Tryumf wiary/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf wiary |
Podtytuł | Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego |
Wydawca | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie bardzo zważano na to, co się działo z pozostałymi gośćmi, więc Włast mógł niepostrzeżenie wyprowadzić Dobrosława w gęstwinę lasu, gdzie byli sami bez świadków.
Dobrosław dał się prowadzić i pierwszy pytań nie rozpoczął — czekał, wpatrując się w młodzieńca idącego niespokojnie i widocznie niepewnego, jak ma rozpocząć rozmowę. Wreszcie, gdy odeszli w las tak daleko, że już ani głosy biesiadników ich nie dochodziły, Włast, wzruszony, ze łzami niemal w oczach, żywo odpiął suknię na piersiach szczelnie zapiętą i dobywszy z pod niej zawieszony na sznurku mały krzyżyk złoty, ukazał go Dobrosławowi. Na widok tego znaku dzielny wojak obejrzał się niespokojnie, widocznie zdziwiony schwycił to znamię przyłożył do ust i pocałował.
Tak się dwaj bracia w Chrystusie poznali pośród pogan. Włast schował natychmiast godło, uścisnął Dobrosława, lecz ze wzruszenia nie mógł słowa wymówić.
Stali obaj długą chwilę, przejęci, strwożeni, ale szczęśliwi, że się spotkali i poznali.
— Skąd wiedziałeś, żem ochrzczony? — zapytał wreszcie Dobrosław.
— Snadź wiadomem to powszechnie, bo Stojgniew powiadał o tem półgłosem kniaziowi — odparł Włast.
Wiotki zamyślił się smutnie.
— Nie darmo mnie też na jutro wezwał na łowy — westchnął — co tam mnie czeka, Bóg wie!
Włast uścisnął go drżący.
— Kniaź by was miał prześladować? — zapytał.
— On? nie! — odparł Dobrosław — ale on sam boi się narodu, który w swoje bogi wierzy i przy nich obstaje. Ciekawy jest pewno nowej wiary; wie, że ją przyjęli czescy panowie, że ona u nas i wszędzie z czasem zawładnie, ale nim to się stanie, wiele krwi się wyleje!... wiele!... Powiedz mi o sobie — dodał potem idąc w las dalej — gdzie ciebie ochrzczono?
— Na dworze cesarskim chrzcił mnie pan i biskup Rawenny. Po chrzcie przygotowali mnie na kapłana, i kapłanem jestem...
Gdy tych słów domawiał młodzieniec, skromnie spuszczając oczy, Dobrosławowi zajaśniały źrenice, podniósł ręce do góry i o mało wielkim głosem nie krzyknął. Potem pochylił się po rękę Własta i pocałował ją z pokorą, a ten zakreślił krzyż nad schyloną głową.
— Tak, kapłanem jestem — mówił po cichu — wróciłem, żeby wiarę w Chrystusa szerzyć pomiędzy swymi... a trwoga mnie ogarnia jak tego, co pada a nie ma gałęzi, za którąby się uchwycił... Wy mi bądźcie tą gałęzią miły bracie w Chrystusie... Radźcie mi! Dni już wiele świętej nie mogłem odprawić ofiary. Wszystko co mnie otacza, odgaduje mnie i grozić mi się zdaje. Ojciec groźny, babka gniewna, zmuszają mnie do życia, którego wieść nie mogę. Co począć?
Dobrosław zamyślił się.
— Ojcze mój — rzekł — bo cię Ojcem chociaż młodszego nazywać winienem, jedno tylko wiem, iż ci, co ciemny nasz naród nawracać przychodzą, wielką mają u Boga zasługę. Nas chrześcijan tu utajonych jest wielu, ale dla ochrony życia milczeć nam trzeba i cierpieć.
— Jest wielu? — pochwycił składając ręce jak do modlitwy Włast. — Jest wielu, mówicie?
— Tak, ale więcej jeszcze tych, co na nasze czyhają życie — odparł Dobrosław. — Bądźmy cierpliwi, bądźmy ostrożni, a ufajmy Bogu naszemu, który cuda czyni... Tak mnie w Pradze na Hradczynie uczono...
Mówili jeszcze długo, gdy nadbiegł Jarmirz, ulubiony wychowaniec starego Lubonia, który go kochał jak syna i wyręczał się nim w gospodarstwie. Rzekł, iż ojciec niepokoi się o Własta i zapytuje się o niego. Rozstali się więc, by nie budzić podejrzeń. Dobrosław inną drogą udał się ku biesiadującym.
Jarmirz popatrzał jakoś dziwnie za odchodzącym. Między nim a Włastem stosunek był trudny do określenia. Dla ulubionego wychowańca, który się mienił przybranem dzieckiem Lubonia, Włast miłym być nie mógł. Jarmirz nic mu złego nie życzył, lecz nie mógł wstrzymać i pohamować zazdrości... Włast był mu przyjaznym, serdecznym, jednak czuł Jarmirz, iż mu się całkiem nie zwierzał — i że między nimi stała jakaś dzieląca zapora. Obawiali się jeden drugiego...
Teraz wrócili w milczeniu do ojca. Goście już się rozjeżdżać poczynali; najprzód sąsiedzi dalej mieszkający, potem bliżsi, a ostatni już o księżycu późnym wieczorem ruszyli.
Różana wyszła teraz z ukrycia odetchnąć świeżem powietrzem. Włast znużony siadł na uboczu by odpocząć, służba zabierała stoły, kubki po ziemi leżące i kubły wypróżnione odnosiła do dworku. W dali słychać było śpiew odjeżdżających. Wieczór cichy, spokojny nastąpił po dniu pełnym wrzawy.
Luboń ze starą matką szeptali coś po krótkiej rozmowie z siostrą wysunął się do swojej szopki na modlitwę.
Ale tu na niego czekał Jarmirz.
Ciężyło mu na sercu, że z Włastem jeszcze się nigdy szczerze rozmówić nie mógł; zwyciężywszy więc zazdrość, jaką czuł do dawnego towarzysza lat dziecięcych, ujął go przyjaźnie za rękę.
— Właście — rzekł cicho — siądźmy tu trochę. Chcę z wami jak z bratem pomówić otwarcie.
— Owszem, bracie, mów... mów — ja ci życzę dobrze.
— I ja wam, piorun niech we mnie trzaśnie, jeśli mówię nieprawdę — zawołał Jarmirz z zapałem. — Będę szczerym... Dwanaście lat was nie było... Stary tęsknił ciągle za wami... Nie było kogo kochać, polubił mnie, a jam Różanę pokochał... Synem mu być miałem, powiedzcie, co teraz będzie?...
Włast go uścisnął.
— Jarmirzu mój — rzekł — jeśli Różana cię kocha, a ojciec pragnie, czyż jabym ci stawał na przeszkodzie? Ja, wierz mi bracie, nic i nikomu nie odbiorę. Widzisz słaby jestem i nie wojak...
— Dopomóżcie mi więc do pozyskania Różany i bądźcie moim bratem — rzekł Jarmirz wzruszony — a dam wam pierwszy dowód że dobrze wam życzę. Was stara babka i ojciec posądzają, żeście wy nową przyjęli wiarę.
— A gdyby tak było? — zapytał Włast cicho westchnąwszy.
— Niech to złe odejdzie od was! — zawołał Jarmirz z przerażeniem — a nie mówcie tak, ani się przyznawajcie do tego. Nie znacie starej Dobrogniewy, strułaby was, choć wnuka. Nie znacie ojca, wyrzekłby się was jak wroga! A gdyby was tam i zepsuli — mówił dalej Jarmirz — trzeba, wróciwszy do domu, do swoich powrócić bogów. Zmuszą w as do tego... Słyszałem dziś, jak Luboń umawiał się z sąsiadem i powinowatym Słomką, aby wam dał za żonę swą córkę Mładę.
Włast oczy sobie zakrył i jęknął.
— Nie mów mi tego!
— Cóż to pomoże? — kończył Jarmirz — Mładę widziałem nieraz, jest piękna jak bogini Dziewanna... Ona was, wy ją pokochacie...
— Bracie mój — odezwał się po chwili milczenia Włast posępnie — coście wy mi mówili, poszło z poczciwego serca. Więc wam wyznam wszystko. Tak, jestem chrześcijaninem i być nim nie przestanę choćbym za to miał umierać.
Nastąpiło długie milczenie. Jarmirz patrzał na Własta, potrząsając głową, wreszcie rzekł:
— Ojcu winniście posłuszeństwo.
— Tak, lecz mam Ojca w niebiesiech, Boga mojego, któremu winienem większe jeszcze posłuszeństwo.
Mowa ta była dla Jarmirza całkiem niezrozumiałą, a pytać się nie śmiał... Uścisnął Własta, a ten rzekł wolno:
— Spokojnym bądź. Nasz Bóg opiekunem jest i cuda czyni, ale mu wiernym pozostać trzeba... Jeśli ojciec mój ziemski Ojca mego w niebie zdradzić mi każe, pójdę stąd... Zostaniesz tu sam i będziesz staremu synem i pociechą...
— Jakto? porzuciłbyś wszystko? ojca, siostrę, dom, bogactwa wasze dla...
— Tak — odparł Włast — nie pytaj mnie dla kogo i czego, dziś więcej powiedzieć ci nie mogę, ale ci przysięgam, porzucę wszystko, abym ocalił to, co mam najdroższego.
Zadumany, przelękły prawie Jarmirz patrzał na Własta z podziwieniem, bo twarz jego zamiast być smutną i ostrożną, promieniała weselem i jakby dumą jakąś zwycięską.
Dokończywszy tych słów, Włast uściskał Jarmirza i nie kryjąc się już przed nim, ukląkł na modlitwę...
Ta była także dla poganina jakimś zdumiewającem zjawiskiem. Przy obrzędach pogańskich widywał szał, obłąkanie prawie, ale nie widział nigdy człowieka tak spokojnie rozmawiającego z duchem niewidzialnym.
Czuł on, że w ciemnościach tej nocy, niedostrzeżona dla oka jakaś potęga dźwigała tego na pozór słabego człowieka, dając mu siłę i męstwo zadziwiające.
Wszystko, co mu Włast powiedział, napełniało go trwogą, jak objaw jakiegoś świata nieznanego... Modlącemu się Włastowi mieniła się twarz blada, oczy jakimś dziwnym blaskiem jaśniały, stawał się innym, piękniejszym...
Jarmirz patrzał długo na modlącego się młodzieńca, potem wyszedł na palcach z szopki i stanął u słupa, dopókąd Włast nie powstał z kolan i nie zabierał się do spoczynku. Natenczas i on powlókł się na swe posłanie, lecz nie mógł zmrużyć oka do rana.
Nazajutrz Luboń, chcąc syna zwolna przyzwyczajać do zajęć męskich, kazał mu z Jarmirzem jechać na łowy, sam czując się po dniu wczorajszym zbyt znużonym. Rano zbudzono Własta, więc posłuszny pojechał na łowy, z kilku ludźmi i znaczną psów sforą.
Granice puszcz nie były wówczas tak ściśle oznaczone jak później, a ziemianom służyło prawo polować wszędzie, gdzie chcieli. Byli właśnie w ostępie wskazanym im przez ludzi, w którym stado jeleni znaleźć mieli, gdy Jarmirz przodem ciągle jadący, zawrócił nagle ku Włastowi i dał mu znak, aby się zatrzymał i zbliżywszy się powiedział mu, ze Mieszko właśnie poluje w tej puszczy. Trzeba im więc było w inną zwrócić się stronę.
Jeszcze rozmawiali z sobą, gdy z za gęstwiny ujrzeli wychodzącego kniazia za którym postępował Dobrosław. Obaj zdawali się więcej zajęci rozmową niż myśliwstwem. Orszak kniaziowski pozostał był z tyłu, a Mieszko uważnie przysłuchiwał się temu, co mu opowiadał towarzysz. Mieli już w inną iść stronę, gdy kniaź, podniósłszy głowę, spostrzegł Własta i skinął na niego. Młodzieniec zsiadłszy z konia i obnażywszy głowę zbliżył się do kniazia, który stał, lekki oszczep trzymając w ręku.
Na zapytanie, coby w tym lesie czynił, Włast rzekł, iż z ojcowskiego rozkazu wyjechał na łowy.
— Wyślijcie łowców — rzekł Mieszko — a wy, gdy tu jesteście zostańcie przy mnie.
Choć nie bardzo rad rozkazowi pańskiemu, Włast szepnął słów kilka Jarmirzowi, który natychmiast ustąpił ze swymi.
Mieszko zaś uchwycił mały róg myśliwski, wiszący mu na ramieniu, do ust go wziął i kilka razy zatrąbił.
Zaszumiały wnet z obu stron gąszcze i nadbiegła liczna gromada łowców kniaziowskich. Kniaź zawołał do siebie Stojgniewa, kazał z koni zdjąć sukno, rozpostrzeć je w cieniu drzew na trawie i położył się na niem. Przyniesiono kobiałkę z pieczonem mięsiwem i baryłkę miodu, które postawiono przed kniaziem. Dobrosław i Włast stanęli nieco opodal.
— Stojgniewie — rzekł Mieszko — poprowadźcie łowy a ja spocznę. Dobrosław i Włast Luboń zostaną przy mnie.
Stojgniew, zrozumiawszy wolę kniazia, pospieszył do zgromadzonych łowców i nim krótka upłynęła chwila, Mieszko pozostał sam z dwoma towarzyszami.
Zmierzywszy bystrem okiem Własta, jakby chciał zbadać go do gruntu duszy, zapytał:
— Byłeś między chrześcijaninami? jak długo?
— Dwanaście lat Miłościwy panie.
— Znasz ich więc dobrze?
— Lepiej niż teraz własny kraj — odparł Włast.
Po tej odpowiedzi Mieszko zamilknął chwilę, a potem zwrócił się do Dobrosława i rzekł:
— Mów, jak ci się zdało? Są oni więksi i silniejsi od nas, na Hradczynie Bolesławy te czeskie? są oni bogatsi? są oni nam straszni?
A gdy Dobrosław ociągał się z odpowiedzią, dodał:
— Tak jak Niemcy mają jedną głowę cesarza i jedną stolicę, tak i nam trzeba jednego pana i jednej ręki, inaczej nas oni zjedzą... Masz Bolesław tę siłę, aby nas wszystkich zagarnąć... i mnie... — mruknął Mieszko ostatni wyraz prawie niedosłyszanym głosem.
— Mów, a nie kłam mi pochlebstwem. Tych, co mi nogi liżą, mam dosyć.
Dobrosław miał oczy w ziemię wlepione.
— Miłościwy panie — odezwał się wreszcie zwolna cedząc słowa — jeżeli siłę na setki i tysiące wojowników, liczyć mam, to nie wiem, bom ich nie liczył; jeśli na rozum, to Bolesław nie zdaje się mędrszym od innych; przecież on wie to jedno, iż chcąc cesarza pobić, trzeba się u niego uczyć samego. Dlatego od niego nie stroni, kłania mu się, ale tylko dla tego, aby go zwyciężyć lepiej.
— I przez to przyjął nową wiarę? — spytał Mieszko, patrząc w oczy Dobrosławowi.
— Nie wiem — odparł po krótkiem milczeniu zapytany.
Mieszko zamilkł na chwilę. Jadł i pił uśmiechając się jakby sam do siebie.
— A co tam o nas mówią? — zapytał nagle.
Dobrosław zawsze zwolna zbierał się na odpowiedź.
— Wiedzą, że Miłościwy pan silnym jesteś, lecz oni nie sądzą groźnym tego, kto się do chrześcijan nie liczy.
— A dawnoż oni do nich przystali? — zawołał Mieszko szydersko. — Drahomira, matka Bolesława i on jeszcze się bogom swoim kłaniali. Alboż Bolko jest chrześcijaninem? Alboż brata, co nim był, nie zabił za to?
— O tem na dworze Bolka mówić nie wolno, a szepcą różnie — — rzekł Dobrosław. — Wacława zamordowali dworzanie Bolka, sądząc, że na życie ich pana nastawał.
Mieszko nic już na to nie odpowiedział, podniósł głowę i zwrócił ją ku Włastowi.
— A ty? — zapytał — powiedz że mi, co chrześcijan znasz, jaka ta wiara ich jest? ciężka? straszna?
Niespodziewanie zaskoczony pytaniem Włast nie wiedział zrazu co odpowiedzieć. Modlił się w duchu o natchnienie i mimowolnie prawie odezwał się z zapałem.
— Miłościwy panie, wiara to jest, co zaprawdę człowieka czyni szczęśliwym, jest mu zbroją, pokarmem, i światłem, i siłą!
Słysząc te słowa Dobrosław pobladł, ale z poszanowaniem spojrzał na natchnionego młodzieńca.
Kniaź też nie spodziewając się odpowiedzi tak śmiałej, oniemiał na chwilę, oczyma przelękłemi zmierzył mówiącego i mruczał coś sam do siebie. Włast stał gotów choćby na męczeństwo.
— Mówią, że człowieka ta wiara dręczy, morzy i wzbrania mu wszystkiego — odezwał się kniaź po chwili milczenia — jestże to prawdą?
— Miłościwy panie — począł Włast z wrastającem natchnieniem — gdy dzikiego konia człowiek bierze z pola, albo sokoła z gniazda, aby go nauczył rozumu i dał mu siłę, morzy go głodem, bezsennością, znużeniem, tak wiara ta czyni z człowiekiem dzikim, aby z niego zrobić istotę nową na obraz Boży podobną!
Mieszko zmarszczył brwi, powtarzając dziwnym głosem:
— Na obraz Boży, na obraz Boży, coś ty rzekł?
— Tak uczy ta wiara — powtórzył Włast.
Kniaź spuścił oczy i zadumał się.
— Na obraz Boży! — powtórzył raz jeszcze — więc ta wiara daje człowiekowi siłę nadludzką?
— Tak jest, Miłościwy panie — rzekł Włast. — I zwycięstwo i potęgę i panowanie — mówił Włast — daje, gdy człowiek na nie zasłuży.
— A czemże je kupić może? — zapytał Mieszko.
— Miłościwy panie — rzekł po niejakiem milczeniu Włast — nie w kilku słowach da się zamknąć ta wiara, pełna tajemnic, cudów, ani ją usta ludzkie wypowiedzieć zdołają łatwo. Cuda sprawia, lecz na nie ciężko pracować trzeba.
— Ale cuda za skarby też i bez pracy kupić można — rzekł kniaź.
— Nie — odparł Włast — złoto i skarby są tam rzeczą pogardzoną, marną.
Mieszko zaprzestał pytać i zwrócił się znowu do Dobrosława i rzekł z tajemniczym wyrazem twarzy.
— Czy chcielibyście pojechać raz jeszcze do Pragi na Hradczyn? Chciałbym was mieć posłem, ale nikt o tem wiedzieć nie ma, co rzeknę.
Zwrócił się do Własta, dając mu znak, aby i on milczał.
— Ani mówcie, żem was słał na zwiady — rzekł kniaź — ale od siebie na dworze pytajcie, ażali nie radziby mi tam byli? Azali Bolko z Mieszkiem nie podaliby sobie rąk i nie połączyli się przeciw wspólnemu wrogowi? Wyrozumiejcie ich. Gdybym przybył do nich, jakżeby mnie przyjęli.
— Uczynię według rozkazu — z radością prawie odpowiedział Dobrosław.
— I nikt o tem wiedzieć nie ma — powtórzył Mieszko.
Tych słów dokończywszy, podniósł się kniaź rzeźko z ziemi, stanął, schwycił oszczep i nadstawił uszu.
Wtem w krzakach coś chrapnie i łomot dał się słyszeć. Stary dzik ze spienionym ryjem wypadł dysząc z gęstwiny, wprost na kniazia, lecz w tejże chwili oszczep utkwił już głęboko w boku zwierza, który rzuciwszy się wściekle biegł na Dobrosława. Równocześnie nadbiegli łowcy kniaziowscy, którzy schwycili i dobili rozjuszone zwierzę. Kniaź kazał teraz Stojgniewowi konie podawać i łowy na ten dzień były skończone.
Już na konia siadłszy, rzekł kniaź Dobrosławowi, aby do domu wracał; Włastowi za sobą jechać polecił, i cały orszak posuwał się zwolna ku grodowi do Poznania.