Trzy dni w Zakopanem/15 Sierpnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Bartoszewicz
Tytuł Trzy dni w Zakopanem
Podtytuł Z notat emeryta
Wydawca Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

15. sierpnia. Ledwie przetarliśmy oczy, zjawia się »gazda« i podając nam dwie zarubrykowane karteczki prosi o zapisanie w nich natychmiast naszych nazwisk, zatrudnienia, zkąd przybywamy, ile lat liczymy itd. — gdyż musi zaraz »chybać« do »Klimatyki« z meldunkiem. Piszemy, oddajemy.
Ledwie pół godziny minęło, wpada »gazda« z żądaniem, abyśmy się stawili natychmiast w »Klimatyce«. Ki dyabli! a to po co? Ha, może dowiedzieli się o zdzierstwie i brutalności górala, co nas przywiózł i chcą mu dać admonicyą? Idziemy tedy, — aż tu proszą nas o paszporty. To lubię! zaraz znać porządek i dbałość o dobro państwa i społeczeństwa. Nie wiem jedynie dlaczego tą szczególną opieką otaczani jesteśmy tylko my z pod zaboru moskiewskiego, gdyż kto przyjeżdża z Niemiec, Szwajcaryi, a choćby Chin i Japonii, to go o paszport »Klimatyka« nie zapytuje. Ja, chwała Bogu, przejechałem ze ćwierć Europy i nikt nie był ciekawy widzieć mojego paszportu, — dopiero na ojczystej ziemi w Zakopanem usłyszałem: izwoltie pasport! Brr! zdawało mi się, że jestem już w Płocku lub w Piotrkowie. Podobno »Klimatyka« jedyne to swoje zadanie wypełnia z całym zapałem i energją, sądząc zapewne, iż powołaną została do życia jako filia żandarmskawo atdielenja w Maczkach...[1]
Kiedy się przekonano, że paszporty mamy w porządku i nie przyjechaliśmy ani na żaden wiec socjalistyczny, ani nie przywieźliśmy ze sobą gotowej beczki dynamitu dla wysadzenia Gewontu i »Klimatyki«, ukłoniono nam się grzecznie i polecono zapłacić coś około czterech reńskich od osoby, jako opłatę taksy klimatycznej i za muzykę.
Napróżno dowodziłem, że nie tylko nie jestem muzykalny, ale przeciwnie, wszystkich muzykusów wysłałbym z chęcią extracugiem na dno piekieł. — »Klimatyka« była innego zdania i uważając, iż jedynie z zamiłowania do boskiej harmonii przybyłem do krainy skorków i łóżek bez kołder, ściągnęła ze mnie całkowitą należytość na utrzymanie orkiestry. Ba! kiedy zapłaciłem, to pójdę już wysłuchać muzyki zakopańskiej, zaszczytnie zapewnie wyróżniającej się wśród stowarzyszeń, oddających się kultowi fujar i trąb dętych.
Dzień dzisiejszy jest świętem uroczystem, a więc prosto z »Klimatyki« poszliśmy do kościoła. Ubożuchny, wygląda jak nieco większa chata włościańska, a ginie przy Dworcu tatrzańskim, a choćby willi Jadwinówce. Obok jest cmentarzyk, bardzo zachęcający, bo bardzo mały; widocznie w Zakopanem niewielu musi być lekarzy, ztąd i większa śmiertelność nie weszła jeszcze w modę. Cmentarzyna znajduje się w godnym opłakania stanie: zarosły chwastem, z murem walącym się, nie nosi na sobie ani śladu jakiejkolwiek opieki. W jednem miejscu spotkaliśmy świeżą mogiłę, nawet porządnie darnią niepokrytą, na której wyczytaliśmy napis z brunatnych szyszek złożony, że spoczywają w niej zwłoki Chałubińskiego. Królowi tatrzańskiemu nie królewskie zaiste przygotowano mieszkanie, — a przecież sama wdzięczność ludu zakopańskiego powinna się była zdobyć choćby na kopiec z kamieni i na inny napis. Ten jaki jest, wygląda tak ohydnie i wstrętnie, iż przez szacunek dla papieru nie chcę obrazowo przedstawić, co właściwie przypomina. Górale zaczynają mi się mniej podobać nawet niż »Klimatyka« i gulasz wczorajszy[2].
Pogoda dzisiaj prześliczna — ba! zaprześliczna! Słońcu zachciało się żywcem upiec gości zakopańskich! Każdy z nas odnosi wrażenie, jakby go wsadzono na rożen i obracano około ognia. Ale za to góry dobrze widać.
Przedstawcie sobie szereg olbrzymich mniejszych i większych głów cukru w ciemnym papierze, przedzielony czarnemi kapeluszami damskiemi z ciemno-zielonemi piórami, a będziecie mieli w zmniejszeniu ogólny widok gór tatrzańskich. U spodu lasy, u góry skały i kamienie. Patrzeć na to dobrze, ale wdzierać się na to, trzeba być kiepskim waryatem. Ja, co nigdy nie chciałem mieszkać na trzeciem piętrze, mam się pchać na piętro dziewięćdziesiąte?! Nie ma głupich, — jeszcze mi życie miłe, a i nóg na loteryi nie wygrałem.
Z gór płyną potoki po łożyskach, pełnych kamieni, szumiąc, warcząc i pieniąc się, zapewne jak ja ze złości. Trzeba przyznać, że woda czyściejsza od naszej wiślanej, ale zato znacznie płytsza i mniej esencyonalna. Towarzysz mój zapewnia, iż w Jaszczurówce pyszna kąpiel; woda czysta, mająca 20° Reaumura. Walimy więc piechotą do Jaszczurówki.
Z tak zwanych Krupówek idziemy prosto lasem. Ustaję co chwila, bo droga idzie pod górę. Drzewa w lesie takie jak nasze, grzyba »prawdziwego« ani ujrzysz — rosną tylko same fałszywe. Od czasu do czasu stoi w lesie willa, zamieszkała przez właścicieli, którzy ją sobie zbudowali. Amatorzy kwaśnych jabłek! Mieszkać w lesie, i to w lesie tatrzańskim, przesiąkłym podaniami o rozbojach i opryszkach, to się da pogodzić... z brakiem piątej klepki.
W połowie lasu droga dzieli się, a napis wskazuje, że trzeba skręcić na lewo, na drogę świeżo zbudowaną, tylko dyabli wiedzą, po co znów wznoszącą się do góry? Mnie pot kapie z czoła, ale kiedym się poświęcił, to pójdę dalej, choćbym miał duszę z ciała wypocić. Droga dobra się kończy i znowu dwie się rozchodzą. Napisu nie ma żadnego — bądź tu mądry! Wybieramy drogę wprost, boć jeszcze w szkołach uczono, że prosta droga jest najkrótszą. Najkrótszą być może, ale co i najcięższą, to w tym przynajmniej razie prawda najprawdziwsza. Kamień na kamieniu, a na kamieniu jeszcze kamień, wśród tego zaś kałuże błota, — oto droga mszcząca się na naszych nogach i butach za winy niepopełnione. Nareszcie kończy się — oddychamy. Wtem wpada nam w oczy napis: »Do Jaszczurówki«, skierowany w stronę, z której przybywamy. Co u licha? gdzież więc jesteśmy?! A, no, naturalnie, że nie w Jaszczurówce, tylko w Kuźnicach. Przebywszy więc raz Golgotę, wracamy nią na nowo i stanąwszy na rozstajnych drogach, idziemy już na lewo. O dwieście kroków spotykamy napis, że tędy naprawdę idzie się do Jaszczurówki. Dlaczegóż ten napis nie jest umieszczony tam, gdzie się drogi rozchodzą, — to wie tylko Pan Bóg i Towarzystwo Tatrzańskie. Obyś świetny wydziale Towarzystwa po śmierci taką drogą jak my chadzać i błądzić musiał! — tego ci życzę w imię zasady: oko za oko, ząb za ząb, odcisk za odcisk, kamień za kamień!
Po półgodzinnej jeszcze podróży, stajemy w Jaszczurówce. Znowu woda, znowu góry, a w środku drewniany hotel. Godzina 12, chcemy się posilić, obiad będzie za 1½ godziny. Miła perspektywa!
Oglądamy zakład kąpielowy. Tfu! jaki nieprzyzwoity. Woda tak czysta, że widzisz u kąpiących się wszystkie sprosności. Człowiek, tak jak ja szanujący się, nie będzie na łup oczów gawiedzi wystawiał swoich członków. Zaraz obok, tylko ścianką oddzielone, kąpią się kobiety. Horrendum! Sodoma i Gomora! Co za zdrożne myśli przychodzą do głowy, a każda z nich, to niebotyczna góra na drodze ku zbawieniu. Przeżegnałem się, splunąłem i wyciągnąłem z tego przybytku zepsucia mego towarzysza, niepodzielającego mych zapatrywań i gotowego zatracić duszę dla odświeżenia ciała. Przytem w wodzie pływają pono jaszczurki i ztąd nazwa »Jaszczurówki«. Sam widziałem jedną, jak pełzała między kamieniami. Czarna, żółto nakrapiana... austryacka.
Później dano obiad, alem się nim nie objadł. Za lepszą dwa razy baraninę w dobrze rządzącem się społeczeństwie sadzają restauratora na 5 lat ciężkiego więzienia. W restauracyi, oprócz nas było jeszcze dziesięcioro hałasujących bębnów. Jeden bąk zaczął walić po fortepianie, a drugi fikać koziołki. Dzięki Ci Panie, że nie jestem jak owi głupcy, co się pożenili i z rezultatami małżeństwa rżną do Zakopanego. Choć nie jestem Herodem, potopiłbym tych wszystkich bąków w Jaszczurówce, a przynajmniej tego, co bębnił na klawicymbale. Zdawało mi się, że po tuzinie skorków wlazło do każdego mego ucha...
Tymczasem gwoli rozmaitości deszcz lunął jak z cebra. Masz babo redutę, jak tu się dostać do Zakopanego? Szczęściem jacyś »jaszczurowiacy« powrócili budą góralską do domu. »Jedziecie z nami?« — pytam górala. — »Jadę, tylko konia okuję«. I kuł najspokojniej całe pół godziny. Nareszcie gotów, aż tu jakieś nieboskie stworzenia biegną do nas i wrzeszczą. Pierwszy, który dobiegł woła: »Panowie! odstąpcie nam tę furę. Wybraliśmy się na wycieczkę, zmokliśmy do nitki, ducha w sobie nie czujemy, z mojej córki się leje, i z jej narzeczonego się leje, i zemnie się leje — okropność, zlitujcie się!« Spojrzałem na biedaków i uczułem litość. Wyglądało to okropnie — zlane, pokrwawione, podrapane, trzęsące się jak w febrze, istny obraz potępieńców. Góral obiecuje, że po nas powróci, — jedźcie więc męczennicy »wspaniałych widoków«.
Czekamy na górala całą godzinę, a tymczasem zaznajamiamy się z jakimś »jaszczurówkowiakiem« przybyłym aż z pod Wilna. Gadu — gadu o Bismarku i »Klimatyce«, o deszczu i rezygnacyi marszałka, aż wreszcie pyta nas litwinisko: czy znam Sabałę? »A któż to taki?« — zapytuję ze zdziwieniem. — »Góral, kochanieńki panie«. Ciągniemy litwina za język i dowiadujemy się, że ów Sabała jest to sobie Sabała, stary góral i nic więcej. Ba! ale Litwin twierdzi, że Sabałę każdy znać powinien, bo o nim »już w gazetach pisało, a pisma illustrowane, panie kochaneńki, podawały jego konterfekty«. Na co? po co? — litwin nie wiedział, ale był przekonany, iż wstydem jest nie znać takiej znakomitości. No proszę państwa, anim się domyślał, że tu taki wielki człowiek mieszka. Nie chwalący się, jestem synem naczelnika z Komisyi Sprawiedliwości, skończyłem Uniwersytet, robiło się panie to i owo na świecie, a przecież jeszcze żaden gazetnik nie pisnął, że żyję, — a tu panie, jakiegoś Sabałę, podobno bardzo zamorusanej przeszłości góralisko, malują, rysują i opisują jakby cud świata, dlatego, że jest stary, że ma długie włosy, rżnie po kiszkach baranich i opowiada bajdy za pieniądze. Podobno kochani bracia Warszawiacy temu Sabale i wszystkim Sabalątkom tatrzańskim tak we łbach poprzewracali. Zdaje im się, że my tu z krańców świata przyjeżdżamy, aby tylko ich zobaczyć i rozrzucać pieniądze. Jakaś aktorka po guldenie podobno płaciła małym pędrakom za szklankę wody, a znowu jakiś filantrop od siedmiu boleści po pięć reńskich dziennie płacił góralowi... za towarzystwo. Odpuść Panie! ależ to istne waryactwo i obraza Boska![3]
Nareszcie góral przyjechał, a my rada w radę, postanowiliśmy pojechać do Kuźnic. Nie będę już szczegółowo opisywał awantury, jaką mieliśmy z góralem o zapłatę. Góralisko twierdził, że po nas umyślnie przyjeżdzał, a przecież nicpoń sam prosił, abyśmy tamtym zmokniętym szczurom, co wrócili z wycieczki, ustąpili pierwszeństwa, i słyszałem wyraźnie jak mu podwójną taksę obiecywali. — Przecież jest taksa! wołałem ze złością — a góralisko mówił, że go taksa nic nie obchodzi. Chciałem jechać po sprawiedliwość do »Klimatyki«, ale przekonano mnie, że się to psu na budę nie zda, gdyż »Klimatyka« jest dla ochrony górali przed gośćmi, a nie gości przed góralami. »Płać — woła — bratku! kiedyś tu przyjechał i siedź cicho«.
Przy sposobności opowiadano nam, jaką awanturę zrobił góral w dniu wczorajszym kilku gościom przybyłym furą z Jaszczurówki. Zamiast 1 guldena według taksy, dali mu reński czterdzieści centów, za co zaczął im wymyślać i grozić nawet obiciem. Napadnięci tak brutalnie, chcieli pójść do »Klimatyki«, ale ta była zamknięta, poszli więc do żandarmeryi. Obudzili śpiącego żandarma, ten jednak zawyrokował, że go takie bagatele nic nie obchodzą. Wyszukali gdzieś drugiego żandarma, zapijającego piwo w szyneczku, ale ten im również nic poradzić nie chciał, czy nie umiał. A tymczasem góral wymyślał im gorzej niż ongi Bismarck parlamentowi niemieckiemu. Jak niepyszni, musieli złożyć u właściciela szynku kaucyą, aby ich góral raczył wypuścić na wolność. Dziś podobno ta sprawa miała być rozpatrywaną w »Klimatyce«. Miłe stosuneczki, zapewne takich i w Afryce nie znajdzie.
Ale wracajmy do Kuźnic. Są tam huty żelazne, fabryka tektury i restauracya, którą nam bardzo chwalono. Możesz w niej dostać mięsa, a nawet cały obiad... jeżeli rano zamówisz. Myśmy poprzestali na mleku kwaśnem. Jedliśmy je na stojąco, bo przed domkiem restauracyjnym ustawiono trzy stoły na trzydzieści osób, wówczas gdy amatorów mleka i kawy było około dwustu. Właściciel restauracyi i Kuźnic jest podobno bardzo biedny, więc na kilka stołów i kilkadziesiąt stołków zdobyć się nie może.[4]
Z Kuźnic drogą ciernistą, a raczej kamienistą, poszliśmy z przewodnikiem do Kalatówek. Jestto sobie kawał ziemi, na której rośnie trawa, a trawie przypatrują się góry. W jednem miejscu wytryska woda i jest koło niej bardzo zimno. Dla tej zimnej wody przychodzą tu ludziska, jakby dla czegoś osobliwego. Afrykańczykowi możeby to zrobiło przyjemność, ale nam, co nietylko wody lecz i lodu w zimie mamy po uszy, trochę mniej lub więcej zimnej wody może być całkiem obojętne. Zapłaciliśmy przewodnika za to, żeśmy widzieli... wodę; szkoda, że nie każą jeszcze płacić za widok drzewa, kamieni, lub gęsi tatrzańskich.
Razem z nami w Kalatówkach było duże towarzystwo, między którem znajdowało się kilka mężatek i panienek. Zauważyłem, że wpływ ich pod pewnym względem cywilizuje górali, zwłaszcza młodych i przystojnych. Nauczyli się tak szarmancko całować rączki, jak eleganty warszawskie. Co więcej zauważyłem, tego już nie zanotuję, bo może to tylko moje przywidzenie. Zawsze jednak radziłbym mężom, aby sami podsadzali niewiasty do góry, bo niewiasta to rzecz ułomna, a o Boską obrazę nie trudno.
Wracając z Kalatówek przysłuchiwaliśmy się muzyce. Byłem ja raz przypadkiem w Ryczywole na weselu mieszczanina, a choć to już temu lat 30 z okładem, cały Ryczywół stanął mi żywo w pamięci, kiedy usłyszałem dźwięki Straussów zakopańskich. Rozumiem składki na to, aby takiej muzyki nie było, — i z chęcią pierwszy na listę się zapiszę, — ale dawać ciężko zapracowany grosz na rozstrajanie nerwów, to (przepraszam pokornie) jedna więcej kwalifikacya do »czubków«.
Nie lepszą od muzyki jest i ortografia zakopańska. »Pręndkie jeżdżenie zabrania się« czytasz na tablicach i wołasz o pomstę do Małeckiego. »Borże zbaf Polske« czytam znowu na jakimś koszyczku, a »Pamiatka s Zakopanego« na garnuszku. Praktyczne ćwiczenia w ortografii zdałyby się pręndko rządcom Zakopanego. Boże! zbaf ich, mimo ortografii.
Wieczorem w dworcu tatrzańskim zjadłem sznycla wiedeńskiego z marchewką. »Woniał« wprawdzie straszliwie, ale mój żołądek tak się prosił, że zatkałem nos i jadłem gwałtownie. Siedzący obok myśleli, że tak mi smakuje, a ja jedynie chciałem jak najprędzej wypełnić ciężkie obowiązki względem żołądka.
Nie chciało mi się jeszcze wracać do domu, udałem się więc do pokoju przeznaczonego do gry w karty. Przybliża się jakiś jegomość i pyta, czybym nie zrobił pulki. I owszem, a w co będziemy grali? W taroka. Nie, panie, ja w cygańskie gry nie grywam. To może w winta? Nie, panie, ja grywam tylko w preferansa lub whista z atutem. Jegomość się uśmiechnął drwiąco i dodał złośliwie: »Pan dobrodziej zapewne gdzieś z puszcz litewskich... my już nie tak zacofani« —
Błazen! przedstawiciel postępu karcianego! Poczciwy preferans tych trutniów już razi, a cóż milszego być może, jak po trudach całodziennych odpocząć sobie przy skromnej pulce po dziesięć punktów za grosz? Przy preferansiku człowiek się nie zmęczy, przeplata go rozmową i anegdotami, a te winty i taroki, to czysta praca, nużąca umysł, — ani chwili nie ma odpoczynku! Ma tu dobrze być na świecie, kiedy byle urwipołeć urąga poczciwej zabawie ojców. Z »puszcz litewskich«, drwił sobie skurczypałka. Oj warto byłoby z puszcz litewskich przywieźć dobrego dębniaka na takich, jak ty farmazonów. Tfu! szkoda mojej irytacyi.
Powróciłem do chałupy zły, jak djabli. Postanowiłem tu przebyć dwa tygodnie, a co raz postanowię, tego zwykłem dotrzymać. Ale czuję, że mnie siły opuszczają i żółć się wylewa. Przytem w żołądku jakieś kwasy — jeszcze nabawię się kataru żołądka — przywiozę sobie prezent z Zakopanego. Towarzysz mój także jęczy, dostał biedak boleści...
A tom się ubrał!









  1. Tego rodzaju opieka już dziś nie istnieje.
  2. Grobowiec Chałubińskiemu wystawiła później rodzina.
  3. Nieboszczyk Sabała do dziś dnia ma jeszcze swych biografów.
  4. Dziś jest już nowa restauracya.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Bartoszewicz.