<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III

Gród wznoszący się na prawym brzegu Warty, nad małą rzeczką Cybiną, nie odznaczał się na pozór wielką wspaniałością, ale rozległy był dosyć i warowny. Wysoki wał opasywał go zdala, ostrokoły i tyny (mury) obejmowały drugiem kołem. Nieopodal od kniaziowskiego dworu i od rzeki stała odosobniona nieco świątynia bożka Jessego, którą niewielki otaczał gaj z drzew prastarych. Zbudowana kontyna (świątynia) na wzór innych opierała się na słupach rzeźbionych i malowanych, między którymi sukienne opony zastępowały ściany. Za niemi dopiero był przybytek osobny, kapłanom tylko dostępny, zamknięty tylko drewnianemi ścianami. W pośrodku chowano posążki bożków i różne przybory wojenne. Tu wróżbici i gęślarze, będący na straży, przepowiadali przyszłość za pomocą ognia, wody i ziemi.
Nikt tu nie rozkazywał oprócz samego kniazia, który zarazem był władcą zamku i świątyni. Pod jego rozkazami stali wróżbici, gęślarze czyli śpiewacy i wszelka posługa przy świątyni. Gaj święty, który ją otaczał, stanowił granicę, której przekroczyć nikomu nie było wolno. Świątynia była zarazem skarbcem wojennym i książęcym. Przy niej stała straż dzień i noc, zmieniając się nieustannie.
Po za wałami grodu na prawym brzegu Warty w szeroko rozłożonych chatach i dworkach mieszkało żołnierstwo kniaziowe, sotnicy i tysiącznicy. Obok niego ci, co rzemiosło na zamku potrzebne sprawiali i lud, od straży, od posyłek i od łowów. A choć miasto było niepozorne i szare od ścian drewnianych, postarzałych, znaczną już zajmowało przestrzeń. Na targi, też tu przybywali kupcy z towarem różnym z daleka, ze w schodu i zachodu. Ludność się na tysiące liczyła, cała grodowi pańskiemu służąc i podlegając. Starszyzna wojskowa dalej też siedziała w lasach po dworach i gródkach, nad brzegami rzek i jezior położonych.
Przyboczny dwór pański równie był mnogi dla okazałości i wygody. Najbardziej doborowa młodzież stała u boku kniazia i mieszkała w podwórzach grodu. W głębi, oddzielone od tej części, pod pilną strażą i zawarciem siedziały żony kniazia i ich służba niewieścia.
Życie tu wiodło się więcej obozowe niż dworskie, bo każdej godziny wszystko w pogotowiu było siadać na koń i lecieć, gdy znać dano o najeździe nieprzyjaciela.
Tego wieczora, gdy powrócono z łowów nad Cybiną, i gdy z pańskim orszakiem blady i niepoznany nadciągnął Włast, zebrała się w podwórzu niemała koło niego gromada, bo wszyscy ciekawi byli, poco tu sprowadzono nieznajomego bladego młodzieńca.
Mieszko zdał Własta pod opiekę Stojgniewowi, a sam odszedł do niewiast zabawiać się niemi. Gdy jednak Stojgniew odszedł, aby wydać różne rozporządzenia służbie, Włast został sam pod słupami na przedsieniu, siadł na ławie i rozglądał się, nie wiedząc co miał czynić. Ciekawa gawiedź już się zaczynała rozchodzić, gdy wtem od wałów wolnym krokiem przywlókł się człeczyna, który nieznajomego spostrzegłszy na ławie, przybliżył się do słupów by mu się przypatrzeć.
Własta zdziwiła także ta postać dziwaczna. Był to człowiek krępy i barczysty, głowę miał ogromną, czarnym kędzierzawym włosem pokrytą. Z ust wydobywały mu się dwa kły dziwnie wyrosłe, nadając twarzy jego wyraz podobny do zwierza dzikiego. Czoło miał bardzo nizkie a ślepie świecące jak u kota.
Proste ubranie okrywało ciało, na nogach miał nędzne, wykoszlawione chodaki. Takie potworne stworzenia trzymali wówczas panowie do posług, tak samo jak oswojone niedźwiedzie i obłaskawione wilki.
Potworny ten człek zbliżył się do Własta i zapytał zuchwale:
— Cóż ty za jeden? hę? ty jakiś?
— A wy kto? — Zapytał łagodnie młodzieniec.
— Jestem od pudła i od stryczka, od gnoju i od śmiecia. Nazywają mnie Psiajucha. A ciebie?
— Cóż ci przyjdzie z nieznajomego nazwiska. Daj mi pokój — odparł Włast — nic nie masz do mnie. Syn jestem Lubonia z Krasnejgóry.
— Oho! oho! — rzekł pachołek szydersko. — Tylko bieda, że Luboń syna niema.
— Nie miał go — rzekł cierpliwie Włast — ale mu powrócił.
— Hej! hej! miłościwy synu Luboniów — rzekł Psiajucha, patrząc na niego przenikliwemi oczyma — powiedzcie, pocóżeście tu przybyli?
— Z panem miłościwym przybyłem — rzekł Włast krótko.
Psiajucha umilkł na chwilę, a potem zapytał nagle:
— Toś ty, coś u Niemców dwanaście lat w niewoli bywał, hę?
— Tak, byłem — odparł Włast sucho.
— Oj, pewnie nową wiarę od nich przyjąłeś — zawołał pachołek — a z nią pójdziesz tutaj na gałęź! na gałęź! na gałęź!
Włast nic mu nie odpowiedział. Wtem pachołek ujrzał zdala nadchodzącego Stojgniewa, zgrzytnął zębami zaklął po cichu i uciekł.
Takie było pierwsze przyjęcie Własta na dworze kniazia.
Stojgniew zabrał go teraz z sobą do izby, gdzie wieczorny zastawiono posiłek. Tu zastał kilku dworzan, którzy rubasznymi żartami obrażali nieznośnie uszy bladego, słabowitego młodzieńca.
Po skończonej wieczerzy wszedł komornik, sługa izdebny kniazia, wzywając Własta do pana. Młodzieniec żywo, z wielką ochotą i pospieszył za izdebnym, pokłoniwszy się dworzanom.
Mieszko był jeszcze w drugiem podwórzu, gdzie niewiasty jego mieszkały. Izdebny przeprowadził Własta przez rozległe podwórze, którego ogródek był ocieniony drzewami. Potem weszli do obszernego podsienia, pod słupami, a stąd do wielkiej izby, w której na ławach leżało i siedziało kilkunastu takich jak on komornikow. Uchylił drzwi do komnaty Mieszkowej...
Kniaź leżał na skórach niedźwiedzich, na wpół uśpiony, z rękoma pod głową założonemi. Zwrócił oczy ku wchodzącemu Włastowi, i dał mu znak, aby się przybliżył.
Komornik zniknął, zamknąwszy drzwi za sobą.
Jakiś czas panowało milczenie, Mieszko podniósł się, usiadł na łożu i rzekł przypatrując się Włastowi:
— Tej nowej wiary jestem ciekawy... ty ją znasz zapewne... Mów mi o niej... Wszak Bóg ten Chrystus się nazywa?
— Tak, Miłościwy panie — odparł Włast pytaniem tem uradowany. — Tak Chrystus był Bogiem na ziemi i powrócił do niebios, skąd zstąpił na nią. Przyniósł On nowe prawo z sobą i zaszczepił je krwią swoją pomiędzy ludźmi...
— Tak... wiem... był zabity, umęczony — rzekł Mieszko.
— I zmartwychwstał — dodał Włast.
Kniaź usłyszawszy to, podniósł nań oczy z wyrazem przestrachu i niedowierzania.
— I czynił cuda wielkie? — zapytał po cichu.
— I czyni je ciągle — dokończył Włast.
Mieszko zwrócił oczy przenikliwie na młodzieńca i spytał:
— Tyś chrześcijanin?
Włastowi serce uderzyło silnie. Pomimo, że głos kniazia nie był groźnym, nie był jednak pewien, czy przez przyznanie się nie wyda na siebie wyroku śmierci. W tej chwili przyszło mu na myśl trzykrotne zaparcie się Piotra świętego... więc zwyciężając niemoc i pokusę, rzekł śmiało:
— Jestem nim, Miłościwy panie! jestem nim! Choćbym za to życie miał stracić, zaprzeć się Boga mojego nie mogę.
Zdumiony Mieszko milczał długo, wpatrując się w natchnionego młodzieńca.
— I nie lękasz się śmierci? — zapytał.
— Nie, panie, bo mnie po śmierci czeka żywot wieczny i wieczna szczęśliwość.
— Żywot wieczny — mruknął kniaź wstając — jestżeś tego pewnym?
— Miłościwy panie! — zawołał Włast, nabierając coraz więcej odwagi — Bóg nam go przyrzekł.
Z dziwnym wyrazem twarzy, na wpół szyderskim, na wpół trwożnym, kniaź rzucił się na łoże i zadumał głęboko.
Znów długie zapanowało milczenie. Nagle Mieszko od chrześcijan przeszedł do cesarza:
— A cesarz niemiecki silny on jest? — zapytał.
— Nie wiem, czy kto nad niego silniejszym jest w świecie — odparł Włast. — Ma pod sobą królów, kniaziów i panów moc niesłychaną... wojska niezliczone... skarby ogromne... Ach panie, potęga jego straszna...
Mieszko uśmiechnął się niedowierzająco.
— A przecież — rzekł — dotąd jego markgrafowie i książęta nas Polan, Serbów i Wendów zmódz i pobić nie zdołali... Nas, cośmy rozbici, podzieleni — dodał ciszej... — Czechy mają, ale ich zdradzą Czesi, gdy stosowną upatrzą chwilę. Poszli z nimi bo Ugrów złamać trzeba było, co im tak groźnymi byli.
Zaczął potem pytać o zamki zbroje, oręże, szyki wojenne i o wszystko, co w obcych ziemiach było innem.
Włast opowiadał mu długo i obszernie, o wielkich zamkach, jakie widział na szczytach gór zbudowanych, o żelaznych zbrojach rycerzy i ogromnych bogactwach cesarskiego


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.