Trzęsawisko
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzęsawisko |
Pochodzenie | Pijane dziecko we mgle |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
W ostatnich tygodniach znowu jesteśmy świadkami istnej krucjaty, prowadzonej na łamach wielu pism przeciw okropnościom przekładów. Pani Marja Dąbrowska oświetla czeluści Bibljoteki Laureatów Nobla; p. Parandowski jeszcze leje łzy nad zmasakrowaną Panią Bowary i innemi swemi ulubionemi książkami. Czy potrzeba tu dodać ową słynną „kulę z halabardy w żołądku“, która niedawno znalazła się w przekładzie mistrza stylu, Prospera Mérimée? Możnaby tę listę mnożyć bez końca, ale z jakim skutkiem? Sam p. Parandowski opatrzył swój artykulik smętnym tytułem Groch o ścianę. Istotnie kwestja przekładów, to jeden z najciemniejszych punktów naszej kultury literackiej: kompromituje ona w równym stopniu wydawców, tych handlarzy żywym towarem ducha, tłómaczów-zbrodniarzy, lekkomyślność krytyki i wreszcie apatję publiczności. Wyznaję jednak, że mniej winię tu wydawców, niż się to czyni zazwyczaj. (Nie mówię o pokątnych wydawcach śmieci). Nie jest rolą wydawcy ocena i kontrola przekładów; zazwyczaj polega w tem na jakimś autorytecie, skoro ten autorytet zawodzi, cóż pocznie? Rzecz bowiem w tem, że zło sięga głębiej niżby się przypuszczało, a przekonywam się o tem przy każdej sposobności.
Powszechnie zwracają uwagę na szkodę, jaką wyrządza zły przekład jakiegoś arcydzieła literatury, i to nietylko bezpośrednio, ale i przez to, że zamyka nieraz na dziesiątki lat możność wydania nowego przekładu tej samej książki. Mam w biurku od wielu lat przekład O miłości Stendhala i nie mogę znaleźć nań wydawcy[1], ponieważ w r. 1905 ukazał się polski przekład tego utworu. „To już było“, odpowiadają mi. Czy naprawdę „było“? Miałem sposobność skontrolować ów istniejący przekład i przekonać się, że to jest jedna z największych potworności (a to dużo powiedziane!), jakie w tym zakresie posiadamy. Może wręcz największa, ze względu na charakter utworu. Przy najgorszym przekładzie powieści zawsze zostanie z niej coś, bodaj treść, bodaj fabuła, coś co daje choć grube o niej pojęcie; ale co zostanie z książki dzierganej z aforyzmów, spostrzeżeń, subtelnych rozróżnień, przełożonych w sposób będący dokumentem elementarnej nieznajomości francuzczyzny i niedołężnego władania własnym językiem? Absolutnie nic, brednia.
Chcecie przykładów? Dam kilka najprostszych, pierwszych z brzegu: proscrire tłómaczone jest zalecać, zamiast zabraniać; recréer les moeurs du sérail — złagodzić obyczaje, zamiast wskrzesić obyczaje; la fermeté d’une femme qui résiste à son amour — śmiałość kobiety, która upiera się przy swojej miłości, zamiast stałość kobiety, która opiera się swojej miłości, l’amour naît et s’éteint — miłość rodzi się i rozszerza, zamiast miłość rodzi się i gaśnie, — czyli wszystko wręcz przeciwnie! Toucher son amie, — znaczy dla tłumacza: dotykać swojej przyjaciółki, zamiast wzruszyć swoją przyjaciółkę. Avec une extrême jalousie, tłumaczy: razem z krańcową zazdrością, zamiast: bardzo troskliwie, etc. Diner la veille (jeść obiad poprzedniego dnia) przełożone jest „spożyć u kogoś wigilję“. Świeczniki są różowe, ponieważ tłumaczowi coś świta, że vermeil znaczy ciemno-czerwony, nie wie zaś, że vermeil (rzeczownik) znaczy pozłacane srebro. Philosophe obscur (nieznany) przełożone jest filozof posępny. Zakreślałem na moim egzemplarzu każdy nonsens, każdy fałsz; egzemplarz jest cały poliniowany: na każdej stronicy jest ich kilkanaście!
Stendhal rozwija naprzykład tezę, że mężczyźni winni są ciemnoty kobiet, że świadomie i dla własnej wygody je w niej utrzymują. „Un sot de trente ans se dit en voyant au château d’un de ses amis les jeunes filles de douze: C’est auprès d’elles que je passerai ma vie dans dix ans d’ici“. (Trzydziestoletni głupiec powiada sobie, widząc w zamku któregoś z przyjaciół dwunastoletnie dziewczęta: To będzie za dziesięć lat moje towarzystwo). To zdanie przełożone jest tak: „Trzydziestoletni głupiec powiada sobie, rozglądając się po zamku jednej z dwunastu córek któregoś ze swoich przyjaciół: Tutaj to spędziłem obok nich dziesięć lat mego życia“... Ile przy takim przekładzie zostaje sensu z uwag Stendhala, łatwo się domyślić.
Powtarzam, mógłbym wzorków tych mnożyć dziesiątkami, ale mi trochę wstyd. Jeszcze bardziej mi wstyd ujawnić nazwiska tłómaczy (obaj już na sądzie boskim!), bo było ich aż dwóch. To nie przygodni partacze, to cenieni „fachówcy“: W. Mitarski i Stanisław Lack. Mitarski, jak dowiedziałem się o tem niedawno od p. Borowego, w zupełnie podobny sposób „przyswajał“ nam literaturę angielską, był bowiem uniwersalny... Co zaś do Lacka, ten młodo zmarły pisarz miał swoją zaszczytną legendę, która, przy skontrolowaniu, obawiam się tego, okaże się legendą... Zarówno ten przerażający nieuctwem i niesumiennością przekład i jak i poprzedzające go „słowo wstępne“ do książki Stendhala budzą to podejrzenie. A oto jak tworzą się u nas i utrwala ją legendy, później powtarzane z ust do ust bez kontroli: W. Feldman, w swojej Historji Literatury, pisze o Lacku, że był „wykształcony na estetyce francuskiej“. Miły Boże! Dużo mógł z niej zrozumieć ten nieborak, nie rozumiejący bez błędu najprostszego francuskiego zdania! Ale co o tem mógł wiedzieć W. Feldman? Ot, miele się puste słowa bez treści.
Lack był „cudownem dzieckiem“ Młodej Polski. Ten kształcący się namiętnie i bezładnie samouk, piszący stylem przysłowiowo zawiłym i ciemnym, kaleka skazany na wczesną śmierć i tem samem budzący pełną współczucia sympatję, darzony przyjaźnią Przybyszewskiego i Wyspiańskiego, cieszył się znacznym autorytetem, niekontrolowanym w owej dość bezkrytycznej epoce pangenjalności. Pamiętam, jak z uznaniem opowiadano wówczas, że po dwutygodniowej (!) nauce norweskiego przełożył dla Życia Dziennik Uwodziciela. Czy tak jak tego Stendhala? Obawiam się...
Na końcu przedmowy Lacka czytamy kilka wierszy dość charakterystycznych. Pisze on:
To wyznanie jest w swej naiwności przerażające! Więc te potworności, te nonsensy, przeszły przez dwie ręce: jeden kontrolował brednie drugiego i nie znalazł nic do roboty, poza mniemanem „usunięciem szorstkości“!
I jeszcze jedną czerpiemy tu cenną wiadomość. To nie — jak zwykle bywa — tłumacz głodomór lub entuzjasta przełożył utwór i szukał dla niego wydawcy: to — fakt nader rzadki u nas — sam wydawca zamierzył utwór dla jego wysokiej wartości wydać i zamówił przekład u tłumacza. A wydawca nie byle jaki: sam Altenberg, nazwisko też opromienione legendą. I ten wydawca-mecenas wydał na dobrym papierze dzieło kosztowne, liczące blisko 600 stronic, i wydał je w ten sposób! Włożył sporo pieniędzy i entuzjazmu, aby zanieczyścić nasze piśmiennictwo, a zohydzić i zaszpuntować jedno z arcydzieł piśmiennictwa obcego. A chcecie próbki korekty tego pięknym drukiem wydanego dzieła? Orosman, postać z wolterowskiego dramatu, zmienił się na Grosman: czytelnik pyta zdumiony, co tam robi jakiś Grosman? Zamiast Nieucy jest Niemcy, tak że cały obelżywy ustęp poświęcony nieukom dostaje się Niemcom. Oto pomniki naszej kultury wydawniczej, z dumą przez dziesiątki lat wspominane.
Bo to polskie O miłości dotąd uchodzi — w legendzie — za piękny czyn wydawniczy. O ile pamiętam, wydawnictwo to, kiedy się ukazało, nie spotkało się z żadnym głosem krytyki. Kontrola przekładu to w Polsce zdobycz ostatnich lat. Swojego czasu zaznaczałem — też z powodu Stendhala — jak sam Żeromski w swoim Projekcie Akademji Polskiej Literatury bywał bezkrytyczny w tej mierze. A publiczność? Ot, paplało się na zasadzie tego przekładu o paradoskonalności Stendhala, snoby tłumiły ziewanie nad tym stekiem bredni podpisanych nazwiskiem wielkiego francuskiego pisarza. Lack ugruntował dzięki niemu swą reputację tłómacza i znawcy literatury francuskiej...
Dlatego też, aby uzdrowić trzęsawisko naszych przekładów z literatur obcych, trzebaby je zdrenować głębiej niżby się zdawało, choćby przy tem wypadło zburzyć tę i ową kapliczkę.