Trzy dni w Zakopanem/14 Sierpnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Bartoszewicz
Tytuł Trzy dni w Zakopanem
Podtytuł Z notat emeryta
Wydawca Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


14 Sierpnia. O trzeciej stanąłem w Nowym Targu. Ten Nowy Targ nazywa się miastem, — a no, niech się nazywa kiedy mu z tem dobrze, a mnie to nic nie kosztuje.
Podczas krótkiego pobytu w tem mieście, dowiedziałem się, że pan Herz ma w niem restauracyę. Dano mi w niej zimny rosół i zimną pieczeń, — zapewne to już skutki chłodnego powietrza górskiego. W sosie od pieczeni była mucha, dobrze odżywiona i jeszcze lepiej usmażona. Drugą muchę znalazłem w piwie, trzecią w bułce. Notuję więc skwapliwie spostrzeżenie: muchy w okolicach górskich Galicyi są artykułem spożywczym, dodawanym dla smaku do napojów, mięsa i pieczywa.
Od Nowego Targu trząsłem się jeszcze trzy godziny. W Białym Dunajcu towarzyszyły jadącej budzie całe zgraje bębnów góralskich, wrzeszczących: witajcie! i rzucających do budy bukieciki z bławatków i rumianków. Owacya ta spodobała się memu towarzyszowi podróży i płacił za nią centami. Osioł!
Nareszcie nad samym wieczorem stanąłem w Zakopanem. Rozglądam się, widzę ruiny jakiegoś zamczyska. Objaśniają mnie, że to kościół budujący się już od lat piętnastu. Towarzysz mój, który przed dziesięciu laty zwiedzał Zakopane, przypomina sobie, że wówczas kościół mniej więcej już tak samo wyglądał. Podobno corocznie zbierają się składki i urządzają baliki i koncerta na dokończenie świątyni Pańskiej, — i rzeczywiście corocznie po kilka kamieni na wierzch wyciągają. Przypuszczalnie poświęcenie nowego kościoła odbędzie się za lat 60. Sama gmina, kuta na cztery nogi, niczem nie przykłada się do funduszów, trzymając się widocznie zdania: «Boga można chwalić na każdem miejscu».[1]
Rozmawiając o kościele, wysłaliśmy za szukaniem mieszkania trzech górali, dwie góralki i czworo góraląt. Po godzinie zawiadomiono nas, że... będzie jutro mieszkanie u Janka Cepulki. Chcieliśmy naturalnie zajechać do hotelu, ale go nie ma, a raczej jest, tylko wynajmuje mieszkania na kilka tygodni. Miły hotel, posłać go na wystawę.
Tymczasem właściciel fury prosi nas o zapłatę. Zgoda. Dajemy mu sześć »papirków« według umowy, odtrącając, również według umowy, wydatki na »mostowe« i »drogowe«. Pan góral robi nam awanturę, żądając całych sześciu »papirków«. A to gałgan — dawaliśmy mu jeść i pić, zgodził się opłacać »rogatki«, a teraz wrzeszczy i wymyśla. Ktoś nam radził iść do »klimatyki« — ba! kiedy zamknięta. Głupstwo kilkadziesiąt centów, ale gdzież prawo? Płacimy, aby uwolnić się od wrzasków. Ten góral zresztą, to musi być wyjątek!
Po długich korowodach znajdujemy mieszkanie na końcu ulicy Kościeliskiej, to jest niby gdzieś na jakiemś przedmieściu. Godzimy się, nie oglądając go nawet, bo burza nadciąga. Idziemy po mokrej łące do jakiejś chałupy. Mój towarzysz wpada w gnój, — ja, po huśtającej się kładce, półożonej przez środek błota i mile w niem chlapiącej, wchodzę do sieni i izby. Raptem czuję silne uderzenie w głowę, pociemniało mi w oczach, zataczam się i padam na podłogę. Niewinną przyczyną tej przyjemności były drzwi, zbudowane dla dziesięcioletnich chyba pędraków, bo wysokie zaledwie na dwa łokcie. Z szumem w biednej, potłuczonej głowie, wpełznąłem do izby na czworakach. Wtem słyszę upadek i skomlenie towarzysza. Wspólna niedola połączyła nas ściślej: siadamy na zydlach, przyciskamy guzy scyzorykami, maczamy chustki w wodzie i podziwiamy przez okna cuda natury.
Okna są to kwadratowe otwory, rozmiarów chustki do nosa. Oprócz nich mamy jeszcze w izbie: stół, dwie ławy, malowaną skrzynię i jedno łóżko, stanowczo za małe i za krótkie dla kanonika, szlachcica lub handlarza nierogacizny. Szczęściem, że ani ja, ani mój towarzysz do żadnych z tych kategoryj ludzi nie należymy. Ale we dwóch znowu na tem jednem łóżku umieścić się niepodobna, boć nie jesteśmy ani chudymi literatami, ani pedagogami galicyjskimi, to jest ludźmi, w których duch wysuszył ciało, a pensya i honorarya starczą jedynie na utrzymanie samych kości.
Zawołaliśmy więc »gaździnę« (tak tu zowią właścicielkę drewnianej nieruchomości) i przedłożyliśmy jej grzecznie nasze skromne wymagania co do drugiego łóżka i jakiej takiej pościeli. Gaździna (powinna się właściwie nazywać gadziną) wytłómaczyła nam możebność otrzymania drugiego łóżka za osobną dopłatą, oraz niemożebność dostarczenia kołder i poduszek. Łzy mi stanęły w oczach na myśl, na jakie udręczenie skazaną będzie moja powłoka ziemska, otarłem je jednak kułakiem i — i poszliśmy na kolacyą do dworca Towarzystwa Tatrzańskiego.
Nieliczne tam zastaliśmy grono, bo w zakładzie dra Chramca odbywał się koncert na rzecz zakupienia, obrobienia i ustawienia dziesięciu nowych kamieni na budującym się kościele. Kazałem dać sobie gulasz, boć na pograniczu Węgier powinien być lepszy, niż w Krakowie lub Warszawie. Po spożyciu jednak dwóch kawałków, uczułem jak ostatnie moje zęby czują gwałtowną ochotę do emigracyi. Więc choć żołądek mój rozwodził bolesne żale, stanąłem w obronie mych zębów i nakazałem mu rezygnacyą i milczenie.
Tymczasem na dworze szalała burza. Upusty niebios otworzyły się jak w dzień potopu, a pioruny strzelały nieustannie, ulepszonym systemem mannlicherowskim. Dworzec trząsł się od wiatru, a ja ze strachu. Wyrzekłem się pocichu wszelkich nieczystości ducha i wszelkich pożądań Zakopanego. Towarzysz mój, biegły w Falbie, uspakajał mnie twierdzeniem, iż »dzień krytyczny« jeszcze nie nadszedł. I miał słuszność — burza się uspokoiła, tylko potoki huczały jak sto młynów wodnych, lub tysiąc języków babskich.
Z jęczącym nad swą niedolą żołądkiem, wracałem do domu w ciemnościach i po błocie. Latarnie uznały za stosowne zagasnąć, — trzeba więc było po omacku, instynktem tylko się kierować. Mój towarzysz podbił sobie oko o żerdź z płotu wystającą, ja otrzymałem tylko lekkie »obrażenie« w nogę, wpadłszy na stos kamieni. Ale to byłoby najmniejsze, gdybyśmy mogli chałupę odszukać. Błądziliśmy wciąż na prawo i na lewo: wstecz i naprzód — chałupy naszej ani śladu. Pytaliśmy się przechodzących górali, ale napróżno. Wiedzieliśmy tyle, że mieszkamy u Roja, ale jak się pokazało, tych Rojów w Zakopanem są całe roje. Mało tego gdyby byli Stach, Jan, Michał, Maciek Roje, ale w tem bieda, że jest dwóch Stachów, trzech Janów, czterech Michałów i pięciu Maćków Rojów. Otóż dla odróżnienia nazywają ich po ojcach: Jan Michałkowy Roj, Stach Maćkowy Roj, Michał Gąsienica Roj itp. Zupełnie na wzór naszej drobnej szlachty, biorącej dla odróżnienia przydomki, jak Antoni Kapusta Osielnicki, Kacper Wyrwiząb Cipaciński, Szczepan Trombojłło Wyżdygałowicz.
Obszedłszy wreszcie z przewodnikiem ¾ Rojów, natrafiliśmy na swego. Nauczeni doświadczeniem, schyliliśmy głowy przed drzwiami, jakby przed Najśw. Sakramentem, i bez przypadku weszliśmy do izby. Mnie tylko łysina nieco się otarła.
A no! syci nie mięsa, lecz wrażeń, chodźmy spać. Pod nogami ugina nam się podłoga jak klawisze; na stole, na łóżkach i na ziemi widzimy podłużne stworzenia ze szczypczykami, — towarzysz mnie objaśnia, że to są skorki, bardzo miłe zwierzątka domowe, lubiące wchodzić podobno do uszów i delikatnie w nich wiercić. Zatykamy więc uszy papierem, bo waty nie mamy i zaczynamy się rozbierać. Ba! rozebrać się łatwo, ale co pod głowę podłożyć i czem się przykryć? Mój towarzysz robi z pleda poduszkę, a palto zimowe służyć mu będzie za kołdrę. Ja nie mam ani pleda, ani palta zimowego. Wydobywam więc z kufra wszystko co posiadam i układam w głowach książki, pudełko z brzytwami, pudełeczka z proszkiem do zębów i z fiksatuarem, szczotkę do czyszczenia ubrania, tabakierkę, dziesięć pudełek zapałek szwedzkich, pantofle i parę butów, i cały ten stos misternie ułożony i szpagatem ściągnięty przykrywam dwoma surdutami i parą spodni w kratki. Poduszka już jest, ale czem się przykryć? Proszę towarzysza o pomoc i ten mnie okrywa resztą garderoby i bielizną: piersi przykrywa chustkami do nosa, brzuch kamizelkami, kolana nocnemi koszulami, a nogi sześciu parami tej części ubrania, która według wyobrażenia dewotek jest srodze nieprzyzwoitą. I śmiało mogłem powiedzieć, że omnia mea mam na sobie. Nie zużytkowałem tylko szczoteczki do zębów, scyzoryka, grzebienia i reszty śliwek, kupionych w Chabówce.
Towarzysz mój chce zagasić świecę, aż ta sama gaśnie. Wszelki duch Pana Boga chwali! Zapala ją na nowo, aby wynaleźć przyczynę. Okna zamknięte, zkądże się wziął przeciąg? Wtem słyszymy fiuuut, fiuut! ze stron wszystkich. Pokazuje się, że dla lepszego przewiewu i odświeżania powietrza, wszelkie szczeliny między kłodami drzewa, stanowiącemi ściany chałupy, nie są pozatykane i wiatr buja sobie swobodnie po izbie, jak po szczytach gór i łanach owsa.
Kto wycierpiał tyle, ten wycierpi i więcej. Nie ruszając się, aby która z części mojej kołdry nie spadła, a tylko od czasu strzepując z twarzy i rąk kochane skorki, zasnąłem snem sprawiedliwego.
Tak się skończył pierwszy dzień mego tatrzańskiego męczeństwa.






  1. Dzięki nowemu proboszczowi, ukończono okazałą świątynię w r. 1897.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Bartoszewicz.