[100]LIST TRZECI
Zamczysko opuszczone w jeziornych fal rozświeci
cieniście w nurtach śni od wielu już stuleci —
smukłe, milczące wieże czernią się w ponadborzu,
kołyszą się jak mroczne sny na niezgonionem wód przestworzu;
— przez wytłuczone okna widać ogłuchłe komnaty,
firanki zdarte wiszą w pustelni sal szroniatej —
księżyc omlecznia pola, krajobraz się bezmierni
tu srebrny, groźny tam — w atramentowej czerni;
u bram olbrzymie dęby na dumnej stoją straży,
pamiętne szczęsnych dni, kwiecistych wirydarzy;
w nadbrzeżnych oczeretach łabędzie śnią bieliste,
(w ciszy — jak mowa wspomnień — śklą kręgi okoliste)
oto majestatycznie podnoszą skrzydła białe
i prują toń przymgloną jak lustro wypłowiałe,
trzciny się nachwiewają w zadumie pól spłoszonej,
w ściernisku zagrał świerszcz z bezwładu obudzony —
powietrze się rozwieśnia i wonnie w czerwiec zmienia —
— przed kratą narożnika — tam — rycerz śle westchnienia,
a okno całe w kwiatach! — w nadobnych myśli wtórze
płoną w oplocie liści czerwone, wonne róże —
— czar nocy serce okuł — — więc rycerz lutnię stroi
by miłość swą wyśpiewnić i piękno pani swojej:
„o ukaż się jak ongi w jedwabnej sukni złotej
utkanej z gwiazd promieni przybranej w skry‑klejnoty,
o niechaj jeszcze raz przed czarem wzrok zasłonię,
gdy w złocie włosów twych skwitają białe dłonie;
o przyjdź najdroższa ku mnie — wiązankę rzuć uschniętą,
wiązankę polnych kwiatów do piersi w dzień przypiętą —
[101]
— na struny kwiaty rzuć by cichą pieśń wyłkały —
— o, spójrz jak cudna noc! — jakoby śnieg spadł biały — !
O pozwól wejść, o piękna, do cnej komnaty twojej —
niech łoża twego woń szaleństwem mnie upoi;
Amor, wieczyście baczny, wstydliwość uszanuje
i fijołkową lampę przeźroczą mgłą zasnuje”.
Zadrżały pnące róże, zmąciły srebrną ciszę,
zieleń u krat okiennych leciuchno się kołysze;
— zpoza okratowania — przez zielne róż gęstwisko
zjawia się doskonałe anielskich snów zjawisko —
czerwoną rzuca różę — na wargach palec kładzie —
przechyla się — z rycerzem w szepczącej trwa naradzie...
Najpierw ją wiodą kroki w głąb domu przyciszone,
a potem ją unoszą sandały uskrzydlone
ku niemu; — oto stoją podobni jasnym zwidom,
oboje piękni, młodzi — o siebie wsparci idą!
Przy zacienionym brzegu — do wąskiej schodzą łodzi,
wiatr z lotnym żaglem igra, płonące lica chłodzi.
Wraz z wielkiem szczęściem mała łódź w świat nowy ich poniosła,
w srebrzycy bezszelestnych wód pluskają zwinne wiosła...
Bezbrzeże fal chwyciła w sieć wysoko lśniąca pełnia,
cała się przestrzeń tli i śkli i niepojęcie zwełnia —
perlą się bezdna, grzywy skrzą, migotem bliż jaśnieje,
wieczności nieprzebrany sen w skrach fal fosforycznieje;
pogłębia się obecność barw, zawodzia się zbliżają,
fale jeziorne, siny brzeg coraz się powiększają —
już olbrzymieje czarny bór wynagla się i zbliża,
olbrzymi księżyc wzmaga krąg — ku ziemi się naniża,
[102]
cieniste lipy wonny kwiat w źródlanej topią wodzie
i drżą w ten bezszelestny czas, na przedjutrznianym chłodzie;
— na złotowłosą srebrny czar cichutko się zsypuje,
— miłowanego drżeniem rąk lękliwie obejmuje —
głowę skłoniła mu na pierś — a usta jej szeptają:
„— jakże twe słowa, miły mój, przedziwnie mnie wzruszają,
w jasyr mnie wziąłeś — czucia twe nieznane dla mnie zdroje,
ogrom zwycięski tęsknot twych — oto jest szczęście moje.
Głosu twojego słodka moc! — Zdobyła mnie twej mowy siła,
jakoby dawnych czasów baśń urokiem cudnym mnie spowiła;
twój chłodny wzrok, twe sny, nadzieje
oto co we mnie szczęściem dnieje!
Pozostań przy mnie, niech twój wzrok odemnie się już nie odwraca
wierne patrzenie w oczy twe oto dozgodna moja praca —
póki ócz moich blaski tlą. — Cudny szum idzie nad falami,
z gwiazdami gada serce wód ponad naszemi miłościami —
— ciemnice borów, lasy, góry, błękitniejące w mgle krynice
szepcą ze sobą mową świtu i nasze głoszą tajemnice —
— słońca, planety tam błyszczące w wiecznych przestrzeniach nieb bezmiernie —
ziemia i woda — wszystko wkoło kocha nas czule, kocha wiernie;
— puść wiosła z rąk! łódź nasza niechaj sama płynie,
niechaj nas niesie kędy chce po nienazwanej mórz głębinie,
choćby i przystań miała być w czeluściach mroku i w niebycie —
spojeni z sobą bądźmy tak po wieki już, na śmierć i życie!“
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
O wyobraźni, wyobraźni! — Gdy tobą jestem nawiedzony
lot mnie unosi ponad ziemią w świat wielki, wolny, niezmierzony.
Cóż to widziałeś, przyjacielu, o czem mówiłem dziś tak śmiało — ? —
w czternastym wieku tylko tak wszystko się ładnie‑składnie działo.
[103]
Lecz dzisiaj wyobraźnia twa niechże, pamiętaj!, nie swawoli —
nie możesz dziś do dziewy swej umizgać się dowoli,
nie możesz żądnie objąć jej, usta z ustami spoić,
ni patrzeć w ciepłe oczy jej i szczęściem troski koić.
Bo jakże — ? — zważ! zaledwie się stęsknione dłonie dotykają,
już wchodzą ciotki i wujenki, już drzwi się zewsząd otwierają —
już w ziemię patrz, opuszczaj wzrok, boś winowajcą przecie,
bo dla miłości niema dziś zacisza w całym świecie.
Stoisz a wkoło mumji krąg, zwany, wszak wiesz, rodziną,
która nie znała wczoraj cię, poznała przed godziną —
i powieściowo srożysz wąs i papierosa palisz —
narzekasz na współczesność — ach, — wyborną kuchnię chwalisz...
Nuży mnie, nudzi życie — tak bezużyteczne,
praca, gorycz i nędza, uganianie wieczne.
Czyż rzekę łez trza wylać, czyliż ma być błędem
to co dla ptaków leśnych jest żądzy popędem — ?
Nie my działamy — inny ktoś pragnienia snuje
i naszą wargą mówi, sercem naszem czuje;
byt nasz płynie przed siebie jak za falą fala —
on jeden, on Demiurg stąd się nie oddala;
o obcości w kochaniu nic zgoła nie wiecie —
chcecie cudów! — a głupstwo chwyta was w swe siecie.
Wszakże prawo natury kusi was namową
na kołyskę pokoleń, na nienawiść nową;
wasz śmiech rodzi płacz dzieci, wieczne narzekanie,
jeszcze was wnuków czeka słuszne przeklinanie;
kukłą jest tylko człowiek — i cnoty i grzechy
są skrzeczeniem papugi — i znikąd pociechy,
[104]
— ręka Wielkiego Mistrza poza kulisami
w ruch wprawia tępe lalki — z tajnemi sznurkami
poraz tysięczny głucha sparza cię konieczność;
jak dziś — będziecie skakać i działać — po wieczność!
A ty — ? — Gdy cichy księżyc srebrzy dębów czuby
czyż będziesz w naiwności znów tęsknić do swej lubej — ?
czyż będziesz na ulicy stać w śnieżycy i we wichrze —
przed odsłonionem oknem snuć marzenia swe najcichsze — ?
czyż cierpieć będziesz, że tam ktoś w głupawej galanterji
paplaniem wciąż pobudza ją do śmiesznej koketerji — ?
Usłyszeć chcesz ostrogów brzęk — ? — jakże się puszą i kozaczą! —
a teraz, zakochany, spójrz! — jak to miłośnie na się patrzą!
ona coś szepce — a on jej naznacza schadzkę, uśmiechnięty —
przemarzły — chceszże jeszcze stać — na dudka wystrychnięty — ?
Kochasz! — a wielka miłość twa nieukojona trwa — bezcenna;
ona kaprysem się kieruje i jako kwiecień tak jest zmienna!
ona ci kradnie zdrowy sens — krzywi się na cię, gardzi...
a ty podziwiasz cięgiem ją i kochasz coraz bardziej —
jak zimny posąg, który nas napełnia podziwieniem!
O głupcze! — jakżeś śmieszny jest z tem nudnem rozmarzeniem!
Jam także o dziewczynie śnił, która me troski podzieli,
przy boku moim będzie stać i życie przeanieli,
która rozumieć będzie mnie jak nigdy nikt na świecie —
zdumieje ludzi piękna baśń o przecudownej kobiecie!
Minęło, prysnął pusty czar, pieśń stara się kołacze
o ciszy wiecznej, w której już na wieki mrą rozpacze.
[105]
Pęknięte struny; moja gra nieskładnem drży pieśnieniem
jak poszum zły podziemnych rzek nakrytych turni cieniem.
Jedynie czasem czysty ton wichr niesie nad oparem
i pogrzebowa wstaje pieśń — ów carmen saeculare;
pozatem dziki, głuchy dźwięk zawodzi i boleśni —
niestrojny akord ciągle brzmi i huczy w mojej pieśni.
Burza rozwala chory mózg — ogniście spąsowiała —
strzelista o wieczności pieśń — i ona paść musiała...
Kędyż te czyste jasne dni, z których natchnienia moje trysły — ?
strzaskana lira, — zmilknął śpiew, — mistrz, mistrz postradał zmysły!!
|