<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Nazajutrz po przybyciu Własta na dwór Mieszka, nadciągnął tam Sydbor, przyrodni brat kniazia, któremu tenże dawał dowództwo nad najniesforniejszymi oddziałami i najtrudniejsze do wykonania polecenia. Wszyscy wyszli na jego spotkanie; wyszedł także i Włast, gdzie zdala od wałów ukazał się orszak Mieszkowego brata. Nie był zaprawdę świetny ale dziwnie wyglądał. Stu ludzi na żwawych rumakach prowadził Sydbor z sobą. Sam jechał na przodzie — istny wódz dzikich, rumiany, o czarnych włosach i zaroście, w odzieży jaskrawej, blaszkami naszywanej, w czapce z pióropuszem, z mieczem i kilku młotami za pasem.
Ludzie jego mieli wszyscy grube, kute pancerze, i uzbrojeni byli jednakowo, co naówczas wielki stanowiło przepych. Wszyscy jechali raźno i butnie, niby z tryumfem, bo w pośrodku nich szła gromada ludzi, powiązanych sznurami: starców, młodzieńców, kobiet i dzieci.
Sydbor napadł na osadę niemiecką pod Grodkiem nad Odrą niedawno założonym i wszystko co tam znalazł, zagarnął osadę puściwszy z dymem. Zabrane konie i bydło pędzili osobno ludzie, w niejakiem oddaleniu za orszakiem wojaków.
Wszyscy ci jeńcy odarci, pobici, poranieni, przerażający przedstawiali widok niemej a wściekłej rozpaczy. Ale Mieszkowi oczy jakąś dziką zajaśniały radością. A była ta radość niejako usprawiedliwioną, bo tak samo i w gorszych jeszcze pętach prowadzono Słowian, zabieranych nad Odrą, a markgraf Geron nietylko mieczem ale i zdradą tępił plemię, któremu rady dać nie mógł.
Zbiegło się ilu było ludzi w grodzie, przypatrywać się spętanym Niemcom i witać wojowników. Zdala patrzał i Włast... Nagle twarz mu pobladła na widok siwego staruszka, który silnie skrępowany, ledwo się utrzymać mógł na nogach. Krótko ostrzyżone włosy, a na wierzchu głowy wygolona korona, dały w tym nieszczęśliwym poznać chrześcijańskiego kapłana. Włast, którego jako chrześcijanina i kapłana widok ten przejął serdeczną litością, stał osłupiały myśląc, co by trzeba począć, aby starca, którego znał, mógł z tej srogiej wydobyć niewoli. Stał jeszcze zamyślony, gdy poczuł, że go ktoś pociągnął za rękaw.
Obejrzał się i zobaczył za sobą staruszkę, obwiniętą płachtami białemi, która coś po cichu szepnęła mu do ucha. Nie mógł jej zrazu zrozumieć, więc stara odwiodła go na bok i odezwała się głośniej:
— Wy to jesteście Luboniów syn? coście dwanaście lat w niewoli przebyli?
— Tak — rzekł Włast — ja nim jestem.
— A pamiętacie wy Jarczychę? — spytała.
— Tak nazywali u nas na Krasnejgórze kobietę poczciwą, co mnie po śmierci mej matki swojemi piersiami karmiła — rzekł Włast po chwili namysłu.
— Gołąbku mój dziecko moje! toć to ja jestem Jarczychą. Ojciec twój darował mnie do dworu kniaziowi, bom umiała leczyć i zamawiać. Dali mnie do kniahini Górki, siostry Mieszka, która zamieszkuje osobny dworzec nad Cybiną, bo jej niewieście towarzystwo żon kniaziowych nie do smaku. Siedzę przy niej i biedną dziewczynę zabawiam jak umiem. Gołąbku mój — dodała ciszej — chodź ze mną, ja cię kniahini mojej pokażę, boś ty tak jak dziecko moje.
Ocierała łzy staruszka, pragnąc ale nie śmiejąc uściskać wychowańca, który się do niej smutnie uśmiechał.
— Chodź ze mną; kniahini piękna pani i miłosierna. Sama jedna, męża niema, nudzi się na świecie, niechajże się zabawi, słuchając o twej niewoli... Do niej cię zaprowadzę...
— Nie mogę iść dziś z wami, Jarczycho kochana, bo mnie tu ważna wstrzymuje sprawa... Przyjdę do was jutro... albo pojutrze — rzekł Włast poważnie.
Jarczycha nie śmiała nalegać dłużej.
— Więc do zobaczenia! — rzekła i odeszła.
Teraz Włast, zwolna obchodząc jeńców, przybliżył się do staruszka, tak, iż błądzące oczy starca na nim się zatrzymały.
Starzec poznał go. Prawie przerażony... chciał się ruszyć, lecz więzy go wstrzymywały. Wśród gwaru panującego dokoła łatwo jednak do siebie przemówić mogli.
— Ojcze Gabryelu! — rzekł Włast — jakeście wy się tu dostali?
— Ojcze Mateuszu — odparł słabym głosem starzec — skąd wy tutaj?
— Jam powrócił... musiałem...
— Jam schwytany... jam w niewoli — mówił starzec. — Wola Boska; gotów jestem na męczeństwo... Patrzałem na kościołek mój splugawiony..! na świętokradztwo... O Boże, los własny mnie nie obchodzi.
— Ale mnie on na sercu, ojcze Gabryelu, i jeśli zdołam... uwolnię was...
— Po co? — zapytał starzec. — Kościół mój spłonął... owieczki rozbite... pasterz niepotrzebny!
I głowę na piersi pochylił.
— Ojcze Gabryelu, bądźże dobrej myśli, pójdę prosić za wami!
— Proście za sobą Ojca miłosierdzia — odezwał się staruszek — aby wam dał wytrwać w wierze... Bóg niech was błogosławi...
Włast pospieszył do domu książęcego. Lecz tu docisnąć się nie mógł. Jakiś kniaź Obotrytów z Lutyków gromadą przybył właśnie do Mieszka.
Wrzawliwa narada odbywała się w wielkiej izbie kniaziowej. Mieszko, siedząc na wywyższonem miejscu, otoczony licznym dworem i ludźmi zbrojnymi, przyjmował ich uroczyście. A że po kilkakroć doświadczał ich niewiary i krzywoprzysięstwa, łajał więc i bezcześcił przybyłych, którzy go na kolanach przeprosić się starali, błagając o posiłki i opiekę.
Przez otwarte okna od podwórza widać było to wszystko.
Nadejście Sydbora nie ułatwiło zgody, bo dziki kniaź nastawać począł na Lutyków i ledwo się dał uspokoić.
Cały ten dzień zszedł na takich sprawach. Wieczorem dopiero wezwał Stojgniew Własta do pana. Składało się nadspodziewanie szczęśliwie. Mieszko kazał iść Włastowi razem z Stojgniewem dla przebrania i rozpytania niewolników, bo nikt tak dobrze jak Włast języka ich nie rozumiał.
Mieszko, baczny na wszystko, kazał badać, czyby między jeńcami rzemieślników nie było, szczególniej kowalów i tych, coby oręże kuć umieli.
Włast korzystając z tej sposobności, skłonił się do nóg Mieszkowi i opowiedział, że między niewolnikami znajduje się starzec mu znajomy, który niegdyś w czasie pobytu jego między Niemcami, dobrze się z nim obchodził. Prosił więc, aby go mógł dostać. Kniaź skinieniem głowy zezwolił na to i dał rozkaz Stojgniewowi, by starca do mieszkania Własta zaprowadzono. Podziękowawszy Włast za łaskę, pobiegł wraz ze Stojgniewem spełnić rozkazy kniazia. Jeńców znaleźli leżących kupą na ziemi i powiązanych. Włast sam pospieszył porozcinać sznury staremu ojcu Gabryelowi i okrył go opończą.
Posadziwszy go pod szopą, począł potem obchodzić wszystkich, pytać i rozdzielać. Wnet część jedną dano do chat na miasteczko do rzemiosł, innych wzięła starszyzna; dzieci też rozdzielono na placu.
Wieczór był późny, gdy Włast, podawszy rękę starcowi osłabionemu, zaprowadził go do swej małej ciemnej izdebki, a potem pobiegł do Jarczychy, aby od niej dostać posiłek jaki dla starca. Jakoż znalazł ją wkrótce w podwórzu, niosącą właśnie garnuszek z ciepłem mlekiem i kołaczem dla niego. Włast odebrał to z wdzięcznością, nakarmił starca, poobwiązywał rany od sznurów i ucałowawszy ręce jego cofnął się, aby na straży powstać u progu. Ciepła noc letnia dozwalała mu położyć się na twardej ziemi na spoczynek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.