Wybór poezyj i poematów/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mihail Eminescu
Tytuł Wybór poezyj i poematów
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1933
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emil Zegadłowicz
Tytuł orygin. Culegere de Poezii și Poeme
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MIHAIL EMINESCU
WYBÓR POEZYJ
I POEMATÓW
W PRZEKŁADZIE
EMILA ZEGADŁOWICZA
ZE SŁOWEM WSTĘPNEM
MIKOŁAJA JORGI
ORAZ Z ESSAYEM BIOGRAFICZNYM
I. L. CARAGIALE









WARSZAWA — 1933

NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA





MIHAIL EMINESCU
CULEGERE DE POEZII
ȘI POEME
TRADUSE DE
EMIL ZEGADŁOWICZ
CU O PREFAȚĂ DE
NICOLAE IORGA
SI CU UN STUDIU BIOGRAFIO DE
I. L. CARAGIALE









VARȘOVIA — 1933

EDITURA F. HOESICK






Autorowi „Piotra Kierpiecia“

Aronowi Cołrusowi

przekład niniejszy
z serdeczną przyjaźnią
przypisuje

TŁUMACZ




 

[1]



OD TŁUMACZA

Zapowiedziany w pierwszym wydaniu „Tematów rumuńskich“ tom przekładów poezyj Michała Eminescu — leży przed wami.
Życiorys krótki tego tragicznego człowieka i niepokojącego poety znajdziecie również w „Tematach“ — niema powodu aby go tutaj powtarzać.
Niniejszy wybór poezji poprzedza słowo wstępne Mikołaja Jorgi; któż bardziej powołany do mówienia o wielkim poecie jak nie ten niestrudzony propagator i znawca doskonały najwyższych wzlotów poetyckich narodu rumuńskiego — ? —
Celem najdogodniejszego wprowadzenia w krąg myśli, uczuć i groźnych zamieszek Eminescu — damy Czytelnikom za chwilę bardzo wnikliwą i wyrazistą impresję przyjaciela poety — Jona L. Caragiale — sławnego dramaturga rumuńskiego.
To wystarczy. Reszta — najlepsza i najistotniejsza — tkwi w utworach samych.
Poprzestańmy więc na tych kilku słowach: — oby wam ta poezja dotykająca jednem skrzydłem życia i jego komplikacji, a drugiem wieczności i jej jednolitości — stała się tak bliska, jak mnie; — szczęście obcowania z nią było dla mnie jedną z najpiękniejszych, najszlachetniejszych rozmów w życiu; — czyż to, że odkładam w tej chwili pióro z żałością iż już się skończyła — nie jest dowodem jej wysokiej próby — ? — Zapewne tak!
Poeto! — zaledwie Cię poznałem, już Cię i żegnać muszę. Taki Twój meteoryczny los — za życia i po śmierci; narzucasz swe przeznaczenie wszystkim, którzy w orbitę Twego płomiennego pędu wejdą choćby na chwilę!

Gorzeń — Górny, 7 lipca 1932 r.





JON L. CARAGIALE:
NIRWANA

Minęło już od tego czasu przeszło dwadzieścia lat. Mieszkałem wtedy w domu, w którym gnieździł się pewien aktor, zajmujący w miesiącach letnich stanowisko dyrektora teatru na prowincji. Wyraj aktorów właśnie-co się skończył; — jesień — ptaki wędrowne powracały do gniazd.
Aktor, o którym mowa, widywał mnie stale w otoczeniu książek (byłem istotnie wtedy molem książkowym); — dnia któregoś rzekł do mnie — nie bez pewnej dumy: — „pan, widzę, lubi literaturę... w mojej trupie mam również młodzieńca, który dużo czytuje, a jakże; bardzo wykształcony — umie po niemiecku i ma wielki talent — pisze wiersze! — Ułożył dla nas wspaniały kuplet; sądzę, że poznanie go sprawi panu przyjemność“.
I opowiedział mi, jak tego młodego smyka poznał w hotelu w Giurgiu, gdzie był czemś w rodzaju chłopca do posług; najczęściej jednak leżał w sianie i czytał głośno Schilera.
W stajni obok żłobu stał kufer wypełniony po brzegi niemieckiemi książkami — to była bibljoteka tego, pożal się Boże, kaduka.
Zresztą był bardzo pilny, posłuszny, uczciwy — krótko mówiąc, charakter dobry wyzbyty docna złych skłonności. — Nie był tubylcem; pochodził, jak sam mówił, zdaleka; lecz skąd? — nie chciał powiedzieć. Znać było, że z zacnego wywodził się gniazda; kto go tam wie, co go skłoniło do opuszczenia rodzinnych stron.
Otóż mój aktor zaproponował mu posadę suflera z gażą miesięczną siedmiu dukatów. Parobczak zgodził się skwapliwie. Zabrał swoją bibljotekę — no, i jest dziś w Bukareszcie; właśnie dzisiaj wieczorem musi zajść do niego, niby do dyrektora — mogę go więc poznać.
Z niecierpliwym niepokojem oczekiwałem wieczoru. Nie wiem dlaczego, wydało mi się, że ten młody awanturnik to jakiś niezwykły stwór, bohater poprostu, człowiek o wielkiej przyszłości.
Ponieważ poznałem jego drapieżną antypatję do mieszczańskiego trybu życia, wyobraziłem sobie, że jego pogarda dla dyscypliny społecznej jest niezbitym dowodem, iż w człowieku tym poniewiera się coś lepszego i znaczniejszego niż w tych stereotypowych, wysztampowanych duszyczkach, które liczy się na kopy. — Zasadniczo samo postawienie takiego zagadnienia było oczywiście mocno ryzykowne; na tej przesłance zbudowane domniemanie, że mianowicie wybitna indywidualność pod każdym względem musi się różnić od reszty ludzi — mogło również być mylne — jednakże w tym naszym specjalnym wypadku okazało się słuszne.
Wszedł młody mężczyzna; piękność w każdym calu! — rysy klasyczne, wybitne — w obramieniu długich, czarnych włosów; duże, jasne czoło, olbrzymie oczy (przez te okna duszy wyraźnie dostrzec można było, że tam ktoś mieszka!), — wreszcie: łagodny, melancholijny uśmiech. — Ogólne wrażenie: świętego młodzieniaszka, który oto zstąpił ze starej ikony; pozatem: zdecydowana predestynacja do cierpień; w rysach zdały się być wypisane przyszłe udręki żywota.
„— jestem Mihail Eminescu“ —
Tak go poznałem.
Ileż zagadnień filozoficznych poruszyliśmy w tę długą pierwszą noc! — to się nazywa wytrwałość siedemnastoletnich szczeniaków!
Cóż-za entuzjazm! — A wesołość!
Pewne jest jedno: nie oszwabiła mnie wyobraźnia! — to było naprawdę cudowne dziecko!
Któregoś dnia zaznajomił mnie z literaturą niemiecką, którą się tak zachwycał.
„— jeśli pan tak kocha poezję, powinien pan pisać — powiedziałem mu; — „zresztą wiem, dodałem, że pan istotnie wiersze pisze“ —
„— owszem pisuję nieco“ —
„— sam wprawdzie nie mam talentu poetyckiego, lecz bardzo lubię poezję; — proszę, niech mi pan przeczyta jakiś swój utwór“ —
Eminescu zgodził się chętnie. Był to poemat poświęcony pewnej aktorce, w której się kochał... treść przypominam sobie, jak przez mgłę; pamiętam tylko tyle, że była tam mowa o jakimś niezmiernie bogatym królu assyryjskim który popadł w nieszczęście z powodu nieodwzajemnionej miłości... coś w tym rodzaju. Jeśli się nie mylę, ukazał się ten utwór w r. 1868-mym lub 1869-tym w bukareszteńskiej „Familia“.
Nazajutrz wieczorem spotkaliśmy się znowu. Napadła go jakaś chandra; przez cały dzień smęcił. Owa aktorka nie chciała się w żaden sposób wzruszyć niedolą króla assyryjskiego. Eminescu był milczący i upadły na duchu; upór, na jaki natrafił wzburzył go i przygasił. Napróżno prosiłem go aby mi znów jakiś wiersz przeczytał — a, choćby i ten sam, który już znałem; — nie! — Wyszedł wcześnie; — gdy go następnego dnia przedpołudniem odwiedziłem — spał jeszcze. Zbudziłem go. — Cały smutek jakby ręką odjął! — ba, zdało się, że Eminescu weselszy jest niż przedwczoraj! — Przez cały dzień śmialiśmy się i baraszkowali; mówił o starożytnych Indjach, o Dakach, o Stefanie Wielkim, a nawet zaśpiewał mi „dojnę“.
Doznania króla assyryjskiego przestały go interesować; w spokoju ducha zażywał „bogactw i blasków“ tego nababa.
Takim-to poznałem go onego czasu — takim też pozostał do ostatnich zdrowych chwil swego życia; wesoły i smutny, wylewny i skryty, łagodny i szorstki, z lada drobiazgu zadowolony, a właściwie wiecznie z wszystkiego niezadowolony, powściągliwy jak pustelnik, to żądny uciech życia; uciekał od ludzi i szukał ich; obojętny jak stary stoik, to drażliwy jak histeryczna panna. — Przedziwna mieszanina! — usposobienie szczęśliwe dla artysty, — dla człowieka — klęska!
W następnym roku, wiosną, podróżował z wędrownym teatrem po Mołdawji.
Napróżno w jesieni oczekiwałem Eminescu — aktorzy wrócili bez niego. — Ojciec jego osiadły w Botoszan odnalazł wreszcie ekscentrycznego uciekiniera i troszkę z jego wolą troszkę poniewoli zabrał go do domu; — później wysłał go do Wiednia.
Wtedy-to natrafiłem w pismach na wiersz: „ideał gaśnie w mrokach świata, świata, którego niema“... Eminescu dotrzymał obietnicy: młodzieniec wyrósł na wielkiego poetę.
Później nieco spotkałem się z nim ponownie; zatrzymał się wraz z bratem oficerem w Bukareszcie. Tego samego wieczoru wyjeżdżali — on do Wiednia, brat do Berlina.
Ten oficer, starszy brat Michała, był również pięknym mężczyzną; usposobienie miał łagodne; podobieństwo pomiędzy braćmi było pod każdym względem uderzające! — Odjeżdżał, jak się rzekło, do Berlina. Po kilku miesiącach nadeszła wiadomość, że talentem militarnym wprawił całą akademję wojskową w zdumienie; egzamin zdał z tak znamienitym rezultatem, że ówczesny marszałek Moltke zainteresował się gorąco młodym wojskowym i postanowił go zamianować adjutantem. — Aby ten nadzwyczajny sukces ukoronować udał się młody oficer do swego mieszkania i — wpakował sobie kulę w łeb; celnie; ani strzępka listu nie pozostawił.
Po wielu latach rozmawiałem z Eminescu o tem tragicznem zdarzeniu; powiedział: „to i lepiej; mędrszy był niż my!“ —
Minęło kilka lat — do Bukaresztu przyjechał ojciec poety. Był-to nadzwyczaj miły, jowialny, oryginalny starszy pan. Ubił co dopiero niezgorszy interes i przybył do stolicy, aby synowi kupić ubranie i zegarek, a równocześnie dać mu sto dukatów, które drogą jakiegoś-tam spadku przypadły Michałowi.
Wtedy-to zapytałem Eminescu czy jego matka jeszcze żyje. Umarła. — Z przygnębienia jakie nim, gdy mi to oznajmił, owładnęło — wyrozumiałem, że z śmiercią matki wiążą się dlań wspomnienia bardziej posępne i okrutne niż zwyczajnie przy śmierci bywa — wspomnienia nietylko bolesne, lecz jakby nadwyraz przykre.
Później również dowiedziałem się, że jedna z jego sióstr, która go gorąco kochała — wstąpiła do monasteru, gdzie dotychczas (1889 r.) przebywa; biedne to dziewczę było ułomne od dzieciństwa.
I pomyśleć, że jeszcze istnieją ludzie, którzy z upodobaniem wmawiają nam, że tragizm i nieszczęście Eminescu były skutkiem jego rozpusty!
W samej rzeczy był to człowiek, że tak powiem, bezładny, lecz absolutnie nie rozpustnik. — Przeważna część „normalnych“ ludzi sądzi, że materjalne uciechy życia są ich wyłącznym przywilejem, i, że wyjątkowi ludzie nie mogą posiadać ich błędów.
Eminescu miał temperament nieprawdopodobnie nierówny; gdy nim jakaś namiętność owładnęła to było to dlań niepojętą męczarnią!
Ileż razy byłem jego powiernikiem!
Ponieważ był wyzbyty wszelkiego życiowego sprytu, zdarzało się (aż nazbyt często), że powodzenie nie kroczyło jego śladami... W takich momentach opanowywało go straszliwe wzburzenie, zmagało go napięcie uczucia, spalał go ogień zazdrości — wszystko to aż nazbyt wyraźnie wskazywało na rychłe załamanie się tego niepospolitego umysłu.
Gdy go rozterki docna wyczerpały — zamykał się w pokoju i spał snem niemal śmiertelnym; — po dwuch­‑trzech dniach pojawiał się wśród nas — spokojny jak owa „Gwiazda Wieczorna“ — „nieśmiertelny i chłodny“.
W chwilach takich z wspaniałą wymową rozwodził się o buddyzmie i Nirwanie — ostatecznym celu Buddy­‑Sakiamuni.
Takie-to właśnie niezmiernie silne wstrząśnienie zaatakowało go w ostatnich momentach jego świadomości; — wiedzieliśmy, że zbliża się koniec.
Po tym wstrząsie nie zamknął się już, jak zazwyczaj w swej pracowni — aby spać i zbudzić się „gwiazdą wieczorną“; zarwało się w nim wszystko, ogarnął go oszalały pęd: — naprzód! — naprzód!... aż padł pod miażdżącemi razami wroga, który zamieszkał w nim jeszcze w łonie matki.
W Eminescu, potomku starego rodu, rozegrała się rozstrzygająca walka pomiędzy płomiennością podniosłego życia, a zarodkiem zupełnego zniszczenia — walka pomiędzy genjuszem a obłąkaniem.
Straszliwa walka! — droga wiodąca do Nirwany bolesna i bohaterska zarazem. Zważcie: w najbardziej chorym mózgu — najjaśniejszy intelekt!, najbardziej udręczony duch w ciele docna zmarnowanem! — I jeśli płakałem, gdy go przyjaciele i wrogowie, czciciele i zazdrośnicy odprowadzali pod „świętą wierzbę“ — doprawdy, nie śmierć jego wycisnęła mi łzy! — nie śmierć — lecz udręka jego życia — i wszystko to, co ten niezmiernie wrażliwy człowiek wycierpiał, z powodu warunków opacznych, przez ludzi i przez siebie samego.
Eminescu wycierpiał wiele; i głodu doznał poddostatkiem, i chłodu; — lecz nie ugiął się nigdy; odlany był z szlachetnego, rzadkiego, wyjątkowego kruszcu.
Pokolenia za pokoleniami — z zachowaniem uroczystej pompy — pójdą tą stromą drogą, która wiedzie do Szerban­‑Woda na smętarz; pójdą i ci — a tych najwięcej, — którzy nicością wypełniają czas swego bytowania na ziemi; — i cóż — ? — nierychło znajdzie się duch, który dorówna Michałowi Eminescu.
Niechajże to serce tak bardzo na pokuszenie wiedzione spoczywa w spokoju!
Natchniony buddysta jest już szczęśliwy: wszakże wrócił do Nirwany, o której tak pięknie pieśnił, której z utęsknieniem pożądał; — wrócił — zapóźno dla siebie — dla nas nazbyt wcześnie...





ŻE UMRZEĆ MAM...
ODA

Że umrzeć mam — przenigdy światom nie uwierzę.
Jam wieczna młodość — wieczny sen w girlandy gwiazd i róż spowity;
wbijam wzrok w słońce! — W sercu mem przepych i szczytów szczyty:
ja sam!

Wtem... drogę mi zagradza cierniowych głogów zasiek.
Koronę bólu dźwigam — pomny cierpienia słodyczy!
Już tonę bez pamięci w złowrogiej topieli goryczy
nieubłaganie!

Świszczą dokoła strzały — ból zwija w kłąb centaury,
zewsząd mnie jad zatruwa, jak szata Dejaniry.
Już gorze we mnie duch! — O, nie ugaszą go przewały, wiry
oceanicznych wód!

Tak żegnam się z nadzieją — marzeń mnie zżera zmora,
powiodła mnie na stos — dziś w krwawych mrę płomieniach...
Czyliż z popiołów wstanę — czyż wzlecę w jutrznianych przestrzeniach
jak Feniks?

Pierzchajcie lęki! — Mamidłom próżnym kres!
Nie wszystek spłonę — nie! — Przybywaj serc otucho
bym mężnie idąc w śmierć — powrócił z wielką skruchą
do siebie — sam!



PRZEZ FALE, PRZEZ ZAWIEJE....
PONAD SZCZYTAMI...

Ponad szczytami księżyc srebrnieje,
sennemi liśćmi las szeleścieje —
kępa olch starych we mgle sinieje,
dźwięcznego rogu odzew smętnieje.

Dźwięk pod srebrzycą płynie miesiąca —
ciszej — i dalej — drzew czuby trąca — —
a moja dusza wciąż bolejąca
ku wiecznej śmierci zmierza — tęskniąca.

Czemu nacichasz w srebrnym rozłogu
zamilkający, kochany rogu — ? —
zagraj raz jeszcze, jeden raz jeszcze
niechaj twym dźwiękiem serce upieszczę.



LAS

Czemuż chwiejesz się, mój lesie?
— tak bez wichru, tak bez wiewu
każdy konar, gałęź — gnie się —

Moje drzewa się zginają,
moje lata umykają —
dni się krócą, noce dłużą —
niepokoje pnie motają,
wichry liście drżące burzą
i pieśniarzy wypędzają —

Lato przeszło, zima blisko —
otom jest: wichrów igrzysko!
Przeczże nie mam się nachwiewać —
— ptaki już przestały śpiewać,
a jaskółki gromadami
przelatują nad wierchami
i sens życia w dal unoszą —
spokój płoszą, szczęście płoszą —
mkną i czernią się tak społem
ponad widnokręgu kołem —
mkną jak chwile — w skrzydeł chrzęście —
i mijają jak me szczęście — —
— oto w doli tak sierocej
trwam pożółkły w chłodnej nocy —
cóż zostało mi — ? — tęsknota,
która sny w gałęziach mota...



DIANA

Czegóż ty szukasz w noc miesięczną,
gdy srebrną łuską drżą ruczaje,
gdy szczebiotaniem, pieśnią dźwięczną
kołyszą się uśpione gaje — ? —
Śród liści słychać zwoływania,
naszepty ciche i zwierzania —
przelotne, zwiewne całowania —
— przemyka w lśnieniu cień do cienia.

Stara melodja wciąż powraca,
jawi się prawda wieków wielu,
wre utajona nurtów praca,
fala za falą mknie bez celu —
— nową zielenią las się mieni,
wiosna się w nowe stroi szaty —
— ty tylko błądzisz po przestrzeni
jako Endymjon śród poświaty — ? —

Samotni twoja zjawa szuka
pośród ruczajów i kamieni
— słuchasz co mówi buk do buka
i śnisz w oplocie ziół i cieni —
— pośród płonących zorzą dębin
zaczarowanej czekasz chwili,
w której z omglonych, zimnych głębin
jeziorna wróżka się wychyli.


Oto z gałęzi dygotania
dłoni się jakiejś kształt poczyna —
wysmukła dziewa się wyłania
i łuk złocisty już napina — —
— magicznym szlakiem mknie na łowy
i znika pośród pni podcienia —
— na bladej ścieżce śródłąkowej
gasnących blasków mrą westchnienia...



DO GWIAZDY

Do gwiazdy, która rozbłysła
szlak mknie długi prze bezdenie —
tysiąc­‑tysięcy lat potrzeba
by nas doszły jej promienie.

Może już dawno zapadła
w chłonące wieczności rozchwieje,
a oto oczom naszym
dopiero dziś jaśnieje.

Obraz gwiazdy, która zmarła
mówi mądrościami dwiema:
niewidoczna — wszak istniała —
gdy widzimy — już jej niema!

Tak, gdy żary pragnień naszych
niepamięci mrok zasnuje —
blask zgaszonych namiętności
wciąż nas jeszcze prześladuje.



PRZEZ FALE, PRZEZ ZAWIEJE...

Ach! — ileż to okrętów
co wypłynęły w oddale
rozbija się o rafy —
przez zawieje, przez fale.

Ach! — ileż to ptaków wędrownych
co opuściły knieje
umiera na wyraju —
przez fale, przez zawieje.

Gdy cię senna zjawa kusi
ty tej złudzie nie wierz wcale,
otumani cię, uwiedzie
przez zawieje, przez fale.

Nigdy spraw tych nie ogarniesz,
które stroją ból w nadzieje,
— pieśń ulata, wiecznie krąży
przez fale, przez zawieje.



JUTREM ŻYCIA DZIEŃ SIĘ ZWIĘKSZA...

Jutrem życia dzień się zwiększa,
dzień wczorajszy życie mniejszy,
— wszakże zawsze masz przed sobą
jeden tylko dzień — dzisiejszy.

„To“ zastąpić może „tamto“,
„tamto“ mija — „to“ się rodzi —
— tak, gdy tobie słońce kona,
komuś właśnie słońce wschodzi.

Otoć się zdaje: nowe fale
na tensam brzeg wpadają zgrają,
że nowa jesień się wyzłaca —
...tesame liście z drzew spadają.

Wiosna się wonnym snem wyzwala
z zimowych lodem spiętych jarzem;
i sama śmierć — tak się wydaje —
nowego życia jest szafarzem.

Tak z mijających chwil rozbiegu
jedna się prawda lęże płona:
że wieczność sama sobą rośnie
i całym światem rządzi — ona!


Niechajże rok bieżący mija,
niech mrą godziny w mgle, w zasłuchu —
ty skarbu swego strzeż przezornie,
skarbu co lęże się w twym duchu.

Jutrem życia dzień się zwiększa,
dzień wczorajszy życie mniejszy,
— wszakże zawsze masz przed sobą
jeden tylko dzień — dzisiejszy.

Zwidzenia pełne nagłych olśnień,
które błyskanie w mroku kryśli —
te jedne trwają wciąż bez zmiany
w mrzących otchłaniach wiecznej myśli.



PÓŁNOC

Dzwon wydudnia północną godzinę zdaleka —
— sen, celnik życia, zwleka dzisiaj, nazbyt zwleka;
śmierć mnie prowadzić chce drogami, które znam, któremi chodzę
by śmierć i życie zrównać na wieczystej drodze —
lecz zastygły leniwie siły w myśli kołowrotku,
a język wagi znieruchomiał — tkwi w pośrodku...



TESTAMENT

Oto ostatnie me pragnienie —
umrzeć nad brzegiem morza,
gdy światło szeptem wabi cienie,
gdy dzień umyka w przestworza —

Obym miał cichy sen, spokojny,
wsłuchany w drzew poszumy —
skroś nocy wonią gór upojnej
oby gwiazd skrzyły tłumy —

Przepychów nie chcę — takie tanie! —
szych pomp niech mnie nie więzi —
— miękkie uwijcie mi posłanie
z kwiatów i młodych gałęzi.

Niech mnie nie żegna żal niewieści
natręctwem niewołanem —
— jesienią niechaj zaszeleści
deszcz liści nad kurhanem.

Tam, kędy wieczny ruch źródlany
struży i wodnie gada,
kędy przez zaplot jedlinowy
poświata błyszczy blada,


gdzie z hal dzwonienia wiatr nawiewa
rozdrgane we wszechświecie —
tam mi lipowe stare drzewa
zawonią świętem kwieciem —

tutaj ucieczkę przed udręką
zyszczesz, pielgrzymie, bez ocknienia —
śnieg grób nakryje biało, miękko —
grób, serce i wspomnienia.

Gwiazdy przez drzew rozchwiane wiechy
z nocnego lśnią posłania —
zda się — druhowie ślą uśmiechy,
przyjazne powitania.

Świat w nieprzerwanych żądz dzikości
toczy się burzy kołem —
— tymczasem w mojej samotności
już stałem się popiołem — —



KAMADEWA
KAMADEWA

By ukoić ból miłosny
żal zwierzyłem Kamadewie —
bogu, który czynił cuda
wychwalane w Indów śpiewie.

W pysznej zjawił się piękności,
na papudze szumnie zjechał —
lecz warg cudnych koralami
ironicznie się uśmiechał.

Zamiast grotów w swym sajdaku
zioła tylko miał trujące,
które rosną w żarze słońca
na Gangesu świętej łące.

Zmierzył z łuku — w pierś mnie trafił
czarodziejskim kwiatem — w serce —
odtąd ciągle we łzach żyję
i w tęskliwej poniewierce.

Tak mnie syn modrego nieba,
pocieszyciel zakochanych,
strzałą śmierci dotknął srodze —
niezliczone zadał rany.



WSZYSTKIE PTAKI W BORZE..

Wszystkie ptaki w borze
z gęstwiny, z leszczyny —
odlatują w zorzę,
w blaski, w rozświetliny —
tam, gdzie w śnie doliny
lustrzy się jezioro
pośród sitowiny —

Tą wieczorną porą
kołyszą się w fali
słońce wraz z miesiącem
i ptaki z oddali,
lśniących gwiazd tysiące,
jaskół gon ochoczy
i najdroższej oczy...



JEZIORO

Na jeziora modrej ciszy
kwitną żółte nenufary —
białe kręgi fal kołują,
pluszczą o burt łodzi starej.

Chodzę tam i sam po brzegu
myśli me się niepokoją —
— czyli przyjdzie — czy się zjawi
z oczeretów by być moją — —

by marzeniem urzeczona
ze mną wraz usiadła w łodzi,
by bez steru i bez wiosła
płynąć modro po bezwodzi —

by księżycem przesrebrzone
w dwie samotnie mkły godziny,
by najciszej drżały fale,
by najsłodziej grały trzciny — —

Nie nadeszła — ! — więc napróżno
droga srebrzy się w bezmiary —
— na jeziora leśnej ciszy
kwitną żółte nenufary.



JASKÓŁKI

Jaskółki na południe dążą,
uwiędłe liście w wichrze krążą,
winnice zwarzył zamróz srogi —
— niemasz od ciebie do mnie drogi!

W tęskniące wołam cię ramiona...
i wraz mój ból i smutek kona —
...kładę mą głowę na twem łonie....
...dusza w zachwycie słodkim tonie...

Pomnę ów czas, gdy nakształt cieni
szliśmy do siebie przytuleni —
przez rzeki wiodłem cię i głazy
ach! — tyle razy, tyle razy! —

Wszak są kobiety czarujące,
co żądze niecą w nas gorące —
lecz choć ludzkości są ozdobą
nie mogą się porównać z tobą.

Taką radością poisz duszę,
iż ból i troski zrzucić muszę —
— z gwiazd żadna czyściej nie świeciła
jak ty, o miła, — moja miła!

Coraz się dni jesienne krócą,
drzewa ostatnie liście zrzucą,
ziemię okrywa kir żałobny —
— niemasz dróg do mnie od nadobnej!



GDY GAŁĄŹ W OKNO ME UDERZY...

Gdy gałąź w okno me uderzy,
gdy w drzewach wicher szuści —
do ciebie, miła, myśl ma bieży
z ponurej snów czeluści.

Nagle się zlustrza toń jeziora —
blask zewsząd niesłychany — ! —
— zleczona dusza moja chora,
zleczone serca rany!

Gdy czarne chmury na wschód dążą
po księżycowem niebie —
myśli me nieustannie krążą
miła, wokoło ciebie...



ULICZKA

W tejsamej, małej uliczce
księżyc do okien puka —
— lecz ciebie przez ramy i szyby
napróżno wzrok mój szuka.

Jeszcze tesame drzewa
mają się kwieciem stokrotnie —
— lecz dawne, przelotne godziny
minęły bezpowrotnie.

Inne myśli tobą rządzą,
odmienione oczy twoje —
—- dziś samotną idę drogą,
którą szliśmy wraz, we dwoje.

Jakże zwiewnym ongi krokiem
przyszłaś ku mnie pocichutku —
— czarem twoim zakwitały
rozwonione bzy w ogródku.

Na mej piersi cię tuliłem,
świat był jednem cudnem śnieniem —
mówiliśmy sobie wszystko
niemą mową serc — milczeniem.

Czasem słowo lub pytanie
całowanie przegrodziło —
— coś się tam na świecie działo,
lecz cóż nas to obchodziło — ? —


Ach! — czyż mogłem w snach przypuszczać,
że to trwanie szczęścia — chwilką,
że dziewczyńskie przyrzeczenia
to są płoche słowa tylko — ? —

Firankami wiatr powiewa,
tensam dzisiaj co i wtedy —
ciebie jeno w oknie niema,
droga pani, mojej biedy.



JAK? — CO?

Chociaż mijają znojne lata —
bez celu, miary — kocham ją —
— jednakim czarem mnie oplata
to: „nie wiem jak“ i „nie wiem co“.

Oszołomienie to, czy czary,
czy oczy jej urzekły tak — ? —
— wszak-ci jest zwykłej, ludzkiej miary,
lecz jakaś inna — „nie wiem jak“.

Dla mnie wciąż będzie anielicą,
czyli jest dobrą czyli złą —
jej wzięciem całem, tajemnicą
jest właśnie owo: „nie wiem co“.

Tak urzeczony niedorzecznie
radośnie depcę życia szlak —
— z jej oczu będę czytać wiecznie
to: „nie wiem co“ i „nie wiem jak“.



ROZŁĄCZENIE

Jakież, droga, pamiątki rozłąkę ukoją — ? —
ciebie jedynie pragnę, lecz tyś już nie moją;
cóż mi z róży, co w włosach twoich pąsowiała — ? —
jedną mam dzisiaj prośbę — byś mnie zapomniała.

Czyż ta pewność, że było szczęście i kochanie
miałaby mieć w pamięci wiekuiste trwanie — ? —
W rzece — chociaż tejsamej — wciąż nowe rwą fale,
pocóż więc te ustawne, nieodmienne żale —
skoro i tak żywotów naszych przeznaczeniem
być zaledwie snem cienia lub raczej snu cieniem.

Pocóż więc szept twej troski nademną ulata — ? —
pocóż dawno zmarłemu zmarłe liczyć lata — ? —

Czyli dziś czyli jutro umrę — wszystko jedno —
obym się w bezpamięci zanurzył bezedno,
obyś ty zapomniała o szczęściu prześnionem
i o mnie w śnie głębokim na zawsze zgubionym;
niechaj istnienie moje czarny cień nakryje
jakobym nigdy nie żył; niech myśli niczyje
nie spoczną na mnie — nawet twoje! — Wielkim szałem
— o, wybacz, droga, ciebie jedną miłowałem.

Ze zwróconą do muru pozostanę twarzą —
niechaj zamarzną ognie co w oczach się żarzą;
a gdy wpośrodku iłu sam stanę się iłem
któż odgadnie skąd byłem, kim wogóle byłem — ? —


Czyliż zdoła klasztorne i żałobne pienie
wymodlić dla mnie spokój, wieczne odpocznienie — ? —
— Jednak pragnę, by — nim się trumny zawrze wieko —
ktoś twe imię wyszeptał nad zmarłą powieką.

A potem za płot rzućcie zewłok mój, o mili —
spokojniej mi tam będzie niżeli w tej chwili!
Tedy na widnokręgu wstanie kruków stado
i zasłoni firmament krakającą zwadą —
z krańców ziemi zerwie się burza — w zawierusze
zwieje proch mój po polach, w wichry rzuci duszę...

A ty pozostań — kwiatów otulona dechem —
ze łzą w ogromnych oczach, z dziecięcym uśmiechem;
dziewczęciem trwaj — w dziewczyńskiej, wieczystej młodości...
— nie wspominaj — gdy będę sam bez świadomości.



DALEKO...

Przy kominku, bez ciebie, samotny, daleki
rozmyślam o mem życiu bezsczęsnem kaleki — —
zda mi się, że lat setkę przeżyłem bezmała,
żem-ci siwy jak grudzień, żeś ty zbyta ciała:
wspomnienia siępią w duszę niby deszcz jesienny
i budzą dni minionych smutek bezimienny.

Wichr uderza o szyby, deszcz mglisto szeleści —
snują się lasem myśli rzewne opowieści — —
— i oto z mgieł się, miła, wyłaniasz odnowa...
...twe zapłakane oczy... dłoń twoja lodowa...
zawisasz na mej szyi ożywionym cieniem —
wargi twoje coś mówią... i milkną westchnieniem...
Tulę cię do mej piersi — bezmiarze tęsknoty!
Usta nasze skuwają dwa nędzne żywoty...
Ach! — oby to wspomnienie zamilkło w mogile,
oby przepadły szczęścia doznanego chwile,
oby się noc nad tobą wieczysta zawarła...

Jestem samotnym starcem — tyś dawno umarła!



SONET PIERWSZY

Czas mi chce ukraść najświętszą godzinę,
w której ujrzałem ciebie — w lat pomroczy —
— z miłością zawsze wspominam dziewczynę —
— twe zimne ręce, twe ogromne oczy —

Wróć ukochana! Wskrześ swój głos uroczy —
niech w przystań ócz twych ciepłem życiem wpłynę,
niech w ich promieniu byt mój się przetoczy,
niech w wichrze pieśni skrzydła me rozwinę.

Zjawiasz się jeno w głębiach mego ducha —
bliskość twa szczęściem darzy i spokojem
jak zmierzch, co, ze snu gwiazd wstających, słucha.

Zachwyt mój jeno rozśmianiem jest twojem —
wzrok mój jaśnieje — noc umyka głucha —
tonę w bezmiarze — życie nie jest znojem!



SONET DRUGI

Gdy ziemię sen nakrywa i milczenie —
pełen słodyczy śpiew nabożny chłonę —
i wołam ciebie — — lecz czyż głosu drżenie
wskrzesi twe rysy zimne i zamglone — ? —

Czyliż rozświetlą ogromne zmrocznienie
twe cudne oczy, twe błogosławione — ? —
niech zmartwychwstaną lat minionych cienie,
niech święte wrócą dni z tobą prześnione.

Wejdź w dom cichutko, blisko, jaknajbliżej!
niech dobry uśmiech ku mnie się naniży —
mówić chcę z tobą westchnieniem, bez słów;

brwi mojej dotknij rzęsami długiemi —
w drżeniu zbliżenia trwać będziemy niemi — —
— na wieki zmarła, miłości!, wróć znów!



GWIAZDA WIECZORNA

Była królewna, dziewczę­‑cud,
— bajka się dawno wygrała —
królewski w niej się iścił ród
— piękna, wybrana, wspaniała.

Lśniła jak gwiazda pośród chmur
królewska jedynaczka —
i światu była jak ów wzór:
Matka Bożego Synaczka.

I oto teraz z pańskich izb
przyśpiesza żwawo kroku,
by z wieży — u niebiańskich przyzb
przywitać gwiazdę mroku.

Już patrzy w dal, jak wstaje z mórz
na gwiazd zbudzonych przedzie,
jak z toni zdradnych — wierny stróż —
okręty w przystań wiedzie.

W codzienny patrzy dziewczę skłon
na Hesperysa wiernie —
aż wreszcie... wreszcie także on
pokochał ją bezmiernie.


Na kwiatach dłoni wsparła skroń
snów omotaną rojem —
i zatęskniła strasznie doń
w maleńkiem sercu swojem.

Jakże przecudnie płonie tam —
od reszty gwiazd inaczej —
gdy na stojącą w czerni bram
srebrzystem okiem patrzy!



Aż dnia któregoś poszedł w trop
jej kroków wgłąb komnaty —
rozsnuł na ścianach blasków snop
i zmienił je w zaświaty.

Do łoża przymknął się jak sen,
jak wiew, jak mgła tak lekki —
ozłocił włosów zwiewny len
i musnął jej powieki.

W lustrach odbite światła drżą
i prześwietlają łono —
— lecz najcudniejszą owiał skrą
jej głowę w bok zwróconą —

Uśmiech rozchyla płatki warg,
lica radością stroi —
i pełna jeszcze ziemskich skarg
niebiańskim snem się poi.

Wzdychając — poprzez senny znój
przemawia pocichutku —
„o słodki władco, miły mój,
zważ przemoc mego smutku —


i zejdź i spuść promienną skrę
leciuchno, słodko, skrycie —
wypełnij myśl i serce me,
prześwietlij moje życie“.

Lucifer przejął szeptów żar —
przeognił się w świtanie —
— błyskaniem w brzask się skrzący wparł —
utonął w oceanie!

W otchłaniach wód się rozprzęgł ład —
wichrzeją mórz okraje —
z otchłani gdzie Hiperjon padł
przecudny młodzian wstaje.

I niby wonią, niby tchem
przez okno wchodzi ono —
gałązkę trzyma w ręku swem
sitowiem umajoną.

Jak kneź się niesie młody chwat,
z blond włosów ma koronę —
lśnią poprzez czerwień zwiewnych szat
ramiona obnażone.

Jak blady cień przez nocny mrok
twarz mgliści i bieleje —
idzie jak mara — jeno wzrok
życiem fosforycznieje.


„Przychodzę — usłyszałem hymn
rzucony przez przestworze —
niebo dalekie ojcem mym,
a matką mi jest morze.

Podjąłem mężnie wielki trud
w mrok schodzę z świetlistości —
z bezmiaru się zrodziłem wód
dla twej i mej miłości.

Pójdź ze mną, cudny skarbie mój,
i ziemi porzuć łono —
jam jest Hiperjon, światła zdrój —
o bądźże ty mi żoną.

Mam na dnie mórz krysztalny dwór
tam mieszkać będziesz wiecznie —
oceanicznych głębin chór
otoczy cię bezpiecznie“.

„Tak piękny jesteś jako sen
niebiańskich sfer osobo —
lecz do tajemnych krain den
nie pójdę nigdy z tobą.

Obce twe słowa, obcy gest
i martwe twoje lśnienie —
jam krwi obiegiem ciepła jest,
mnie mrozi twe spojrzenie”.



Jeden i drugi, trzeci dzień
przeminął i trzy noce
— w pobrzasku złotych gwiezdnych lśnień
Hiperjon w mgle migoce.

Oto wspomnienia rojem znów
nadobną nawiedzają —
z migotu niespokojnych snów
tęsknoty zmartwychwstają:

„o zejdź i spuść promienną skrę
leciuchno, cicho, skrycie —
wypełnij myśli i serce me,
prześwietlij moje życie“.

Usłyszał głos jak pobrzęk lir
i z bólu nagle zgliszczał —
— otoczył gwiazd bezładny wir
to miejsce kędy błyszczał —

W przestworzu kipi ognia war
płomieniem ziemię spala —
z chaosu, skwaru, chmur i par
rycerz się wraz wyzwala.


Na czarnych lokach gwiezdny wian
płonącą lśni koroną
przez bezgranicza idzie łan
przestrzenią zsłonecznioną.

Długi i czarny na nim strój —
jeno ramiona białe —
— ponurość stwierdza gniew i znój
oblicze sposępniałe.

Tylko wzrok jego, jakby mrąc
w rozwianej świetlistości —
zdradza niedosyt dwojga żądz
zgubionych w ciemnistości.

„Przychodzę, usłyszałem hymn
rzucony przez przestworze —
słońce dalekie ojcem mym,
a matką nocne bezdroże.

Pójdź ze mną wielki skarbie mój,
twej ziemi porzuć łono —
jam jest Hiperjon, światła zdrój —
o bądźże ty mi żoną!

O pójdź — bym w włosów twoich len
wplótł wian z litego słońca,
bym cię przystroił w gwiezdny tren
— nad wszystko błyskająca!“


„Jak demon pięknyś i jak sen
niebieskich sfer osobo —
lecz do tajemnych krain den
nie pójdę nigdy z tobą!

Twa miłość jak błyskanie burz
przeraża myśl spłoszoną —
twe oczy tną jak ostry nóż —
— rozpacze moje płoną!“

„Jakoż się zniżyć, powiedz, mam —
w twoim bytować świecie —
ja trud nieśmiertelności znam
lecz tyś śmiertelna przecie.“

„Jakichż mi trzeba zażyć słów — ? —
nawet ich sklecić nie umiem —
— lecz mów mi wszystko, jasno mów,
a może cię zrozumię.

Jeżeli chcesz bym na twój zew
twą boskość ukochała —
weź w siebie ciepłą ludzką krew,
śmiertelną istność ciała.“

„Żądasz nieśmiertelności mej
w zamian za czar, za siebie —
uczynięć dla miłości twej
— tak bardzo kocham ciebie.


Więc wejdę na szlak nowych dróg
i grzechu dźwignę brzemię —
przekroczyć chcę wieczności próg
i zstąpić na twą ziemię.“

Tak rzekł i od niebiańskich bram
zapada w mrok, w otchłanie —
w świat kędy nędza, ból i kłam
— na szczęsne miłowanie...



Wonczas niejaki Katal żył
przebiegły choć układny —
podczaszym był, z dworzany pił
przy każdej uczcie biesiadnej.

Królowej nosił długi tren
i dotrzymywał jej kroku —
podły był w dzień, lecz pełen wen
i zuchwałości w mroku.

Wargi miał jako wiśnie dwie —
rumianość lic — maliny;
— czatował; — wreszcie zakradł się
do pięknej Kataliny.

O, jakże kwitnie w chwale kras!
jak dumna cała postać!
— ejże, Katalu, dobry czas!
dziś musi twoją zostać!

Nadarza się sposobny kąt —
więc chwyta ją w ramiona —
„— mości Katalu — cóż za błąd,
wszakżem nie twoja żona!“ —


„Czemuż, gdy zewsząd wabi maj
chadzasz jak mniszka w kościele —
uśmiechnij się, całusa daj —
jednego! — tak niewiele!“

„Ach, nie rozumiem, czego chcesz —
umykaj prędko, skrycie —
kocham junaka niebnych leż
nad śmierć i ponad życie!“

„Ja cię nauczę pieśni krwi,
tę życia grę namiętną —
jeno mi gniewnie nie marszcz brwi —
posłuszną bądź, pojętną!

Gdy — jako ptasznik stawia sieć —
ramiona prężę do cię —
musisz, nadobna, także chcieć
trzymać i mnie w oplocie.

Niech przedsię patrzy tęskny wzrok
powieką pół­‑przymknięty —
— gdy cię przechylę lekko wbok
ty unieś nieco pięty.

Gdy ja ku tobie schylę twarz
ty swoją wznieś ku górze —
oczy się w oczy wpiją — aż
w miłosnym spłoną wtórze.


Jeśli chcesz poznać szczęsny raj
ramion ni ust nie żałuj —
na żer mych ust swe wargi daj
i całuj, całuj, całuj — “

Słucha, lecz słowa płoszy wstyd,
— zdumiona i nieśmiała
rozterki czuje w myślach zgrzyt:
chciałaby i nie chciała.

„Od maleńkości, mówi, znam —
zieloną, znam cię, dobą —
igraliśmy u zamku bram,
zgadzaliśmy się z sobą.

Lecz tam, gdzie się rumieni wschód
— od niezliczonych stuleci —
nad samotnością wielkich wód
cudowna gwiazda świeci.

Powieki kryją blaski ócz,
a płacz je znów rozwiera —
— gdy morze huczy w wirze tucz —
serce mi w piersiach zamiera.

Gwiazda się żarzy, — kocha mnie —
rozjaśnić chce mi drogę —
lecz coraz wyżej wznosi się —
dosięgnąć jej nie mogę.


Wskroś mnie przeszywa zimną skrą
jej światło migocące —
wiecznie-ci będę kochać ją —
w wieczystej z nią rozłące...

Dni moje czcze jak pusty step —
bez barwy, bez promienia —
i jeno nocą święty chleb
spożywam ukojenia.“

„Dziecinny mowy twojej skład...
chodź ze mną, porzuć baśnie —
zaginie po nas wszelki ślad
i imię nasze zgaśnie.

Przed nami szczęścia tęczy łuk
wesela i radości —
spełznie w pamięci ojców próg
i gwiezdnej czad miłości — “



Hiperjon mknie; — już przemógł ład,
w bezkresie skrzydła sili —
— bezmiary dróg świetlanych lat
mijają w jednej chwili.

Ponad nim szumi morze gwiazd —
słońc nad nim oceany —
w błyskaniu mknie skrzydlatych jazd
w wszechświecie zabłąkany.

Chaos zgęszczony mgliście ćmi,
koliście go ocienia —
i ujrzał jak za pierwszych dni
słońc nowych rozświetlenia.

Światło spienione zalewa go
jak nurka morza fale —
stęsknionej myśli wartką skrą
unosi się w oddale.

Mrok go ogarnął pusty wraz
i lodem począł chłodzić —
— napróżno trwoni się tu czas
by się z niczego zrodzić.


Tu nicość włada! — Jeno szał
przemaga go pragnienia,
by wichr kosmiczny mroki zwiał
ślepego przerażenia.

„Z czarnej wieczności zratuj mnie
o, Panie! — Wyzwolenia!
niechaj w jasności ujrzę cię,
we chwale rozświetlenia!

Zażądaj Panie czego chcesz,
zmień przeznaczenie, zbawco! —
Tyś źródłem życia i tyś też
wszechwładnej śmierci dawcą.

Odbierz nieśmiertelności czar
co żądzy oczom wzbrania —
za wszystko jeden daj mi dar:
godzinę miłowania.

Z chaosum powstał, Panie, wiesz —
w chaosie szukam obrony,
z bezczynu mnie dźwignąłeś leż,
bezczynum dziś spragniony.“

„Z odmętów, gwiazdo, jest twój ród,
porównom cię odważył —
lecz jakoż tobie spełnię cud
jaki się jeszcze nie zdarzył.


A więc człowiekiem chcesz się stać
żyjącym pod śmierci wodzą — ? —
— spójrz jak umiera człecza brać —
jak nowi na śmierć się rodzą — —

Wiatrem podszyty jest ich czyn
i każda myśl najświętsza —
za ojcem idzie wnuk i syn
a fala wciąż się spiętrza.

Czasem im zalśni szczęścia świt —
lecz mrok go zażyć wzbrania —
— nam jeno znaczon wieczny byt —
— nie znamy umierania.

Z wnętrzności wczoraj, z wiecznych łon —
co zginie dzisiaj wschodzi —
jednego słońca nagły zgon
znów drugie słońce rodzi.

Pieśń ich żywota brzmiąca miedź,
bicie śmiertelnych godzin —
wszystko się rodzi, aby mrzeć,
umiera dla narodzin.

Ty Hiperjonie jednak trwaj,
ku śmierci się nie nagniesz —
— powiedz mi prosto: „Panie, daj!“ —
— czyli mądrości pragniesz — ? —


czy chcesz, by twego głosu wtór,
by twoich sił wołanie
zmieniło kształty skalnych gór,
i wysp na oceanie — ? —

Oddam ci całej ziemi krąg,
rządź na niej wedle woli —
niech wzrośnie z pracy, myśli, rąk —
poprawa ludzkiej doli.

Dam ci flotyllę wielką — bierz —
wojenną wznieć pożogę —
zawojuj ziemię wzdłuż i wszerz —
— lecz śmierci dać... nie mogę...

Dla kogóż­‑byś ty umrzeć chciał — ? —
— w dzierżawy zejdź człowieka,
obacz ten błędny proch i miał,
a ujrzysz co cię czeka.“



Znów na swem miejscu gwiazda lśni
pośród zmierzchowej głuszy —
i jak za dawnych, dawnych dni
świetlnemi skrami prószy.

Zapada dzień w zgęszczony mrok,
noc pełznie czerniejąca —
księżyc magiczny wznosi trok
i rosę z siebie strąca.

Srebrzą się łany; — słychać skrzyp...
...zamknęły się podwoje...
w ogrodzie, w cieniu starych lip
— oto tam... siedzą... we dwoje...

„Pozwól bym złożył głowę mą,
najdroższa, na twe łono —
przejasne oczy twoje lśnią
słodyczą niezmierzoną.

Snem chłodnym, który oto śnisz
przeniknij myśli moje —
i rozlej świętą ciszę cisz
na żądz mych nieukoje.


O, rozsnuj zbawcze, dobre sny
nad duszy mej cierpieniem —
moją miłością pierwszą — ty —
i tyś ostatniem tchnieniem.“

Ujrzał Hiperjon w wirze mąk
jak płoną zachwyceniem —
— jej lic dotyka drżenie rąk —
— objęła go ramieniem...

Lipowych kwiatów złota woń
rozsiewa wkoło uroki —
padają płatki na ich skroń,
na utrefione loki.

Wtem ona wznosi jasny wzrok
— spostrzega Hiperjona —
szepce upojnie w wielki mrok —
spragnione wznosi ramiona:

„Zejdź ku mnie, swe promienie zlej,
o gwiazdo oszołomień —
przeniknij gąszcz prastarych kniej
i szczęście me opromień“.

Drży gwiazda śród niebiańskich głusz,
jak zwykle skrą migoce —
— zbłąkaną łódź wywodzi z burz
przez nieprzejrzane noce.


Lecz już nie spada z wiecznych łon
z wysoka w mórz bezedno —
„ — czym ja przy tobie, czyli on —
tobie to wszystko jedno!“ —

„Pragnienia wasze ciasne snać —
żyjcie w swej szczęścia złudzie —
— świadom mych losów będę trwać
w nieśmiertelności trudzie!“ —



CESARZ I PROLETARJUSZ

Na deskach zczerniałych, w karczmie — pod stropem niskim —
przed którą stanął dzień w zbłoconych szyb pomroczy,
obsiadła długi stół ponurem, zwartem koliskiem
gromada włóczęgów z wszech dróg z posępnym w źrenicach błyskiem —
nędzarze, bezbożny tłum, dziadowski lud roboczy.

Mówicie ( — jeden z nich rzekł — ), że człowiek chadza w jasności
na tym goryczy i łez, znoju i nędzy padole — ? —
a przecież niema w nim skry szczerości i rzetelności
i jak ten ilasty glob żyje w bezpromienności —
chciwy bezmiernych władz — tyranem uczynił swą wolę.

Czemże jest sprawiedliwość? — toć spójrzcie — oto wielmoże
dla bogactw swoich obrony stworzyli ochronne prawo
i konspirują — dostatni — w złodziejskim ostrożnym zborze
przeciw tym, których ongi zakuli w poddańcze obroże,
którym całego żywota zysk kradną, mordęgę krwawą.

Na ustawicznych hulankach życie swe marne trawią,
weselem dni wypełniają, godziny głośnemi śmiechami,
w szklenicach ich wino i ambra, — zimą w zieleni się pławią,
w skwar letni w cieniu lodowców w Alpach śnieżystych się bawią,
noce zmieniają w dni — dni wypełniają snami.



Cnota to dla nich dźwięk pusty, — jednakże ją głoszą,
bo na niej budują swą moc, — potrzebne im męstwo
w państwach, które nad naród — groźne i straszne — wynoszą,
potrzebne dla wojen zażartych, których konieczność wam głoszą —
— gdy wy w kurzawie krwi mrzecie — im daje potęgę zwycięstwo.

Wszystkie te armje buńczuczne, te dzielne, żelazne floty,
owe na głowach królewskich majestatyczne korony,
miljardy zebrane w bankach, ten przepych barwny i złoty
otaczający bogaczów — toćże to ciężar biedoty,
to haracz, który swym potem wypłaca naród okpiony.

Religja? czemże jest ona — ? —, w ich ustach tylko frazesem
aby was wszystkich do jarzma twardego zaprząc pospołu;
gdybyście zwątpili, że kiedyś za życia waszego kresem
znajdziecie dobrą nagrodę znojnego, tępego mozołu —
czyżbyście znieśli te męki bitego u pługa wołu — ? —

Nieistniejącem mamidłem pozasłaniali wam oczy,
nadzieje wam jakieś wmówili, nagrodę w was jakąś wparli...
To kłamstwa! — Śmierć wszelką świadomość zniszczy i stoczy;
— temu co tylko tu cierpiał — tam w wiekuistej pomroczy
żadne się szczęście nie zdarzy! — Umarli to tylko umarli...

Frazesem przeto i kłamstwem są fundamenty państwa;
przyrody cele są inne; — a jakież państw zamierzenie?
abyś im ziemię obrobił, mienia przysporzył z poddaństwa,
abyś broń chwycił do garści i runął w szale zaprzaństwa
w odmęt walk bratobójczych na siebie samego zniszczenie.


Czemuż złowróżbnych miljonów jesteście niewolnikami
wy, których zyskiem utrudzeń wieczyste jest głodowanie — ? —
czemuż się stowarzyszacie ze śmiercią i z chorobami —
podczas gdy oni przeżarci bogactwem i rozpustami —
w wiecznych uciechach — czasu nie mają na własne konanie.

A jest w was mnogość i siła! zapominacie o tem — ? —
toć między siebie rozdzielić możecie lasy i pola —
więc nie budujecież im gmachów, które dziś pełnią złotem,
a w które jutro was zamkną, gdy krzykiem i łoskotem
zbudzi was z pohańbienia życia wolnego wola!

A oni rozkoszą się poją — bezpieczni — pod prawa obroną
i wysysają zachłannie najsłodsze soki ziemi —
w piekielnej, szalonej orgji, gdy chucią pijaną zapłoną
w nałożne każą wejść łoże i córkom waszym i żonom,
— pastwią się starcy lubieżni nad niemi — pohańbionemi.

Wzamian jakiż plon dla was — ? — nic jeno tęsknota,
trud — który tylko dla nich korzystną potrzebą —
łzy, czarny okruch chleba, niewola, robota,
nędza żon pohańbionych, cór waszych sromota...
— nic dla was — dla nich wszystko — wam męka im... niebo.

Ustawy — ? — cóż ich obchodzą — ? — Łatwo ten żyje cnotliwy
komu niczego nie trzeba... Dla was są wszystkie ustawy,
dla was niewolne prawa i wymiar kary dotkliwej —
— a ty gdy rękę wyciągniesz po jeden moment szczęśliwy —
szybko, niebaczny, ją cofniesz — — lecz jako łachman krwawy.


Ten straszny, niesłuszny porządek, rozwalcie bracia, raz przecie —
co przepaść kopie pomiędzy nędzarzem a między bogatym — —
bo skoro niema zapłaty po śmierci — (o tem już wiecie) —
walczcie by każdy dział równy posiadał tutaj na — świecie,
byśmy w sprawiedliwości żyli jak żyje brat z bratem.

Pokruszcie młotami twardemi goliznę Wenus antycznej,
popalcie w muzeach płótna nagości nęcące czarem —:
one to są omamieniem, majakiem jakiejś prześlicznej
doskonałości człowieczej, — one przyczyną tragicznej
doli cór waszych; — z nich handel żywym towarem.

Pokruszcie wszystko co zbrodnią się puszy i chwali,
zburzcie pałace i tumy, w których się gnieździ złe plemię —
niech gniew wasz lawą wytryska, tyranów pomniki niech zwali,
ostatnie ślady niewoli niech z ulic i bruków wypali!
oby się ci co was gnębią zapadli na wieki pod ziemię.

Pokruszcie wszystko co tchnie bogactwem, obłudą i butą,
wyzwólcie życie z niewoli, z tych granitowych obramień,
w które was nędzą i brudem jak w dyby hańbiące zakuto!
Nie dajcie się mamić snom, któremi myśl waszą zasnuto,
że to zło ciągle ma trwać jak wbity w ziemię kamień.

Na pobojowiskach i zgliszczach postawcie obeliski
owe memento mori na zwrotnej karcie historji —
dopiero w tym wielkim momencie zluźnią się wasze uciski
i już was nie zwiodą cielska, rozśmiane pyski —
lecz chodzić będziecie w wieczności i glorji!


Potop! Potop! — wołajcie — na wszystko! — świat na tem jeno skorzysta;
zbyt długo czekaliście — wiecie — czem dobroć jest świata —:
niczem! — Miejsce hieny zajmuje szantażysta,
miejsce dawnej tyranji łotr szczwany, aferzysta —
treść pozostała tasama, zmieniła się — szata.

Wówczas dopiero powróci era przebrzmiała złota,
która was w wielu powieściach mitologicznych zachwyca;
porówny dział radości każda mieć będzie istota,
a nawet śmierć zdmuchująca kaganek pełnego żywota —
stanie wśród was jasnowłosa, — życzliwa wam anielica.

Tak tedy będzie ci lekka — odejdziesz niezgoryczony —
takie jako ty miałeś i syn mieć będzie przebycie —
nie będą nad tobą huczeć śmiertelne, śpiżowe dzwony,
zaginiesz, losom posłuszny, w wieczności niezmierzonej —
— pocóż-bo opłakiwać kogoś kto spełnił swe życie?!

Ustaną wszelkie choroby i nędza ustanie niegodna
zrodzona z krzywdzących bogactw — miną troski co ludzkość kłopocą;
każdemu będzie znaczona rozrostu siła pogodna —
— póki się puhar nie strzaska — pić będziesz z niego do dna —
dopiero wtedy zgon przyjdzie, gdy żyć już nie będzie poco.



W karocy pozłocistej nad brzegiem Sekwany
jedzie Cezar z ciężarem bladym zamyślenia —
— poszum fal ociężałych, turkot niewstrzymany
wozów... jedzie — nie słucha, myślami owiany —
— własny naród pokory żąda odeń i milczenia.

Wzrok jego, który tajnie w duszy ludzkiej czyta
sprzeczkę wiedzie o uśmiech z wargami drżącemi —
a ręka, losy świata dzierżąca, — już wita
gromadę obszarpańców, co wzdłuż ulic zbita
stoi. — Wszak wielkość jego związana jest z niemi...

Wszakże dzieli świadomość z tą podwładnych zgrają —
( — samotny, nielubiany — ), że zło ma przewagę,
że kłamstwo i bezprawie świat w ryzach trzymają,
że się ludzkości dzieje wiecznie powtarzają —
— o czem niejedną przecież słyszeliśmy sagę.

I on, głowa satrapów i ciemiężycieli
schyla czoło przed wami, obrońcy!, w ukłonie;
bo gdyby was zabrakło, gdybyście zginęli —
wy — niemi, coście władzę nad sobą dźwignęli —
on, Cezar, w prochby runął — sam Cezar na tronie!


Waszym cieniom niewiernym, kpiącym z uczciwości,
waszym uśmiechom chłodnym wyzbytym współczucia,
waszym rozumom drwiącym ze sprawiedliwości —
— tak tylko waszym cieniom, potęgom nicości
zawdzięczacie te carskie jarzma i okucia!



Paryż płonie! — Burza się w nim przewala i gorze!
zamki jak czarne pochodnie — ognia żywego łup — —
dymy jak wybuch wulkanu, łuny jak sadzą zasnute zorze —
płyną ryki i szczęki jak rzeka w rozgrzane morze — —
Stulecia umarły! — Paryż stuleci grób!

Bruk ulic krwią pożogi nieustannie broczy,
barykady wysokie sypie ludzki rój —
z pieśnią rewolucyjną kroczy lud roboczy,
kwitną frygyjskie czapki, błyszczą stalą oczy —
dzwony ochrypłe huczą: na alarm! na bój!

Biały, zimny, aż martwy — jak głuche marmury —
lasem czerwonych ogni idzie niewiast krąg —
z bronią w ręku, miast włosów rozwiane wichury
na głowach, piersiach, plecach — — a w oczach ponury
krzyk grozy, nienawiści, rozpaczy i mąk.

O walczcie, wy okryte wężami warkoczy,
każde dziecko zdeptane zbliża jutra dni —
niech się czerwony sztandar nad wami roztoczy,
niech was rozgrzeszy jutra głos proroczy —
ci, co was sprzedawali winni — lecz nie wy!



Bruzdami się wygrzywia w łagodnem świetle morze,
łuszczą się fale ciche w kształt kryształowych płyt
— a tam nad halnem zboczem — przez wyrąb w starym borze
spogląda duży księżyc — płynie przez nieb przestworze
i srebrzy ciche morze i szumny leśny szczyt — —

Na zleniwionych falach — okręty się kołyszą —
drewniane ich szkielety w widmowy płyną szlak —
jak skrzydła zmordowane u masztów żagle wiszą —
noc w nie znieruchomiała samotną dyszy ciszą —
w górze księżyca kula lśni jak proroczy znak.

Na skalnym, mokrym brzegu — ponad zwierciadłem morza
u przechylonej wierzby mchem brodatego pnia
samotny Cezar czuwa — wsłuchany w pieśń przestworza,
co w plusku lśniących fal, z bezbrzeżnych wód podłoża
na drżących strunach wiatru symfonje nocne gra.

I ujrzał, że w powietrzu pod nocą tą zgwieżdżoną
idzie przez szczyty borów, przez fal zmierzwionych wir
on starzec siwobrody — z brwią gęstą, nasrożoną,
chrzęszczący fantastycznie wyschniętych traw koroną:
Król Lir.


Zdumiony patrzał Cezar na śródobłoczne zjawienie
— drżały w przestrzeniach gwiazdy w nieogarnionej bezliczy — —
i nagle pojął ten symbol, zrozumiał obrazu znaczenie — —
Ach! więc to przepych jest życia?! — — — zamglone ludów cienie
szeptały głosem wymownym o wszechczłowieczej goryczy.

Każdego człowieka na ziemi życie doświadcza nanowo,
stary Demiurg się silił by było inaczej — daremnie!
W każdym umyśle człowieczym tajnia przemawia tą mową:
„ — skąd idziesz i dokąd — “. Tak oto jawi się słowo
pełne tajemnych zamierzeń idące przez otchłań i ciemnie.

A cała treść wszechświata, jego moc i pragnienie
w sercu każdego człowieka żyje ukryta i — włada —
jakoby wieczysty hazard, jakoby owo kwitnienie
drzewa co w każdym kwiecie zaklina swoje istnienie
— a jednak ileż to kwiatów nim się zeziarni — opada?! — —

Tak też i owoc człowieczy — na drodze swoich uznojeń —
wyrasta w możnego cesarza lub staje się niewolnikiem
i najuboższe swe życie otula całunem urojeń
i szuka dla swojej nędzy codziennie jakichś ukojeń
chociaż dla wszystkich porówno nicość jedynym pewnikiem.

Odwiecznie te same dążenia i tylko forma się zmienia —
odwiecznie jeden jest człowiek w całej globowej rodzinie.
Twarda zagadka życia stukształtnie się spromienia,
wszystkich jednako łudzi, przed nikim nie zrzuca odzienia —
— nieprzeliczone pragnienia w najlichszej skupia drobinie.


Cokolwiekbyś począł — wszystko po tobie jak było zostanie —
— wszak wiesz, że cały sen życia ze śmiercią w bezkresy ulata;
cokolwiekbyś pragnął poprawić — — odczujesz tylko znękanie,
znużenie wieczną gonitwą... aż cię przynęci poznanie:
że snem wieczystej nicości jest życie całego świata.



TRZY LISTY
LIST PIERWSZY

Kiedy, znużony, lampę gaszę już późnym wieczorem
i tylko zegar mierzy czas zwyczajnym torem —
rozsuwam pomalutku zasłonę, by w komnatę
przywołać księżycową dalekich sfer poświatę;
natenczas zmarłych wspomnień ból z północnych mroczy
jak udręczony bitwą huf posępnie ku mnie kroczy.

Księżycu, władco świata — ciche twe przędziwo
ucisza żałość ducha, a myśl czyni żywą —
oświecasz tysiąc pustyń, czarownym promieniem
rozjaśniasz źródła leśnym okrywane cieniem;
ileż mórz, samotności ileż uroczystych
majestatycznie koi twój poblask srebrzysty;
wzrok twój cudowny mieni w dziwów uroczyska
miasta, zamki, pałace, dwory i grodziska;
ileż domostw oplatasz srebrzycą kądzieli,
ileż czół aureolisz wzniosłych myślicieli?!

— Tu dojrzysz króla, który nowe kreśli plany,
tam biedaka co w jutro patrzy zatroskany —
— choć żywot ich kształtuje różne przeznaczenie —
jednakie dla nich twoje i śmierci promienie;
jednakich namiętności są niewolnikami
czyli możnymi są, czyli też biedakami.

— Ten przed lustrem się mizdrzy i loki zaplata,
ów chce zgłębić mądrości wszechwieków i świata —
z kart zmurszałych wydobyć dawną pragnie glorję —
a wykarbować imię swe w nową historję —
inni wpisują cyfry w bilansowe księgi,
w zwożonem zewsząd złocie szukają potęgi...


W wytartym robdeszanie przy bladej lampie siedzi
uczony — nad liczbami zmęczoną głowę biedzi,
drży z zimna — coraz mocniej zaciska pasem szatę,
szalem okrywa szyję, do uszu wpycha watę;
zgarbione, chude nic — mizerak wyłysiały —
ma przecież w małym palcu wszechświata ogrom cały,
na mózgu ma wyryty zgon świata i poczęcie —
chce przezwyciężyć noc i zedrzeć z niej pieczęcie,
jak Atlas co strop nieba wydzwignął przed wiekami,
chce świata tajemnicę wyrazić równaniami...

Księżyc poświatą srebrną oświetla domu ścianę,
duch wieków w mrok się cofa po owo: nienazwane,
pragnie aż do początku dotrzeć do przedistnienia,
gdy jeszcze nie było życia ni woli w tych bezchceniach,
gdzie nic się nie skrywało, skryte w otchłaniach prabytu —
sam Bóg spoczywał w sobie wyczekujący świtu;
czyż chaos tylko, bezdenność przepaszczą się dokoła — ?
nie było, nie było istoty, która to pojąć zdoła.

Jeszcze w otchłaniach mroki, nieistniejące zdarzenia
niewidocznieją w nocy i niema oczu do dojrzenia,
cień wszelkich rzeczy jeszcze bezkształtem nocy się snuje
i ponad wszystkiem spokój bezbrzeżny, wieczysty panuje.
Lecz spójrz! — maleńki punkcik umyka głusz więcierzom,
punkt ten chce ojcem zostać, chaos chce być macierzą —
ten punkt, ten atom czasu rusza się, świetli, mieni,
staje się samowładcą w wieczności i przestrzeni.

Odtąd się wywstężyły bezmierne mgławic plamy,
powstały słońca, gwiazdy i wszystko to co znamy —
odtąd wokoło globu prakształty się zaroiły,
które bezładne wiry poczęły i powiły.


My, dzieci, które się siłami puszą swemi,
sypiemy kopce mrowisk na maleńkiej ziemi:
idziemy, odchodzimy: władcy, wojska, ludy,
puszymy się czynami, wychwalamy trudy,
niepomni, że na chwiejnym i niepewnym łęgu
jesteśmy jako jętki co mkną w świetlanym kręgu,
że jeno okamgnienie trwamy w świetlistości,
że przed nami, za nami — wieczyste ciemności...
Podobnie jak w promieniu wirujące pyły,
które równo z promieniem lecz niedłużej skrzyły —
i my zrządzeniem losów w świetle chwilę trwamy,
zwiewną życia rozkoszą siebie upajamy —
a potem śmierć i bezdeń, pranicości sfera,
bo wszelki byt to złuda, kłamstwo i chimera.

Lecz badaczowi musi przyszłość się otworzyć,
w jego duchu — tajń jutra już dziś musi ożyć —
i oto widzi słońce słusznie życiem zwane —
w bezsile i żałości jak krwawiącą ranę.
Widzi krąg gwiazd wędrownych z czarów wyzwolony,
krąg samotny i martwy w oddali zamglonej;
patrzy na czarne nieba kirowe rozpięcie —
ni jednej gwiazdy niema już na firmamencie;
czas zmarły zapadł w wieczność, nic się nie przydarza,
ostatnia iskra życia w popiół się przetwarza,
szarością się zsypuje — głos zamiera wszelki —
i znów nad wszystkiem spokój wieczysty i wielki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeśli od pierwszych ludzi, którzy kiedyś weszli w życie
wzniesiemy się do wyższych, stojących na władz szczycie —
ujrzymy tych i tamtych pogrążonych w bytu dziwy
i nie wiemy czy ten mały, czy ten wielki bardziej nieszczęśliwy;

jedno we wszystkiem włada, jednością wszystko się wygrywa —
komu się uda, ten wyższy w bycie schód zdobywa;
lękliwi, niepoznani grążą się w ciemności —
jak na powierzchni wód powietrzne bańki mrą w nicości —
los się nie troska wcale o chcenia nasze i roboty,
przewala się nad nami jak burza, wichr i grzmoty.

Choć czciciele, poeci wielbią myśliciela —
— powiedz z ręką na sercu — korzyści stąd wiela — ? —
nieśmiertelność, odpowiesz, byt niechaj się wspina
wokoło drzewa myśli jak pnąca roślina — —
„Kiedyś — marzy — w przyszłości moje wielkie imię
podawane z ust do ust przez wieki zasłynie;
dla wszystkich, dla wieczności trudzę się ogromnie —
najdalsze pokolenia mówić będą o mnie!“ —
Czyliś, człecze, w pamięci gniazdo temu uwił
czegoś zaznał, coś słyszał, coś w swem życiu mówił — ? —
— Zaledwie drzazgi myśli raniące ostały,
taśma zblakłych obrazów, strzęp jakiś spłowiały.
Jeśli więc sam swych dzieci nie znasz, nie znasz siebie —
mająż inni pamiętać? — przyszłość ma znać ciebie — ? —
Może tam kiedyś jakiś szperacz, mól, czy kramarz
odważy twoje książki, zbada twój kałamarz,
opisem twojej składni skrzętnie się potrudzi
i — przetrze okulary, które pył twych ksiąg zabrudzi —
machnie na ciebie ręką — raz jeszcze przygnie się:
skreśli pięć słów o tobie gdzieś na marginesie — —

Możesz zbudować swój świat i zburzyć dłońmi zachłannemi —
— rezultat tego jaki — ? — zaledwie kilka łopat ziemi.
Dłoń co dzierżyła berło, kiedyś się w pył rozsypie w trumnie —
i w czterech deskach zwietrzeje duch, który się nosił dumnie —;

twój pogrzeb, jak ironji ostrze, będzie srebrzyście­‑błyskotliwy —
lecz szczerej łzy nikt nie uroni, żal będzie sztuczny nie prawdziwy —
jedynie żądny wywyższenia, głupiec w kwiecistych słów oracji
pożegna ciebie patetycznie — dla własnej satysfakcji;
ot cały dank, który ci świat złoży do stóp gorliwie —
lecz czyliż przyszłość twórczość twą rozsądzi bardziej sprawiedliwie — ?
Cóż ci z oklasków niesłyszanych, które ci dadzą potomni?
zapewne — przyszłość życie twe pochwali, wyogromni —
zwłaszcza jeśli ustrzegłeś się przed wielkiem i dalekiem
i byłeś tem czem każdy z nas — zwyczajnym tylko człowiekiem;
tedy się puszyć będą w głos i chwalić ciebie będą
i w pierwszych rzędach na twą cześć na akademjach zasiędą,
— wielką ogłoszą cię osobą (że chwalić będą cię na feście —
to było zgóry ułożone w krzykliwym manifeście);
lecz już się nato zgodzić musisz, że przed tą całą zgrają
wszystko pomniejszą i wyszydzą czego zrozumieć nie zdołają —
znajdą plam mnogo w twym żywocie — to-tamto było źle i mętnie —
przeliczne błędy, brudy, złości na twój rachunek wpiszą skrzętnie;
to cię im zbliży wyśmieniciej niż światło, które zapalałeś — —
— kara i wina, ten dylemat, przez który tak się nacierpiałeś,
twa jaźń przyziemna, obłąkana i omroczona doczesnością,
szarpiąca się w oplocie żądz i obolała powszedniością,
ta cała nędza i tortura, to wszystko przez co tak cierpiałeś —
to ich pociąga znacznie więcej niż to, co kiedyśtam pisałeś.


Czarownym drżeniem księżyc oświetla stare drzewa
i cichą, powitalną pieśń z bezmiarów nocy śpiewa —
tysiące cierpień budzi się z otchłani zapomnienia,
które umarły; — czasem je senne zwołują rozmarzenia —

a czasem właśnie księżyc je do izby srebrnie nawołuje;
— wtedy-to po zgaszeniu świecy — zwidów korowód w krąg się snuje —
Księżycu! oświecasz setki pustyń cudownym promieniem,
rozjaśniasz źródła leśnym okrywane cieniem;
ileż mórz, samotności ileż uroczystych
majestatycznie koi twój pobrzask srebrzysty!
Lecz nas wszystkich stroskanych życia twardym, wyznaczonym znojem
tylko ty i Bóg śmierci prawdziwym obdarza pokojem.



LIST DRUGI

Pytasz mnie o przyczyny, czemu dziś milczy moje pióro,
czemu przekleństwo więzi skrzydła me władzą ponurą,
czemu drzemią me siły wklęte w liści uschniętych zawieje,
czemu w pogardzie gorzkiej mam daktyle, jamby i trocheje — ? —
O, gdybyś mękę życia mego znał, serca pęknięcie —
zrozumiałbyś, wybaczył pióra zamilknięcie;
— pocóż mi walkę wszczynać? — muru nie przebiję głową,
pocóż prastarą, piękną mowę przetwarzać na nowo — ? —
W lutni mej śpią tajemne i otchłanne dźwięki —
mamże je jako lichy towar wieść na ludzkie rynki — ? —
mam nowe formy tworzyć, przymilne obrazki
i pisać tak, by zyskać u tłumu oklaski — ? —

Odpowiesz mi, że przecież muszę myśleć o przyszłości,
zwracać uwagę na poezje moje społeczności,
nazwisko u władz kraju bez przerwy lansować
i ustosunkowanym damom wiersze dedykować;
wstręt duszy powinienem rozsądkiem zadusić — ? —
mój drogi, niejednego ten system zdołał u nas skusić,
poszczęściło się pięknie już wielu poetom; idąc tędy i owędy
wierszami na intratne wpięli się urzędy,
— co tylko nagryzmolą możnym dedykują,
po kawiarniach warcholą, w salonach grasują;
że zaś ścieżki żywota obfitują w ciernie —
względy niewiast zdobywać potrafią misternie,
uwieść je poezjami — by, gdy mąż zostanie
ministrem, — mógł przychylnie o wsparcie załatwić podanie.

Dlaczego dla rozgłosu nie piszę, dla uznania — ? —
cóż począć! — słowa moje na puszczy to wołania;

gdy chciwość i zmysłowość dzisiejszy dzień pustoszą —
sława jest omamieniem, którą partacze głoszą,
by bóstwa swe, wrzodzianki malutkiej współczesności,
postawić obok wielkich duchów w tumie wiekuistości.

Mamże pieśń swą rymami wielkiej miłości głosić,
która w współżycie winna braterskość ludów wnosić — ?
operetkowy chór mamż zwiększyć Manelaja
by rymu podzwanianiem rozmarzała się zgraja — ?
Jak cały świat tak i niewiasty są dobrem często przeszkoleniem,
bądźże kochankiem ich a rychło spotkasz się z cierpieniem;
w tej akademji pięknej Wenus studjuje uczniów wielu —
młodzi, najmłodsi — wszyscy wraz do jednakiego dążą celu —
zaledwie wąs się sypnie mięki — już uczniak idzie tam, gdzie ona włada —
lecz ta świątynia pyszna dziś — już jutro w gruzy się rozpada.

Pamiętasz ty studenckie lata, owe marzenia, sny, nadzieje — ?
i starych, dobrych profesorów co wertowali wieków dzieje,
szukali wiedzy w grubych tomach, które skrywała szafa czarna —
i, trzeba prawdę rzec, w tych księgach mądrości znachodzili ziarna;
słyszę ich pomruk dobrotliwy, szmer jakby rzeki: horum­‑harum,
tak nawpół śpiąco nas wwodzili w ten nervus rerum gerendarum,
mówili o egipskich królach, pokazywali nam planety,
z nieutajoną nabożnością wświetlali nauk w nas podniety.

Tak, jeszcze widzę astronoma, który — przed iluż to już laty — ?
z niewiarogodną wprost łatwością z mgieł wielkie wywoływał światy
i pewną ręką nam rozgarniał całej wieczności gęste chmury —
jedną epokę wiązał z drugą jak perły nanizane w sznury,
— aż poczuliśmy, że nam w głowie młyńskie obraca koło rzeka,
i czuliśmy, jak Galileusz, że ziemia nam z pod nóg ucieka...


Zgubieni w strasznej gmatwaninie — tak tego było wiele —
nie rozróżnialiśmy dokładnie, co mumje, co nauczyciele,
bo patrząc w sufit poprzez który ogromny pająk ważnie kroczy —
słyszymy słowa: Egipt, Ramzes, — lecz w myślach mamy modre oczy;
najpłomienniejsze wpisujemy poezje, gdzie się da w zeszycie,
jakto Klotyldę albo Zosię kochamy strasznie, ponad życie...
Tak naprzemiany krotochwilnie w myślach obierał sobie leże,
to promień słońca, to król Krety, lub zgoła jakieś inne zwierzę —
jeno stalówek wartkich skrzyp naświerszczał owe zbożne chwile —
dusza marzyła zieleń pól, rozkołysanych zbóż idyllę —
...opada głowa na brzeg ławy, sen piękny omgłą oczy kryje...
dopiero dzwonek przypomina, że przecież Ramzes już nie żyje!
Tak, wierzyliśmy wtedy w świat, któryśmy sami sobie budowali;
w rzeczywistości tkwiąc realnej, myśmy w szaleństwie jeno trwali,
lecz dzisiaj wiemy nazbyt dobrze jak ścieżka życia jest zdradziecka,
gdy tak wchodzimy w złą powszedniość z bezradną naiwnością dziecka;
klęska cię czeka, gdy z marzeniem chcesz przejść ziemskiemi wądołami —
zgubionyś, jeśli grzać się pragniesz w zamrozie serc ideałami...

Przeto nie pytaj o przyczyny, czemu dziś milczy moje pióro,
czemu przekleństwo więzi skrzydła złą władzą i ponurą,
czemu me siły drzemią wklęte w liści uschniętych zawieje,
czemu w pogardzie gorzkiej mam daktyle, jamby i trocheje —
— gdybym dziś wiersze pisać chciał i poezjami się zabawić,
napewnoby współczesność mnie zaczęła gromkim głosem sławić,
lecz chociaż nie dotyka mnie nienawiść społecznego chlewu,
to jednak rozpętałaby ich chwalba we mnie pożar gniewu!



LIST TRZECI

Zamczysko opuszczone w jeziornych fal rozświeci
cieniście w nurtach śni od wielu już stuleci —
smukłe, milczące wieże czernią się w ponadborzu,
kołyszą się jak mroczne sny na niezgonionem wód przestworzu;
— przez wytłuczone okna widać ogłuchłe komnaty,
firanki zdarte wiszą w pustelni sal szroniatej —
księżyc omlecznia pola, krajobraz się bezmierni
tu srebrny, groźny tam — w atramentowej czerni;
u bram olbrzymie dęby na dumnej stoją straży,
pamiętne szczęsnych dni, kwiecistych wirydarzy;
w nadbrzeżnych oczeretach łabędzie śnią bieliste,
(w ciszy — jak mowa wspomnień — śklą kręgi okoliste)
oto majestatycznie podnoszą skrzydła białe
i prują toń przymgloną jak lustro wypłowiałe,
trzciny się nachwiewają w zadumie pól spłoszonej,
w ściernisku zagrał świerszcz z bezwładu obudzony —
powietrze się rozwieśnia i wonnie w czerwiec zmienia —
— przed kratą narożnika — tam — rycerz śle westchnienia,
a okno całe w kwiatach! — w nadobnych myśli wtórze
płoną w oplocie liści czerwone, wonne róże —
— czar nocy serce okuł — — więc rycerz lutnię stroi
by miłość swą wyśpiewnić i piękno pani swojej:

„o ukaż się jak ongi w jedwabnej sukni złotej
utkanej z gwiazd promieni przybranej w skry­‑klejnoty,
o niechaj jeszcze raz przed czarem wzrok zasłonię,
gdy w złocie włosów twych skwitają białe dłonie;
o przyjdź najdroższa ku mnie — wiązankę rzuć uschniętą,
wiązankę polnych kwiatów do piersi w dzień przypiętą —

— na struny kwiaty rzuć by cichą pieśń wyłkały —
— o, spójrz jak cudna noc! — jakoby śnieg spadł biały — !
O pozwól wejść, o piękna, do cnej komnaty twojej —
niech łoża twego woń szaleństwem mnie upoi;
Amor, wieczyście baczny, wstydliwość uszanuje
i fijołkową lampę przeźroczą mgłą zasnuje”.

Zadrżały pnące róże, zmąciły srebrną ciszę,
zieleń u krat okiennych leciuchno się kołysze;
— zpoza okratowania — przez zielne róż gęstwisko
zjawia się doskonałe anielskich snów zjawisko —
czerwoną rzuca różę — na wargach palec kładzie —
przechyla się — z rycerzem w szepczącej trwa naradzie...

Najpierw ją wiodą kroki w głąb domu przyciszone,
a potem ją unoszą sandały uskrzydlone
ku niemu; — oto stoją podobni jasnym zwidom,
oboje piękni, młodzi — o siebie wsparci idą!
Przy zacienionym brzegu — do wąskiej schodzą łodzi,
wiatr z lotnym żaglem igra, płonące lica chłodzi.
Wraz z wielkiem szczęściem mała łódź w świat nowy ich poniosła,
w srebrzycy bezszelestnych wód pluskają zwinne wiosła...

Bezbrzeże fal chwyciła w sieć wysoko lśniąca pełnia,
cała się przestrzeń tli i śkli i niepojęcie zwełnia —
perlą się bezdna, grzywy skrzą, migotem bliż jaśnieje,
wieczności nieprzebrany sen w skrach fal fosforycznieje;
pogłębia się obecność barw, zawodzia się zbliżają,
fale jeziorne, siny brzeg coraz się powiększają —
już olbrzymieje czarny bór wynagla się i zbliża,
olbrzymi księżyc wzmaga krąg — ku ziemi się naniża,

cieniste lipy wonny kwiat w źródlanej topią wodzie
i drżą w ten bezszelestny czas, na przedjutrznianym chłodzie;
— na złotowłosą srebrny czar cichutko się zsypuje,
— miłowanego drżeniem rąk lękliwie obejmuje —
głowę skłoniła mu na pierś — a usta jej szeptają:
„— jakże twe słowa, miły mój, przedziwnie mnie wzruszają,
w jasyr mnie wziąłeś — czucia twe nieznane dla mnie zdroje,
ogrom zwycięski tęsknot twych — oto jest szczęście moje.
Głosu twojego słodka moc! — Zdobyła mnie twej mowy siła,
jakoby dawnych czasów baśń urokiem cudnym mnie spowiła;
twój chłodny wzrok, twe sny, nadzieje
oto co we mnie szczęściem dnieje!
Pozostań przy mnie, niech twój wzrok odemnie się już nie odwraca
wierne patrzenie w oczy twe oto dozgodna moja praca —
póki ócz moich blaski tlą. — Cudny szum idzie nad falami,
z gwiazdami gada serce wód ponad naszemi miłościami —
— ciemnice borów, lasy, góry, błękitniejące w mgle krynice
szepcą ze sobą mową świtu i nasze głoszą tajemnice —
— słońca, planety tam błyszczące w wiecznych przestrzeniach nieb bezmiernie —
ziemia i woda — wszystko wkoło kocha nas czule, kocha wiernie;
— puść wiosła z rąk! łódź nasza niechaj sama płynie,
niechaj nas niesie kędy chce po nienazwanej mórz głębinie,
choćby i przystań miała być w czeluściach mroku i w niebycie —
spojeni z sobą bądźmy tak po wieki już, na śmierć i życie!“


O wyobraźni, wyobraźni! — Gdy tobą jestem nawiedzony
lot mnie unosi ponad ziemią w świat wielki, wolny, niezmierzony.
Cóż to widziałeś, przyjacielu, o czem mówiłem dziś tak śmiało — ? —
w czternastym wieku tylko tak wszystko się ładnie­‑składnie działo.


Lecz dzisiaj wyobraźnia twa niechże, pamiętaj!, nie swawoli —
nie możesz dziś do dziewy swej umizgać się dowoli,
nie możesz żądnie objąć jej, usta z ustami spoić,
ni patrzeć w ciepłe oczy jej i szczęściem troski koić.
Bo jakże — ? — zważ! zaledwie się stęsknione dłonie dotykają,
już wchodzą ciotki i wujenki, już drzwi się zewsząd otwierają —
już w ziemię patrz, opuszczaj wzrok, boś winowajcą przecie,
bo dla miłości niema dziś zacisza w całym świecie.
Stoisz a wkoło mumji krąg, zwany, wszak wiesz, rodziną,
która nie znała wczoraj cię, poznała przed godziną —
i powieściowo srożysz wąs i papierosa palisz —
narzekasz na współczesność — ach, — wyborną kuchnię chwalisz...

Nuży mnie, nudzi życie — tak bezużyteczne,
praca, gorycz i nędza, uganianie wieczne.
Czyż rzekę łez trza wylać, czyliż ma być błędem
to co dla ptaków leśnych jest żądzy popędem — ?

Nie my działamy — inny ktoś pragnienia snuje
i naszą wargą mówi, sercem naszem czuje;
byt nasz płynie przed siebie jak za falą fala —
on jeden, on Demiurg stąd się nie oddala;
o obcości w kochaniu nic zgoła nie wiecie —
chcecie cudów! — a głupstwo chwyta was w swe siecie.

Wszakże prawo natury kusi was namową
na kołyskę pokoleń, na nienawiść nową;
wasz śmiech rodzi płacz dzieci, wieczne narzekanie,
jeszcze was wnuków czeka słuszne przeklinanie;
kukłą jest tylko człowiek — i cnoty i grzechy
są skrzeczeniem papugi — i znikąd pociechy,

— ręka Wielkiego Mistrza poza kulisami
w ruch wprawia tępe lalki — z tajnemi sznurkami
poraz tysięczny głucha sparza cię konieczność;
jak dziś — będziecie skakać i działać — po wieczność!

A ty — ? — Gdy cichy księżyc srebrzy dębów czuby
czyż będziesz w naiwności znów tęsknić do swej lubej — ?
czyż będziesz na ulicy stać w śnieżycy i we wichrze —
przed odsłonionem oknem snuć marzenia swe najcichsze — ?
czyż cierpieć będziesz, że tam ktoś w głupawej galanterji
paplaniem wciąż pobudza ją do śmiesznej koketerji — ?
Usłyszeć chcesz ostrogów brzęk — ? — jakże się puszą i kozaczą! —
a teraz, zakochany, spójrz! — jak to miłośnie na się patrzą!
ona coś szepce — a on jej naznacza schadzkę, uśmiechnięty —
przemarzły — chceszże jeszcze stać — na dudka wystrychnięty — ?
Kochasz! — a wielka miłość twa nieukojona trwa — bezcenna;
ona kaprysem się kieruje i jako kwiecień tak jest zmienna!
ona ci kradnie zdrowy sens — krzywi się na cię, gardzi...
a ty podziwiasz cięgiem ją i kochasz coraz bardziej —
jak zimny posąg, który nas napełnia podziwieniem!
O głupcze! — jakżeś śmieszny jest z tem nudnem rozmarzeniem!

Jam także o dziewczynie śnił, która me troski podzieli,
przy boku moim będzie stać i życie przeanieli,
która rozumieć będzie mnie jak nigdy nikt na świecie —
zdumieje ludzi piękna baśń o przecudownej kobiecie!
Minęło, prysnął pusty czar, pieśń stara się kołacze
o ciszy wiecznej, w której już na wieki mrą rozpacze.


Pęknięte struny; moja gra nieskładnem drży pieśnieniem
jak poszum zły podziemnych rzek nakrytych turni cieniem.
Jedynie czasem czysty ton wichr niesie nad oparem
i pogrzebowa wstaje pieśń — ów carmen saeculare;
pozatem dziki, głuchy dźwięk zawodzi i boleśni —
niestrojny akord ciągle brzmi i huczy w mojej pieśni.
Burza rozwala chory mózg — ogniście spąsowiała —
strzelista o wieczności pieśń — i ona paść musiała...
Kędyż te czyste jasne dni, z których natchnienia moje trysły — ?
strzaskana lira, — zmilknął śpiew, — mistrz, mistrz postradał zmysły!!



MODLITWA DAKA

Gdy jeszcze śmierci nie było, niczego co nieśmiertelne,
gdy nie istniało światło, życia ognisko naczelne,
gdy nic nie zwało się: zawsze, ni dziś, ni jutro ni wczora —
bo dla wszystkiego w jedności jednaka trwała pora —
gdy ziemia, niebo, przestrzenie, świat cały w zespoleniu
w równorzędności istniały — istniały w swem nieistnieniu —
wówczas to byłeś Ty jeden, — przeto ma warga woła:
kim jest ten Bóg, przed którym schylamy nasze czoła — ? —

Był-ci on Bogiem jedynym — nie było przed nim bogów —
w on czas, gdy złote ziskrzenia z nocnych wstawały rozłogów,
On ducha we wszystkich tchnął bogów, szczęśliwość w ziemię wpromienia,
On jeden ludzkość prowadzi do źródlanego zbawienia.
Wgórę unoście serca — świat wypełnijcie śpiewaniem,
On-ci jest śmiercią śmierci! On życia zmartwychpowstaniem!

On mi dał żądne źrenice, bym światło ujrzał dniące,
szczęsnym urokiem współczucia napełnił serce bijące —
Jegom usłyszał imię wśród wielkich wichrów szumienia —
w tym głosie na falach pieśni pojąłem słodycz wieszczenia —
— i jeno o jeden jedyny w tem wszystkiem żebrzę przyczynek:
aby mi odejść pozwolił w wieczysty odpoczynek.


I oby przeklął każdego, kto się nademną lituje,
a błogosławił tego, co plecom brzemienia dosuje.
O niechaj przekleństw wysłucha — niech błogosławi szydercę
i niechaj skrzepi to ramię, co nóż wbić pragnie w me serce —
i niechaj podniesion będzie pośród współbraci mrowia
— ten, co z pod głowy mi wyrwie kamień mojego wezgłowia.

O niechaj przejdę przez życie jako ścignane zwierzę,
aż męka oczom moim ostatnią łzę zabierze,
aż ujrzę, że w każdym człowieku wróg mój zacięty powstaje,
aż rzucę w otchłań pytanie — : czyliżto ja — ? — nie poznaję!
bo oto z bólu i cierpień tak stwardłem, skamieniałem,
iż mogę urągać matce, którą tak bardzo kochałem...
Tedy gdy straszna nienawiść — miłością zda się nadnieje —
przepomnę, być może, cierpień; — nareszcie do śmierci dojrzeję!

Natenczas, gdy umrę — ja obcy, ja zbrodniarz wyrodny —
wyrzućcie kędyś na drogę mój zewłok podły, niegodny.
A tego, Ojcze mój, okryj w gronostaj i wielkie cenności,
co psy poszczuje, by ze mnie wyżarły wraże wnętrzności,
a temu co kamień podniesie i w moje rzuci oblicze —
wiekuistego żywota, za Twą poręką życzę!

Tak oto jedynie, Ojcze, dziękować mogę przecie —
za szczęście, iż zezwoliłeś żyć mi na Twoim świecie!
Nie ugnę kolan, ni czoła nie schylę proszący o Twe dary,
raczej Cię skłaniam do przekleństw, do nienawiści bez miary —
bym czuł, że Twoje tchnienie łamie mi ducha jak trzcinę —
aż-ci wygasnę na wieki — przepadnę bez śladu — i zginę!






ANEKSY
I.
TEKST PRZEDMOWY MIKOŁAJA JORGI
REPRODUKOWANEJ NA WSTĘPIE NINIEJSZEGO WYDANIA

Le public polonais goûtera plus qu’un autre l’esprit qui anime la poésie de Michel Eminescu.
Comme les grands romantiques de la Pologne, le poète moldave, né en marge de la Bucovine, dans une région où le nombre des émigrés de la dernière révolution polonaise était important, est un passioné du mystère par-delà la vie.
Comme eux, au fond des choses il trouve toujours un peu de son âme à lui, éprise d’un amour que le monde ne peut pas donner et dont lui il ne veut pas abandonner la poursuite fièvreuse.
Comme ceux qui ont fait connaître au monde le fond de l’âme polonaise, il sent le besoin de vivre à travers les espaces et par dessus les siècles: de l’Egypte mystèrieuse aux faubourgs de la révolte parisienne, des Aralds de la steppe barbare à Calin qui revient vers l’abandonnée dans le village d’une Moldavie sans âge.
Comme ceux qui chez vous se sont montrés fiers d’un passé de luttes et de triomphes, il se plaît à célébrer le cliquetis de lances des guerres du vieux Mircea contre les Turcs du XIV-e siècle et un poéme épique qu’il a négligé de terminer au cours d’une vie banale et malheureuse pose la figure légendaire du créateur de la patrie moldave.
Ne se croit-on pas dans la mystique polonaise lorsque le héros de son roman „Le pauvre Denis“ passe par les métamorphoses d’un Faust sans compagne, dans l’essor de son rêve insensé?
Les nations se rapprochent par le travail des humbles et par les élans des esprits créateurs. Eminescu aura sans doute sa part dans cette communion d’âme entre Polonais et Roumains qu’auraient désirée nos encêtres, souvent camarades de la bonne guerre chrétienne.
[2]

N. Iorga.




II
TYTUŁY RUMUŃSKIE I DATY POWSTANIA LUB WYDANIA POEZYJ I POEMATÓW WYBORU POLSKIEGO.
Str. 21
Oda wstępna: że umrzeć mam...
Oda (în metru antic) — ogłoszona przez T. Maiorescu w wydaniu z r. 1884. Str. 43.

Str. 27
Ponad szczytami...
Peste vârfuri — wydanie j. p. Str. 165.

Str. 28
Las
Ce te legeni, codrule — j. p. Str. 14.

Str. 29
Diana
Diana — po raz pierwszy w „Convorbiri literare“ 1-go lutego 1884 r.

Str. 31
Do gwiazdy
La steaua... w „C. L.“ 1-go grudnia 1886 r.

Str. 32
Przez fale, przez zawieje...
Dintre sute de catarge... — poemat odnaleziony po śmierci Eminescu, ogłoszony w „Poezii postume“ w r. 1902. Str. 1.

Str. 33
Jutrem życia dzień się zwiększa...
Cu mâne zilele ti-adaogi. Wydanie Maiorescu 1884 r. Str. 117.

Str. 35
Północ
Se bate miezul noptii. I. w. Str.101

Str. 36
Testament
Mai am un singur dor. J. w. Str. 179.

Str. 41
Kamadewa
Kamadewa — wiersz ogłoszony w „C. L.“ 1-go lipca 1887 r. Str. 347.

Str. 42
Wszystkie ptaki w borze...
La mijloc de codru des. Wyk. Maiorescu.

Str. 43
Jezioro
Lacul — w „C. L.“ 1-ego września 1876 r.

Str. 44
Jaskółki
De ce nu-mi vii. W „C. L.“ 1-ego lutego 1887 r.

Str. 45
Gdy gałąź w okno me uderzy...
Si dacă. Wyk. Maiorescu.

Str. 46
Uliczka
Pe aceeasi ulicioara. W „C. L.“ 1-ego lutego 1879 r.

Str. 48
Jak? — co? —
De-or trece anii... Wyd. Maiorescu.

Str. 49
Rozłączenie
Despărtire. W „C. L.“ 1-go października 1879 r.

Str. 51
Daleko
Departe sînt de tine. W „C. L.“ 1-ego marca 1878 r.

Str. 52
Sonet pierwszy
Sînt ani la mijloc. W „C. L.“ 1-ego października 1879 r.

Str. 53
Sonet drugi
Când însusi glasul. W „C. L.“ 1-ego października 1879 r.

Str. 55
Gwiazda wieczorna
Luceafărul —; — poemat napisany 10-go kwietnia 1882 r. Po raz pierwszy ogłoszony (w „Almanahul Romaniei June“) w kwietniu 1883 r.

Str. 77
Cesarz i Proletarjusz
Impărat si Proletar —; — poemat ogłoszony w „C. L.“ 1-go grudnia 1874 r.

Str. 93
List pierwszy
Scrisoarea I. W „C. L.“ 1-ego lutego 1881 r. Str. 405.

Str. 99
List drugi
Scrisoarea II. W „C. L.“ 1-ego kwietnia 1881 r. Str. 30.

Str. 102
List trzeci
Scrisoarea III. W „C. L.“ 1-ego września 1881 r. Str. 206.

Str. 109
Modlitwa Daka
Rugăciunea unui Dac. W „C. L.“ 1-ego września 1879 r. Str. 241.


III
BIBLJOGRAFJA:
Poesille lui Mihail Eminescu, editie critică îngrijita de N. Iorga; Bucuresti, 1931.
Mihail Eminescu: Poezii; Editura „Cartea Românescă“; Bucuresti, 1928.
Michael Eminescu: „Ausgewählte Gedichte“ deutsche Übersetzung von Viktor Orendi­‑Hommenau; Verlag „Von der Heide“, Temeswar­‑Timisoara, 1932.
Poems of Mihail Eminescu Translated by E. Sylvia Pankhurst and I. O. Stefanovici, Ph. D. with a Preface by G. B. Shaw. London: Kegan Paul, 1930.
Rumänische Dichter, Eine Anthologie Zeitgenössicher Lyrik übersetzt von Zoltan Franyó, Genius­‑Verlag, Timisoara, 1932.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mihail Eminescu i tłumacza: Emil Zegadłowicz.