęzi, za którąby się uchwycił... Wy mi bądźcie tą gałęzią miły bracie w Chrystusie... Radźcie mi! Dni już wiele świętej nie mogłem odprawić ofiary. Wszystko co mnie otacza, odgaduje mnie i grozić mi się zdaje. Ojciec groźny, babka gniewna, zmuszają mnie do życia, którego wieść nie mogę. Co począć?
Dobrosław zamyślił się.
— Ojcze mój — rzekł — bo cię Ojcem chociaż młodszego nazywać winienem, jedno tylko wiem, iż ci, co ciemny nasz naród nawracać przychodzą, wielką mają u Boga zasługę. Nas chrześcijan tu utajonych jest wielu, ale dla ochrony życia milczeć nam trzeba i cierpieć.
— Jest wielu? — pochwycił składając ręce jak do modlitwy Włast. — Jest wielu, mówicie?
— Tak, ale więcej jeszcze tych, co na nasze czyhają życie — odparł Dobrosław. — Bądźmy cierpliwi, bądźmy ostrożni, a ufajmy Bogu naszemu, który cuda czyni... Tak mnie w Pradze na Hradczynie uczono...
Mówili jeszcze długo, gdy nadbiegł Jarmirz, ulubiony wychowaniec starego Lubonia, który go kochał jak syna i wyręczał się nim w gospodarstwie. Rzekł, iż ojciec niepokoi się o Własta i zapytuje się o niego. Rozstali się więc, by nie budzić podejrzeń. Dobrosław inną drogą udał się ku biesiadującym.
Jarmirz popatrzał jakoś dziwnie za odchodzącym. Między nim a Włastem stosunek był trudny do określenia. Dla ulubionego wychowańca, który się mienił przybranem dzieckiem Lubonia, Włast miłym być nie mógł. Jarmirz nic mu złego nie życzył, lecz nie mógł wstrzymać i pohamować zazdrości... Włast był mu przyjaznym, serdecznym, jednak czuł Jarmirz, iż mu się całkiem nie zwierzał — i że między nimi stała jakaś dzieląca zapora. Obawiali się jeden drugiego...
Teraz wrócili w milczeniu do ojca. Goście już się rozjeżdżać poczynali; najprzód sąsiedzi dalej mieszkający, potem bliżsi, a ostatni już o księżycu późnym wieczorem ruszyli.
Różana wyszła teraz z ukrycia odetchnąć świeżem powietrzem. Włast znużony siadł na uboczu by odpocząć, służba zabierała stoły, kubki po ziemi leżące i kubły wypróżnione odnosiła do dworku. W dali słychać było śpiew odjeżdżających. Wieczór cichy, spokojny nastąpił po dniu pełnym wrzawy.
Luboń ze starą matką szeptali coś po krótkiej rozmowie z siostrą wysunął się do swojej szopki na modlitwę.
Ale tu na niego czekał Jarmirz.
Ciężyło mu na sercu, że z Włastem jeszcze się nigdy szczerze rozmówić nie mógł; zwyciężywszy więc zazdrość, jaką czuł do dawnego towarzysza lat dziecięcych, ujął go przyjaźnie za rękę.
— Właście — rzekł cicho — siądźmy tu trochę. Chcę z wami jak z bratem pomówić otwarcie.
— Owszem, bracie, mów... mów — ja ci życzę dobrze.
— I ja wam, piorun niech we mnie trzaśnie, jeśli mówię nieprawdę — zawołał Jarmirz z zapałem. — Będę szczerym... Dwanaście lat was nie było... Stary tęsknił ciągle za wami... Nie było kogo kochać, polubił mnie, a jam Różanę pokochał... Synem mu być miałem, powiedzcie, co teraz będzie?...
Włast go uścisnął.
— Jarmirzu mój — rzekł — jeśli Różana cię kocha, a ojciec pragnie, czyż jabym ci stawał na przeszkodzie? Ja, wierz mi bracie, nic i nikomu nie odbiorę. Widzisz słaby jestem i nie wojak...
— Dopomóżcie mi więc do pozyskania Różany i bądźcie moim bratem — rzekł Jarmirz wzruszony — a dam wam pierwszy dowód że dobrze wam życzę. Was stara babka i ojciec posądzają, żeście wy nową przyjęli wiarę.
— A gdyby tak było? — zapytał Włast cicho westchnąwszy.
— Niech to złe odejdzie od was! — zawołał Jarmirz z przerażeniem — a nie mówcie tak, ani się przyznawajcie do tego. Nie znacie starej Dobrogniewy, strułaby was, choć wnuka. Nie znacie ojca, wyrzekłby się was jak wroga! A gdyby was tam i zepsuli — mówił dalej Jarmirz — trzeba, wróciwszy do domu, do swoich powrócić bogów. Zmuszą w as do tego... Słyszałem dziś, jak Luboń umawiał się z sąsiadem i powinowatym Słomką, aby wam dał za żonę swą córkę Mładę.
Włast oczy sobie zakrył i jęknął.
— Nie mów mi tego!
— Cóż to pomoże? — kończył Jarmirz — Mładę widziałem nieraz, jest piękna jak bogini Dziewanna... Ona was, wy ją pokochacie...
— Bracie mój — odezwał się po chwili milczenia Włast posępnie — coście wy mi mówili, poszło z poczciwego serca. Więc wam wyznam wszystko. Tak, jestem chrześcijaninem i być nim nie przestanę choćbym za to miał umierać.
Nastąpiło długie milczenie. Jarmirz patrzał na Własta, potrząsając głową, wreszcie rzekł:
— Ojcu winniście posłuszeństwo.
— Tak, lecz mam Ojca w niebiesiech, Boga mojego, któremu winienem większe jeszcze posłuszeństwo.
Mowa ta była dla Jarmirza całkiem niezrozumiałą, a pytać się nie śmiał... Uścisnął Własta, a ten rzekł wolno:
— Spokojnym bądź. Nasz Bóg opiekunem jest i cuda czyni, ale mu wiernym pozostać trzeba... Jeśli ojciec mój ziemski Ojca mego w niebie zdradzić mi każe, pójdę stąd... Zostaniesz tu sam i będziesz staremu synem i pociechą...
— Jakto? porzuciłbyś wszystko? ojca, siostrę, dom, bogactwa wasze dla...
— Tak — odparł Włast — nie pytaj mnie dla kogo i czego, dziś więcej powiedzieć ci nie mogę, ale ci przysięgam, porzucę wszystko, abym ocalił to, co mam najdroższego.
Zadumany, przelękły prawie Jarmirz patrzał na Własta z podziwieniem, bo twarz jego zamiast być smutną i ostrożną, promieniała weselem i jakby dumą jakąś zwycięską.
Dokończywszy tych słów, Włast uściskał Jarmirza i nie kryjąc się już przed nim, ukląkł na modlitwę...
Ta była także dla poganina jakimś zdumiewającem zjawiskiem. Przy obrzędach pogańskich widywał szał, obłąkanie prawie, ale nie widział nigdy człowieka tak spokojnie rozmawiającego z duchem niewidzialnym.
Czuł on, że w ciemnościach tej nocy, niedostrzeżona dla oka jakaś potęga dźwigała tego na pozór słabego człowieka, dając mu siłę i męstwo zadziwiające.
Wszystko, co mu Włast powiedział, napełniało go trwogą, jak objaw jakiegoś świata nieznanego... Modlącemu się Włastowi mieniła się twarz blada, oczy jakimś dziwnym blaskiem jaśniały, stawał się innym, piękniejszym...
Jarmirz patrzał długo na modlącego się młodzieńca, potem wyszedł na palcach z szopki i stanął u słupa, dopókąd Włast nie powstał z kolan i nie zabierał się do spoczynku. Natenczas i on powlókł się na swe posłanie, lecz nie mógł zmrużyć oka do rana.
Nazajutrz Luboń, chcąc syna zwolna przyzwyczajać do zajęć męskich, kazał mu z Jarmirzem jechać na łowy, sam czując się po dniu wczorajszym zbyt znużonym. Rano zbudzono Własta, więc posłuszny pojechał na łowy, z kilku ludźmi i znaczną psów sforą.
Granice puszcz nie były wówczas tak ściśle oznaczone jak później, a ziemianom służyło prawo polować wszędzie, gdzie chcieli. Byli właśnie w ostępie wskazanym im przez ludzi, w którym stado jeleni znaleźć mieli, gdy Jarmirz przodem ciągle jadący, zawrócił nagle ku Włastowi i dał mu znak, aby się zatrzymał i zbliżywszy się powiedział mu, ze Mieszko właśnie poluje w tej puszczy. Trzeba im więc było w inną zwrócić się stronę.
Jeszcze rozmawiali z sobą, gdy z za gęstwiny ujrzeli wychodzącego kniazia za którym postępował Dobrosław. Obaj zdawali się więcej zajęci rozmową niż myśliwstwem. Orszak kniaziowski pozostał był z tyłu, a Mieszko uważnie przysłuchiwał się temu, co mu opowiadał towarzysz. Mieli już w inną iść stronę, gdy kniaź, podniósłszy głowę, spostrzegł Własta i skinął na niego. Młodzieniec zsiadłszy z konia i obnażywszy głowę zbliżył się do kniazia, który stał, lekki oszczep trzymając w ręku.
Na zapytanie, coby w tym lesie czynił, Włast rzekł, iż z ojcowskiego rozkazu wyjechał na łowy.
— Wyślijcie łowców — rzekł Mieszko — a wy, gdy tu jesteście zostańcie przy mnie.
Choć nie bardzo rad rozkazowi pańskiemu, Włast szepnął słów kilka Jarmirzowi, który natychmiast ustąpił ze swymi.
Mieszko zaś uchwycił mały róg myśliwski, wiszący mu na ramieniu, do ust go wziął i kilka razy zatrąbił.
Zaszumiały wnet z obu stron gąszcze i nadbiegła liczna gromada łowców kniaziowskich. Kniaź zawołał do siebie Stojgniewa, kazał z koni zdjąć sukno, rozpostrzeć je w cieniu drzew na trawie i położył się na niem. Przyniesiono kobiałkę z pieczonem mięsiwem i baryłkę miodu, które postawiono przed kniaziem. Dobrosław i Włast stanęli nieco opodal.
— Stojgniewie — rzekł Mieszko — poprowadźcie łowy a ja spocznę. Dobrosław i Włast Luboń zostaną przy mnie.
Stojgniew, zrozumiawszy wolę kniazia, pospieszył do zgromadzonych łowców i nim krótka upłynęła chwila, Mieszko pozostał sam z dwoma towarzyszami.
Zmierzywszy bystrem okiem Własta, jakby chciał zbadać go do gruntu duszy, zapytał:
— Byłeś między chrześcijaninami? jak długo?
— Dwanaście lat Miłościwy panie.
— Znasz ich więc dobrze?
— Lepiej niż teraz własny kraj — odparł Włast.
Po tej odpowiedzi Mieszko zamilknął chwilę, a potem zwrócił się do Dobrosława i rzekł:
— Mów, jak ci się zdało? Są oni więksi i silniejsi od nas, na Hradczynie Bolesławy te czeskie? są oni bogatsi? są oni nam straszni?
A gdy Dobrosław ociągał się z odpowiedzią, dodał:
— Tak jak Niemcy mają jedną głowę cesarza i jedną stolicę, tak i nam trzeba jednego pana i jednej ręki, inaczej nas oni zjedzą... Masz Bolesław tę siłę, aby nas wszystkich zagarnąć... i mnie... — mruknął Mieszko ostatni wyraz prawie niedosłyszanym głosem.
— Mów, a nie kłam mi pochlebstwem. Tych, co mi nogi liżą, mam dosyć.
Dobrosław miał oczy w ziemię wlepione.
— Miłościwy panie — odezwał się wreszcie zwolna cedząc słowa — jeżeli siłę na setki i tysiące wojowników, liczyć mam, to nie wiem, bom ich nie liczył; jeśli na rozum, to Bolesław nie zdaje się mędrszym od innych; przecież on wie to jedno, iż chcąc cesarza pobić, trzeba się u niego uczyć samego. Dlatego od niego nie stroni, kłania mu się, ale tylko dla tego, aby go zwyciężyć lepiej.
— I przez to przyjął nową wiarę? — spytał Mieszko, patrząc w oczy Dobrosławowi.
— Nie wiem — odparł po krótkiem milczeniu zapytany.
Mieszko zamilkł na chwilę. Jadł i pił uśmiechając się jakby sam do siebie.
— A co tam o nas mówią? — zapytał nagle.
Dobrosław zawsze zwolna zbierał się na odpowiedź.
— Wiedzą, że Miłościwy pan silnym jesteś, lecz oni nie sądzą groźnym tego, kto się do chrześcijan nie liczy.
— A dawnoż oni do nich przystali? — zawołał Mieszko szydersko. — Drahomira, matka Bolesława i on jeszcze się bogom swoim kłaniali. Alboż Bolko jest chrześcijaninem? Alboż brata, co nim był, nie zabił za to?
— O tem na dworze Bolka mówić nie wolno, a szepcą różnie — — rzekł Dobrosław. — Wacława zamordowali dworzanie Bolka, sądząc, że na życie ich pana nastawał.
Mieszko nic już na to nie odpowiedział, podniósł głowę i zwrócił ją ku Włastowi.
— A ty? — zapytał — powiedz że mi, co chrześcijan znasz, jaka ta wiara ich jest? ciężka? straszna?
Niespodziewanie zaskoczony pytaniem Włast nie wiedział zrazu co odpowiedzieć. Modlił się w duchu o natchnienie i mimowolnie prawie odezwał się z zapałem.
— Miłościwy panie, wiara to jest, co zaprawdę człowieka czyni szczęśliwym, jest mu zbroją, pokarmem, i światłem, i siłą!
Słysząc te słowa Dobrosław pobladł, ale z poszanowaniem spojrzał na natchnionego młodzieńca.
Kniaź też nie spodziewając się odpowiedzi tak śmiałej, oniemiał na chwilę, oczyma przelękłemi zmierzył mówiącego i mruczał coś sam do siebie. Włast stał gotów choćby na męczeństwo.
— Mówią, że człowieka ta wiara dręczy, morzy i wzbrania mu wszystkiego — odezwał się kniaź po chwili milczenia — jestże to prawdą?
— Miłościwy panie — począł Włast z wrastającem natchnieniem — gdy dzikiego konia człowiek bierze z pola, albo sokoła z gniazda, aby go nauczył rozumu i dał mu siłę, morzy go głodem, bezsennością, znużeniem, tak wiara ta czyni z człowiekiem dzikim, aby z niego zrobić istotę nową na obraz Boży podobną!
Mieszko zmarszczył brwi, powtarzając dziwnym głosem:
— Na obraz Boży, na obraz Boży, coś ty rzekł?
— Tak uczy ta wiara — powtórzył Włast.
Kniaź spuścił oczy i zadumał się.
— Na obraz Boży! — powtórzył raz jeszcze — więc ta wiara daje człowiekowi siłę nadludzką?
— Tak jest, Miłościwy panie — rzekł Włast. — I zwycięstwo i potęgę i panowanie — mówił Włast — daje, gdy człowiek na nie zasłuży.
— A czemże je kupić może? — zapytał Mieszko.
— Miłościwy panie — rzekł po niejakiem milczeniu Włast — nie w kilku słowach da się zamknąć ta wiara, pełna tajemnic, cudów, ani ją usta ludzkie wypowiedzieć zdołają łatwo. Cuda sprawia, lecz na nie ciężko pracować trzeba.
— Ale cuda za skarby też i bez pracy kupić można — rzekł kniaź.
— Nie — odparł Włast — złoto i skarby są tam rzeczą pogardzoną, marną.
Mieszko zaprzestał pytać i zwrócił się znowu do Dobrosława i rzekł z tajemniczym wyrazem twarzy.
— Czy chcielibyście pojechać raz jeszcze do Pragi na Hradczyn? Chciałbym was mieć posłem, ale nikt o tem wiedzieć nie ma, co rzeknę.
Zwrócił się do Własta, dając mu znak, aby i on milczał.
— Ani mówcie, żem was słał na zwiady — rzekł kniaź — ale od siebie na dworze pytajcie, ażali nie radziby mi tam byli? Azali Bolko z Mieszkiem nie podaliby sobie rąk i nie połączyli się przeciw wspólnemu wrogowi? Wyrozumiejcie ich. Gdybym przybył do nich, jakżeby mnie przyjęli.
— Uczynię według rozkazu — z radością prawie odpowiedział Dobrosław.
— I nikt o tem wiedzieć nie ma — powtórzył Mieszko.
Tych słów dokończywszy, podniósł się kniaź rzeźko z ziemi, stanął, schwycił oszczep i nadstawił uszu.
Wtem w krzakach coś chrapnie i łomot dał się słyszeć. Stary dzik ze spienionym ryjem wypadł dysząc z gęstwiny, wprost na kniazia, lecz w tejże chwili oszczep utkwił już głęboko w boku zwierza, który rzuciwszy się wściekle biegł na Dobrosława. Równocześnie nadbiegli łowcy kniaziowscy, którzy schwycili i dobili rozjuszone zwierzę. Kniaź kazał teraz Stojgniewowi konie podawać i łowy na ten dzień były skończone.
Już na konia siadłszy, rzekł kniaź Dobrosławowi, aby do domu wracał; Włastowi za sobą jechać polecił, i cały orszak posuwał się zwolna ku grodowi do Poznania.

III

Gród wznoszący się na prawym brzegu Warty, nad małą rzeczką Cybiną, nie odznaczał się na pozór wielką wspaniałością, ale rozległy był dosyć i warowny. Wysoki wał opasywał go zdala, ostrokoły i tyny (mury) obejmowały drugiem kołem. Nieopodal od kniaziowskiego dworu i od rzeki stała odosobniona nieco świątynia bożka Jessego, którą niewielki otaczał gaj z drzew prastarych. Zbudowana kontyna (świątynia) na wzór innych opierała się na słupach rzeźbionych i malowanych, między którymi sukienne opony zastępowały ściany. Za niemi dopiero był przybytek osobny, kapłanom tylko dostępny, zamknięty tylko drewnianemi ścianami. W pośrodku chowano posążki bożków i różne przybory wojenne. Tu wróżbici i gęślarze, będący na straży, przepowiadali przyszłość za pomocą ognia, wody i ziemi.
Nikt tu nie rozkazywał oprócz samego kniazia, który zarazem był władcą zamku i świątyni. Pod jego rozkazami stali wróżbici, gęślarze czyli śpiewacy i wszelka posługa przy świątyni. Gaj święty, który ją otaczał, stanowił granicę, której przekroczyć nikomu nie było wolno. Świątynia była zarazem skarbcem wojennym i książęcym. Przy niej stała straż dzień i noc, zmieniając się nieustannie.
Po za wałami grodu na prawym brzegu Warty w szeroko rozłożonych chatach i dworkach mieszkało żołnierstwo kniaziowe, sotnicy i tysiącznicy. Obok niego ci, co rzemiosło na zamku potrzebne sprawiali i lud, od straży, od posyłek i od łowów. A choć miasto było niepozorne i szare od ścian drewnianych, postarzałych, znaczną już zajmowało przestrzeń. Na targi, też tu przybywali kupcy z towarem różnym z daleka, ze w schodu i zachodu. Ludność się na tysiące liczyła, cała grodowi pańskiemu służąc i podlegając. Starszyzna wojskowa dalej też siedziała w lasach po dworach i gródkach, nad brzegami rzek i jezior położonych.
Przyboczny dwór pański równie był mnogi dla okazałości i wygody. Najbardziej doborowa młodzież stała u boku kniazia i mieszkała w podwórzach grodu. W głębi, oddzielone od tej części, pod pilną strażą i zawarciem siedziały żony kniazia i ich służba niewieścia.
Życie tu wiodło się więcej obozowe niż dworskie, bo każdej godziny wszystko w pogotowiu było siadać na koń i lecieć, gdy znać dano o najeździe nieprzyjaciela.
Tego wieczora, gdy powrócono z łowów nad Cybiną, i gdy z pańskim orszakiem blady i niepoznany nadciągnął Włast, zebrała się w podwórzu niemała koło niego gromada, bo wszyscy ciekawi byli, poco tu sprowadzono nieznajomego bladego młodzieńca.
Mieszko zdał Własta pod opiekę Stojgniewowi, a sam odszedł do niewiast zabawiać się niemi. Gdy jednak Stojgniew odszedł, aby wydać różne rozporządzenia służbie, Włast został sam pod słupami na przedsieniu, siadł na ławie i rozglądał się, nie wiedząc co miał czynić. Ciekawa gawiedź już się zaczynała rozchodzić, gdy wtem od wałów wolnym krokiem przywlókł się człeczyna, który nieznajomego spostrzegłszy na ławie, przybliżył się do słupów by mu się przypatrzeć.
Własta zdziwiła także ta postać dziwaczna. Był to człowiek krępy i barczysty, głowę miał ogromną, czarnym kędzierzawym włosem pokrytą. Z ust wydobywały mu się dwa kły dziwnie wyrosłe, nadając twarzy jego wyraz podobny do zwierza dzikiego. Czoło miał bardzo nizkie a ślepie świecące jak u kota.
Proste ubranie okrywało ciało, na nogach miał nędzne, wykoszlawione chodaki. Takie potworne stworzenia trzymali wówczas panowie do posług, tak samo jak oswojone niedźwiedzie i obłaskawione wilki.
Potworny ten człek zbliżył się do Własta i zapytał zuchwale:
— Cóż ty za jeden? hę? ty jakiś?
— A wy kto? — Zapytał łagodnie młodzieniec.
— Jestem od pudła i od stryczka, od gnoju i od śmiecia. Nazywają mnie Psiajucha. A ciebie?
— Cóż ci przyjdzie z nieznajomego nazwiska. Daj mi pokój — odparł Włast — nic nie masz do mnie. Syn jestem Lubonia z Krasnejgóry.
— Oho! oho! — rzekł pachołek szydersko. — Tylko bieda, że Luboń syna niema.
— Nie miał go — rzekł cierpliwie Włast — ale mu powrócił.
— Hej! hej! miłościwy synu Luboniów — rzekł Psiajucha, patrząc na niego przenikliwemi oczyma — powiedzcie, pocóżeście tu przybyli?
— Z panem miłościwym przybyłem — rzekł Włast krótko.
Psiajucha umilkł na chwilę, a potem zapytał nagle:
— Toś ty, coś u Niemców dwanaście lat w niewoli bywał, hę?
— Tak, byłem — odparł Włast sucho.
— Oj, pewnie nową wiarę od nich przyjąłeś — zawołał pachołek — a z nią pójdziesz tutaj na gałęź! na gałęź! na gałęź!
Włast nic mu nie odpowiedział. Wtem pachołek ujrzał zdala nadchodzącego Stojgniewa, zgrzytnął zębami zaklął po cichu i uciekł.
Takie było pierwsze przyjęcie Własta na dworze kniazia.
Stojgniew zabrał go teraz z sobą do izby, gdzie wieczorny zastawiono posiłek. Tu zastał kilku dworzan, którzy rubasznymi żartami obrażali nieznośnie uszy bladego, słabowitego młodzieńca.
Po skończonej wieczerzy wszedł komornik, sługa izdebny kniazia, wzywając Własta do pana. Młodzieniec żywo, z wielką ochotą i pospieszył za izdebnym, pokłoniwszy się dworzanom.
Mieszko był jeszcze w drugiem podwórzu, gdzie niewiasty jego mieszkały. Izdebny przeprowadził Własta przez rozległe podwórze, którego ogródek był ocieniony drzewami. Potem weszli do obszernego podsienia, pod słupami, a stąd do wielkiej izby, w której na ławach leżało i siedziało kilkunastu takich jak on komornikow. Uchylił drzwi do komnaty Mieszkowej...
Kniaź leżał na skórach niedźwiedzich, na wpół uśpiony, z rękoma pod głową założonemi. Zwrócił oczy ku wchodzącemu Włastowi, i dał mu znak, aby się przybliżył.
Komornik zniknął, zamknąwszy drzwi za sobą.
Jakiś czas panowało milczenie, Mieszko podniósł się, usiadł na łożu i rzekł przypatrując się Włastowi:
— Tej nowej wiary jestem ciekawy... ty ją znasz zapewne... Mów mi o niej... Wszak Bóg ten Chrystus się nazywa?
— Tak, Miłościwy panie — odparł Włast pytaniem tem uradowany. — Tak Chrystus był Bogiem na ziemi i powrócił do niebios, skąd zstąpił na nią. Przyniósł On nowe prawo z sobą i zaszczepił je krwią swoją pomiędzy ludźmi...
— Tak... wiem... był zabity, umęczony — rzekł Mieszko.
— I zmartwychwstał — dodał Włast.
Kniaź usłyszawszy to, podniósł nań oczy z wyrazem przestrachu i niedowierzania.
— I czynił cuda wielkie? — zapytał po cichu.
— I czyni je ciągle — dokończył Włast.
Mieszko zwrócił oczy przenikliwie na młodzieńca i spytał:
— Tyś chrześcijanin?
Włastowi serce uderzyło silnie. Pomimo, że głos kniazia nie był groźnym, nie był jednak pewien, czy przez przyznanie się nie wyda na siebie wyroku śmierci. W tej chwili przyszło mu na myśl trzykrotne zaparcie się Piotra świętego... więc zwyciężając niemoc i pokusę, rzekł śmiało:
— Jestem nim, Miłościwy panie! jestem nim! Choćbym za to życie miał stracić, zaprzeć się Boga mojego nie mogę.
Zdumiony Mieszko milczał długo, wpatrując się w natchnionego młodzieńca.
— I nie lękasz się śmierci? — zapytał.
— Nie, panie, bo mnie po śmierci czeka żywot wieczny i wieczna szczęśliwość.
— Żywot wieczny — mruknął kniaź wstając — jestżeś tego pewnym?
— Miłościwy panie! — zawołał Włast, nabierając coraz więcej odwagi — Bóg nam go przyrzekł.
Z dziwnym wyrazem twarzy, na wpół szyderskim, na wpół trwożnym, kniaź rzucił się na łoże i zadumał głęboko.
Znów długie zapanowało milczenie. Nagle Mieszko od chrześcijan przeszedł do cesarza:
— A cesarz niemiecki silny on jest? — zapytał.
— Nie wiem, czy kto nad niego silniejszym jest w świecie — odparł Włast. — Ma pod sobą królów, kniaziów i panów moc niesłychaną... wojska niezliczone... skarby ogromne... Ach panie, potęga jego straszna...
Mieszko uśmiechnął się niedowierzająco.
— A przecież — rzekł — dotąd jego markgrafowie i książęta nas Polan, Serbów i Wendów zmódz i pobić nie zdołali... Nas, cośmy rozbici, podzieleni — dodał ciszej... — Czechy mają, ale ich zdradzą Czesi, gdy stosowną upatrzą chwilę. Poszli z nimi bo Ugrów złamać trzeba było, co im tak groźnymi byli.
Zaczął potem pytać o zamki zbroje, oręże, szyki wojenne i o wszystko, co w obcych ziemiach było innem.
Włast opowiadał mu długo i obszernie, o wielkich zamkach, jakie widział na szczytach gór zbudowanych, o żelaznych zbrojach rycerzy i ogromnych bogactwach cesarskiego skarbu. Mieszko słuchał go z wielką uwagą, a gdy wreszcie zamilkł, znużony długiem opowiadaniem, Mieszko rzekł głosem zniżonym.
— Pamiętaj, abyś się ze swym nowym Bogiem przed ludźmi nie chwalił! Gdyby cię obwiniono, żeś wiarę Niemców przyjął, ukarać bym cię musiał... My czcimy naszych starych bogów, innych u nas ludzie znać nie chcą, nic wspólnego z obcymi mieć nie będziemy... nie!
Włast chciał go pożegnać, gdy kniaź rzekł:
— Od dworu cię nie puszczam. Stojgniew ci da pomieszczenie. Gdy cię puścić zechcę, powiem. Na zawołanie mi będziesz i milczeć.
Z tem puścił Własta, nie okazując mu większego gniewu.
Gdy Włast odszedł,Mieszko położył się na łożu i zadumał, jak wprzódy.

IV

Nazajutrz po przybyciu Własta na dwór Mieszka, nadciągnął tam Sydbor, przyrodni brat kniazia, któremu tenże dawał dowództwo nad najniesforniejszymi oddziałami i najtrudniejsze do wykonania polecenia. Wszyscy wyszli na jego spotkanie; wyszedł także i Włast, gdzie zdala od wałów ukazał się orszak Mieszkowego brata. Nie był zaprawdę świetny ale dziwnie wyglądał. Stu ludzi na żwawych rumakach prowadził Sydbor z sobą. Sam jechał na przodzie — istny wódz dzikich, rumiany, o czarnych włosach i zaroście, w odzieży jaskrawej, blaszkami naszywanej, w czapce z pióropuszem, z mieczem i kilku młotami za pasem.
Ludzie jego mieli wszyscy grube, kute pancerze, i uzbrojeni byli jednakowo, co naówczas wielki stanowiło przepych. Wszyscy jechali raźno i butnie, niby z tryumfem, bo w pośrodku nich szła gromada ludzi, powiązanych sznurami: starców, młodzieńców, kobiet i dzieci.
Sydbor napadł na osadę niemiecką pod Grodkiem nad Odrą niedawno założonym i wszystko co tam znalazł, zagarnął osadę puściwszy z dymem. Zabrane konie i bydło pędzili osobno ludzie, w niejakiem oddaleniu za orszakiem wojaków.
Wszyscy ci jeńcy odarci, pobici, poranieni, przerażający przedstawiali widok niemej a wściekłej rozpaczy. Ale Mieszkowi oczy jakąś dziką zajaśniały radością. A była ta radość niejako usprawiedliwioną, bo tak samo i w gorszych jeszcze pętach prowadzono Słowian, zabieranych nad Odrą, a markgraf Geron nietylko mieczem ale i zdradą tępił plemię, któremu rady dać nie mógł.
Zbiegło się ilu było ludzi w grodzie, przypatrywać się spętanym Niemcom i witać wojowników. Zdala patrzał i Włast... Nagle twarz mu pobladła na widok siwego staruszka, który silnie skrępowany, ledwo się utrzymać mógł na nogach. Krótko ostrzyżone włosy, a na wierzchu głowy wygolona korona, dały w tym nieszczęśliwym poznać chrześcijańskiego kapłana. Włast, którego jako chrześcijanina i kapłana widok ten przejął serdeczną litością, stał osłupiały myśląc, co by trzeba począć, aby starca, którego znał, mógł z tej srogiej wydobyć niewoli. Stał jeszcze zamyślony, gdy poczuł, że go ktoś pociągnął za rękaw.
Obejrzał się i zobaczył za sobą staruszkę, obwiniętą płachtami białemi, która coś po cichu szepnęła mu do ucha. Nie mógł jej zrazu zrozumieć, więc stara odwiodła go na bok i odezwała się głośniej:
— Wy to jesteście Luboniów syn? coście dwanaście lat w niewoli przebyli?
— Tak — rzekł Włast — ja nim jestem.
— A pamiętacie wy Jarczychę? — spytała.
— Tak nazywali u nas na Krasnejgórze kobietę poczciwą, co mnie po śmierci mej matki swojemi piersiami karmiła — rzekł Włast po chwili namysłu.
— Gołąbku mój dziecko moje! toć to ja jestem Jarczychą. Ojciec twój darował mnie do dworu kniaziowi, bom umiała leczyć i zamawiać. Dali mnie do kniahini Górki, siostry Mieszka, która zamieszkuje osobny dworzec nad Cybiną, bo jej niewieście towarzystwo żon kniaziowych nie do smaku. Siedzę przy niej i biedną dziewczynę zabawiam jak umiem. Gołąbku mój — dodała ciszej — chodź ze mną, ja cię kniahini mojej pokażę, boś ty tak jak dziecko moje.
Ocierała łzy staruszka, pragnąc ale nie śmiejąc uściskać wychowańca, który się do niej smutnie uśmiechał.
— Chodź ze mną; kniahini piękna pani i miłosierna. Sama jedna, męża niema, nudzi się na świecie, niechajże się zabawi, słuchając o twej niewoli... Do niej cię zaprowadzę...
— Nie mogę iść dziś z wami, Jarczycho kochana, bo mnie tu ważna wstrzymuje sprawa... Przyjdę do was jutro... albo pojutrze — rzekł Włast poważnie.
Jarczycha nie śmiała nalegać dłużej.
— Więc do zobaczenia! — rzekła i odeszła.
Teraz Włast, zwolna obchodząc jeńców, przybliżył się do staruszka, tak, iż błądzące oczy starca na nim się zatrzymały.
Starzec poznał go. Prawie przerażony... chciał się ruszyć, lecz więzy go wstrzymywały. Wśród gwaru panującego dokoła łatwo jednak do siebie przemówić mogli.
— Ojcze Gabryelu! — rzekł Włast — jakeście wy się tu dostali?
— Ojcze Mateuszu — odparł słabym głosem starzec — skąd wy tutaj?
— Jam powrócił... musiałem...
— Jam schwytany... jam w niewoli — mówił starzec. — Wola Boska; gotów jestem na męczeństwo... Patrzałem na kościołek mój splugawiony..! na świętokradztwo... O Boże, los własny mnie nie obchodzi.
— Ale mnie on na sercu, ojcze Gabryelu, i jeśli zdołam... uwolnię was...
— Po co? — zapytał starzec. — Kościół mój spłonął... owieczki rozbite... pasterz niepotrzebny!
I głowę na piersi pochylił.
— Ojcze Gabryelu, bądźże dobrej myśli, pójdę prosić za wami!
— Proście za sobą Ojca miłosierdzia — odezwał się staruszek — aby wam dał wytrwać w wierze... Bóg niech was błogosławi...
Włast pospieszył do domu książęcego. Lecz tu docisnąć się nie mógł. Jakiś kniaź Obotrytów z Lutyków gromadą przybył właśnie do Mieszka.
Wrzawliwa narada odbywała się w wielkiej izbie kniaziowej. Mieszko, siedząc na wywyższonem miejscu, otoczony licznym dworem i ludźmi zbrojnymi, przyjmował ich uroczyście. A że po kilkakroć doświadczał ich niewiary i krzywoprzysięstwa, łajał więc i bezcześcił przybyłych, którzy go na kolanach przeprosić się starali, błagając o posiłki i opiekę.
Przez otwarte okna od podwórza widać było to wszystko.
Nadejście Sydbora nie ułatwiło zgody, bo dziki kniaź nastawać począł na Lutyków i ledwo się dał uspokoić.
Cały ten dzień zszedł na takich sprawach. Wieczorem dopiero wezwał Stojgniew Własta do pana. Składało się nadspodziewanie szczęśliwie. Mieszko kazał iść Włastowi razem z Stojgniewem dla przebrania i rozpytania niewolników, bo nikt tak dobrze jak Włast języka ich nie rozumiał.
Mieszko, baczny na wszystko, kazał badać, czyby między jeńcami rzemieślników nie było, szczególniej kowalów i tych, coby oręże kuć umieli.
Włast korzystając z tej sposobności, skłonił się do nóg Mieszkowi i opowiedział, że między niewolnikami znajduje się starzec mu znajomy, który niegdyś w czasie pobytu jego między Niemcami, dobrze się z nim obchodził. Prosił więc, aby go mógł dostać. Kniaź skinieniem głowy zezwolił na to i dał rozkaz Stojgniewowi, by starca do mieszkania Własta zaprowadzono. Podziękowawszy Włast za łaskę, pobiegł wraz ze Stojgniewem spełnić rozkazy kniazia. Jeńców znaleźli leżących kupą na ziemi i powiązanych. Włast sam pospieszył porozcinać sznury staremu ojcu Gabryelowi i okrył go opończą.
Posadziwszy go pod szopą, począł potem obchodzić wszystkich, pytać i rozdzielać. Wnet część jedną dano do chat na miasteczko do rzemiosł, innych wzięła starszyzna; dzieci też rozdzielono na placu.
Wieczór był późny, gdy Włast, podawszy rękę starcowi osłabionemu, zaprowadził go do swej małej ciemnej izdebki, a potem pobiegł do Jarczychy, aby od niej dostać posiłek jaki dla starca. Jakoż znalazł ją wkrótce w podwórzu, niosącą właśnie garnuszek z ciepłem mlekiem i kołaczem dla niego. Włast odebrał to z wdzięcznością, nakarmił starca, poobwiązywał rany od sznurów i ucałowawszy ręce jego cofnął się, aby na straży powstać u progu. Ciepła noc letnia dozwalała mu położyć się na twardej ziemi na spoczynek.

V

Upłynęło już dni kilkanaście, które Włast spędził na dworze kniaziowskim, pośród nieprzyjaznych mu dworzan. Kilka razy prosił, aby mu wolno było powrócić do ojca, do Krasnejgóry, lecz nie otrzymywał na to zezwolenia.
Kniaź często wzywał go do siebie, zawsze zwracając rozmowę to na wiarę nową, to na Niemców, ich cesarza i ich potęgę. Włast czuł się w obowiązku do oswojenia kniazia z chrześcijaństwem i jego potęgą. Przytem pielęgnował z pomocą Jarczychy ojca Gabryela, który leżał chory i ruszyć się nie mógł.
Właśnie w dzień, kiedy Sydbora wyprawiono z ludźmi na Pomorze, dla pomszczenia jakiegoś napadu, przybył niecierpliwie oczekiwany przez Mieszka Dobrosław z swej do Czech podróży. Mieszko natychmiast powołać go kazał do siebie i sam na sam z nim się zamknął.
— Mów! — zawołał — mów mi wszystko coś widział i słyszał.
— Miłościwy panie — rzekł Dobrosław — złego nie przynoszę, ani słowa wzgardy i niechęci, owszem pokój zgodę i przyjaźń od księcia Bolesława.
Twarz Mieszka się rozpromieniła.
— Czy ten Bolko — zapytał — jest jeszcze tak okrutnym?
— Czasy minęły, gdy Bolko był okrutnym — rzekł Dobrosław. — Bolesław zestarzał, osłabł, pokutuje dobrowolnie za krew przelaną... on i dzieci... Otrakwas, ten syn, co się urodził w dzień zabicia Wacława, jest duchownym chrześcijańskim; młoda córka zamkniętą jest w klasztorze św. Jerzego... zabity brat za świętego jest uznany i po śmierci czyni cuda...
— A silny on jest? — zapytał po chwili Mieszko.
— Siły jego nie znam; wiem tylko, że cesarz go szanuje i ma go za sprzymierzeńca... i wrogowie siedzą cicho...
— Rozumny jest, i ja szanuję go — rzekł Mieszko — dla tego chcę jechać do niego, rękę mu podać i powiedzieć: bądźmy jak dwaj bracia. Nie troszczmy się o cesarza. Ziemie to nasze, język nasz.. nie damy ich... pracujmy we dwóch... — A co on mówił, co myśli o mnie? — zapytał w końcu.
— Miłościwy panie — rzekł Dobrosław — Bolko jest bardzo milczący. Raz rzekł mi tylko: „Zechce przybyć do mnie Mieszko, rad mu będę i uczczę go jak brata... Jeśli zeche, abym go wrzekomo nie znał — udam, jakobym nie wiedział kto on jest“.
Kniaziowi oczy zajaśniały.
— Dobrześ sprawił poselstwo — rzekł — a jeśli się powiedzie podróż moja, do której wnet gotować się każę, otrzymasz nagrodę i łaskę moją mieć będziesz.
Nie skończyło się jednak badanie Mieszkowe. Nagle zapytał, czy Bolko ma więcej córek oprócz tej, którą Bogu poświęcił.
— Owszem, ma jeszcze jedną, Dąbrówkę — odparł Dobrosław. — Dziewica to urodziwa, dorosła, wesoła i śmiała, jak na kniahinię przystało. Śpiew i pląsy lubi, odwagę ma męską prawie, rozum też jak niewiele niewiast posiada.
Mieszko zamilkł i zamyślił się długą chwilę. Potem zaczął naradzać się z Dobrosławem, jaką najbezpieczniej obrać drogę do Pragi.
Nie było we zwyczaju oznajmywać na dworze, dokąd się kniaź wybiera, a Mieszko też nie chciał, aby wiedziano o celu jego podróży. Zaraz więc nazajutrz do drogi się sposobić zaczęto. Dobierano do orszaku ludzi zaufanych, najświetniejsze zbroje, najpiękniejsze konie, a dla kniazia Bolka wspaniałe sposobiono dary. Dobrosław i Włast za tłómaczów w tej podróży służyć mieli. Stojgniew, który nigdy Mieszka nie odstępował, miał także należeć do orszaku. Włast przypomniawszy sobie starego Ojca Gabryela, który zwolna powracał do zdrowia, odważył się prosić, aby i on mógł towarzyszyć kniaziowi. Kniaź zmarszczył się ale zezwolił.
Włast, mając jechać z kniaziem, potrzebował no to pozwolenia i wyprawy od ojca. W przeddzień więc wyjazdu siadł na koń i pojechał do Krasnejgóry, skąd nocą mu powrócić było trzeba.
W Krasnejgórze zastał ten sam spokój, jaki tam zostawił. Różana wybiegła naprzeciwko niego, serdecznie go witając, ukazała się też we drzwiach stara Dobrogniewa z nieodstępną kądzielą w ręku, na ostatku wyszedł Luboń stary ucieszony powrotem syna i Jarmirz, który sądził także, iż kniaź Własta puścił do domu.
Skłonił się ojcu syn do nóg i oznajmił, że po wyprawę tylko przybył i dla opowiedzenia się, bo kniaź nazajutrz jedzie w drogę — dokąd, niewolno mu było powiedzieć, — i kazał mu być w swym orszaku.
Zasmucił się bardzo Luboń, ale woli kniazia opierać nie śmiał. Jarmirzowi kazał wydać, coby Włast na drogę potrzebował, aby wstydu nie uczynił ojcu.
Luboń nie dziwił się, gdy syn odpowiedzieć mu nie mógł, dokąd jadą i na jak długo, wiedział bowiem, że nie było zwyczajem kniazia ogłaszać celu podróży. Stary ojciec pocieszał się, że wyprawa ma cel wojenny, i że syn zaprawi się do oręża.
Zciemniało się już nieco, gdy się skończyły przygotowania i na koniu objuczonym Włast, pożegnawszy swoich z powrotem ruszył ku Poznaniowi.
Noc nadchodziła szybko, skoro wjechał w las, ciemno tam było i pusto. Jadąc żwawo naprzód zmylił drogę. Las coraz był gęstszy, zarośla niedostępniejsze, tak, że trudno było się przedzierać. Wtem nagle spostrzegł w głębi lasu światło. Kłęby czerwonawego dymu wiły się pośród drzew i płomienie oświecały wysokie pnie prastarych dębów. Włast zbliżając się dostrzegł gromadę ludzi, z których jedni stali, drudzy siedzieli około ogniska. Uszu jego dochodziły stłumione i zmieszane głosy. Zsiadł z konia i przywiązawszy go do pnia sosny, poszedł pieszo po cichu, aby się dowiedzieć, co to za ludzie. U pnia rozłożystego dębu rozpalone było ognisko, a przy jego blasku poznał Włast kilku ludzi, których w świątyni nad Cybiną widywał. Byli to wieszczkowie i gęślarze czyli śpiewacy pogańscy, a z nimi i inni jacyś ludzie. Miejsce to było ofiarne, o czem świadczył wielki omszały kamień leżący pod dębem.
Włast ukrywszy się pomiędzy drzewami, mógł dobrze słyszeć ich rozmowę.
— Z Niemcami — mówi jeden — i z ludźmi, co u nich żyli, obcuje ciągle, a nami gardzi! Pieśni słuchać nie chce. Ponawracali na swą wiarę Lutyków i Obotrytów i Czechów... przyszła kolej na nas! Biada nam!...
Szeptano potem coś niewyraźnie, a potem zawołał jeden z nich głośniej:
— Czuć u nas to co było w Czechach... świątynie obalą... drzewa wytną... a sprowadzą...
— Nie doczekanie ich! — odezwał się głos silny. — Nie da się lud! Obroni bogów swoich Stojgniew, który od boku jego nie odstępuje... pierwszy stanie przeciwko niemu...
— Gdyby nas zdradzić chciał — odezwał się znów ktoś inny — zabijemy go!
— A Sydbor? — odezwał się ktoś z gromady.
— O, ten mu służy jak niewolnik. Mamy innych...
Gwar i sprzeczka powstała wielka, tak, że już Włast słów zrozumieć nie mógł. Niechciał więc dłużej słuchać, dość mu było na tem, co do uszu jego doszło, wrócił więc do swego konia, wsiadł na niego i powierzywszy się jego zmysłowi, pojechał. Koń, unikając zarośli, dostał się wkrótce na ubitą drogę i gdy Włast z lasu wyjeżdżał, widać już było zdala rozrzucone światło nad Cybiną. Popędził więc konia i wkrótce stanął u okopów, gdzie straż przy ogniskach leżała. Nie zatrzymał go nikt, wjechał więc do uśpiono zamku i zdjąwszy z konia sakwy, pospieszył do Ojca Gabryela.

VI.

W blasku słońca sierpniowego, w świeżej zieleni drzew zwieszających się nad Wełtawą, cudnie wydawała się okolica Pragi ze wzgórzem Hradczyna, którego mury widać było sterczące wysoko. Orszak z kilkudziesięciu ludzi złożony, zbrojnych i dostatnio przybranych, zatrzymywał się właśnie w gaju nad rzeką, dla spoczynku i narady o dalszym pochodzie.
Miasto już widać było.
Podróżni przybywali snadź z dalekiego kraju, konie mieli znużone i odzież pyłem porytą. Pomimo to, orszak ten wyglądał okazale; składająca go młodzież była urodziwa i silna, konie były piękne, broń świetna i jednakowa. Dowódcą tego orszaku był Mieszko, syn Ziemiomysła, kniaź Polan.
Widać było pośród niego Dobrosława, Własta, Lubonia i starego jeńca, ojca Gabryela, którzy razem się trzymali na uboczu.
Mieszko jechał przez całą drogę wesoły i rozmowny, dopiero gdy na czeską wstąpili ziemię, czoło się jego chmurzyć zaczęło.
Tu już panował ten Bóg wielki, jedyny, potężny, któremu on poganin nie kłaniał się jeszcze.
Wszędzie po drodze spotykali ślady świeżego jeszcze nawrócenia, powycinane gaje święte, obalone ołtarze stare, krynic pozatykane niedawno krzyże drewniane, a ściany rozwalonych świątyń zielskiem porosłe, wśród których wznosiły się także znaki nowej wiary.
Na ten widok zniszczenia, wydający mu się świętokradztwem, twarz Mieszka płonęła gniewem; dziwił się, iż starzy bogowie krzywdy swej nie pomścili i mimowolnie budziła się w nim wątpliwość o ich sile.
Z temi w duszy wrażeniami Mieszko przybył pod Bolesławową Pragę.
Za łąką, na której odpoczywali, gaj się z tej strony poczynał gęsty i osłaniał kawał zielonej murawy, tworząc brzegi Wełtawy, która mrucząc swe czyste toczyła wały. Cicho było i chłodno w ustroniu, od oczu ludzkich zakrytem. Na falach rzeki tuż u brzegu kołysało się kilka czółen, a z nich właśnie gromadka strojnych dziewcząt wysiadała na murawę nadbrzeżną. Wśród wieńca dziewcząt, jak gdyby dobranych do wieku i miary stała urodziwa dziewica, którą po stroju i twarzy poznać było można jako panią. Głową całą, wzrostem bujnym, przewyższała towarzyszki, a postawą poważną i dumną ośmielała wszystkie. Rysy jej twarzy ostro się znaczyły i dobitnie, coś męskiego miały w sobie, ale niewieści urok okraszał je uśmiechem. Widok gromadki niewiast poruszył Mieczysława niewymownie. — Ukryty w zaroślach, przypatrywał się z zajęciem pani o dumnej postawie, gdy Dobrosław, trącając go lekko w ramię, szepnął:
— To kniahini Dąbrówka...
Zapomniawszy się, czy też umyślnie, Mieszko wyszedł nagle z zarośli i stanął na widoku, aby się swobodnie przypatrzeć królewnie i pięknym towarzyszkom. Lecz zaledwie się ukazał, dziewczęta spostrzegły strojną postać nieznajomego mężczyzny i z okrzykiem przestrachu pobiegły do czółen szukać w nich schronienia.
Jedna Dąbrówka nie ulękła się wcale i obróciła się śmiało a groźno, spoglądając w stronę, gdzie stał Mieszko.
Zadziwił ją zapewne człowiek nieznany, który śmiał ją i jej dworskie panny podpatrywać.
Groźna twarz dziewicy wcale Mieszka nie przeraziła, dopiero wpatrzywszy się w nią, gdy spostrzegł na jej szyi krzyżyk wiszący, spochmurniał. Znak ten spotykał wszędzie, nawet na szyi pięknej kniahini...
— Kto wy jesteście? co tu robicie? — donośnym głosem zawołała Dąbrówka.
— Piękna kniahini — rzekł ośmielając się Mieszko — jestem wojak podróżny... może mnie przyjmiecie.
Dąbrówka popatrzyła na niego ciekawie, z dźwięku mowy do czeskiej tak podobnej, a trochę różnie brzmiącej, starając się odgadnąć, skąd przybył nieznajomy. Ubiór jego bogaty i płaszcz książęcy świadczył, że to człowiek znakomity.
— Hej! hej! — rzekła uśmiechając się żartobliwie — nie proście się na służbę do mnie; służba to ciężka, spokoju nigdy nie ma, wojaków moich głodem morzę, a często i policzkami ich obdarzam.
— Jednak mi jakoś nie strach tej grozy — odparł swobodnie przybliżając się ku niej Mieszko. — Cóż wy sługom płacicie piękna pani?
— Ha! różnie, — poczęła wesoło, Dąbrówka — czasem kijami, czasem rózgami, niekiedy ciemnicą o chlebie i wodzie. A wy także jesteście ukarania godni. Kto wam się tu wkraść pozwolił? Radzę wam uchodzić, bo moim dziewczętom każę na was uderzyć, a one wszystkie są dzielne wojaczki.
— A więc, piękna kniahini, wydajcie do wojny rozkazy... Kiedy wojna... to wojna... Gdy mi ją wypowiecie, na was pierwsza uderzę. Jam tu może też nie sam i bez obrony, a jak klasnę w ręce i swoich zwołam, wszystkie was wezmę do niewoli.
Dąbrówce widać spodobały się żarty, bo patrzała na nieznajomego z coraz większem zajęciem.
— Iluż tam was jest na wojsko moje? Mam więcej żołnierzy na obronę niż wy mieć możecie do napaści — to mówiąc, wskazała ręką na Hradczyn.
— No to zawrzyjmy ze sobą pokój, piękna kniahini — rzekł Mieszko — dajcie mi tylko okup, choćby wianuszek wasz, to was puszczę.
— Kto? ja? wam okup? Wianuszka wam się zachciało? Chyba wy mi się okupicie, gdy was z życiem puszczę.
— Zgoda! przyjmiecie okup odemnie? — zapytał.
Dąbrówka uśmiechnęła mu się bez gniewu.
Mieszko zdjął z palca gruby złoty pierścień z czerwonym drogim kamieniem i nic nie mówiąc podał go Dąbrówce.
Kniahini, spojrzawszy nań zarumieniła się mocno, ale nie gniewnie; nie wiedziała sama czy go ma przyjąć czy odrzucić. Milczała.
— Chcieliście odemnie okupu — rzekł Mieszko — oto go macie. Nie wielki on jest, ale też wina moja nie straszna.
To mówiąc zbliżył się do kniahini i w twarz ją zuchwale pocałował, właśnie w chwili, kiedy jakby na próbę pierścień kładła na palec.
Z okrzykiem gniewu odepchnęła Dąbrówka kniazia tak silnie, że aż się zachwiał i pierścień zostawiając w jej rękach uszedł spieszno w zarośla, śmiejąc się wesoło.
Tu czekającym nań Stojgniewowi i Dobrosławowi dał znak, aby za nim spieszyli do koni. Stały one już w pogotowiu na łące i gdy Stojgniew ludzi szykował i dobierał, śmiała Dąbrówka puściła się sama w pogoń, za uciekającym nieznajomym i z zarośli mogła przypatrzeć się Mieszkowi, gdy na koń siadał z całym orszakiem. Chciała zrazu nań zawołać, aby odebrał pierścień, lecz widząc go w tak świetnem otoczeniu, zawstydziła się i zatrzymała go na palcu, nie wątpiąc, że ktokolwiek był ten nieznajomy, zjawi się w zamku. Stała w zaroślach zadumana, dopóki orszak świetny nie ruszył ku Pradze, potem wróciła do dziewcząt wsiadła z niemi w czółno i popłynęła do stóp wzgórza, na którym wznosił się Hradczyn.
Zwolna drapiąc się po przykrej, stromej drodze na górę, orszak Mieszka zbliżał się ku wałom, opasującym gród Bolesława.
Zdala widać tu już było wielką potęgę i umiejętność przyniesioną z Zachodu. Mury kamienne otaczały zewsząd warownię, nad nimi widać było dachy malowane, a wyżej jeszcze, na szczycie kościoła świętego Wita błyszczał krzyż wielki, którego widok przejmował znowu Mieszka trwogą i niepokojem.
Był tu pod panowaniem krzyża. Nad głowy wszystkich, nad dwór książęcy, nad góry i lasy, w obłoki wzniesiony królował ten znak tajemniczy, który już całym prawie władał światem, jednoczył świat cały a Mieszka przejmował trwogą...
Dobrosław pospieszywszy przodem, znacznie prędzej stanął na zamku w Hradczynie opowiedział się u bramy, poznany, został wpuszczony i do Bolesława wprowadzony.
Gdy Dobrosław stanął przed nim, schylając się do kolan i oznajmując przybycie swego pana, starzec poruszył się żywo, z widoczną radością przyjmując nowinę.
Wnet zwołał służbę, kazał sobie podać świetny ubiór i kołpak książęcy, przypasał miecz i ująwszy w dłoń laskę, zawołał na starszyznę, aby mu towarzyszyła. Posłano po młodego Bolka, syna książęcego, dorodnego młodzieńca, i na jego ramieniu wspierając się, otoczony mnogim dworem, zszedł stary kniaź w podwórze.
Wnet też ukazali się we wrotach przybywający goście. Mieszko zsiadł żwawo z konia, przybliżył się do starego kniazia, i pochylił nizko głowę, zdejmując kołpak:
— Sąsiad do sąsiada, pobratymiec do pobratymca — rzekł — przybywam do was Miłościwy panie z braterstwem i pokojem.
— A ja wam jako bratu rad jestem — zawołał Bolko, obejmując go za szyję.
W tej chwili wśród uścisku, Mieszko mimowolnie wspomniał brata Wacława i drgnął; po chwili milczenia stary kniaź wskazał na syna.
— Dziecko to moje będzie wam też druhem — rzekł, a potem, wziąwszy się pod ręce, weszli do obszernego gmachu murowanego, który Mieszkowi wydał się niezmiernie okazałym.
Gdy weszli do obszernej komnaty, w której wisiał na ścianie krzyż Zbawiciela i pełno obrazów męczenników świętych, Bolko usadowiwszy gościa na ławie, kwiecistym kobiercem okrytej przy oknie, z którego się rozszerzał prześliczny widok na Pragę i jej okolice, i rzekł poważnie:
— Zapóźno przybywasz do mnie: Bolko już nie ten, co był. Patrz na mą postać zgrzybiałą, do grobu idę, o śmierci myślę...
— Będziecie jeszcze długo żyli i panowali — odparł Mieszko. — Macie pokój w domu i siłę, syna, który wam stoi przy boku i sprzymierzeńców potężnych...
Bolko machnął ręką.
— Sprzymierzeńcy we wrogów się zmieniają — mruknął. — A czemuż wy ich tam gdzie ja nie szukacie?
Mieszko spojrzał bystro, ale nic nie odpowiedział.
— Niemców nie pożyć — dodał stary — trzeba mir z nimi robić, aby się w domu zagospodarować. Do tego miru, bracie mój, wy wiecie czego potrzeba.
Mieszko zadumał się.
— Lud przy swoich bogach stoi twardo — rzekł.
— Macie wojaków i siłę... zmusić lud trzeba.
Mieszko nic na to nie odpowiedział. Bolko popatrzył nań i przestał nalegać. Z kolei polański kniaź począł rozmowę.
— Miłościwy panie — rzekł — nie darmom przybył do was. Jeden u nas język, jedna krew, — chcemy obcych pożyć — dajmy sobie ręce.
Bolko zamyślił się.
— Jakże to może być, jeśli przy bogach swoich stać będziecie? — rzekł.
— Wszakże Niemcy się nieraz z Wilkach, Obotrytami i Lutykami łączyli, choć ci poganami są — odparł Mieszko.
— Niemcom wszystko wolno — westchnął stary kniaź — siła przy nich. Cesarz i papież rzymski władną dziś światem... Uczyńmy przymierze Mieszku, uczyńmy, ale chrzest przyjąć trzeba.
Kniaź polański spuścił głowę i milczał.
Bolko poklepał go po ramieniu.
— Myślcie jeno o tem, wszystko zatem pójdzie — rzekł nalegająco.
Właśnie, gdy słów tych domawiał stary kniaź, wszedł dworzanin z oznajmieniem, że chleb i sól czekają. Wspaniała wieczerza już przyrządzoną była w rozległej komnacie. Ogromne stoły dla panów i ich dworów były ponakrywane. Dla dwóch kniaziów przygotowane były przy osobnym stole dwa siedzenia, pąsowem suknem okryte. U drugiego stołu tuż za ojcem siadł młody Bolesław, a z nim kilku duchownych z krzyżami na piersiach. Tych oczy zwracały się ciekawie na Mieszka, on zaś spojrzeć na nich nie śmiał. U osobnego stołu przyjmowano dwór Mieszka i starszyznę jego. Na dworze Bolka byk już zaprowadzony ten obyczaj chrześcijański i rycerski, że niewiasty wespół z rodziną zasiadały przy stole. Gdy Więc Bolko wiódł polańskiego kniazia do stołu, innemi drzwiami wchodziła gromadka niewiast, pomiędzy któremi Mieszko ujrzał Dąbrówkę. Nie dał jednak poznać po sobie, że ją spotkał nad Wełtawą. Kniahini wcale nie trwożliwa uśmiechała się mierząc go oczyma i usiadła obok ojca. Stary Bolko, wskazawszy gościowi córkę, zaczął go bawić wesołą rozmową. Miód i wino podawano obficie, a starzec po pierwszym kubku poweselał widocznie.
Rozmowa toczyła się raźna, rubaszna, obyczajem owego wieku. Bolko spytał gościa o żonę. Zagadnięty milczał.
— Mnie już wszystkie razem niewiasty zobojętniały — rzekł po chwili Mieszko i przytem spojrzał na Dąbrówkę, która mu się mile uśmiechnęła.
— Wam się trzeba ożenić z chrześcijanką — rzekł Bolko — najlepiej ona i wiary nauczy i zachęci do niej.
Mieszko spojrzał w oczy staremu, trzymając kubek w ręku. Kto wie może Dobrosław potajemnym był swatem? — pomyślał.
— Dajcie mi córkę — rzekł Mieszko śmiejąc się — wezmę ją.
Stary zmarszczył się trochę.
— Nie radbym dał ją mimo jej woli — rzekł — gdyby chciała, kto wie?... Jest tam u was pono żon kilka, toćby trzeba najpierw je wygnać...
— Nie będzie mi ich żal — rzekł Mieszko.
Ponieważ kniaź czeski nie opierał się, Mieszko nabrał otuchy.
Tymczasem kubki się napełniały i gwar coraz większy się robił. Czesi Polan na jutrzejsze łowy powoływali, Stojgniew przystawał na to.
Biesiada przeciągała się długo, ale o swatach mowy już nie było. W końcu, gdy misy były już powypróżniane a niewiasty znikły niepostrzeżenie, stary Bolko kazał synowa gościa odprowadzić do przeznaczonych dla niego izb.
Zwolna gwar na zamku ustawał i cisza zalegała nocna wokoło, gdy stary Bolko, nie mogąc zasnąć ani na chwilę, kazał przywołać księdza Prokopa, który był jego spowiednikiem i doradcą w każdej wątpliwej sprawie.
— Ojcze mój — rzekł kniaź do niego — rady twej potrzebuję... Wiecie kogo mam gościem?
— Poganina upartego, żyjącego w grzechu.
— Tak jest. A czyżby nie było zasługą dla mnie i rodu mojego, gdyby przezeń on i naród jego się nawrócił?... na świętą wiarę Chrystusową?...
— Dałby to miłościwy Bóg — zawołał ksiądz Prokop, ręce podnosząc do góry i patrząc przenikliwie na starca.
— Mieszko prosi o Dąbrówkę za żonę...
— Ze chrztem razem? — spytał ksiądz.
— Nie odmawia go... lecz z poganami swymi musi się wpierw zabezpieczyć... Mam mu dać córkę za żonę?
— Jeżeli przez nią światło i zbawienie wnijdzie na te kraje... a dlaczegożbyście dziecka nie mieli poświęcić dla Boga?... Daliście Mu już jednego syna i córkę, dajcie i drugą, a przebłagacie gniew i pomstę Bożą.
— Dziecka nie chciałbym zmuszać — odezwał się kniaź. — Idźcie jutro rano mój Ojcze, przygotujcie ją, ośmielcie, a potem przyślijcie ją do mnie.
Ksiądz Prokop odszedł. Bolko teraz uspokojony w wątpliwościach, udał się na spoczynek.

VII

Już słońce było wysoko na niebie i w podwórzu gwar i wrzawa rozlegała się wesoła, gdy starzec zbudził się ze snu ciężkiego, w którym obraz zamordowanego brata Wacława ciągle mu się przesuwał przed oczyma. Wtem weszła do sypialni jego Dąbrówka, strojnie ubrana, z wesołym uśmiechem na ustach.
— Dąbrówko! — rzekł kniaź zdziwiony jej wesołością — a widziałaś się z księdzem Prokopem?
— Idę od niego Miłościwy ojcze i panie.
— Cóż ty na to? czy chętnie pójdziesz, niosąc krzyż między pogany?...
— Tak, pójdę z ochotą — zawołała Dąbrówka. — Mieszko strasznym mi się nie wydaje...
— A nie żal ci będzie Hradczyna i Pragi? — zapytał smutnie — i mnie ojca starego, sióstr i braci?...
— O żal okrutny — zawołała Dąbrówka — ale wszakże sam Pan Bóg powołuje mnie do świętego posłannictwa, abym wiarę Chrystusa krzewiła między pogany...
— Idź więc, idź — rzekł stary ze łzami w oczach — niech cię Bóg błogosławi! A teraz chodźmy do gościa...
I stary kniaź klasnął na sługi aby go obierać przyszli.
Dąbrówka wyszedłszy z sypialni ojca, weszła na salę gościnną, gdzie już Mieszko czekać się na nią zdawał.
— Piękna kniahini — rzekł śmiało — my poganie wierzymy w dolę i losy. Od wczorajszego wieczora wierzę ja, że los mi przebaczył was za małżonkę... Kłaniałem się ojcu waszemu... on mnie odesłał do was... Powiedzcie, chcecie mnie za męża?
Dąbrówka spojrzała mu w oczy z uśmiechem.
— Choćbym was i nie chciała, to muszę wziąć, kiedyście mi wczoraj narzucili pierścień... Ale mówiłam wam wczoraj, że u mnie służba ciężka. Myślicie, że pojadę na gród, gdzie pełno niewiast, że siódma czy dziesiąta siądę z niemi? Jam przecież Bolesławowi córa i chrześcijanka, a u nas obyczaj mieć jedną żonę i jednego męża.
— Nie będzie na grodzie nikogo oprócz was Miłościwa kniahini, i służby waszej.
— Pierwej chrzest, potem wesele — dodała Dąbrówka.
Mieszko się zachmurzył.
— Weźcie mnie poganinem — rzekł — i najej wróćcie na wiarę waszą. Nie wzdragam się przyjąć, ale ludzi moich i naród muszę wziąć w kluby, abyśmy ja i wy nie przypłacili głową... Jeżeli ufacie mi, pójdziecie ze mną.
Spojrzał jej w oczy: westchnęła i kładąc rękę w jego dłoń rzekła.
— Wierzę wam i pójdę z wami.
Na te słowa Mieszko objął ją ramieniem i ucałował.
W tej samej chwili wszedł stary Bolko ze swym dworem na salę. Dąbrówka wyrwała się z objęć Mieszka i uciekła, on w ramię starego ojca pocałował a potem uściskał brata.
Na całym grodzie wnet wiedziano, że Dąbrówka kniaziowi polańskiemu przyrzeczona. Śpiewy i okrzyki rozlegały się po Hradczynie, a z niego popłynęły na miasto.
Wśród ogólnej wesołości nikt nie zważał na kilku przybyłych z Mieszkiem ludzi, którzy smutni i jakby strwożeni stali na uboczu. Stojgniew a za nim Wojsław, koniuszy, obaj wybiegli niepostrzeżenie na podwórze i podali sobie ręce.
— Jam się tego spodziewał — zawołał Stojgniew — jadąc tu wiedziałem, co nas czeka... ale wiem też, co jego czeka! — dodał zaciskając pięści...
— Gdy Dobrosławy i Własty zaczęły nam się kręcić u dworu, czułem, co z nimi idzie... Niewola... Bóg obcy...
Rozśmiał się Wojsław.
— Niedoczekanie ich — rzekł. — Wracajmy. Naradzimy się w drodze, a w domu będziemy wiedzieli, co robić...
Podali sobie znów ręce. Wojsław twarz obojętną ułożywszy, powrócił znowu do Mieszka. Włast przez cały dzień się nie pokazywał, a nie był też potrzebnym. Jako kapłan zaraz z wieczora zapukał do księży przy kościele św. Wita, prosząc ich o gościnę. Ze zdumieniem i radością przyjęto go u wraz z Ojcem Gabryelem, który złamany drogą legł zaraz na spoczynek.
Włast, a raczej Ojciec Mateusz, bo tak się tu syn Lubonia nazywał, oczekiwał z niecierpliwością następnego poranku, w którym po tak długiem od ołtarza oddaleniu miał znów bezkrwawą odprawić ofiarę. To też nazajutrz, ledwo słońce ukazało się na niebie, on już stał drżący i zapłakany przed ołtarzem; przy drugim Ojciec Gabryel odprawiał Mszę św., dziękując Bogu za cudowne niemal ocalenie.
Ojciec Mateusz ofiarę tak upragnioną poświęcił w duchu za nawrócenie swej rodziny i narodu. Lecz myśląc nad trudnem tem dziełem, płakał.
Wszystko jednak co go spotkać mogło, ofiarował Bogu i gotował się młody kapłan choćby na męczeństwo.
Dobrosław był daleko lepszej myśli, ufając, że Mieszko poczynać sobie będzie tak, żeby się na niebezpieczeństwo nie narażać.
Lecz napróżno starał się dodawać otuchy Włastowi. Ten wyznał Dobrosławowi, co słyszał w lesie, jadąc z Krasnejgóry, jak się tam odgrażano i wymieniano imię Stojgniewa. Przyznał więc Dobrosław, iż należało się przed Stojgniewem mieć na baczności, nie donosząc jednak o niczem kniaziowi.
Nazajutrz kniaź Mieszko udawał się w drogę z powrotem. Już konie stały w podwórzu, gdy obiad jeszcze podawano na pożegnanie. Wyszła i Dąbrówka do narzeczonego, aby mu dobre słowo dać na odjezdnem. Cały dwór Bolesława dla uczczenia gościa był na nogach, dziesięciu jezdnych dodano do orszaku, by przeprowadzili Mieszka do granicy łużyckiej. Tak więc wesoło i z miłością wielką rozstawali się — aż wreszcie cały poczet ruszył z Hradczyna uroczyście, przy okrzykach, które jeszcze długo słychać było.
Ani Dobrosław, ani Włast nie śmieli już potem słowa rzec kniaziowi, aby w podróży bacznym był na tych, co go otaczali. Do granicy też czeskiej, dopókąd im towarzyszyli ludzie Bolka, niebezpieczeństwa nie było.
Gdy ich obdarzonych odprawiono z pozdrowieniami do Pragi a kniaź sam pozostał z orszakiem, przypadł spoczynek w lesie dla skwaru, który tego dnia panował. Wszyscy się do snu pokładli.
Włast też, szukając cienia, odszedł i położył się w zaroślach, gdy wtem usłyszał tuż obok siebie cichą rozmowę. Leżąc w bujnej trawie widzianym być nie mógł, lecz poznał od razu, że to Stojgniew i Wojsław rozmawiali z sobą.
— Dziś na noclegu... czego dłużej czekać mamy? Jawna rzecz, że nas obcym zaprzedają...
— Czekajmy do domu — mówił Wojsław — Sydbora namówimy z nami.
— Aby zdradził? — rzekł Stojgniew, — Nie potrzeba nikogo. Śpiącemu oszczep w piersi wrażę i nim się przebudzi, ducha wyzionie! We dwóch im trzem damy radę. Dobrosław go prowadził, syn Lubonia jawnym jest chrześcijaninem. Widziałem go idącego do ich świątyni, obcującego z ich czarnymi wróżbitami.
Sprzeczali się jeszcze czas jakiś, lecz Stojgniew postawił na swojem i wyszli z zarośli, umówiwszy się, iż tej nocy spać nie będą, a gdy wszyscy zasną, zamordują kniazia i dwóch chrześcijan.
Włast, zimnym potem oblany, wstał i pospieszył do Dobrosława, aby mu o niebezpieczeństwie kniazia oznajmić.
Dobrosław stał z koniem swoim w miejscu, gdzie nikogo nie było, łatwo więc móg1 Włast opowiedzieć mu pochwyconą rozmowę.
Mieszko pod dębem, na wysłanem suknem miejscu, spoczywał spokojnie. Dobrosław budzić go nie śmiał, ale stanął na straży, by się zbliżyć natychmiast, gdy się kniaź zbudzi.
Włast poszedł krążyć dalej, aby innych przed czasem nie dopuścić. Szczęściem rżenie koni zbudziło wkrótce Mieszka i Dobrosław pospieszył ostrzedz go o grożącem niebezpieczeństwie.
Mieszko, usłyszawszy o spisku na swe życie, nie okazał najmniejszego poruszenia. Wstał i ręką odprawiając Dobrosława, słowa więcej nie rzekł.
Wnet dano znak, aby siadać na konie. — W drodze aż do nocy przez gęste przedzierając się bory, Mieszko najmniejszej po sobie nie okazywał trwogi. Późnym już wieczorem kazał się zatrzymać na nocleg w lesie: gdzie zdala widać było płynącą wśród skalistych brzegów Łabę.
Kniaź pod starą sosną posłanie sobie przygotować kazał, głośno zapowiadając Stojgniewowi, ażeby wszyscy wcześnie do snu się pokładli, gdyż wyruszą z pierwszym brzaskiem.
Wkrótce czarna noc wraz z ciszą posępną osłoniła obozowisko. Dobrosław i Włast z miejsc swoich podpełzli bliżej, aby być w razie potrzeby panu swemu z pomocą. Cisza panowała długo, zanim Mieszko silnie chrapać zaczął. W chwilę potem, siedząc zaczajeni w krzakach, usłyszeli, jak Stojgaiew i Wojsław wstali po cichu i skradać się poczęli ku miejscu, w którem kniaź spożywał.
Obaj mordercy stanęli już przy Mieszku, gdy nagle krzyk stłumiony się rozległ. Nadbiegający Dobrosław ujrzał, jak kniaź schwyciwszy Stojgniewa, gdy się ten najmniej spodziewał, obalił go, przygniótł, oburącz za gardło ścisnął i udusił.
Wojsław przelękły umknął w las na oślep.
Nim Włast i Dobrosław przybiegli Stojgniew już ducha wyzionął, a kniaź krzyknął, aby rozpalono ognie. Gdy pachołkowie ogień niecili, Mieszko stał spokojnie przy trupie, oglądając się, czy drugiego napastnika nie zobaczy. Wtem ogień zabłysnął a służba zbudzona ze snu nadbiegła; strach ogarnął wszystkich, nikt nie śmiał słowa wymówić.
Mieszko skinął na ludzi, aby trupa wrzucili do rzeki... Posłano szukać Wojsława, lecz go nigdzie nie znaleziono.
Gdy ciało Stojgniewa potoczyło się do rzeki, Mieszko słowa nie wymówiwszy, legł na posłanie, sparł się na ręku i odpoczywał. Ludzie przerażeni wrócili na swoje miejsca. Tak doczekano ranka.
O świcie dowództwo nad ludźmi objął Dobrosław; siedli wszyscy na konie i w milczeniu jechali w dalszą drogę ku domowi.

VIII

Zaledwie godzina upłynęła odkąd Mieszko z pocztem na gród nad Cybiną powrócił, a już niemal cały dwór wiedział, skąd, i z czem wracali.
Śmierć Stojgniewa przeraziła wszystkich. Na twarzach dworzan widać było smutek i przestrach. Jawnie nic mówić nie śmiano, ale po kątach szeptano i odgrażano się.
W niewieścim dworze słychać już było płacz i narzekanie: popłoch panował wszędzie. Kniahini Górka wyglądała ciekawie brata, chcąc go wybadać, czy to prawda, co ludzie opowiadali.
Mieszko natychmiast wysłał gońca do Sydbora do Gniezna, aby niezwłocznie przybywał do niego. Dobrosław objął teraz zwierzchnią władzę nad dworem. Włastowi już w podróży oznajmił Dobrosław, że wróciwszy do kraju będzie się mógł udać do Krasnejgóry do ojca, pod tym atoli warunkiem, że na każde zawołanie się stawi. Przybywszy więc na zamek, Włast natychmiast wybrał się w drogę.
Pogrążony w smutnem rozmyślaniu zbliżał się ku dworowi, a tętent konia wywołał sługi, które o nadjeżdżającym wnet w domu oznajmiły. Pierwsza wybiegła na jego spotkanie Różana, za nią szedł stary Luboń, z brwią namarszczoną. Na widok syna wnet się rozchmurzył, a kiedy ten mu do nóg przypadł, uderzył go ręką po ramieniu i zawołał:
— Przecie kniaź się ulitował nademną! Gdzieżeście to byli? Jeździłem do grodu, mówiono mi, że kniaź wziął cię z sobą, lecz nie wiedziano dokąd.
— Jeździliśmy do Czech — odparł Włast.
— Do Czech? — spytał chmurno stary. — Poco? Łup przywieźliście wielki?
— Myślę, że chyba przymierze, a to lepsze niż łupy.
Stary się zatrząsł i nie pytał więcej. Przyszła też babka i wszystkich wezwała do wieczerzy. Późno już było, gdy Luboń z ławy powstawszy stanął naprzeciw syna i odezwał się:
— Jarmirz ci na jutro odzież da nową, jedziemy w swaty. Dobrałem ci dziewczynę piękną, młodą i posażną, czas ci życie zaczynać i brać się do gospodarstwa.
Włast zbladł i westchnął, zbliżył się do ręki ojca i ucałowawszy ją rzekł spokojnym ale śmiałym głosem:
— Ojcze a panie miłościwy, nie mogę tego uczynić, abym niewiastę brał... Przyszedł czas, iż całą prawdę objawić trzeba. Oto ślubowałem chrześcijańskiemu Bogu i przyjąłem wiarę nową i przysiągłem, że nigdy niewiasty znać nie będę.
Wyznanie to wśród głuchego milczenia wyrzeczone przerwał krzyk starej Dobrogniewy, która kądziel rzucając na ziemię, przypadła do wnuka z pięściami zaciśniętemi. Luboń zuchwalstwem syna osłupiały, jakiś czas przemówić nawet nie mógł. Z ust jego wyrwało się coś jakby ryk dziki, i rękę podniósłszy do góry, z całej siły uderzył syna, tak, że ten padł na ziemię. Skroń jego uderzyła o twardą nogę stołu i krew trysnęła z niej. Ból przestrach i znużenie sprawiły, że zemdlał.
Różana, którą krzyk ojca zwabił, widząc obalonego i skrwawionego brata, uklękła na ziemi i z płaczem trzeźwić go poczęła.
Luboń stał wcale nie poruszony tem co uczynił.
Zwolna Włast za staraniem siostry odzyskał przytomność, powstał na nogi i o stół się oparł.
— Psie niewierny! — krzyknął Luboń — myślisz, że dam ci czynić co zechcesz przeciwko woli mojej? Nad dzieckiem mojem mam prawo życia i śmierci, posłusznym być musisz, uczynisz co każę...
Dobrogniewa ruchem rąk i głowy potwierdziła mowę syna. Włast milczał.
Chrześcijaninem być ci nie pozwolę!... Szczenię wolę przybrać za dziecko!
— Ojcze i panie — odezwał się Włast — usłucham rozkazu twojego we wszystkiem, lecz wiary się nie wyrzeknę, a co mi mój Bóg każe, uczynię, choćbym to miał przypłacić życiem..
Luboń w twarz zakrwawioną bezlitośnie go uderzył. Różana, obejmując brata, płakała. Babka ciągle pięściami groziła wnukowi.
— Będziesz posłusznym, psie niewierny, lub zginiesz! — zawołał Luboń, drżąc od gniewu.
— Czyń ze mną ojcze co ci się podoba — odparł Włast — jestem w twojej mocy.
Na krzyk i płacz Różany nadbiegł Jarmirz i stanął w progu.
— Do jamy z nim! do jamy! — zawołał Luboń — suchy chleb mu dawać i wodę! związać go! niech mrze z głodu!
Napróżno Jarmirz i córka błagali ojca i zwracali się do Własta, aby uległ, lecz Włast milczał — a ojciec coraz sroższym zapalał się gniewem.
— Do jamy z nim! — krzyczał coraz silniej!
Jama ta była wygrzebaną w ziemi i służyła często za więzienie w lecie, a w zimie za schowanie. Spuszczano do niej winowajców a wnijście zawalono drzewem i kamieniami.
Włast szedł posłuszny.
— Będziesz posłusznym? — krzyknął Luboń, widząc już syna w progu.
— Ojcze, nie mogę... Bogu posłusznym być muszę...
To powiedziawszy Włast, zwrócił się Jarmirza i rzekł spokojnie:
— Prowadź mnie.
Ta odwaga i stałość tak słabego na pozór młodzieńca dziwne na wszystkich uczyniły wrażenie. Stara Dobrogniewa wściekała się, Różana płakała, Luboń drżał cały z gniewu, Jarmirz był przerażony.
Gdy Włast wyszedł z Jarmirzem na podwórze, ten rzekł do niego:
— Poddajcie się ojcu, w tej jamie długo nie wytrzymacie.
— Prowadź mnie — rzekł Włast — niech się stanie wola jego... śmierci się nie lękam...
W głębi podwórza znajdowała się ta studzienka wilgotna. Jarmirz odwalił drzwi i litością przejęty puścił sznur, który trzymał w ręku i szepnął:
— Uciekaj!
— Czyń co ci kazano — rzekł Włast — Uciekać nie mogę i nie chcę.
Trzeba więc było spełnić rozkaz surowego ojca. Jarmirz pomógł Włastowi spuścić się w jamę, sam siadł nad nią i oparłszy się na ręku zasnął, bo była to już noc ciemna. Gdy dnieć zaczynało, zbudził się i chcąc słowo pociechy rzucić biednemu więźniowi, podniósł do góry drzwi ciężkie. Zdziwił się niemało, gdy go ujrzał w głębi klęczącego i modlącego się spokojnie. Powoli spuścił drzwi i odszedł zadumany.
I Luboń spędził tę noc bezsennie. Zamiast iść na posłanie, siadł sobie na przyźbie przed dworem i pozostał tam, dysząc gniewem, do rana.
Dzień cały upłynął bez zmiany. Włastowi spuszczano tylko trochę chleba i wody. Luboń nie wyjechał ani na łowy, ani na pole, nieruchomy przesiedział w dworku i do ust żadnej strawy wziąć nie chciał, pił tylko wodę.
Już znowu noc zbliżała, gdy na podwórzu rozległ się tętent i wkrótce potem wszedł do izby mężczyzna opończą osłonięty.
Był to Wojsław, koniuszy Mieszka, ten sam który zbiegł w las, gdy kniaź pochwycił Stojgniewa. Dawny Lubonia znajomy i powinowaty, widać szukał przytułku u niego.
Gospodarz który o niczem nie wiedział, sądząc nowoprzybyłego sługą Mieszkowym, przyjął go po starem u grzecznie i serdecznie.
— Cóż mi tam niesiecie? — spytał — pewno was kniaź przysyła? Byle nie po syna.
Wojsław wstrząsnął głową i siadł na ławie w milczeniu.
Luboń popatrzył ciekawie na zmienionego i wybladłego krewniaka.
— Coś wy nie swój jesteście — rzekł.
— Nic nie wiecie? — zapytał Wojsław ochrypłym głosem.
— Cóż mam wiedzieć? siedzę w domu...
— Gdzie syn wasz? — zapytał Wojsław.
Na to pytanie zmarszczył się Luboń; od rana już postanowił był nie przyznawać się przed ludźmi do tego wstydu, że dziecko mu posłusznem być nie chciało i że mu je chrześcijanie wydarli; cicho więc odparł:
— Syna wyprawiłem w swaty... żenię go...
— Doprawdy? — zapytał Wojsław — toście go zmusili chyba... przecież go widziałem w Pradze, jak z chrześcijańskimi wróżbitami w ich świątyni odprawiał jakieś tam obrządki... a tym co do nich należą, żenić się nie wolno...
— Tak jest — zawołał porywczo Luboń — zmusiłem go do porzucenia tej nowej wiary...
— Nic wam nie mówił o naszej podróży? — spytał dalej Wojsław.
— Nie pytałem go wiele — rzekł Luboń ręką machając.
— Nie powiadał wam więc, żem z jego przyczyny ledwo nie nałożył głową... a Stojgniewa śmierci on tylko winien. Widzieli go pachołkowie, jak w krzakach leżąc podsłuchywał nas na rozmowie i wydał przed kniaziem...
— A cóżeście mówili? — spytał Luboń zdziwiony.
Wojsław mocno wzruszony zerwał się z ławy.
— Co mam kłamać? Mieszko nas cesarzowi sprzedaje. Do Pragi jeździł o naszą skórę się targować... Rzecz jawna... Swoją dziewkę Bolko mu daje i dobre wiano, swoją przyjaźń i cesarską mu obiecuje. Myśmy to ze Stojgniewem widzieli, mieliśmy więc czekać, aż nam na kark włożą jarzmo?
Reszty Wojsław nie dopowiedział i po chwili dopiero kończył.
— Gdyśmy nocą przyszli do kniazia, już nas oczekiwał, przez syna waszego ostrzeżony... Stojgniewa zdusił jak chrząszcza... jam z życiem uciekł... tułam się.
Milczenie nastąpiło głębokie:
Luboń stał zamyślony, Wojsław zaś chodził po izbie i wreszcie zapytał:
— Dacie mi przytułek?
— Dam ci w lesie chatę na piaszczysku — rzekł Luboń.
— Bylem gdzie waszego syna, psią wiarę, nie spotkał — zawołał Wojsław — bo choć on was usłuchał i żonę bierze, ja mu nie ufam. Zdradzi on ją i was i mnie, gdy będzie mógł... a wiary tej nie puści, co do człowieka przylega jak smoła...
Stary Luboń zamyślony oczy spuścił ku ziemi.
Potem Wojsław zaczął opowiadać szczegółowo, jak Mieszko Stojgniewa udusił, i że po Stojgniewie władzę oddał Dobrosławowi. Długo tak z sobą rozmawiali, w końcu rzekł Luboń:
— Znacie mnie! ja z wami. Nie zważajcie na to, że mnie Mieszko ku sobie ciągnąć zechce... że mu się pokłonię... Trzeba będzie rąk do roboty, ja i ludzie moi pójdziemy z wami.
Dłoń podał Wojsławowi i obaj udali się na spoczynek.

IX

W grodzie nad Cybiną od przybycia Mieszka z Pragi nic się prawie nie zmieniło. Kniaź dla wojaków był jeszcze szczodrzejszym niż dawniej i widocznie ich sobie jednał. Kilka razy zajrzał do kontyny i pogadał z gęślarzami przy niej siedzącymi.
Na kniaziowskim dworze był z dawien dawna obyczaj, że po ukończonych żniwach spraszano mnóstwo starszyzny ze wszystkich okolic na ucztę, a przytem odbywały się zwykle narady. W tym roku zgromadziło się starszyzny mnóstwo wielkie, same siwe głowy, najznakomitsi ziemianie polańscy. Zasiedli wszyscy w wielkiej izbie na ławach i zaczęli naradzać się, jakby się bronić przed strasznymi napadami markgrafów niemieckich.
Wtem przemówił Mieszko:
— Jedno wam powiem, choć mnie mówić trudno... Co bądź poczynać będę, co zrobię i gdzie pójdę, niech was serce nie boli, nic gwoli złemu nie uczynię; ale gwoli temu, aby nam i plemieniowi naszemu dobrze było. Szerokie ziemie nam się należą. Czech nam wziął Chrobaty. Czech nam zajął Śląsk. Hen, dalej po Wisłę, nasz to język, ziemia to nasza, po morze, do Odry i Łaby, wszystko to nasze... wszystko weźmiemy rozumem potem miecza i krwi nie żałując... Cesarz na Zachodzie... Na Wschodzie my być powinni cesarstwem... Jeśli nie ja to syn mój — wnuk mój może! Ale to będzie! To być musi!
Mieszko mówił z zapałem, lecz nagle jakby się opamiętał, że za wiele powiedział, umilkł.
Wszyscy też wstali z ław, ręce popodnosili do góry wołając:
— Tak będzie! tak będzie!
Jeden z najpoważniejszych ziemian, Jaksa, Białym zwany, odezwał się:
— Miłościwy panie, nie pytaj! czyń! Tyś pan, tyś kniaź, masz siłę, masz wolę... niech gawiedź mruczy! ty idź i czyń!...
— Idźcież ze mną! zawołał Mieszko uderzając się w piersi.
— Pójdziemy! — zawołali wszyscy głośno.
We drzwiach izby na ten krzyk zjawiło się pełno ludzi i wszyscy krzyczeć zaczęli:
— Mieszko niech żyje!
Czarne oczy kniazia zapłonęły odwagi i nadzieją. Trwało to chwilę, potem pokłonił się ręką, dziękując...
Tak krótka ale stanowcza skończyła się narada i teraz wesoła nastąpiła uczta. Tylko około gaju świętego głucha panowała cisza i tylko zdala słychać było groźne szemranie wróżbitów i gęślarzy.


∗             ∗

Włast już drugi miesiąc na dnie wilgotnej jamy modlił się i cierpiał. Jarmirz i siostra mimo woli ojca i babki przynosi11 mu jedzenie, skradali się na rozmowę i błagali go, aby ojcu był posłusznym. Odpowiadał, że tego uczynić nie może. Im dłużej pozostawał w dole, tem silniejszym stawał się na duchu. Na wilgotnej ścianie umieścił krzyż, z dwóch kawałków drzewa łykiem związanych i większą część dnia spędzał przed nim na rozmyślaniach i modlitwie.
Różana i Jarmirz uchyliwszy drzwi, przypatrywali się nieraz ciekawie, przejęci trwogą jakąś na widok tej wytrwałości i męstwa.
Stary Luboń pomimo próśb córki przebłagać się nie dawał, a jednak myśl o synu straconym i tak niespodziewanie odzyskanym, a teraz na tak okrutną kaźń skazanym, łamała m u serce. Po nocach nie sypiał, łzy mu oczy zalewały, ale gniew je osuszał.
Ustąpiłby może wreszcie i wysłałby syna gdziebądź, lecz wstyd mu było Dobrosława i Mieszka, przed którymi skłamał tak samo jak przed Wojsławem, że syna ożenił i wysłał na własne gospodarstwo.
Bał się więc, aby go Włast nie oskarżył przed Mieszkiem, a przytem stara Dobrogniewa podżegała go ciągle, że Włast wycieńczony w końcu poddać się niewątpliwie musi.
Tymczasem biegły dni i tygodnie a Włast siedział w tej ciemnicy i modlił się i zgadzał z wolą Bożą. Odzież przesiąkła wilgocią, spadała z niego, barłóg, na którym leżał, cuchnął stęchlizną, ale on się nie skarżył; a gdy Jarmirz ubolewał nad nim, odpowiadał łagodnie, że miło mu jest cierpieć dla Boga, którego wyznawał, że Bóg zsyła mu do serca pociechę.
Słysząc to Jarmirz stawał zdumiony; nie mógł pojąć tej siły, która się nie wyczerpywała cierpieniem. Myślał ciągle o jakimś ratunku dla Własta, lecz nie widział żadnego. Gdyby mu dopomógł do ucieczki, zdrada by się wydała i stary Luboń nigdy by mu nie przebaczył; a on kochał tak bardzo Różanę i spodziewał się, że mu ją dadzą.
Złożyło się jednak inaczej niż myślał. Ukrywający się ciągle Wojsław często do Lubonia przybywał i narady z nim miewał. Mężczyzna to był urodziwy i na dworze pańskim wychowany. On i Różana spoglądali na siebie mile; czy przemówili do siebie, czy się ułożyli, czy Różanie naprzykrzyło się w domu ze Starą Dobrogniewą — któż to odgadnąć może? Jednego poranku Różana zniknęła bez śladu.
W domu zawrzało straszliwie, pogoń popędziła na wszystkie strony, tyle się tylko dopytano, że Wojsław ją porwał i w lasy z nią uszedł. Jarmirz się zaklinał, że go zabije.
Straszniejszą jeszcze pustką stał się dom w Krasnejgórze. Trzeciego dnia Dobrogniewa położyła się i w kilka dni później, otoczona babami, co ją leczyć miały, umarła. Luboń pozostał sam, spoglądając na tę jamę, w którą syna wrzucił i nie chcąc się przybliżyć do niej.
Jarmirz, nie mający teraz nic już do stracenia, litował się coraz bardziej nad Włastem. Pewnej nocy przyszedł potajemnie, uchylił drzwi, zbudził Własta i począł go naglić, aby uciekał.
— Weźmy dwa konie... popędzimy w las... — szepnął — mnie tu już nic nie trzyma...
— Jarmirzu, bracie mój — rzekł Włast — nie godzi mi się uciekać od męczeństwa, którem Bóg mój mnie dotknął... Mam zasługę cierpiąc, stracę ją, uciekając.
Jarmirz tego zrozumieć nie mógł. Chwilami zdało mu się, że biedny Włast chyba oszalał.
Tymczasem Włast, choć mocny na duchu, na ciele upadać zaczął. Od wilgoci dostał ciężkiej febry i leżał nieprzytomny.
W takim stanie Jarmirz go nareszcie wychudłego i osłabionego wyniósł z jamy na ramionach, złożył w szopie, okrył, napoił ciepłym miodem i gdy sen go pokrzepił, zmusił niemal do ucieczki.
Włast był jednak tak osłabionym, że choć go Jarmirz podtrzymywał, długo na koniu usiedzieć nie mógł. Po godzinie jazdy zatrzymali się w gęstwinie, bo biednego więźnia znów położyć trzeba było.
Jarmirz, nie wiedząc sam, co począć z chorym, na losy się zresztą spuszczając, pozostawił śpiącego chorego i popędził przez las do grodu nad Cybiną. Za stróża przy Właście został stary pies, który pobiegł za Jarmirzem i teraz na rozkaz jego położył się przy chorym panu i koniu.
Już był dzień jasny, gdy Jarmirz stanął w grodzie. Pierwszą, co tu zobaczył, była Jarczycha. Gdy jej Jarmirz opowiedział, co się stało i jak zostawił w lesie Własta, załamała ręce i padła na ziemię, a potem wstała i pobiegła dobijać się do Dobrosława. Zrazu Dobrosław zrozumieć jej nie mógł, wierzył bowiem, że Luboń zmusił Własta do odstępstwa. Stara zawołała Jarmirza, odkryło się wszystko i Dobrosław pobiegł najpierw do kniazia, a zaraz potem siadł na konia i popędził z Jarmirzem do lasu.
Zastali Własta śpiącego jeszcze i psa u nóg jego. Dobrosław ukląkł przy nim i objął ramionami. Docuciwszy go, inaczej do grodu wieźć nie mógł jak między końmi na rozwieszonych opończach.
Teraz dopiero długie męczarnie, które wytrwał nieszczęśliwy, wywarły swój skutek. Wprawdzie iskierka życia tlała w nim jeszcze, lecz siły całkiem były wyczerpane.
Kiedy z Krasnejgóry Luboń leciał w pogoń z czeladzią na oślep w inną zupełnie stronę, Dobrosław z Jarmirzem bezpiecznie dojechali na zamek, złożyli w izdebce u wrót na dworcu kniahini Górki chorego, którego Jarczycha pilnować i leczyć się zobowiązała. Jarmirz też został przy nim.
Gdy Dobrosław przyszedł oznajmić Mieszkowi o tem, co się stało, kniaź wysłuchał, nie dając jak zwykle żadnej oznaki zdumienia ani oburzenia. Kazał Własta wziąć na gród i wieczorem namyśliwszy się, posłał komornika po Lubonia, ale go w domu nie było. Biegał on po okolicy szukając śladów ucieczki Własta i Jarmirza.
Trzeciego dopiero dnia wrócił stary złamany i zrozpaczony. Na progu spotkał go rozkaz, aby się stawił natychmiast do kniazia. Sił miał nie wiele, lecz rad nie rad pojechał.
Mieszko powitał go na pozór twarzą pogodną.
— Toście zapewne na szczęście syna waszego patrzeć jeździli? — spytał. — A no, jakże mu się powodzi?
— Miłościwy panie — stary ochrypłym głosem. — Wiele mnie nędzy spotkało; zmarła matka... córkę mi porwano bez wieści, a oto sługa, pies niewierny, okradł mnie i uciekł pewno gdzie w świat...
— Toż trzebaby wam syna z nowosiedlin sprowadzić z żoną do domu... mielibyście pociechę...
Luboń milczał, gniew go dławił.
— Polubiłem waszego Własta; choć do wojny się nie zdał, ale rozumny człek do rady i milczeć umie... Z żoną pewno się już nacieszył, poszlijcie po niego... bo mi go trzeba... do Czech go wyprawię.
Luboń się zmieszał, spuścił głowę, szukał w myśli sposobu, jakimby wymotał się z kłamstwa.
Mieszko stał z dumnym uśmiechem.
— Miłościwy panie, co mam dłużej kłamać — rzekł stary. — Nieszczęście się stało, nie mam syna... Choćbym go miał... zgubiony on dla mnie... Obcy go ochrzcili... na swoją wiarę... znać go nie chcę!...
— Wyrzekacie go się? — spytał Mieszko.
— Niech, jeśli żyje, do tych idzie, których więcej słucha niż ojca... przeklęty!...
Kniaź popatrzył nań z uwagą.
— Luboniu — rzekł — z dzieckiem macie prawo czynić, co chcecie, ale u nas teraz chrześcijany mnożą się co dzień... trzeba nam to cierpieć... nie damy rady... Boga mają snadź silnego, bo nasi bogowie mu się obronić nie mogą!
Wymówiwszy te słowa kniaź głową skinął i wyszedł.
Luboń, który dłużej tu pozostać nie myślał, wymknął się ze dworu, siadł na koń i pojechał do domu.
Tymczasem Włast powraca zwolna do zdrowia przy troskliwem pielęgnowaniu Jarczychy i Jarmirza. Dobre jadło, napoje, powietrze, spoczynek może dzielniej jeszcze pomagały od leków. Już wstawać poczynał, gdy pewnego dnia Jarczycha przyszła z nowiną, że stary Luboń śmiertelnie się rozchorował. Ktoś z sąsiadów dał znać o tem na dwór, z dodatkiem, że teraz w Krasnejgórze parobcy kradną całe mienie, podczas kiedy Luboń leży śmiertelną dotknięty chorobą.
Włast przeraził się strasznie tą nowiną. Czuł się niemal winnym nieszczęścia, które ojca spotkało, więc rwał się na gwałt powracać do Krasnejgóry. Nie szło mu o mienie ale o obowiązki dziecka względem ojca. Napróżno Dobrosław i Jarmirz wstrzymywali go; wreszcie dali mu konie. Jarmirz zrazu nie śmiał mu towarzyszyć, potem zawstydzony męstwem Własta, powiedział, że go nie opuści i pojechali razem.
Skoro dojeżdżali do dworu, widać było, jaki to tam panował nieład. W podwórzu poroztwierane były wrota, wszędzie ślady spustoszenia i łupieży. We drzwiach gromada starych bab, które Lubonia leczyć przywodziły.
Jarmirz został w podwórzu, aby natychmiast ład jakiś zaprowadzić pomiędzy pijanymi parobkami. Włast wszedł do izby...
Na nizkiem posłaniu leżał stary z osłupiałemi oczyma, dysząc z trudnością. Gdy Włast wszedł, zdawał się nic już nie widzieć i nie poznawać go... Leżał nieruchomy. Syn przyklęknął przy nim, zlekka ujął rękę jego i pocałował... Luboń drgnął, oczy i usta się otworzyły i wyrzekł po cichu:
— Włast! upiór!
— Syn twój! Ojcze!
Luboń nic nie odpowiedział, oczy mu się przymknęły i usypiał.
Całą noc przesiedział Włast przy łożu ojca, który tylko czasem wody zażądał i nic nie mówił więcej...
Nadedniem sił mu trochę przybyło, dojrzał siedzącego u nóg syna i mruknął:
— Włast!
— Jestem ojcze mój.
Starzec usłyszawszy tę odpowiedź, począł się w niego wpatrywać.
— Gdzie byłeś? — zapytał Luboń.
— Leżałem ciężko chory w grodzie.
— I wróciłeś?
Włast ukląkł.
— Aby cię prosić o przebaczenie za nieposłuszeństwo — rzekł. — Ojcze mój, jam winien posłusznym być Bogu.
— Bogu! Bogu! — zawołał Luboń, jakby myśli zbierał... Po chwili rzekł cicho:
— Mocny Bóg! wielki Bóg!
— Ojcze mój, i dobry to jest Bóg i miłosierny!...
Stary się zadumał. Widać było, że pokora i łagodność syna złamały go wreszcie... Łzy mu się nagle z oczu potoczyły.
Długo znowu trwało milczenie; potem Włast po cichu mówiąc, starał się pokrzepić go i natchnąć nadzieją. Jako chrześcijanin myślał gorąco o nawróceniu chorego ojca. Słowa jego miłością natchnione, cudownie działały. Luboń o tym dawniej nienawistnym Bogu chrześcijan słuchał cierpliwie. Pogodził go z Nim ten syn cierpliwy i miłosierny... Tymczasem życie uchodziło ze złamanego starca, oddech stawał się cięższym, usta zaniemiały; oczy tylko świadczyły, że duch pozostawał jeszcze w ciele. W tych ostatnich godzinach Włast o Bogu swym mówić mu nie przestawał, a gdy wreszcie zapytał go, czy chciałby wiarę jego przyjąć — ojciec odpowiedział mu skinieniem głowy.
— W imię Ojca, Syna i Ducha świętego — mówił Włast, dziękując gorąco Bogu, że pierwszym owocem apostolstwa był własny rodzic jego.
Odmówił potem modlitwę, której konający słuchał z wytężoną uwagą, i z ostatnim Amen, jak do snu zamknęły się powieki Lubonia i ręka, którą syn trzymał w dłoniach, stygnąć zaczęła...
Włast zdjął z piersi swych krzyżyk i położył go umarłemu w ręce, które stężały objąwszy ten znak zbawienia... Klęknął potem i modlić się zaczął.
Włast poświęcił część lasku za domem, jako cmentarz dla przyszłych chrześcijan i tam w cichości, przy modlitwie, pogrzebał zwłoki ojca. Działo się to potajemnie, z obawą i nie bez przeczucia następstw, jakie wywołać mogło to postępowanie.
I w istocie wszyscy, którzy liczyli na stypę pogrzebową, tak czeladź dworska jak i sąsiedzi szemrali na Własta, że ojca starego tak po cichu pogrzebał i odgrażać mu się zaczęli.
Część tej niechęci spadła też na Jarmirza, który Włastowi był posłusznym, wielkie okazując mu uszanowanie.

X

Niepokój szerzył się po kraju. Po lasach i osadach powtarzano sobie po cichu, że Mieszko starą wiarę chce zgubić, lubo kniaź nic jeszcze jawnie przeciwko niej nie czynił.
Na dworze zjawiali się wprawdzie ludzie jacyś nieznani, którzy się z kniaziem zamykali, naradzali a potem znikali... Mieszko zaczynał zwolna pozbawiać się swych ulubienic, a Sydbor z jego polecenia ludzi ściągał i zbroił. Gród tymczasem na nowo a wspaniale urządzano, rzemieślnicy w nim pracowali. Co to znaczyć miało, domyślali się wszyscy; mówiono półgłosem o prędkiem przybyciu czeskiej kniahini.
Zwolna chrześcijanie, ukryci w kraju, zaczęli śmielej podnosić głowy.
Widzieli wszyscy, że Włast na Krasnejgórze, w komnacie tej, w której ojciec umarł, urządził ołtarz i rodzaj kapliczki. Była ona zamknięta i dopuszczano do niej tylko tych, co już chrzest byli przyjęli. W pewne dni zjeżdżali się różni ludzie z daleka, odprawiało się tu coś tajemniczego, a choć Jarmirz stał na straży i zbliżać się czeladzi nie pozwalał, podsłuchiwano śpiewy zdala...
Ukryci w krzakach starzy dziadowie wróżbici śledzili twarze i nazwiska tych, co tu przybywali na przyszłą zemstę ich znacząc.
Nie porywali się jeszcze na nich jawnie, lecz wszyscy ci nowi chrześcijanie skazani byli na śmierć, a dwory ich na spalenie.
Dobrosławowi zgorzały stodoły i szopy, widocznie ogień zbrodniczą ręką był podłożony. Jarmirz nocy nie dospał, tak lękał się o Krasnągórę.
Tak z jednej strony Mieszko wydawał potajemnie wojnę starej wierze, a ona z pokorą pozorną broniła się, nie podnosząc głowy.
W grodzie nad Cybiną, w Gnieźnie i po innych zamkach lud zbrojny zbierano, a po uroczyskach, w puszczach, horodyszczach, schodzili się po nocach na narady wróżbici i gęślarze... Nikt jawnie nikomu nie wypowiadał jeszcze wojny, lecz wszyscy czuli ją i sposobili się do niej.
Jednego dnia komornik wezwał Własta do kniazia. Oddawszy dwór swój pod opiekę Jarmirzowi, pojechał posłuszny.
Na wstępie powitał go Dobrosław i poprowadził do swej komnaty z twarzą wesołą.
— Mój Ojcze — rzekł — cieszcie się, nadchodzi dla nas godzina wyzwolenia... Mieszko walczy jeszcze ze starem w sobie pogaństwem, ale wkrótce ulegnie... Dąbrówka przybywa... Kniaź nie chce jeszcze jawnie wystąpić przeciw starym błędom, lecz daje nam swobodę nawracania... Was jednego mało, — więcej nam duchownych potrzeba. Skąd ich weźmiemy? Obcych naród nie cierpi, z ich rąk nie przyjął by nawet zbawienia. Czesi w domu mają dosyć do czynienia... Trzeba nam męża, coby powagą, wiekiem, świątobliwością kniaziowi i nam przodował.
Dobrosław złożył ręce jakby w zwątpieniu, Włast, a raczej Ojciec Mateusz, milczał pokornie.
— Byliście długo między obcymi, którzy ze Słowianami graniczą — mówił dalej Dobrosław. — Są tam kapłani naszego języka świadomi. Kniaź, który was wezwał, nic wam nie powie, tylko byście nad granicę na zwiady jechali, wywiedzieli się, a ja mówię wam, przyprowadźcie z sobą kapłana, który by przyszłej owczarni mógł być pasterzem.
— Ciężkie brzemię wkładacie na moje ramiona — odezwał się Ojciec Mateusz — pocieszam się tem tylko, że nie ja, niegodny sługa Boży, ale Duch święty wybierać będzie tego, którego chce postawić na świeczniku.
Rozmawiali jeszcze z sobą, gdy Dobrosława wezwano do kniazia, a ten z sobą poprowadził Własta. Mieszko snadź go się spodziewał, bo mu się łaskawie uśmiechnął.
— Potrzebny nam jesteś — rzekł — od granicy coś się rusza. Gero, czy jego zastępca gotuje się na nas. Trzeba wypatrzeć, co oni tam sposobią, abyśmy byli w gotowości. Jedźcie, patrzcie i wracajcie. Język ich i obyczaj znacie.
Włast mu się skłonił do kolan.
— Miłościwy panie — rzekł — spełnię wasz rozkaz, ile mi sił stanie.
— A do podróży ludzi i co potrzeba Dobrosław wam ze skarbca mojego dostarczy — dodał Mieszko.
Nie dano Włastowi czasu tyle, aby do domu powrócił i zaraz mu wszystko do podróży sposobić zaczęto. Dano mu czterech ludzi, na których czele stał Rudy Lulin, najprzebieglejszy ze wszystkich sług dworskich, który będąc już nieraz w niewoli u Niemców, nauczył się ich języka, lecz zawsze wymknąć im się potrafił. Znał wszystkie ścieżki, przejścia i przesmyki nad Łabą, mógł więc najlepiej służyć za przewodnika w tej uciążliwej podróży. Tak więc młody kapłan zupełnie niespodzianie znalazł się w przededniu niebezpiecznej podróży, której przed kilku godzinami nie byłby nawet przypuszczał. Lecz, że sprawa wiary z nią się łączyła, nie zawahał się ani na chwilę. Nazajutrz do dnia ruszył w drogę.
Podczas niewoli swej Włast przebywał dosyć długo u niemieckiego wojaka, który tu przywędrowawszy do Frankonii, osiadł na zamku nad Łabą i trudnił się łupieztwem na Słowianach.
Była to prawa ręka Gerona, owego znanego dobrze Serbom i Polanom markgrafa, a zwano go Gosbertem.
Takich jak Gero i Gosbert ludzi potrzebowali cesarze niemieccy do zajadłej walki z poganami, którą wiedli, chcąc zawładnąć ich ziemią, do czego im nawracanie za dobry służyło pozór.
Zamek Gosberta sterczał na samej granicy. Było to gniazdo, z którego drapieżna garść ludzi wypadała za Łabę, łupy doń znosząc i jeńców. On i jego pachołkowie dokazywali straszliwie, znęcali się okropnie, rozpustowali ohydnie. Pomimo takiego życia Gosbert i jego dwaj synowie Dodo i Berto, uchodzili za pobożnych. W owych czasach im kto więcej grzeszył, tem do większej gorliwości w służbie bożej czuł się obowiązanym. Gosbert też dla duchownych był z poszanowaniem wielkiem, a święta posty i uroczystości kościelne obchodził z wielką surowością, wraz z całym swym dworem. Wierząc w poszanowanie Gosberta dla duchownych, Włast jechał prosto do niego. Ubezpieczała go znajomość, kapłańska szata, a wreszcie i to, że konie i ludzie, których miał z sobą, niepozorni byli i chciwości obudzać nie mogli.
Podróż do zamku, który się nazywał Adlerberg, nużącą była i długą, bo trzeba było wymijać osady, wlec się wiele nocą i rankami. Jesień też zaczynała być słotną, strumienie wzbierały, drogi były błotniste. Byli jeszcze o kilka staj od wzgórza, na którem wznosił się zamek Gosberta, gdy ujrzeli jadących trzech konnych z psami. Byli to Dodo i Berto, synowie pańscy, których ciekawość wzięła zobaczyć orszak przybywających tu, nieznanych ludzi. Dodo pamiętał Własta, jeszcze z czasów, kiedy się nad nim jako nad niewolnikiem znęcał, poznał go zaraz i z wielkim powitał okrzykiem. Przypomniał sobie, że Włast jest teraz duchownym, więc z niejakiem uszanowaniem zbliżył się do niego.
— Jakże się tu zabłąkałeś, Ojcze Mateuszu? — zapytał. — Czy cię wygnali twoi poganie?
— Jeszcze nie, Miłościwy grafie — odparł Włast — przybyłem z dobrej woli pokłonić się Waszemu panu ojcu, grafowi Gosbertowi.
— Jedźcie ze mną, rad wam będzie. Właśnie u nas jutro w kościele wielkie nabożeństwo, duchownych kilku sprowadzono na nie, zdacie się i wy ze mszą świętą — rzekł Dodo. — Ojciec teraz z panami duchownymi obiaduje wesoło...
Po krótkiej przeprawie przez kilka dziedzińców i most zwodzony Włast z orszakiem i synami grafa stanął na zamku.
W sali obszernej, zdobnej w rzeźby i malowania, za stołem bogato zastawionym, siedział stary graf, otoczony gośćmi. Z prawej strony siedział w czarnej szacie duchowny, z włosem siwym i twarzą poważną i surową, za nim drugi młodszy, w którego oczach połyskiwał rozum i życie, jeszcze walką nie wyczerpane. Obaj mieli na łańcuchach złociste krzyże na piersiach. Opodal nieco siedział młodzieniec w sukni także kapłańskiej, z oczyma spuszczonemi skromnie i pokornie.
Po lewej stronie Gosberta rozparty butnie siedział rycerz, w skórzanym kaftanie, z ogromnymi czarnymi wąsami, spoglądał z lekceważeniem po towarzyszach; w cieniu pod ścianą siedziała podobna mu postać wojaka, ale skromniejsza.
Gdy Włast przystąpił z pokornym ukłonem do grafa, stary zwrócił ku niemu twarz winem i piwem zaczerwienioną, i wskazując mu miejsce obok duchownych na ławie, zawołał:
— Będziesz tu, Ojcze Mateuszu, pomiędzy swoimi. Siadaj, a jeśliś głodny każ sobie co podać, a tymczasem napij się!
To mówiąc nalał kubek wina ze dzbana i podał go Włastowi, który usiadł na najniższem miejscu, za młodym duchownym.
Oczy dwóch rycerzy, siedzących za stołem, ciekawie się nań zwróciły...
Rozmowa między gośćmi grafa Gosberta toczyła się dalej nieprzerwana przybyciem Własta.
— Mnie się widzi — mówił ów butny rycerz, który się nazywał Wigman i był powinowatym cesarza — że gdyby ze Słowianami i Polanami nastał pokój, gdyby się oni pochrzcili, uczyniliby nam krzywdę niemałą...
— Dałby to Bóg — przerwał starszy duchowny — aby wiarę świętą przyjęli...
— Ale cóżby naonczas robił Gero na wschodniej granicy, cóżby poczynał Gosbert, nie mając nic do roboty, a na ostatek, może i takiemu jak ja Wigmanowi ci Słowianie na nic by się nie przydali...
Gosbert popił z kubka, wąsa pokręcił zadumany.
— Co się tyczy Słowian — rzekł — nie miejcie kłopotu; do przyjęcia wiary u nich daleko... W Czechach, gdzie na gwałt kościoły budują, po lasach tak ofiary bożkom oprawiają jak dawniej; lud stoi przy swych drewnianych bożyszczach i nie łatwo je porzuci.
Włast, który milczał dotąd, nie mógł się powstrzymać, żeby nie rzec cicho:
— Da Bóg, że się to odmieni.
Spojrzeli nań duchowni i Gosbert, a Wigman zmierzył go pogardliwie oczyma.
— A jakże się to ma zmienić? — zapytał Gosbert.
— Nie jest to już tajemnicą, że kniaź Mieszko żeni się z córką Bolesława Czeskiego, Dąbrówką, która chrześcijanką jest — rzekł skromnie Włast. — Z nią, przy pomocy Bożej, wiara Chrystusowa zawita do nas i rozkrzewi się...
Gdy Włast wyrzekł te słowa, wszyscy z większą uwagą poczęli nań spoglądać. Wigman także oczy wlepił w niego.
— Kapłanów nam tylko mężnych i gorliwych potrzeba — dodał Włast — szczególniej takich, coby rozumieli język ludu i przemawiać doń mogli.
— Sto lat upłynie, stu kapłanów zginie — zawołał Wigman — a wy z waszą dziczą ślepą nie przejrzycie. Słowianin, jak szczenię ślepo się rodzi, ale pies prędko przeziera, a on zawsze ślepym zostaje.
Na te obelżywe dla narodu swego wyrazy, Włast zarumienił się z oburzenia, lecz tłumiąc gniew w głębi duszy, rzekł spokojnie:
— Duchownym jestem, nie przystoi mi nic innego, tylko obelgę znieść i darować. Ale jako od duchownego przyjmijcie Miłościwy panie życzenia, aby was Bóg nie pokarał i nie upokorzył, a oręża przed owymi ślepcami składać was nie zmusił.
Na tę odpowiedź dumny Wigman zwrócił się z oczyma iskrzącemi i z zaciśniętemi pięściami do Własta.
— Milcz ty klecho jakiś — krzyknął — a dziękuj swej sukni i godności tej, żeś bezczelnej swej śmiałości życiem nie przypłacił!...
Mowa ta gwałtowna i nie przystojna nikomu się niepodobała. Zamilkli wszyscy, duchowni zaś spojrzeli na Własta, jakby byli ciekawi, co teraz uczyni. Gdy jednak milczał; starszy duchowny wystał, prosząc, aby ich do zamkowej kaplicy odprowadzono, ponieważ czas nabożeństwa nieszpornego się zbliżał. Syn grafa, Dodo, wziąwszy wiszące na ścianie klucze, poszedł naprzód, wiodąc duchownych za sobą.
Włast poszedł też z nimi. Zeszli z pierwszego piętra i udali się do małej kapliczki, znajdującej się na dole, z wielką prostotą urządzonej. Najstarszy z duchownych rozpoczął nieszpory, a inni mu odpowiadali. W nabożeństwie wszelako nikt nie uczestniczył z ludzi zamkowych, nawet Dodo powrócił do ojca, który z Wigmanem i jego towarzyszem ciągle jeszcze zapijał wino przy stole.
Już słońce było nad zachodem, gdy wszyscy czterej kapłani, wyszedłszy z kamicy, a unikając towarzystwa dumnego Wigmana, zasiedli na kamiennej ławie, na przyzbie zamkowej.
Włast wielką w nich wzbudzał ciekawość i radzi byli dowiedzieć się o losach jego i przygodach.
On też nie taił się z niczem przed nimi i opowiedział im w krótkości całą historyę życia swego. Na ostatek, gdy o podróży tej i jej celu mówić zaczął, rozgrzany nadzieją, uczynienia czegoś dla kraju, powstał Włast z ławy i złożywszy ręce, jął mówić do starszych kapłanów.
— Ojcowie a panowie moi, do was zwracam teraz serdeczną mowę, azaliż nie lepiej i nie zgodniej z nauką Zbawiciela kraj nasz nawrócić, niż burzyć co i niszczyć?... Pragniemy wiary i wołamy apostołów. Z niebezpieczeństwem życia dostałem się tu, ufając, że dla nowej owczarni, dziś szczupłej jeszcze, znajdę tu pasterza... Dajcie mi go!
Wysłuchawszy mowy starszy duchowny odpowiedział, że on sam ma już takie apostolstwo między świeżo nawróconymi w Mysznach; choćby pragnął oddalić się, nie może. Zarazem zwrócił się ku towarzyszowi średnich lat i pogodnej twarzy.
— Ojcze Jordanie — rzekł — językaście Słowian i obyczaju a zabobonów świadomi. Azaliż wam, zamiast spokojnej plebanii, wojownicze pasterstwo, gdzie nieustannie wilk odganiać trzeba, się nie uśmiecha?
Zamilkł. Ksiądz Jordan zadumał się.
— Więc miałbym swoje owieczki opuścić a szukać obcych i nieznanych? — zapytał z uśmiechem po chwili.
— Mój Ojcze — odparł Włast — owieczki te wasze już drogę z pola do owczarni znają i pasterz dla nich rychlej się znajdzie, niż dla tych naszych zdziczałych, które wilcy chwytają na pustyni... Wprawdzie kniaź nasz Mieszko ani sam jeszcze chrztu nie przyjął, ani mógł ludowi wiarę nową ogłosić. Cierpliwy to jest pan i rozumny, a choć w nim stary poganin jeszcze się czasem odzywa... w Bogu mamy nadzieję, że go z czasem zwycięży. Przez niewiastę przyszedł grzech na świat — dodał Włast — ale też przez w niewiastę przyszło na świat odkupienie i przez niewiasty wszędzie, jako owe co balsam niosły, wchodzić będzie wiara między narody... I nam ją przyniesie Dąbrówka, pani wielkiego męstwa, która się nie lęka nieochrzczonemu rękę oddać kniaziowi, aby go do chrz przywiodła.
Ksiądz Jordan, wysłuchawszy mówiącego Własta, ujął go rękoma, pocałunek dał mu braterski i zawołał:
— A iluż tam jest takich jak wy, Ojcze Mateuszu?
Wstydem zapłonęło oblicze młodego kapłana, spuścił oczy i rzekł:
— Ojcze mój, takich jak ja, i lepszych może znajdziecie wielu. Nabierzcie tylko ochoty... i jedźcie ze mną!...
To mówiąc ukląkł i za nogi go uścisnął, a potem powstał i w długiej, natchnionej mowie przedstawiał zacnemu kapłanowi, jak zbawiennem będzie jego apostolstwo.
Mrok wieczorny zapadał, gdy duchownych zawezwano na wieczerzę do grafa. Zastali tu stół rybami zastawiony, ponalewane dzbany, a Wigmana przed palącym się na kominie ogniem wyciągniętego na ławie. Wszyscy jak w południe pozajmowali swe miejsca, a najstarszy kapłan odmówił Benedictus.
Rozmowa nie była tak poważną jak przy obiedzie. Gosbert, choć miał u stołu kapłanów, nie wahał się dopuszczać żartów nieprzystojnych. Wigman jednak nie dał się nimi rozbudzić z odrętwienia, jakie go napadło, mówił mało, zamknął się sam w sobie, jakgdyby knuł coś potajemnie. I tak do końca wieczerzy, na gospodarza już ani patrząc, ani doń słowa mówiąc, pozostał. W milczeniu porzucili pijących duchowni i przed północą dla jutrzejszych mszy udali się na spoczynek.

XI

W kilka dni później Włast ze swej wycieczki powracał uspokojony tem, że nie jechał sam...
Obok niego, po prawej ręce, w milczeniu, odmawiając kapłańskie pacierze jechał ksiądz Jordan i rozpatrywał się po kraju, w którego granice już byli wkroczyli.
Był to ten sam kapłan którego opatrzność nastręczyła Włastowi na Adlerbergu u grafa Gosberta.
Ksiądz Jordan był kapłanem już z apostolstwem obeznanym od młodości, w tej pracy zahartowanym. Wiedział już, jak trzeba mówić do tych, co nigdy nie słyszeli i do tych, co słyszane źle rozumieli. Mąż to był cierpliwości niezmordowanej i niewyczerpanej, mocy ducha nie znużonej, przytem pełen wesela wewnętrznego i spokoju.
Wiedział on, że oddając się na usługi Mieszkowi i krajowi do dawnej wiary przywiązanemu, będzie miał wiele trudności do zwyciężenia, podobało mu się jednak zostać pasterzem owczarni nowej, przez siebie utworzonej.
Ksiądz Jordan musiał zrzucić swą suknię duchowną, wstąpiwszy w granicę pogańskiego kraju Polanów i wdziać odzież tu używaną, a że języka był świadomy, mógł uchodzić za zamożnego ziemianina.
W ciągu drogi, im dłużej obcował z Włastem, im bliżej go poznawał, tem więcej się w nim rozmiłowywał i przekonywał się, że nie traf ślepy ale Opatrzność sama wybrała go na trudny obowiązek pierwszego apostoła — pasterza.
Ponieważ obaj drogą znużeni byli, postanowił Włast zawieźć księdza Jordana najpierw do Krasnejgóry, aby tam kilka dni wypoczął a potem dopiero mieli udać się do kniaziowego grodu nad Cybinę. Ksiądz Jordan przystał na to z ochotą.
Droga wiodła lasami już z liści jesienią ogołoconymi. Wjechali wreszcie w ten gaj, który dwór z boku osłaniał, gdy nagle ujrzeli, że cały dwór w Krasnejgórze był zgliszczem tylko. Sterczały z niego pozostałe niedopalone belki... Z budowli nic nie zostało...
Włast całej siły ducha użyć musiał, aby się zdobyć na te słowa:
— Bądź wola Twoja!
Pogorzelisko straszny przedstawiało widok... Kilku ludzi błąkało się około niego. Jarmirza ujrzał Włast leżącego na ziemi w opalonej odzieży... Pożar nie był widocznie dawny, bo gdzie niegdzie dymiły węgle jeszcze. Za dworem stały wypędzone ze spalonych szop trzody...
Włast skoczył z konia, a Jarmirz podniósł się zwolna z ziemi, podchodząc ku niemu z załamanemi rękoma. Zbliżył się też ksiądz Jordan.
— Mój Jarmirzu — zawołał Włast — jakże się to stało? Co było przyczyną tego pożaru?
Jarmirz obejrzał się ostrożnie.
— Nie wiem, nic nie wiem — rzekł trwożliwie. — W nocy ogień powstał na czterech rogach zagrody — nie było ratunku. Ocaliliśmy co się dało.
I Jarmirz wskazał na leżące na kupie sprzęty, pomiędzy którymi znajdował się także najdroższy Włastowi kielich ofiarny.
W lasku naprędce sklecono szałas i tam znużeni podróżni spoczęli, bo noc nadchodząca przybycie do grodu nad Cybiną utrudniała. Smutny był nocleg ten pod szałasem, na modlitwie w części i na cichej rozmowie z Jarmirzem spędzony. Od niego dowiedział się Włast, że gdy łuna pożaru na całą okolicę się rozpostarła, nawet w grodzie nad Cybiną ją spostrzegli. Przybyli komornicy, wysłani od Mieszka na zwiady, pomagali ratować. Kniaź więc zawiadomiony był o stracie, jaką Włast poniósł. Nazajutrz rano dwaj druhowie ruszyli ku Poznaniowi i stanęli na grodzie właśnie, gdy Sydbor i Mieszko ludzi nowozaciągniętych do wojska opatrywali i liczyli.
Wszystko tu się zdawało przysposabiać jakby do wojny. Ruch był na zamku wielki. Broń dobywano ze skarbców, obliczano jej zapasy w Gnieźnie i nad Cybiną i po innych grodach Mieszkowych.
Zdala bystre oko kniazia poznało przybywającego Własta z małym orszakiem i nieznajomego pomiędzy nim spostrzegło. Ledwie z konia zsiedli, gdy Mieszko podszedł ku nim z twarzą wesołą. Nie spojrzał wcale na księdza Jordana, jakby go nie widział, i zdala ozwał się do Własta.
— Dobrze się stało, że starego dworu pozbyliście się. Pewnie już wiecie o tem?
— Wiem, Miłościwy panie.
— Nie frasujcież się, stanie nowy... Idźcie do Dobrosława.
Skinął ręką i do Sydbora powrócił.
Ksiądz Jordan, pilnie mu się przypatrujący, nie rzekł ani słowa i poszedł za swym przewodnikiem.
Gdy weszli do izby Dobrosława, ten drzwi za nimi zamknąwszy, rękę księdza Jordana ucałował i na pierwszem miejscu go posadził, a potem zwrócił się do Własta z ubolewaniem.
— Kniaziowi ludzie — mówił — wysłani stąd do pożaru, w powrocie z Krasnejgóry pochwycili w lesie dwóch dziadów, którzy się podłożeniem ognia przechwalali. Przywleczono ich tu na gród i osadzono w ciemnicy... a kniaź, choć się waha i wzdraga pono dla przykładu każe ich powiesić... Lecz że lud ich szanuje, a on narodu draźnić nie chce, nie wie sam jeszcze jak postąpi.
Włast usłyszawszy to pobiegł natychmiast do Mieszka i spotkawszy go powracającego w podwórzu, do nóg mu upadł, prosząc o przebaczenie dla dziadów.
— Oni ci przecież szkodę wyrządzili — rzekł Mieszko zdziwiony — zemsta ci się należy.
— Miłościwy panie — odparł Włast — chrześcijanie zemsty nie znają... Nasza nauka nakazuje przebaczać nieprzyjaciołom, kochać tych, co nas prześladują... błagam was...
Mieszko rad był może, iż się uwolni od narażenia się narodowi, więc na prośby Własta ręką skinął i rzekł:
— Czyńże z nimi co sam zechcesz.
Nie tracąc chwili poszedł Włast do ciemnicy. Gdy mu wrota do tego lochu w wałach wygrzebanego otworzono, ujrzał dwóch dziadów, leżących na ziemi, którzy go wzrokiem dzikim powitali. Jednego z nich poznał od razu; był to wróżbita Warga, który często do starego Lubonia do Krasnejgóry przychodził.
Włast zbliżył się do nich i zapytał:
— Pocóżeście pod domostwo moje ogień podłożyli?
Starcy milczeli długo, a potem Warga mruknął:
— Co się pytasz? rób swoje.
— Nic wam złego nie uczyniłem — odezwał się Włast. — Ślepi jesteście, a nie wiecie co robicie... Uczyniliście mi krzywdę — dodał — płacę wam za nią dobrem. Wyprosiłem u kniazia, że mam prawo puścić was na wolność... Idźcie i uchodźcie... Pomnijcie, że ta wiara, co uczy płacić dobrem za złe, jest lepszą...
— Wasza wiara głupią jest — mruknął Warga, podnosząc się z ziemi i dając znak towarzyszowi, aby także wstawał — bo mnie puszczasz wolnym, a ja z ciebie się śmieję i co w sercu mam, zachowam...
Gdy już był wyszedł z lochu, zwrócił się do Własta i rzekł głośno:
— Nie śmiecie Wardze nic uczynić, nie śmiecie! Wiecie, żem silny, i że za mnie mścić się będą... Dla tego puszczacie nas wolno... Nie bójcie się, drugi raz wam w ręce nie popadnę... a dostaniecie się wy w nasze...
Włast zawrzał gniewem, lecz jako chrześcijanin wierny zwalczył gniew i dał odejść obu dziadom.
Nauka, jaką im Włast dać chciał, poszła na marne, ale za to w sumieniu swojem pozostał spokojny.
Tymczasem na dworze robiono wielkie przygotowania. Z Czech zapowiadano przybycie kniahini Dąbrówki, lecz trzymano to jeszcze w tajemnicy. Mieszko nie kazał dotąd wezwać do siebie księdza Jordana, lecz pozwolił mu urządzić w zamku z pomocą Dobrosław a kaplicę i przyozdobić ją jaknajpiękniej.
Dworzec w którym wygnane teraz ulubienice dawniej mieszkały, został także odnowiony i wspaniale urządzony. Był bowiem przeznaczony dla nowej kniahini.
Jednego poranku kazano Włastowi jechać do Pragi, dodając mu tych samych ludzi, którzy towarzyszyli w wycieczce nad Łabę, a gdy o cel podróży spytał, Mieszko rzekł mu:
— Pokłońcie się odemnie.
Rad, że się do kraju chrześcijańskiego dostanie, Włast pożegnał księdza Jordana i pojechał.
W kilka dni potem Mieszko w płaszczu bramowanym złotem, Sydbor w świetnej zbroi, ze starszyzną dworską wspaniale przybraną, wyjechali z grodu nad Cybiną. Na zamku gotowano się na przyjęcie mnogich gości. Dobrosław pozostał w grodzie, mając dozór nad przygotowaniami.
Orszak który z kniaziem na czele wyruszył, pociągnął ku granicy zwykłą drogą. Jechano dniem i nocą, a nazajutrz, gdy słońce ku południowi wybiło się ponad mgły jesienne i jasnym zaświeciło blaskiem, dźwięk rogów dał się słyszeć zdala i straż nadbiegła, oznajmując o zbliżającym się orszaku czeskim.
Mieszko stanął z koniem na przedzie, a cały dwór jego ustawił się w przynależnym porządku.
Zdala już widać było okazały orszak, który kniahini towarzyszył. Wedle obyczaju brat jechał obok niej, za nimi mnoga liczba panów dworu ojcowskiego, poczet wojskowy i niezliczona moc wozów, które szły jedne za drugimi, strzeżone przez ludzi zbrojnych. Oddział pancernych zamykał w spaniały ten poczet.
Kniahini jechała na pięknym koniu obok brata, w suknię złocistą przybrana, w płaszczu na ramiona zarzuconym. Na widok Mieszka twarz jej rumieńcem pokraśniała i oczy śmiało na niego spojrzały. Nie było to trwożliwe dziewczę, ale niewiasta czująca się królową. Bolko, brat jej, o kilka kroków ją wyprzedził witając Mieszka, poczem obaj zsiedli z koni i poszli do Dąbrówki, która też z wierzchowca się spuściwszy, lekkim ukłonem pozdrowiła męża swojego. Ale Mieszko pogańskim obyczajem, objąwszy ją ramionami, zarumienioną w twarz pocałował. Potem podano sobie ręce i wesołość wyrażała się na wszystkich twarzach.
— Jesteście Miłościwa pani — zawołał Mieszko — już na mojej, a raczej na swojej ziemi, gdzie jestem gospodarzem. Przystało tę dobrą godzinę uczcić poczęstunkiem.
To mówiąc zaprowadził Dąbrówkę i jej brata ponad drogę, gdzie na rozpostartem suknie stały naczynia z jadłem i napojem. Dla obu też orszaków beczki były w pogotowiu. Dwa dwory, czeski i polski, po raz pierwszy zbliżyły się ku sobie, przyjacielską podając dłoń.
Z kniahinią mnogi dwór jechał: niewiasty, sługi, dworscy, duchowni, panowie... Między duchownymi był i Włast także.
Nie biesiadowano tu długo i zaraz w dalszą puszczono się drogę. Już o kilka mil od Poznania drogi były nabite ludem, ciekawym ujrzeć tę nową panią, z którą przybywała wiara nowa, co trwogą i niepokojem wszystkich przejmowała. Lecz zarazem stały na drogach poczty wojenne, siłę Mieszkową okazując Czechom.
Wśród wrzawy trąb, rogów, okrzyków i śpiewów, wjeżdżała na nową swą stolicę Dąbrówka, tak niewzruszonym umysłem i ciekawemi oczyma mierząc ją, jak owego dnia nad Wełtawą, nieznajomego jej jeszcze przybysza, który za męża był dla niej przeznaczony.
Z okna swego dworca, z oczyma załzawionemi, przypatrywała się Górka tej nowej pani... naprzeciw której wyjść nie śmiała. U drzwi dworu, Mieszko, zsiadłszy z konia, podał rękę Dąbrówce i zaprowadził ją do wielkiej izby biesiadnej. Tu stali panowie, pokłonami witając panią, z góry spoglądającą na nowych poddanych.
Przyjąwszy cześć i powitanie dworu, który wykrzykiwał wesoło, kniahini zwróciła się do Mieszka.
— Miłościwy panie — rzekła — nie czuję się tu ani żoną, ani gospodynią, dopóki nas kapłan nie pobłogosławi...
Mieszko się zachmurzył. Nie rzekł nic, obejrzał się po przytomnych, a potem rzekł do Dąbrówki i jej brata, aby szli z nim obejrzeć komnaty dla żony przygotowane. Szli zwolna.
Czescy i polscy panowie zostali w izbie biesiadnej, czekając powrotu pana. Przez izby i przedsienia Mieszko z pierwszego dworu skierował się ku mieszkaniu królowej. Przeszli szereg izb, lecz ostatnie drzwi stały przed nimi zamknięte... W chwili gdy się do nich zbliżyli, jakby czarodziejską siłą otworzyły się i za niemi ukazała się światłami płonąca kaplica. U ołtarza bogato przystrojonego stał ksiądz Jordan, — obok niego z jednej strony Ojciec Mateusz, a z drugiej O. Prokop, spowiednik ojca Dąbrówki... Mieszko szedł widocznie chmurny i prawie gniewny, lecz milczący i posłuszny... Dąbrówka uśmiechała się uszczęśliwiona.
Za nimi wnet zatrzasły się drzwi i w obliczu tylko kilku świadków ksiądz Jordan poświęcił najpierw wodą chrztu milczącego kniazia, a potem szybko obrzędu ślubu dopełnił. Drżącym głosem pobłogosławił małżonków i związał im dłonie.
Dąbrówka dopomagała mężowi, aby wykonał to, co dla ważności obrządku koniecznem było. Na twarzy Mieszka malował się ciągły niepokój, który trwał dopóki nie wyszli z kaplicy i nie wrócili do izby, gdzie na nich zgromadzeni czekali. Dąbrówka z twarzą wesołą zasiadła teraz do uczy obok męża i brata. Polańscy panowie mogli się teraz przypatrzeć kniahini, którą poznać tak byli ciekawi. Jej wesołe i odważne usposobienie miało dla nich wiele uroku i było zupełnie czemś nowem dla nich, przywykłych do niewiast trwożliwych i milczących.
Pod koniec uczty, przeciągającej się długo, goście wedle zwyczaju zaczęli nowozaślubionym składać podarki... i u nóg młodej pani zebrał się stos cały kosztownych rzeczy, które o zamożności starych rodów świadczyły. Śmiało i wymownie, jakby dawna znajoma, dziękowała młoda pani. Dziwili się wszyscy, że tak od razu przystała do domu do nowej ziemi i nowych poddanych... Mieszko też spoglądał z ciekawością na ożywioną jej twarz i jasne oczy, w których najmniejszego wahania się i niepewności widać nie było... Trzy dni trwały takie uczty a po nich pląsy i zabawy. Dąbrówka zyskiwała sobie serca uprzejmością swą i nie wahała się rzucić słowa o nowej wierze.
Dziwnie się to apostołowanie mogło wydawać wśród zabawy, lecz młoda pani przejęta była swem posłannictwem i w środkach spełnienia go nie przebierała; panowie też czescy naśladowali ją w tem porywczem apostołowaniu. Pod koniec dnia trzeciego pochmurniały twarze, między Czechami a Polanami zaczynało się pojawiać oziębienie. Mieszko zdala patrzał, milczał lecz był chmurniejszym.
Czwartego dnia kniaź sam na sam naradzał się z Sydborem i Dobrosławem, gdy Dąbrówka weszła z wesołą swą twarzą i pańską postawą. Na jej widok oblicze Mieszka wypogodziło się i oczyma wskazał towarzyszom, aby ich samych zostawili.
— Mieszku — odezwała się Dąbrówka, gdy zostali sami — weseliliśmy się trzy dni całe, czas teraz przystąpić do dzieła.
Mieszko popatrzał na nią zdumiony.
— Duchowni czekają, nie ma co zwlekać, nawracanie i chrzest rozpocząć należy.
— Piękna kniahini moja — rzekł Mieszko — jeśli niewiasty waszego dworu nawracać chcecie, czyńcie to, proszę, ale co do mojego narodu, zostawcie mnie starania. Jedyny to sposób byłby aby nic nie uczynić, lub głową nałożyć, gdybyśmy się porwali bez przygotowania...
To powiedziawszy w stał, ucałował żonę i rzekł uśmiechając się:
— To moja sprawa...
Dąbrówka milczała zmieszana nieco, a kniaź mówił dalej:
— Twoi Czesi nie zdadzą się do nawracania, bo nas nie znają. Miłościwa pani, damy im podarki bogate, ale ich stąd wyprawimy do domu.
Dąbrówka, która najbardziej na swój dwór przy nawracaniu liczyła, zasmuciła się bardzo, lecz Mieszkowi sprzeciwiać się nie było sposobu... Z twarzy mu widać było, że choć śmiał się, ale żelazną miał wolę.
— Nie zlękniecież się zostać wśród nas pogan samej? — spytał Mieszko.
Dąbrówka choć może w istocie czuła trwogę, okazać jej się wstydziła.
— Z wami zostanę — rzekła — przecież obawiać się nie mam czego.
Mieszko uśmiechnął się, dziękując.
— Jestem jeszcze sam poganinem — rzekł — nawróćcie wprzódy mnie i nauczcie. Słucham was często i nierozumiem. Co u nas cnotą było, u was jest występkiem, co u was zowie się pięknem, nam się złem wydaje. Zemsta wzbroniona, a któż się mnie lękać będzie?
Dąbrówka słuchając go, przekonywała się zwolna, że to nawrócenie, które jej się tak łatwem zdawało, było dziełem bardzo długiem i trudnem.
Spuściła głowę i milczała... Mieszko ujał jej rękę i rzekł:
— Chodźmy teraz pożegnać i odprawić Czechów, jest to koniecznem dla tego, aby mój naród nie mówił, żem ich dla wprowadzenia nowej wiary potrzebował.
Wyszli milczący i skierowali się ku dworowi, w którym słychać było śpiewy i grę na trąbach i gęślach.
Tego wieczora Włast prosił kniazia, aby mógł na godzinkę pojechać do Krasnejgóry. Kniaź pozwolił. Mrok już zapadał, gdy się znów znalazł na skraju lasu i stanął zdziwiony. Na miejscu zgliszczy stał już dwór nowy, daleko obszerniejszy od dawnego, wszystkie szopy były odbudowane i parkanem otoczone. Gdy tak stał zdumiony, ujrzał nadchodzącego Jarmirza.
— Jak to być mogło aby dwór stanął tak prędko? — zapytał.
— Z rozkazu kniazia ludzi gromada naszła — odpowiedział Jarmirz — jam z moimi patrzał tylko z założonemi rękoma.
Włast poszedł teraz wprost do dworu. Wszystko w nim było jak najstaranniej urządzone, a w miejscu komnaty, w której zmarł stary Luboń, gdzie była kaplica, za staraniem Dobrosława nowy ołtarz stanął ze wszelkim do służby Bożej przyborem.
Tu najpierw na kolana padłszy Włast zalany łzami modlił się długo. Wstawał właśnie wzruszony, gdy w progu ujrzał postać niewieścią. Nie mógł jej poznać zrazu, gdyż osłoniętą miała twarz czepcem niewiast zamężnych; dopiero zbliżywszy się do niej, podał siostrę, Różanę...
— A skądże ty tutaj? jakim sposobem? — zapytał. — Gdzie mąż twój?
Gdy Różana tak rzewnie płakała, że słowa wymówić nie mogła, Jarmirz odpowiedział za nią, że żołnierze z rozkazu Mieszka długo się za Wojsławem uganiali po lesie i nocą go w chacie leśnej napadli, związanego wzięli na gród, a tam nazajutrz Mieszko obwiesić go kazał.
Różana opłakując męża, nie wiedziała co począć; pieszo przywlokła się do rodzicielskiego domu... Włast pocieszając zasmuconą, upewnił ją, że pozostać tu może i mieszkać jak u ojca. Zadziwiło go tylko, że kniaź, który się z nim prawie codzień widywał, ani o zbudowaniu dworu, ani o wymierzonej Wojsławowi sprawiedliwości nic mu nie wspomniał.
Lecz był to pan milczący i zamknięty w sobie.
Tak w nowoodbudowanym dworze pierwszy wieczór spędził Włast ze siostrą i Jarmirzem. Radowało się serce jego myślą, że Opatrzność zesłała mu siostrę, aby ją tak jak ojca nawrócił. Zdawało mu się też, że Jarmirza, już przygotowanego, łatwo będzie do przyjęcia nowej wiary nakłonić... Lecz postanowił cierpliwie i powolnie pozyskać te dusze... W myśli jego było połączenie siostry z Jarmirzem i oddanie im majętności ojcowskiej. Takiemi marzeniami kołysany zasnął snem sprawiedliwego, a nazajutrz, odprawiwszy Mszę świętą w kaplicy, powrócił do grodu nad Cybiną.

XII

Po odprawieniu poczestnem Czechów, których Mieszko obdarzywszy sowicie do granicy odesłał, cisza znów na zamek wróciła i na pozór nic się w nim nie zmieniło.
Nie poruszono ani chramu w Gnieźnie na górze Lecha, ani starej nad Cybiną w Poznaniu świątyni — kapłani chrześcijańscy nie odprawiali jawnie nowej wiary obrządków, żadnemi oznakami nie objawiała się ona na zewnątrz.
Na grodzie zbierały się ciągle kupy wojska, wśród którego ksiądz Jordan prawie nieustannie się krzątał. Dawał im spoufalać się z sobą, zyskiwał ludzi przysługami i datkami, a na proste umysły umiał też działać bardzo prostymi środkami. To samo na inny sposób Dobrosław robił na dworze. Z władyków i panów już kilkunastu dało się skłonić do przyjęcia chrztu świętego. Z każdym dniem rosło i wzmagało się chrześcijaństwo, najmniej jednak pomiędzy ludem, który trzymał się tego, do czego nawykł od wieków. Lud jednak nie miał powodu do poruszenia się, bo jawnie kniaź nic nie uczynił przeciwko staremu obyczajowi.
To też mieszkańcy osad bardziej oddalonych żadnej nie czując zmiany byli przekonani, że Mieszko nie będzie miał odwagi rzucić się na starą wiarę swoją. Warga i jego towarzysze, co lud jątrzyć się starali, tracili wpływ swój zwolna. Na zbiorowiskach w dnie uroczyste, gdzie się dawniej tłumy zbiegały, teraz coraz puściej było. Lecz nagle wypadek niespodziany na nowo stygnące to przywiązanie dla starych bogów rozbudził.
O dwie mile od Warty i Cybiny, w głębi lasu, na uroczysku Białe zwanem, wznosiła się od dawna wystawiona nieforemna postać jakiegoś bóstwa. Ogromny kamień służył mu za podstawę, a bałwan był z drzewa niezgrabnie wyciosany.
Jednego dnia przybyły niewiasty do lasu zbierać grzyby i przestraszyły się ogromnie, widząc, że bałwan został obalony, kamienie porozrzucane, a ręka złośliwa, co tego dokonała podłożyła suchych gałęzi pod bałwana i na pół go spaliła.
Ponieważ Bial powszechnie był czczony i za bóstwo opiekuńcze okolicy uważany, lament, płacz i oburzenie wstrząsnęły całą ludnością. Wkrótce doszła wiadomość z okolicy na Dąbrowach, że i tam bałwan kamienny, który stał na wzgórzu od niepamiętnych czasów, ręka jakaś zuchwała obaliła i potrzaskała. Ludzie w gniewie odbiegli Biala i pobiegli płakać i lamentować na Dąbrowę. Tu znaleziono ślady kilku koni i dowody, że ludzi musiało być wielu, bo też jeden człowiek nie zdołałby obalić takiego bałwana. Naturalnie nikt nie wątpił, że to chrześcijan była sprawka. Warga wołał o zemstę, wskazywał dwory podejrzane, ale ludzie się uparli iść gromadą do kniazia na skargę, że im się tak straszna wyrządziła krzywda.
Gromady zwołały się na dzień oznaczony, kilku starszych wystąpiło na przedzie i wszyscy pociągnęli ku Cybinie.
Na grodzie nikt się nie ruszył. Mieszko już był o wszystkiem przez swoich wiernych zawiadomiony. Gromada w milczeniu przyciągnęła przed dworzec pański i stanęła w porządku uroczystym. Mieszko wysłał stolnika swego z zapytaniem, czego by chcieli.
Temu opowiedzieli starsi jak się rzecz miała. Po chwili kniaź ukazał się we drzwiach z obliczem wesołem.
Gdy mu obszernie opowiedziano wszystko, kniaź zapytał tylko:
— Kto był tego zniszczenia sprawcą?
— Miłościwy panie — odezwał się ubogi kmieć Drzewica — gdybyśmy wiedzieli kto winien, samibyśmy go ukarali, bo za nasze bogi ująć się musimy. Wy, Miłościwy kniaziu, wiecie wszystko, każcie śledzić i ukarać, pomóżcie nam!
— Słuchaj Drzewico — odparł Mieszko — a mocne były bogi?
Gromada wołać zaczęła, że pioruny, że grad lub pomór na bydło zesłać mogą...
— Za cóż na was mścićby się mieli, kiedyście wy niewinni — odparł Mieszko — a jeżeli potęgę i siłę mają, to się sami obronią i pomszczą.
Na ostatek dodał, że winowajcy nie ma, sprawiedliwości więc zadość stać się nie może. Bogom trzeba zostawić pomstę, oni winowajcę niech swymi piorunami zabiją.
Wtem z pomiędzy gromady wystąpił Warga, z włosem roztarganym, rozpalony jak w gorączce i krzyknął śmiało?
— Co tu szukać winnego? Albożmy nie wiemy kto przeciw nam i bogom naszym powstaje? Namnożyło się tych, co obcą wiarę do nas przynoszą. Nie kto winien tylko oni, ich karać, gubić i wypędzić! My sobie krzywdy wyrządzić nie damy, a jeśli nie uzyskamy sprawcy sprawiedliwości, sami ją sobie zrobimy!
Mieszko popatrzył na mówiącego i skinął na komorników, aby go wzięli. Cała gromada oniemiała.
— Znam cię stary — rzekł — tyś raz już dwór w Krasnejgórze podpalił. Puszczono cię na wolność, ale teraz sprawiedliwość ci wymierzym.
Gdy komornicy zbliżyli się do Wargi, cała gromada szemrać i prosić za nim zaczęła. Mieszko kazał go puścić, ale tak groźno spojrzał na niego, że dziad słowa nie rzekłszy, znikł gdzieś w tłumie.
— Sprawiedliwości wam nie dam, bo nie ma nad kim jej spełnić — rzekł kniaź do gromady — bogi jeśli są mocne, obronią się same.
Rzekłszy to, popatrzał na milczącą gromadę i skinieniem ręki ją odprawił.
Odeszli więc wszyscy z głowami spuszczonemi, — milczący, smutni, nikt odezwać się nie śmiał. Po za wałami, opodal grodu, na łące nad Wartą usiedli znużeni. Tu nagle zjawił się Warga, ponury i gniewny.
— U nich sprawiedliwości szukać! — zawołał z oburzeniem. — U nich, kiedy tam pełen dwór chrześcijan i oni tam przewodzą! Co tu pytać? po co prosić? Spaliliśmy dwór synowi Lubonia, zróbmy tak wszystkim tym, co się do nowej wiary skłaniają! Lecz i ich razem spalić trzeba!
Długo w ten sposób gadał Warga, miotał się i krzyczał, lecz nikt mu nie potakiwał i nie obiecywał pomocy. Przeciwnie, stary Drzewica odezwał się, że kniaź miał słuszność, że bogi same się obronią i pomszczą. Drudzy też zgadzali się na to i tak wkrótce rozeszli się wszyscy do domów. Stary Warga, nie obejrzawszy się już na nikogo, poszedł przez pola i lasy gdzie go oczy niosły.
Mieszko, pomimo prośby i nalegania Dąbrówki, odłożył uroczyste ogłoszenie wiary do przyszłego roku. Postanowił tymczasem zwiększać gromadkę przysposobionych do chrztu świętego, z myślą nowego znamienia pogodzić kraj, który swych dawnych bogów opłakiwał.
Z drugiej strony Mieszko szukał sposobności do jakiegoś wystąpienia, któreby mu przymierze z cesarzem ułatwiło.
Ów Wigman, którego Włast poznał na zamku Gosberta, popadłszy całkiem w niełaskę cesarza, swego krewniaka, siedział teraz u Wolińców nad Odrą, a że spokojnie wytrzymać nie mógł, napadał z nimi razem ziemie Mieszkowe. Teraz więc był czas, broniąc własnych posiadłości, razem uczynić cesarzowi przysługę i uwolnić go od niespokojnego krewniaka.
Posłano także do Pragi do Bolka, prosząc go, by parę hufców dobrze zbrojnych przysłał w pomoc Mieszkowi.
Dąbrówka na tę nową zwłokę patrzała z gniewem i ze łzami, lecz nauczyła się już w pożyciu z mężem, iż go powolnie tylko przekonywać i skłaniać było można. Gdy powziął jakieś postanowienie, niczem nie dał się odwieść od niego.
Wyruszył więc i tym razem w pole, nie rzekłszy nawet dokąd, a na zamku został ksiądz Jordan z kilku duchownymi, powołanymi z Czech do pomocy w nawracaniu. Pracujący w Krasnejgórze Włast, coraz więcej zwoływał ludzi do Winnicy Pańskiej.



XIII

W obozie opodal Odry, Mieszko, Sydbor i dwaj czescy dowódcy stali od rana w pogotowiu. Wiedziano tu o Wigmanie i Wolińcach i o ich sile. Kniaź rano wstawszy jazdę Czechów z dwóch stron na boki wyprawił i polecił dowódcom, by się dopiero na skinienie i hasło ruszyła.
Na wysokiej sośnie siedząc pacholę czatowało, by oznajmić, gdy się spodziewani Wolińcy ukażą. Ludzie Mieszka niecierpliwili się, ale im ruszyć się nie dano. Stać tak mieli, ażby na nich nadszedł nieprzyjaciel.
Nie długo trwało, gdy głośne okrzyki i wrzawa, pochód Wolińców z Wigmanem na czele oznajmiły.
W obozie Mieszka stał się jakoby zamęt umyślny i oddziały jego za gajami jedne po drugich znikały.
W pogoń puścili się za nimi Wolińcy a Wigman z zapałem niezmiernym na koniu przed nimi. Już byli tylko kilka staj od nieprzyjaciela, gdy na dany znak Mieszkowa piechota odwróciła się na Wolińców i do bitwy stanęła. Z obu stron rzucono się na siebie ze straszną zajadłością... świsnęły strzały, posypały się pociski... W tej chwili, gdy już Wolińcy byli pewni zwycięstwa, na odgłos trąbki Sydbora wystąpiły z lewej i prawej strony z zarośli dwa czeskie oddziały jazdy. Zatętniała ziemia pod kopytami koni, i zanim kupy niesforne wycofać się mogły, wzięte były z obu stron jak w kleszcze między Mieszkową piechotę a konnicę czeską. Z drugiej strony oddział Sydbora kładł trupem Wolińców, zaczynających w ucieczce szukać ratunku.
Wigman stojąc konno na wzgórzu widział, że bitwa była przegrana, i już konia zwrócił, chcąc uciekać, gdy nagle stanął przed nim dowódca Wolińcow z iskrzącemi oczyma, ze skrwawioną twarzą i poszarpaną odzieżą.
— Ha! — zawołał — dobrze wam było wprowadzić nas w zasadzkę, oddać na rzeź i zgubę, samemu będąc pewnym, że was dobry koń stąd uniesie!
Wigman poczerwieniał. W pierwszej chwili chciał przeszyć mieczem zuchwałego starca, powstrzymał się jednak, drgnął i skoczył z konia.
Z dobytym mieczem poszedł, gdzie wrzała bitwa.
Koń jego, spłoszony wrzawą, nie dał się powstrzymywać nadbiegającemu giermkowi i cwałem w las pobiegł.
Wigman w ciężkiej zbroi pozostał pieszo. Otoczyła go natychmiast piechota Mieszkowa, a on wraz z garstką Wolińców walczył zajadle. Od żelaznej zbroi jego odskakiwały miecze, kruszyły się oszczepy. Walka ta trwała do wieczora. Następowali Polanie na Wigmana i na tych, co przy nim byli, ale go ująć, ani zabić nie mogli. Zmniejszała się gromadka jego towarzyszów, wołano nań, aby się poddał, lecz dumny krewniak cesarski wolał zginąć, niż temu tłumowi oddać oręż i życie na łaskę... Wreszcie udało się Wigmanowi ukryć się w gęstwinie lasu.
Nadeszła noc ciemna.
Jeszcze w około słychać było głosy tych, co go szukali, lecz wkrótce ucichły. Wigman padł na ziemię na pół żywy. Ostrza kilku włóczni tkwiły w kaftanie i krew z pod nich sączyła. Leżał tak dość długo, wreszcie ocknął się, wstał i oparty na mieczu szedł szukać jakiego schronienia. W lesie cisza była głucha, przerywał ją tylko szum wiatru i świergot ptactwa nocnego.
Szedł tak dość długo, odpoczywając pod drzewami, gdy nagle ujrzał zdala jakieś światło. Idąc za niem, przyszedł niebawem do dość pokaźnej zagrody, otoczonej ostrokołem i płotem z gałęzi.
Gdy się do chaty zbliżał, psy ujadać zaczęły. Z siermięgą zarzuconą na plecy wyszedł gospodarz drzwi otworzyć. Już dnieć zaczynało, więc z podziwieniem spojrzał na poranionego przybysza w zbroi, lecz powitał go i wprowadził do izby, bo gościnność główną była cnotą u Słowian.
Wigman, nie obejrzawszy się po izbie, upadł na ławę i ręką wskazał, aby mu pić podano. Przyniesiono mu wody, lecz zaledwie trochę się pokrzepił, gdy na podwórku straszna wszczęła się wrzawa.
Wigman usłyszawszy ją, słabą ręką porwał za miecz, chciał wstać, ale sił już nie miał.
Wtem na progu ukazali się ścigający niedobitków ludzie Mieszka, kilku prostych ciurów. Z podniesionemi pałkami i okrzykiem radości otoczyli Wigmana, wołając, aby się poddał.
— Ja? wam?... nigdy!... Niech tu przyjdzie wasz kniaź, jemu tylko mój miecz oddam...
Wigman słabł widocznie, lecz oczy mu jeszcze groźno błyszczały.
Wtem do izby wkroczył Sydbor, po którego jeden z ciurów pobiegł do lasu.
— Poddaj się, lub zginiesz! — zawołał.
— Ktoś ty? — zapytał Wigman.
— Brat jestem Mieszka.
— Więc oddaj bratu ten miecz zwyciężonego Wigmana — rzekł słabym głosem rycerz, podając miecz Sydborowi — i powiedz mu, niech go odeśle przyjacielowi swemu, cesarzowi Ottonowi, on wdzięczny mu za to będzie... wynagrodzi go pewno!... A teraz dajcie mi umrzeć spokojnie...
Potem padł n a kolana i modlił się długo i gorąco. W tej przedśmiertnej modlitwie było coś tak przejmującego, że ludzie wszyscy odstąpili od niego z trwogą i poszanowaniem. On nie widział już nikogo, ze krwią razem popłynęły mu łzy, — modlił się długo, wreszcie zsunął się powoli na ziemię i skonał.
Tak skończył ten warchoł niespokojny, który z Geronem razem tak często napadał na Słowian.
Naprzeciw chaty słowiańskiej usypano mu mogiłę, na której krzyża nie było komu postawić.
Cesarz dowiedziawszy się o śmierci jego kazał w Regensburgu uroczyste nabożeństwo za duszę jego odprawić.

XIV

Mieszko po swym zwycięskim powrocie z wyprawy nad Odrę, zastał Dąbrówkę niecierpliwie oczekującą wprowadzenia wiary chrześcijańskiej dla kraju. Dąbrówka co chwila się spodziewała, że nareszcie krzyż zatknięty zostanie na murach wznoszonego z kamieni i cegły kościoła, nad którym sprowadzeni z Czech rzemieślnicy pilnie pracowali. Im bardziej jednak zbliżała się ta chwila, tembardziej Mieszko ociągał się i krok stanowczy odkładał. Ile razy wyjechał na łowy i spotkał w drodze lud chmurny, pomówił z ziemianami, którzy od wpływów dworu byli dalecy, powracał jakby niepewny i wahający się znowu, a gdy kniahini pytała go o chrzest ów zapowiedziany, uroczysty, nic jej nie odpowiadał.
Ksiądz Jordan, wzywany na narady, czekać radził i nie nalegać — zdało mu się, że sama potrzeba przymierza z cesarzem niemieckim zmusi Mieszka do chrztu i otwartego krzewienia wiary chrześcijańskiej.
O ile ksiądz Jordan był cierpliwy, o tyle Dąbrówka się zżymała, zwłaszcza, że z Czech przychodziły ciągle zapytania, kiedy się chrzest i ślub uroczysty odbędzie i ogłoszenie wiary chrześcijańskiej nastąpi. Jej staraniem nawróconą już została Górka, a za nią poszedł niemal cały jej[1] z wyjątkiem Jarczychy, która uciekła najprzód do Krasnejgóry do wychowańca, a tam znalazłszy wszystko do niepoznania zmienione, z płaczem schroniła się gdzieś do lasu.
Przez całą zimę trwało naleganie ze strony kniahini i milczenie uparte Mieszka. Gdy on obojętnie jakoś czekał i zwlekał, jej wysłańcy pokryjomu obalali posągi bożków, palili kontyny i po nocach krzyże zatykali.
Zima była ostra w tym roku, Mieszko jednak jeździł codziennie na łowy. Gdy raz z takich łowów powrócił późno w nocy na zamek, zastał w komnacie swej czekającego nań Dobrosława. Zdziwiony Mieszko zapytał zaraz czy się co we dworze nie stało.
— Miłościwy panie — rzekł Dobrosław, skinąwszy wprzód na komorników, aby odeszli — nasza kniahini wybiera się w drogę...
— Dokąd? kiedy? — z a pytał Mieszko.
— Przyjechał z Pragi poseł, nie wiem, co przywiózł z sobą... kazano wszystko do podróży sposobić.
Pomimo spóźnionej pory, Mieszko udał się natychmiast do dworca Dąbrówki. Tu zastał wielki zamęt i krzątanie. Niewiasty chowały rzeczy w skrzynie, kniahini ubrana jak za dnia, rozkazywała i do pośpiechu wzywała.
Mieszko wszedłszy zapytał zdziwiony, co to wszystko znaczy.
— Posłałam do Pragi, aby po mnie ojcowscy ludzie przybyli — rzekła Dąbrówka smutnie patrząc na męża. — Wrócę do rodzicielskiego domu, dłużej tu pozostać nie mogę... Wstyd mi, bo uroczystego chrztu i zaślubin nie było. Nie mogę powiedzieć, żem żoną twoją... Wobec chrześcijan córka Bolesława jest tylko ulubienicą twoją, jak te, co dawniej były... Wolę powrócić do domu, niż cierpieć tu dłużej ten wstyd i hańbę...
Mieszko stał przez chwilę niemy z podziwienia, a potem zawołał:
— Nie pojedziecie! musieliby po was całe czeskie wojsko przysłać, inaczej was nie puszczę.
— Ucieknę, a tak w grzechu i wstydzie żyć nie będę... — odparła Dąbrówka.
Kniaź ramionami wzruszył i zadumał się.
— Słowo dałem i dotrzymam — rzekł. — Wiem co czynię.
— Miłościwy panie, wiem czego żądam... Czekałam z pokorą, czas albo mnie nazwać żoną lub opuścić mi was ze wstydem.
Kniaź przystąpił do płaczącej Dąbrówki i rzekł:
— Gdy pierwszy skowronek zaśpiewa, upadnie reszta kontyn i w Gnieźnie krzyż zatkniemy.
Dąbrówce oczy radością zajaśniały.
— Na nowego Boga twojego, na Chrystusa, który wiarołomnych karze, przysięgnij! — zawołała.
— Przysięgam — rzekł Mieszko.
Od tego dnia rozpoczęły się przygotowania do wielkiej uroczystości.
Posłowie czescy odprawieni zostali z powrotem do Pragi, lecz na tę uroczystość powrócić mieli i przywieźć z sobą świątobliwego kapłana Bohowida, który chrztu uroczystego Mieszka miał dopełnić.
Tymczasem w Gnieźnie nad częścią kościoła, wznoszącego się na zwaliskach kontyny, kończono dach pospiesznie, aby w tej pierwszej świątyni odbyć się mógł obrzęd chrztu świętego. Ksiądz Jordan, Ojciec Mateusz i inni duchowni z Czech przybyli zbierali tymczasem przygotowujących się nowonawróconych, ażeby jak największa ich liczba razem z kniaziem do chrztu stanąć mogła.


XV

Z pierwszym skowronkiem po roztopach wiosennych przybyło poselstwo czeskie i Bohowid staruszek, który dawne pamiętał czasy. Mieszko i Dąbrówka przyjęli go z czcią wielką.
W pierwszych dniach marca dwór cały, wojsko i ci którzy chrześcijaninami zostać chcieli, wyruszyli do Gniezna.
Poczet był uroczysty, powolny wspaniały, lecz drogi, któremi ciągnął były puste. Na widok bowiem orszaku, któremu towarzyszyły czeskie poczty, ludzie z pól uciekali i kryli się po lasach; dopiero na zamku w Gnieźnie wały i dworzec pomieścić nie mogły tłumów. Wszystko co pragnęło nowej wiary, władycy, ziemianie, wojsko, wreszcie z ludu namówieni przez panów — zbiegło się tutaj.
Gromadami stojących dokoła grodu kropili kapłani wodą i nowe im imiona dawali. Dostojniejszych Czesi i Dąbrówka do chrztu trzymali. Na ostatek przed świeżo wzniesionym ołtarzem Mieszko ochrzczonym został przez Bohowida i pobłogosławionym wraz z Dąbrówką. Sydbor i Górka przyjęli także chrzest święty. Wspaniała uczta zakończyła ten dzień wielki, a nad dachem kościoła błyszczał wysoko wzniesiony krzyż, który odtąd tej ziemi miał przyświecać.
Zdawać się mogło obcym, patrzącym na ten spokój i ciszę, że nigdzie może z większą uległością nie zmieniano wiary od wieków wyznawanej. — Mieszko jeden wiedział, co znaczyło to milczenie.
Ponieważ w głąb kraju nie łatwo było dosięgnąć dla obalenia bałwanów po lasach i polach wzniesionych, nazajutrz zaraz wyznaczono oddziały zbrojne, które z duchownymi i z przygotowanymi krzyżami wyruszyć miały do zakątków pogańskich i tam wznieść godło wiary.
Włast z chęcią ofiarował się za przewodnika tych apostolskich wycieczek. Z Gniezna wyjechał zaraz do Krasnejgóry, aby się przysposobić w tę drogę.
Jadąc tą samą drogą, którą wczoraj pochód księży przybrał był w nowe krzyże, ojciec Mateusz ze smutkiem przekonywał się, co znaczyło owe pokorne milczenie tłumów. Wszystkie krzyże leżały podruzgotane, popalone, zbezczeszczone, — ludzie się nigdzie nie pokazywali.
Z bolesnem w duszy wrażeniem przybył Włast do swego nowego dworu. Tu powitała go serdecznie siostra, która teraz ochrzczona Hanną się nazywała i Jarmirz już z nią zaślubiony, na chrzcie świętym nazwany Andrzejem. Zasiedli wszyscy do wieczerzy i ojciec Mateusz opowiadał im o wczorajszej uroczystości, gdy w tem na podwórzu psy gwałtownie ujadać poczęły. Jarmirz wyszedł z izby zobaczyć co to znaczy.
Po małej chwili powrócił blady i drżący wołając:
— Uciekajcie! Dwór otaczają gromady ludzi, parobcy pouciekali... niema nikogo do obrony!...
Przeżegnawszy się ojciec Mateusz wstał od stołu i wyszedł z Jarmirzem na podwórze. Tam już stały całe gromady ludu, a na ich przedzie kilku dziadów, pomiędzy którymi znajdował się także Warga. Zobaczywszy go Jarmirz pobiegł ku niemu i zawołał:
— Czego tu chcecie?
— Przyszliśmy na wasze nabożeństwo — odparł groźno stary — a że ciemno, poświecimy wam do niego.
— Zniszczyć to gniazdo! z dymem ich puścić! — zawołano dokoła.
Ojciec Mateusz uściskał przelękłą siostrę i poszedł do kaplicy. Tu ukląkł przed ołtarzem, oczekując śmierci.
Wtem z kilku stron dworu błysnął ogień i po chwili dym duszący w izbach czuć było. W tej strasznej chwili Jarmirz przypomniał sobie jamę w której niegdyś ojciec więził Własta. Pobiegł więc do niego modlącego się w kaplicy i z trudnością zdołał go odciągnąć od ołtarza i uprowadzić. Tak więc wszyscy troje, niespostrzeżeni w ciemności, spuścili się do tej kryjówki, tyle Włastowi pamiętnej.
Gdy Jarmirz, narzuciwszy mokrej słomy na drzwi, zapuścił je na jamę, w ciemności tej zamknięci nic zrazu nie słyszeli... wpadli jakby w grób... Włast do modlitwy zachęcał. Klękli więc wszyscy i w gorącej modlitwie prosili Boga o pomoc.
Zdala dochodził ich jakiś szelest, Jarmirz poznał, że to szum ognia, pochłaniającego jeden budynek po drugim. Gdy belki zaczęły spadać z góry, ziemia się kilka razy zatrzęsła. Powietrze robiło się duszne i ciężkie. Hanna z płaczu i trwogi zemdlała. Włast się modlił, Jarmirz do wrót jamy się przyczepiwszy śledził postęp pożaru. Przez szpary przeciskało się światło i dym wlokący się po ziemi dusić zaczynał. Śmierć szybką zmienili tylko na powolną męczarnię. Włast myślał o duszy nie o ocaleniu życia, rozgrzeszał siostrę i szwagra, modlił się za nich i za siebie.
Kilka krokwi niedopalonych runęło na wrota i posypało je ognistymi węglami. Śmierć zdawała się nieuchronną, gdyż teraz już oddychać nie mogli. Włast z czołem opartem o ziemię stracił wreszcie przytomność, Hanna leżała bez zmysłów.
Zrozpaczony Jarmirz barkami podniósł nieco wrota, aby wpuścić powietrza. Zamiast tegoż wpadł gryzący dym do jamy. Trzymając tak ten ciężar nad sobą, Jarmirz mógł się przysłuchywać. Krzyki zdawały się oddalać... Nie było nic słychać oprócz trzaskania dopalających się belek i szumu wiatru. Dym rozszedł się nieco, powietrze wpłynęło do lochu, aby ocucić omdlałych.
Wreszcie odważył się Jarmirz wyjść z jamy. Wokoło panowała głęboka cisza, dwór cały leżał w gruzach, ale tłumy pogańskiego ludu rozbiegły się znów po lasach, pewni, że zamknięci we dworze chrześcijanie zginąć musieli w płomieniach.
Istotnym cudem męczennicy zostali ocaleni. Lecz mogliż się uważać już za bezpiecznych? Na pogorzelisko łatwo złoczyńcy powrócić mogli, a uchodzić z niego do lasu, groziło dostanie się w ich ręce.
Jarmirz poszedł do studni, nabrał wiadro wody i pospieszył do jamy otrzeźwić Własta i żonę. Ale oni już przyszli do siebie. Włast stał z rękami założonemi i wołał:
— Cud uczyniłeś Panie, abyś nawrócił niewiernych, abyś złych zawstydził... Cud uczyniłeś Panie, nie dla niegodnych cudu, ale dla wielkiego Imienia Twego!
Zaczęli naradzać się nad tem, co teraz począć, gdy nagle rozległ się tętent koni i na pogorzelisko zajechał oddział ludzi z grodu nad Cybiną wysłany, gdy łuna pożar zwiastowała. Ludzie ci zaraz zsiadłszy z koni, pomogli wydobyć z jamy Własta i Hannę na pół żywych, ale ocalonych.
Jakież było zdziwienie Własta i wszystkich, gdy otoczony głowniami gorejącemi dokoła, ujrzeli ołtarz w kapliczce od płomieni nietknięty i na nim krzyż nie obalony, świecący zdaleka. Zaiste był to cud równie wielki, jak ocalenie tych trojga ludzi skazanych na śmierć w płomieniach.
Włast z siostrą i szwagrem pobiegli klęknąć przed tym ołtarzem. Ludzie przybyli z zamku, świeżo nawróceni, uklękli przejęci trwogą i modlili się razem z nimi. Widok tego znamienia wiary, ocalonego z płomieni, upewnił wszystkich o potędze nowego Boga.
Po skończonej modlitwie, ująwszy z ołtarza krzyż i resztę kościelnego sprzętu, Włast z siostrą i szwagrem pojechali z ludźmi kniaziowymi do grodu nad Cybiną.
Dniało już, gdy wjechali do lasu; Włast z świecącym krzyżem na przedzie. Zaledwie kilka staj ujechali, gdy ujrzeli gromadę ludzi, rozłożoną pod dębami, a w pośród niej Wargę, który pierwszy spostrzegł jadących.
Stary wróżbita oniemiał z przerażenia na widok Własta, z krzyżem w ręku. Był pewnym jego śmierci... bo strzeżono palącego się dworu dokoła, żeby się nikt z niego wymknąć nie mógł. Sądząc więc, że to upiór, starzec krzyknął i zakrywszy oczy w las uciekać począł, a za nim cała gromada. Orszak wiodący ojca Mateusza pociągnął powoli ku Poznaniowi.


∗             ∗

Upłynęło lat kilkanaście od opisanych wypadków. Potęga Mieszka wzrosła, państwo rozszerzyło granice, kościoły stawały liczne; po całej ziemi Polan przebiegali kapłani, nawracając pozostałych jeszcze w ciemnocie pogaństwa ludzi. Ojciec Mateusz był wszędzie z nimi, a językiem rodowitym i sercem braterskiem przemawiając do ludu, najwięcej dusz dla Chrystusa zyskiwał.
Pierwszy ten kapłan-apostoł nie dobijał się o świetne stanowisko w hierarchii kościelnej, ani pragnął sławy, rozgłosu. Całą majętność swoją oddawszy siostrze i jej mężowi, Włast wymówił sobie tylko to miejsce, na którem stał dwór ojcowski i na niem kościołek wystawił. Do tego kościołka przybywał często z Poznania, gdzie przy biskupie Jordanie pozostawał do pomocy, i w nim na modlitwie wiele spędzał godzin.
Jednego wiosennego dnia, około Wniebowstąpienia, gdy słowiki śpiewały najgłośniej a czeremchy miłą woń roztaczały, Hanna wszedłszy do kościoła, ujrzała brata krzyżem leżącego przed ołtarzem. Siostra podszedłszy ku niemu, ujęła go klęknąwszy za rękę.
Ręka była jak lód zimna. Ojciec Mateusz nie żył.
Skończył życie na modlitwie, leżąc krzyżem. Na bladej twarzy jego widniał wyraz uszczęśliwienia, usta zamknięte uśmiechały się spokojnie.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; wydaje się, że brakuje słowa dwór.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.