Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom II/Rozdział XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Wydawca | Biblioteka Rodzinna |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Zaledwie Rochefort wyszedł, pani Bonacieux wbiegła i zastała milady rozpromienioną.
— No cóż — odezwała się — stało się, czegoś się obawiała? dziś wieczorem lub jutro kardynał przyśle po ciebie?
— Kto ci o tem powiedział, moje dziecię?... — zapytała milady.
— Słyszałam z własnych ust tego pana.
— Usiądź tu przy mnie — rzekła milady.
— Już jestem.
— Poczekaj, przekonam się, czy nas kto nie podsłuchuje.
— Na co te wszystkie ostrożności?
— Dowiesz się zaraz.
Milady poszła, otworzyła drzwi, wyjrzała na korytarz, poczem dopiero wróciła i usiadła obok pani Bonacieux.
— Zatem — rzekła — dobrze swoją rolę odegrał?
— Kto taki?
— Ten rzekomy wysłannik kardynała.
— Więc on grał tylko rolę?
— Tak, moje dziecię.
— Więc ten człowiek?...
— Jest moim bratem — rzekła milady, zniżając głos.
— Twoim bratem?... — krzyknęła pani Bonacieux.
— Tobie jednej powierzam tę tajemnicę, moja droga; jeżeli powiesz o niej komukolwiek, zgubisz mnie bezpowrotnie, a może i siebie w dodatku.
— O! mój Boże!
— Powiem ci zaraz, co znaczy to wszystko: brat mój, jadąc tutaj, żeby mnie zabrać gwałtem, jeśliby tego było potrzeba, spotkał w drodze wysłańca kardynała (który także po mnie dążył), i jechał ciągle za nim. Aż nareszcie w miejscu jakiemś pustem i odludnem dobył szpady i zażądał od niego papierów, w jakie był opatrzony; ten chciał się bronić... brat mój go zabił.
— To okropne — rzekła pani Bonacieux, drżąc cała.
— W ten sposób jedynie mógł zdobyć papiery... Zabrał pismo kardynalskie, przedstawił się tutaj, jako przysłany od niego, a teraz za parę godzin najdalej przyśle ekwipaż po mnie, niby z polecenia Jego Eminencji.
— Rozumiem, ten powóz będzie od brata twojego.
— Tak, ale to nie wszystko jeszcze: czy sądzisz, że list który otrzymałaś, pisała pani de Chevreuse....
— Więc co?
— Jest on podrobiony.
— Jakto?
— Nie od niej on pochodzi: to zasadzka, żebyś nie stawiała oporu, gdy przyjdą po ciebie...
— Przecież to d‘Artagnan przyjdzie?
— Nie wierz temu; d‘Artagnan i jego przyjaciele są pod Roszellą, nie wolno im wyjeżdżać z obozu.
— Skąd wiesz o tem?
— Brat spotkał emisarjuszów kardynalskich w przebraniu muszkieterów. Zamierzali wywołać cię do bramy; porwaliby cię i odstawili z powrotem do Paryża.
— O, mój Boże! tracę zmysły w tym chaosie... Czuję, że gdyby tak dłużej potrwało, rozumbym straciła.
— Czekajno...
— Co takiego?
— Słyszę stuk kopyt końskich...
Milady otworzyła okno i skinęła na panią Bonacieux, aby się zbliżyła. Młoda kobieta podeszła ku niej.
Rochefort właśnie przejeżdżał.
— Adieu, braciszku — zawołała milady.
Jeździec podniósł głowę, zobaczył obydwie kobiety i nie zatrzymując konia, ukłonił się z galanterją.
— Poczciwy Jerzy!... — powiedziała milady, zamykając okno, a twarz jej wyrażała smutek i przywiązanie.
— Kochana moja — odezwała się pani Bonacieux — przebacz, że ci przerywam! lecz, na miłość Boską, poradź, co mam robić? Masz więcej doświadczenia, mów!
— Najpierw — odparła milady — może się mylę, może d‘Artagnan wraz z przyjaciółmi rzeczywiście przybędą cię oswobodzić.
— O!... to za wielkie szczęście dla mnie!
— W takim razie byłaby to kwestja czasu jedynie, rodzaj wyścigów, kto pierw tu przybędzie. Jeżeli twoi przyjaciele, jesteś uratowana, jeżeli zaś zausznicy kardynała, pojmujesz, żeś zgubiona.
— O tak, zgubiona bez ratunku? Co robić tedy, co robić?
— Znalazłby się sposób bardzo prosty...
— Jaki, powiedz mi?
— Czekać ukryta w tych stronach i w ten sposób przekonać się, co za jedni przybędą tu upominać się o ciebie.
— Ale gdzie czekać?
— Nic łatwiejszego; ja sama myślę ukryć się o jakie kilka mil stąd i czekać, aż brat przyjedzie... Wiesz co! zabiorę cię z sobą... razem się ukryjemy i razem będziemy oczekiwać...
— Mnie stąd nie wypuszczą, jestem prawie, jak w więzieniu.
— Ponieważ przypuszczają, iż wyjeżdżam z rozkazu kardynała, nie pomyślą, że masz ochotę iść ze mną.
— Więc cóż mam zrobić?
— Ot tak: powóz stanie przed bramą, będziesz się niby ze mną żegnała i wejdziesz na stopień, by mnie uścisnąć raz ostatni; służący mego brata będzie już uprzedzony, da znak pocztyljonowi i ruszymy galopem...
— A jeżeli d‘Artagnan przyjedzie?
— Czyż nie dowiemy się o tem?
— W jaki sposób?
— Bardzo prosty. Odeślemy służącego do Bethune, zamieszka naprzeciw klasztoru: jeżeli zobaczy wysłańców kardynała, nie ruszy się z miejsca, jeżeli d‘Artagnan i jego towarzyszy, przyprowadzi ich do nas.
— O! tak, tak, masz rację; wszystko będzie dobrze, jak najlepiej, lecz nie oddalajmy się bardzo od klasztoru.
— O jakie kilka mil najwyżej; osiądziemy przy granicy, a na wypadek trwogi, uciekniemy z Francji.
— A teraz co robić?
— Zrób jedną rzecz...
— Jaką?
— Powiedz tej poczciwej przełożonej, że pragniesz ze mną razem jadać, abyśmy jak najwięcej były z sobą...
— O! bardzo dobrze!... w ten sposób będziemy ciągle razem.
— Idź zaraz i poproś... ja czuję się zmęczona.
— Idź, najdroższa, a gdzie się znów spotkamy?
— W tym pokoju, za godzinę.
— Tutaj, za godzinę?... o! jakaś ty dobra, jak ja ci jestem wdzięczna.
— Jakżebym mogła nie zajmować się tobą? gdybyś nawet nie była piękna i miła, czyż nie jesteś kochana przez jednego z moich najlepszych przyjaciół?
— D‘Artagnan ci za mnie podziękuje.
— I ja się tego spodziewam. A teraz, kiedy wszystko ułożone, żegnam cię...
Młode kobiety rozstały się z uśmiechem na ustach.
Milady prawdę powiedziała, czuła się zmęczona, głowa jej ciążyła; nie zdołała jeszcze uporządkować zamiarów i stąd w umyśle jej powstało zamieszanie.
Odczuwała potrzebę samotności. Nie widziała jasno przeszłości, lecz wystarczało jej trochę ciszy i spokoju, aby projekty niewyraźne nabrały formy stanowczej.
Najpilniejsze było, jak na teraz, porwanie pani Bonacieux i trzymanie w miejscu bezpiecznem, a dopiero w razie potrzeby gwałtownej użycie jej, jako zakładniczki. Milady zaczynała obawiać się wyniku strasznego pojedynku, w którym z jednej strony wchodziła w grę wytrwałość jej wrogów, z drugiej osobista jej nienawiść i zawziętość.
W dodatku przeczuwała tak, jak przeczuwa się burzę nadchodzącą, że koniec jest bliski, a będzie przerażający.
Najważniejsze dla niej, jak to już powiedzieliśmy, było posiadać w swej mocy panią Bonacieux, a tem samem i życie d‘Artagnana. Więcej to znaczyło nawet, niż jego życie, bo było to życie kobiety, przez niego ukochanej. Był to jedyny środek, w razie niepowodzenia, do otrzymania dobrych warunków ugody.
Postanowiła zatem, że panią Bonacieux, nic nie podejrzewającą, zabierze z sobą, ukryje w Armentiéres, a tam łatwo ją przekona, iż d‘Artagnan wcale do Bethune nie przybył.
Za dwa tygodnie najdalej Rochefort powróci; przez dwa tygodnie zatem rozmyślać będzie, w jaki sposób zemścić się nad nienawistnymi jej muszkieterami. Nie znudzi się wcale, dzięki Bogu, będzie miała najmilsze zajęcie, jakie tylko mieć może kobieta z jej charakterem, to jest: przeżuwanie zemsty. Marząc tak, przypatrywała się położeniu ogrodu i rozkład jego starała się zapamiętać.
Milady, jak dobry generał, obliczała naprzód szanse zwycięstwa, jak i porażki, chcąc mieć pewność tak w razie ataku, jak i odwrotu.
Po upływie godziny usłyszała głos słodki; to pani Bonacieux ją przywołała. Dobra przełożona przystała na wszystko i zaraz na początek miały jeść razem kolację. Gdy weszły w podwórze, powóz jakiś stanął przed bramą.
Milady zatrzymała się.
— Czy słyszysz?... — zapytała.
— Słyszę turkot powozu.
— To mój brat przysyła po nas.
— O mój Boże!
— Odwagi, kochanko!...
Dzwonek odezwał się u bramy klasztornej.
— Idź do twego pokoju — powiedziała do pani Bonacieux — masz pewnie jakie kosztowności, którebyś zabrać pragnęła.
— Mam listy od niego.
— No to idź, zabierz je i wracaj do mnie, zjemy trochę naprędce; wypadnie nam może późno w noc jechać, trzeba się zatem posilić.
— Boże wielki!... — rzekła pani Bonacieux, kładąc rękę na piersiach — serce mi tak bije, nie mogę się z miejsca ruszyć.
— Bądź mężna, pomyśl, że za kwadrans będziesz wolna, pomyśl, że wszystko to dla niego robisz.
— O! tak, wszystko dla niego. Tem jednem słowem wróciłaś mi odwagę; idź już, przyjdę za chwilę do ciebie!..
Milady pobiegła do siebie, zastała już lokaja Rocheforta i powiedziała mu, co ma robić.
Czekać miał przy bramie; gdyby wypadkiem muszkieterowie nadjechali, powóz powinien zmykać coprędzej, objechać dokoła klasztor i czekać na milady w małej wiosce po drugiej stronie lasku. W takim razie milady przejdzie lasek piechotą i dotrze do wioski. Powiedzieliśmy już, że milady znała wybornie te okolice Francji.
Jeżeli zaś muszkieterowie nie nadjadą, wszystko stanie się według ułożonego planu, pani Bonacieux wejdzie do powozu i milady uwiezie ją w ten sposób.
Pani Bonacieux wróciła. Milady, ażeby nie wzbudzić w niej podejrzeń, powtórzyła służącemu ostatnie instrukcje.
Zadała kilka pytań o stan ekwipażu: był to powóz zaprzężony w trzy dzielne konie z pocztyljonem na koźle; lokaj Rocheforta pojedzie przodem w roli kurjera.
Niesłusznie milady obawiała się podejrzeń pani Bonacieux; biedna kobiecina zanadto była czysta i prawa, by posądzać mogła kogo o przewrotność, w dodatku nazwisko lady de Winter, słyszane od przełożonej, obce jej było zupełnie i nie przypuszczała, aby ta kobieta mogła kiedykolwiek wywierać wpływ na jej życie.
— Wszystko już gotowe — rzekła milady, po odejściu lokaja. — Przełożona nie domyśla się niczego i wierzy, że przyjechano po mnie z woli kardynała. Służący poszedł wydać ostateczne rozkazy; zjedz cokolwiek, wypij trochę wina i jedźmy już.
— Tak — rzekła pani Bonacieux machinalnie — tak, jedźmy już...
Milady posadziła ją przy stole, nalała kieliszek wina hiszpańskiego i podsunęła kawałek kurczęcia.
— Widzisz, jak nam okoliczności sprzyjają: noc oto zapada; o świtaniu będziemy już w naszem schronieniu; nikt nie domyśli się nawet, gdzie jesteśmy. No, no, otrząśnij się z apatji, zjedz cokolwiek.
Pani Bonacieux zjadła parę kawałków i umoczyła usta w kieliszku.
— Dalej, kochanko — rzekła milady, biorąc kieliszek — zrób tak, jak ja...
Lecz, gdy miała dotknąć ustami, ręka jej zatrzymała się nieruchomo: doleciał ją z oddalenia odgłos zbliżającego się orszaku, a jednocześnie słychać było rżenie koni.
Odgłos ten spłoszył jej radość tak, jak szum burzy spędza z powiek sen rozkoszny; zbladła i pobiegła do okna, gdy pani Bonacieux powstała drżąca i aby nie upaść, trzymała się krzesła. Nic nie było widać, tylko odgłos kopyt końskich stawał się coraz wyraźniejszy.
— O! mój Boże!... — rzekła pani Bonacieux — co znaczy ta wrzawa?
— Przybywają obrońcy nasi lub nieprzyjaciele — odparła milady z okrutną zimną krwią — zostań, gdzie jesteś, a ja ci powiem, co zobaczę...
Pani Bonacieux stała milcząca, nieruchoma, jak posąg.
Wrzawa stawała się coraz głośniejsza, orszak znajdował się o jakie sto pięćdziesiąt kroków najwyżej; widać go nie było tylko z powodu zakrętu drogi.
Coraz jednak wyraźniej tętent dolatywał, można było prawie poznać ilość koni, po odgłosie podków na drodze.
Milady wytężała wzrok z całej siły.
Nagle na skręcie drogi ujrzała kapelusze, błyszczące od galonów i pióropusze, z wiatrem igrające; najpierw dwóch... potem pięciu, nareszcie ośmiu jeźdźców narachowała... Jeden z nich pędził przodem na długość dwóch koni...
Milady jęknęła głucho. W jeźdźcu poznała d‘Artagnana.
— O! Boże mój!... — zawołała pani Bonacieux — co tam zobaczyłaś?
— Mundury straży kardynalskiej; nie mamy ani chwili do stracenia — krzyknęła milady. — Uciekajmy! uciekajmy!
— Tak, tak, uciekajmy!... — powtórzyła pani Bonacieux, nie mogąc kroku postąpić, bo przykuta była do miejsca przerażeniem.
Jeźdźcy właśnie przejeżdżali pod oknem. Milady próbowała wziąć ją na ręce i wynieść, lecz nie mogła poradzić.
Usłyszała turkot powozu, umykającego za ukazaniem się muszkieterów; następnie rozległo się kilka strzałów.
— Ostatni raz cię wzywam, czy pójdziesz ze mną?... — krzyknęła milady.
— O! mój Boże! mój Boże! widzisz przecie, że nie mam siły; widzisz, że nie mogę na nogach się utrzymać... uciekaj sama!...
— Uciekać sama? ciebie zostawić? nie, nie, nigdy! — wołała milady.
Naraz wyprostowała się, groźny ogień zabłysnął w jej oczach; pobiegła do stołu i wpuściła w szklankę pani Bonacieux zawartość pierścienia, który otworzyła szybko.
Było to ziarnko czerwone, które rozpuściło się natychmiast.
Ujęła szklankę ręką pewną:
— Wypij — rzekła — to wino sił ci doda; wypij prędko.
Przytknęła szklankę do ust młodej kobiety, a ta wypiła bez oporu.
— A! nie tak pragnęłam się zemścić — rzekła milady z uśmiechem szatańskim, stawiając szklankę na stole — lecz, na honor! trzeba robić, co można...
Po tych słowach uciekła z pokoju.
Pani Bonacieux patrzała, nie mogąc już iść za nią; było z nią jak z tymi, którzy śnią, że ich ścigają, a oni napróżno wysilają się, aby powstać na nogi.
Tak przeszło kilka minut, wrzawa okrutna przysuwała się do drzwi; pani Bonacieux czekała na powrót milady.
Kilka razy, z trwogi zapewne, pot zimny zlewał jej czoło pałające.
Nareszcie usłyszała zgrzyt kraty żelaznej, rozmowa głośna coraz się zbliżała i pewna była, że słyszy imię swoje powtarzane. Krzyknęła radośnie i do drzwi się rzuciła, poznała bowiem głos kochanka.
— D‘Artagnan! d‘Artagnan! — wołała — czy to ty jesteś? Tutaj, chodź tutaj!
— Konstancjo! Konstancjo — odpowiedział młodzieniec — gdzie jesteś? na Boga!
W tejże chwili drzwi celi rozwarły się raptownie; kilku mężczyzn wbiegło do pokoju; pani Bonacieux upadła na fotel, prawie nieprzytomna.
D‘Artagnan cisnął na ziemię pistolet, dymiący jeszcze, i rzucił się na kolana przed ukochaną; Athos swój za pas założył, a Porthos i Aramis chowali szpady do pochew.
— O! d‘Artagnan! mój najdroższy! przybyłeś nakoniec, nie zawiodłeś mnie, ty wierny mój przyjacielu.
— Tak, tak, Konstancjo, jesteśmy już razem!...
— O! ona ciągle mówiła, że nie przyjedziesz, ja jednak nie traciłem nadziei, nie chciałam uciekać: o! jak dobrze zrobiłam, jak jestem szczęśliwa!
Na ten wyraz ona, Athos, który siedział spokojnie, zerwał się na nogi.
— Ona? co za ona? — zapytał d‘Artagnan.
— Moja towarzyszka, która z przyjaźni chciała mnie uchronić od prześladowania; ta sama która wzięła was za straż kardynalską i właśnie tylko co uciekła...
— Twoja towarzyszka! — zawołał d‘Artagnan, blednąc, jak płótno — o jakiej towarzyszce mówisz?
— O tej, której powóz stał przed bramą, która mówiła, że jest twoją przyjaciółką i że zwierzyłeś się jej ze wszystkiego.
— Jak ona się nazywa? — wołał d‘Artagnan! na Boga! czy znasz jej nazwisko?
— O! wiem, słyszałem, jak o niej mówiono, czekaj... to dziwne... o mój Boże!... ciemno mi przed oczami...
— Do mnie przyjaciele! do mnie! ręce jej lodowacieją — zawołał d‘Artagnan — mdleje, wielki Boże, straciła przytomność!...
Podczas gdy Porthos z całych sił wołał o pomoc, Aramis podbiegł do stołu po szklankę wody; zatrzymał się jednak; widząc straszną zmianę na twarzy Athosa, który, stojąc obok stołu, z włosem najeżonym, błędnym wzrokiem patrzył w jedną ze szklanek i zdawał się być pod wpływem podejrzeń okrutnych.
— O! — mówił Athos — nie, to niepodobna! Bóg niedopuściłby do podobnej zbrodni.
— Wody! wody! — krzyczał d‘Artagnan.
— Nieszczęśliwa kobieta! — szepnął Athos.
Pani Bonacieux otworzyła oczy, wilgotne od pocałunków d‘Artagnana.
— Przychodzi do siebie! — zawołał młodzieniec. — Dzięki ci: Boże!
— Pani — odezwał się Athos — pani, na imię Boskie, powiedz, kto pił z tej szklanki?
— Ja, panie... — odpowiedziała głosem gasnącym.
— Kto wino nalewał?
— Ona.
— Co za ona?
— A!... przypominam sobie, hrabina de Winter...
Czterech muszkieterów krzyknęło jednocześnie, lecz Athos najgłośniej. W chwili tej właśnie twarz pani Bonacieux stała się blada i przejrzysta, boleści straszne porwały ją... upadła na ręce Porthosa i Aramisa. D‘Artagnan w rozpaczy nieopisanej porwał za rękę Athosa.
— Jakto? — rzekł — przypuszczasz... — łkanie głos mu zatamowało.
— Wszystkiego się spodziewam — odparł Athos, przygryzając do krwi usta, by nie jęknąć.
— D‘Artagnan! d‘Artagnan!... — zawołała pani Bonacieux — gdzie jesteś? widzisz, że umieram!...
D‘Artagnan opuścił rękę Athosa i podbiegł do niej. Sliczna twarzyczka młodej kobiety pokryła się trupią bladością, oczy, jak szklane, patrzały, nie widząc, drżenie konwulsyjne wstrząsnęło ciałem, pot kroplisty wystąpił na czoło.
— Na miłość Boską, biegnijcie, wołajcie ludzi. Porthos! gdy ona poda komu trucizny, niema już lekarstwa...
— Ratujcie! ratujcie!... — szeptała pani Bonacieux.
Poczem, zebrawszy ostatnie siły, ujęła w dłonie głowę młodzieńca, popatrzyła w oczy, jak gdyby duszę oddać mu pragnęła i, płacząc, przycisnęła usta do ust jego.
— Konstancjo! droga Konstancjo!... — wołał d‘Artagnan.
Lekkie westchnienie poczuł na ustach... to dusza Konstancji, czysta i kochająca, powracała do nieba...
D‘Artagnan już tylko trupa trzymał w objęciach...
Nareszcie krzyknął przeraźliwie i padł na ziemię sztywny i blady, równie jak jego ukochana! Porthos płakał; Aramis pięścią niebu wygrażał, Athos się przeżegnał.
W tej chwili właśnie mężczyzna jakiś stanął we drzwiach, tak blady prawie, jak wszyscy zgromadzeni w pokoju. Potoczył okiem dokoła; ujrzał panią Bonacieux nieżywą, a d‘Artagnana zemdlonego. Trafił na chwilę osłupienia, następującą po wielkich katastrofach.
— Nie omyliłem się — powiedział — oto pan d‘Artagnan i jego trzej przyjaciele, panowie: Athos, Porthos i Aramis!
Przyjaciele patrzeli na nieznajomego, zdziwieni; wszystkim trzem zdawało się, że go znają.
— Panowie — ciągnął nowoprzybyły — poszukujecie również, jak ja, kobiety, która — dodał z uśmiechem gorzkim — była tu z pewnością, bo widzę oto ślady jej przejścia...
Trzej przyjaciele oniemieli; głos i twarz nieznajomego budziły w nich niejasne wspomnienia.
— Panowie — mówił dalej — ponieważ nie chcecie poznać człowieka, który wam podwakroć życie zawdzięcza, zmuszony jestem dopomóc waszej pamięci: jestem lord de Winter, szwagier owej kobiety...
Athos wstał i podał mu rękę.
— Witaj, milordzie — powiedział — domyślam się, że z nami trzymasz...
— Wyruszyłem w pięć godzin po niej z Portsmouth — odparł lord de Winter — przybyłem do Boulogne zapóźno; w Saint-Omer pięć minut tylko chybiłem; nakoniec w Lilliers ślad jej straciłem. Szukałem wszędzie w okolicy, pytałem napotkanych w drodze; widziałem was, pędzących galopem, poznałem pana d‘Artagnan... Wołałem na was, nie odpowiedzieliście; chciałem was dopędzić. lecz koń mój zmęczony ustawał. Pomimo pośpiechu, przybyliście jednak zapóźno.
— Przypatrz się, milordzie — rzekł Athos wskazując panią Bonacieux nieżywą i d‘Artagnana, którego Porthos i Aramis starali się ocucić.
— Czy oboje nie żyją? — zapytał chłodno lord de Winter.
— Nie, na szczęście — odrzekł Athos — pan d‘Artagnan zemdlał jedynie.
— A! tem lepiej — rzekł de Winter.
—D‘Artagnan otworzył oczy, wyrwał się z rąk Porthosa i Aramisa, jak szalony, rzucił się na ciało kochanki.
Athos powstał i krokiem uroczystym podszedł do przyjaciela; uścisnął czule zanoszącego się od płaczu i rzekł głosem poważnym a serdecznym.
— Przyjacielu, bądź mężny: kobiety opłakują umarłych, mężczyźni mszczą się za nich...
— O!... tak — rzekł d‘Artagnan — jeżeli idzie o pomszczenie śmierci tego anioła, gotów jestem pójść z tobą!
Athos skorzystał z chwili odwagi, jaką nadzieja zemsty natchnęła nieszczęśliwego młodzieńca i skinął na Porthosa i Aramisa, aby poszli po przełożoną.
Spotkali ją na korytarzu, wzruszoną i wylękłą wobec tylu wypadków niespodzianych; przywołała kilka zakonnic. które, wzbrew regule klasztornej, znalazły się w obecności aż pięciu mężczyzn odrazu.
— Szanowna pani! — przemówił Athos, biorąc d‘Artagnana pod rękę, — twoim staraniom polecamy zwłoki tej nieszczęśliwej kobiety. Była aniołem na ziemi, a teraz jest pewnie aniołem w niebie. Pochowaj ją pani, jak siostrę klasztorną; wrócimy kiedyś pomodlić się na jej grobie.
D‘Artagnan ukrył twarz na piersiach przyjaciela i wybuchnął płaczem.
— Płacz — rzekł Athos — płacz!... serce pełne miłości, ognia i życia! Niestety, jakżebym pragnął móc tak, jak ty zapłakać!
I wyprowadził przyjaciela, czuły, jak ojciec, pocieszający, jak duchowny, a wielki jak człowiek, który dużo w życiu wycierpiał.
Poszli w pięciu wszyscy do miasta Bethune, aż zatrzymali się przed pierwszą napotkaną oberżą.
— Czy nie udamy się w pogoń za tym potworem? — zapytał d‘Artagnan.
— Później — odparł Athos — muszę jeszcze załatwić niektóre sprawy.
— Jeżeli się nam wymknie — przerwał młodzieniec — to z twojej winy jedynie...
— Odpowiadam za nią — rzekł Athos.
Tak wielka była wiara d‘Artagnana w słowa przyjaciela, że opuścił głowę i, nic nie mówiąc, udał się za nim do oberży.
Porthos i Aramis spojrzeli na siebie, nie rozumiejąc tej pewności Athosa. Lord de Winter sądził, że mówi on tak, aby ulżyć boleści d‘Artagnana.
— A teraz, panowie — rzekł znów Athos, gdy go zapewniono, iż jest w oberży pięć wolnych pokojów — rozejdźmy się; d‘Artagnan potrzebuje samotności, aby się wypłakać i przespać. Ja biorę na siebie odpowiedzialność za wszystko, bądźcie zatem spokojni.
— Zdaje mi się jednak — przemówił lord de Winter — jeżeli mamy wystąpić przeciw hrabinie, do mnie to należy: jest ona bowiem moją bratową.
— Mnie bardziej to dotyczy, — rzekł Athos — bo ona jest moją żoną...
D‘Artagnan uśmiechnął się, poznał, że Athos pewny jest zemsty, kiedy wyjawił tajemnicę swoję.
Porthos i Aramis spojrzeli na siebie, bladzi z przerażenia.
Lord de Winter zaś myślał, że Athos zmysły postradał.
— Idźcie, panowie, do siebie — rzekł Athos — a mnie działać pozwólcie. Widzicie teraz, że, jako mąż, mam do tego prawo niezaprzeczone. D‘Artagnan, jeżeli nie zgubiłeś, oddaj mi papier, który wypadł z kapelusza owemu jeźdźcowi; na nim wypisana jest nazwa wioski...
— A!... — zawołał d‘Artagnan — rozumiem — nazwa wypisana jej ręką.
— Poznajesz teraz — rzekł Athos — że jest Bóg w niebie!