Tułacze (Sieroszewski, 1909)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tułacze |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Przebyli Ural. Zbliżała się powoli chwila rozstania. Mimo serdeczną pozornie zażyłość, było w stosunku ich coś, co ich dzieliło, co ciążyło im i dokuczało. Nawet gdy zostawali sami, ograniczali się do zupełnie anegdotycznych opowieści lub niezmiernie oderwanych dociekań.
Wieszcie raz es-er, zlustrowawszy dalsze przedziały i przekonawszy się, że prócz grubego podpiłego kupca i popa z rodziną, niema nikogo, położył rękę na ramieniu Wiktora.
— Pomówmy otwarcie! Przykro mi, iż myślicie, że jestem wam przeciwny... Wcale nie... Boli mię jedynie ta nuta nieufności, jaką słyszę w waszych rozumowaniach.
Szumski szybko się ku niemu obrócił.
— Powiedz szczerze — wybuchnął — czy dużo jest takich, jak ty? To darmo! Pięćset lat zbiorowych wysiłków w pewnym kierunku urabia odpowiednią psychologię. Tylko grupy narodowo jednolite dość gibkie i dość obyczajowo i duchowo przejrzyste, aby się w nich odbyć mogły wielkie, zasadnicze reformy. Gdzieindziej grożą ludzkości... przemysłowe koszary.
— Więc przypuszczasz, że bracia z ducha i pojęć byliby zdolni...
— »I nie wódź nas na pokuszenie...« My pragniemy swobody bez zastrzeżeń...
— Nawet bez... braterstwa?
— O... zgoda na braterstwo... równych sobie...
— Ależ zgadzam się, najzupełniej zgadzam... — radośnie zawołał Kiesza i westchnął, jakgdyby mu ciężar spadł z piersi.
Szumski spojrzał nań życzliwie, ale po zmęczonej jego twarzy, już pożłobionej przedwczesnemi zmarszczkami, przesunął się ledwie dostrzegalny uśmiech.
Była to ostatnia ich na ten temat rozmowa, ostatni etap serdecznego zbliżenia.
— Ach, jakżebym chciał spotkać się raz jeszcze z tobą... później... — mówił z przejęciem Kiesza, siadając obok Wiktora.
Ten objął go wpół.
— Kiedy... wszyscy wolni, wszyscy dobrzy... wszyscy zdrowi, piękni i ukształceni... Lubię i ja... pomarzyć... Żyć w atmosferze, gdzie każdy myśli o wszystkich, a nikt o sobie...
Cicho gwarzyli o świetlanej, bardzo odległej przyszłości...
Za Saratowem musieli się rozstać. Kiesza skręcał na południe. Uściskali się, spojrzeli sobie w oczy. Serca zamarły im na krótką chwilę.
— Czy nie spotkamy się już nigdy?
— Dlaczego nie!? Ziemia nie jest znowu tak wielka, a miejsca naszego na niej spotkania nie tak liczne...
Po krótkiem wahaniu pocałowali się w usta, uścisnęli mocno, długo i trochę wzruszeni, trochę zawstydzeni tą »czułostkowością«, rozstali się, nie patrząc na siebie. Kiesza schwycił przygotowaną walizkę za uszy, wyskoczył z wagonu i zmieszał się z tłumem.
Pociąg powlókł się dalej.
Widnokrąg zalegały spiętrzone, ołowiane, nizko nawisłe chmury. Kradły one światło dnia, niweczyły ślady barw na wyblakłej równinie, zamazywały jej ubogie kształty, zasnuwały dal czczą, beznadziejną mgłą. Tu i owdzie czarne, cyprysowe kontury drzew bezlistnych i niezliczone krzyże wiatraków unosiły się żałobnie nad płaszczącą się, jakby wylękłą, ziemią, nad wielkiem sinem cmentarzyskiem obranych pól, oczekujących na całuny zimy...