<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Tułacze
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Stąd już niedaleko było do kolei.
Zmienili konie i raźno podążyli dalej szeroką, ujeżdżoną drogą wśród żółtych ściernisk, ustawionych mędlami snopów. Wokoło siniały odepchnięte w dal, wycięte, wykarczowane lasy. Białe nici pajęczyny włóczyły się leniwo w rozsłonecznionem, drgającem powietrzu, białe pajęczyny srebrnych obłoków rozprzędły się szeroko po zielonawem niebie.
Es-er siedział nadęty i oczy uparcie od Wiktora odwracał. Dawno już to robił. Już na stacyi zaniedbał wielu drobnych usług, jakiemi dotychczas otaczał starszego towarzysza.
Ale Wiktor zdawał się tego nie uważać i sam spokojnie robił to, co przedtem robił młodzieniec. Obecnie półleżąc nawznak w tarantasie, utkwił w zamyśleniu niemrugające czarne oczy w dalekie niebiosa.
Tak się jakoś złożyło, że Wiktor nigdy pierwszy nie rozpoczynał rozmowy: obecnie więc było mu szczególnie trudno się przezwyciężyć, i zdarzało się, że upływały całe godziny w przykrem milczeniu. Leżeli obok siebie, czuli nawzajem ciepło swych członków, myśleli o sobie, ale nie odzywali się do siebie.
— Dlaczegoś tak z nim postąpił? Dlaczegoś mu ręki nie podał? — spytał niespodzianie es-er i całem ciałem zwrócił się do Wiktora.
— Komu?
— Staremu... Przecież on ci życie uratował?
Wiktor usiadł.
— Dostał za to pięć rubli! — odparł chłodno.
Towarzysz spojrzał nań z niechęcią.
— Pycha... szlachecka pycha... — szepnął i, pogwizdując znowu, wbił oczy w nagie rżyska.
Przykry uśmiech wykrzywił wązkie wargi Wiktora i uniósł w górę końce jego długich, cienkich wąsów. Nie odpowiedział jednak narazie.
Leżeli dalej obok siebie w milczeniu dzień cały, rozdzieleni jakby taflą lodu.
Pod wieczór zamajaczał w oddali charakterystyczny rząd słupów, i długa równa linia niby plosa ukrytego morza przecięła widnokrąg.
— Kolej! — zawołał ze wzruszeniem es-er. Za chwilę tarantas turkotał już na brukowanym podjeździe stacyi.
Była to licha, brudna i mała stacyjka, pozbawiona bufetu i nawet poczekalni, ale za to posiadająca wspaniałego... żandarma.
Wiktor z przykrością spostrzegł, że nie może opanować zimnej nienawiści, uczuł, że twarz wydłuża mu się, jak paszczęka wilka. Unikał więc spotkania wzrokiem z szarofiołkowem wspomnieniem przeszłości. Pulchny, niebieskooki, dość dobroduszny stróż bezpieczeństwa zaraz ich spostrzegł i zaniepokoił się również. Byli sami na stacyi. Pociąg miał przyjść według rozkładu za godzinę, nie licząc opóźnienia. Dla zabicia czasu wyszli na plant, lecz i tam natychmiast dostrzegli za szybą okna czerwoną twarz z faworytami i podejrzliwe niebieskie oczy. Spojrzeli na siebie znacząco. Młode, okrągłe policzki es-era podciągnęły się w górę. Mocno uścisnął Wiktora za łokieć.
Stacya zaludniała się zwolna; przeszedł posługacz z latarkami i bańką nafty; zaruszały się semafory; zadźwięczał, zakuł pośpiesznie a nużąco i jednostajnie sygnał elektryczny; koło drzwi pojawił się wyszarzany strażnik ziemski; stuknęło okienko kasy. Wtedy wrócili na salę. Niezwłocznie podszedł ku nim żandarm:
— Pasporty...
Podali je bez zbytniego pośpiechu. Czytał, oglądał, mrużąc oko, podpisy i pieczęcie z miną nieskończenie poważną. A tymczasem szyny już dudniły pod zbliżającym się pociągiem. Wiktor poszedł do kasy po bilety. Es-er dalej czarował uśmiechem »naczalstwo«.
— A daleko stąd najbliższy bufet?
— Trzecia stacya! — odpowiedział pośpiesznie strażnik.
— Niema tu, widzę, nikogo, coby pomógł nam zanieść walizki do wagonu...
— Cóż... mogę i ja... podać!
— Więc nieście do drugiej klasy!
— A skąd panowie jedziecie i dokąd? — pytał przeciągle żandarm.
— Kupcy, kupcy... do Irbitu... na jarmark. Przecież napisano w pasportach — odpowiadał pośpiesznie es-er, odbierając papiery i pomykając za Wiktorem ku drzwiom.
Ze słodkiem wzruszeniem, z przedziwnem, rozkosznem uczuciem jakby ponownych zaślubin z czemś drogiem, od czego oderwano ich przemocą, wyciągnęli się na szarych siedzeniach wagonu, cuchnących tytoniem i zastarzałym brudem...
Za chwilę, za mgnienie oka pociąg ruszy, i utoną w ludzkiem mrowisku... Dlaczego jednak stoi tak długo? Zbyt długo stoi... podczas gdy serce bije...
Głucho szczęknął trzykrotnie dzwonek; blaszany dach, plugawe okna stacyjne i żółte jej ściany zaczęły niepostrzeżenie usuwać się, uciekać... Znikł zatroskany żandarm na drewnianym chodniku, mignęła czerwona, jak mak, czapka zawiadowcy... Wagon drgnął raz, drugi... zatrząsł się i z rosnącym hukiem i kołysaniem się potoczył po szynach, postukując na spoidłach.
— Nareszcie!
Es-er zajrzał do sąsiedniego przedziału. Byli sami. Zapadający zmrok i żółte światło lamp powlekało brudnym kolorytem trzęsące się i stękające wnętrze wagonu.
— Jeść mi się chce! Zobacz, Wiktorze, czy nie zostało co jeszcze w walizce?
Szumski zdjął swój kufereczek i otworzył go. Znaleźli tam kilka suchych już jak kość obwarzanków.
— Wciąż zapominasz, że nie jestem Wiktorem, lecz Stepanem Iwanowiczem Kulkowym...
— Acha! będę pamiętał! A ja jestem Inocenty Matwiejewicz Sieriebriakow, — sprawdził młodzieniec, zaglądając do swego pasportu.
— A więc... Kiesza!
— Ano niby Kiesza...
— Bilety, panowie! Panowie tylko co wsiedli? czy nie tak? — przeciągnął przez nos konduktor.
— Właśnie! Oto są...
Gdy minęła kontrola, znowu pogrążyli się z zamiłowaniem w gryzienie obwarzanków. Nagle »niby Kiesza« siadł na ławkę obok Wiktora i, opierając mu rękę na ramieniu, zagadał ciepło:
— Słuchaj... Daruj... Rozumie się, że ja wiem, że ja domyślam się, dlaczego... nie podałeś mu ręki... Ten tam... trup... Ale przyznaj, wszak z tobą postąpił on po ludzku? Dlaczego nie uszanowałeś w nim tej... kruszyny człowieka? Przecież to wszystko pewnie, co on jeszcze z tego działu posiadał... Nie zauważyłeś, jak on boleśnie się zmieszał... jakbyś mu dał policzek!... Czyż tak wielka w zasadzie między nami różnica? Czy ty... czyż my nie tratujemy, nie rozbijamy rozmaitych poglądów i obyczajów, które są święte dla innych ludzi? Czy nie łamiemy co krok powszechnej etyki? On też jest... protestem, wybuchem krzywdy! On też, tak jak my pragnie pełni życia... On żywioł...
— Tak, właśnie!... Nie jestem żywiołem!
— Więc czemże jesteś? Osobnik żyje raz tylko... Wszystko, co czyni, czyni dla siebie... Trudno nawet czego innego żądać. Wszyscy pragniemy potęgi, rozkoszy... Nienasycona chciwość wrażeń rządzi nami... Pod ich naciskiem urabiamy i wydajemy sądy nasze, i one popychają nas do czynów, zmuszają stwarzać dobro lub zło. Od energii duszy zależy jedynie, czy zadowoli się ona utartemi drogami, wskazanem kołem potrzeb i uczuć, czy rozpęta się i wybiegnie poza nie... A od ilości wiedzy nabytej, od subtelności odczuwania, od wytworności upodobań zależy, czy to się tak ujawni czy inaczej. Ten twój Wasylicz wydał mi się sympatycznym chłopem. On kąsa z bólu najbliższe mu przedmioty, jak pies kij, który go uderzył... My zaś staramy się złamać rękę... Oto cała różnica!
— Nigdy się na to nie zgodzę, nigdy! — porwał się Wiktor. — Wszystko we mnie protestuje przeciw temu porównaniu... Jeżeli chcesz wiedzieć... to pobudką mej działalności nie jest pragnienie wrażeń, ani pragnienie pełni życia, lecz wręcz co innego.... Prędzej — poczucie sprawiedliwości! Wprost żyć nie mogę na świecie razem z tem, co się tam dzieje...
— Dlaczego więc... nie umrzesz sam?
— Dlatego, że umierając nie miałbym wrażenia, że tamto... choć część tamtego — zginie wraz ze mną, podczas, gdy zadając ciosy, widzę cząstkową śmierć... Będę walczył, muszę walczyć, ale mylisz się, jeżeli myślisz, że ja to... dla pełni życia... Ja cierpię... ja strasznie cierpię... — dodał wstydliwie i cicho.
— I ja cierpię... — zgodził się Kiesza. — Ale cóż z tego? To znaczy jedynie, że dusze nasze nie znoszą rozdźwięku, sprzeczności... Lubię się zastanowić, skąd to pochodzi?...
— Po co? Wolę myśleć, jak to usunąć!
Umilkli i zadumali się, patrząc w okno pociągu, gdzie obłoki czerwonych skier wyprawiały w ciemościach nocy dziwaczne harce. To leciały jak krwawa, pylna mża, to wiły się, jak długie rozwichrzone włosy szybującej obok pociągu dziewicy pożaru. A pociąg uciekał, uciekał, gdakając miarowo...
— Widzę, że towarzysz jest trochę maksymalistą — zauważył z lekkim przekąsem Wiktor.
— Nie wiem doprawdy, kim jestem... Na co mi etykietki... Pracuję z ludźmi, których poglądy uważam za najbliższe swoim, a pozatem głównie mi chodzi, abym mógł być szczerym ze sobą i z otoczeniem...
— O to każdemu chodzi...
— Co zaś do maksymalizmu, to ta zachodzi między mną a nimi różnica, iż ja bronię bandytów, a nie bandytyzmu, jak w wielu wypadkach broniłbym zbrodniarzy, ale nie zbrodni...
— Tego tłum nie rozróżni.
— Na to już nic nie poradzę...
Znów w zamyśleniu patrzyli na okno, gdzie ognista wichura miotała snopy płomiennych wężyków, a purpurowy cień łuny biegł obok po polach, gajach i rozświetlał je na chwilę i malował krwawo.
— A więc nie zgadzasz się, że każdy istnieje dla samego siebie, że to, co czyni, czyni też wyłącznie dla siebie...
— Zapewne... — odpowiedział z roztargnieniem Szumski.
— Czyż ciebie to nie zajmuje?
— Owszem, bardzo nawet! Ale nie mam czasu na podobne rozmyślania... Dokoła tyle spraw, wymagających wielkiego natężenia umysłu. Zresztą wychodzi to poza kres dociekań, dostępnych obecnie ludziom... W osnowie ich leży problemat wolności woli... Nie mogę pozwolić sobie na te rozmarzające i osłabiające rozkosze. I powtarzam: wolę odczuwać odpowiedź w swych czynach!
— A o czem myślałeś przed chwilą?
— Myślałem... o nowem naszem nieszczęściu... Znów rozłam... W takiej chwili... Ostry miecz, miecz kuty w ciągu długich lat cierpień, przez wysiłki setek ofiarników, złamany, złamany...
Wstał niezmiernie poruszony i znowu usiadł.
Kiesza patrzał nań z głębokiem współczuciem.
— Ee... Może jeszcze plotka!...
— Nic pewnego, ale możliwe...
Znów wstał i, oparłszy czoło o szybę, patrzał na ognistą zawieję.
Kiesza leżał nawznak i cicho pogwizdywał.
— Jacy wy, Polacy, jesteście jednak... egoiści!
— Egoiści? Dlaczegóż to?
— Przecież tych rozłamów na... kuli ziemskiej odbywa się mrowie... Nie wiem, czyś się nawet bardzo tem interesował, a tu nagle taka rozpacz...
— Żadna rozpacz... Dla każdego chyba własna koszula jest bliższa ciała. Czy wy tak bardzo interesujecie się całą kulą ziemską?
— To zupełnie co innego. Wasza kwestya jest częścią naszej... Rozwiązanie naszych zagadnień...
— ...Jesteśmy stokroć od was nieszczęśliwsi... — ciągnął, nie zważając nań, Szumski. — Musimy zwalczać nietylko własne wady i występki... Cierpimy często za swoje i za cudze winy... To stwarza taką straszną plątaninę, taką duszącą sieć, że często wydaje się, iż niema dla nas ratunku. Każda wasza ofiara, każde wasze zwycięstwo, lub prosty wysiłek szlachetny staje się bezwarunkowo dla was cegiełką lepszej przyszłości... Dla nas one lecą w nienasytną przepaść, która nie ma dna i brzegów...
— Och! Aż tak?!
Szumski nie odpowiedział.
I znowu jakgdyby mrożąca tafla lodu wyrosła między nimi.
Gdy nazajutrz obudzili się ze snu, w sąsiednim przedziale znalazło się kilku pasażerów. Obecność ich utrudniła im rozmowę. W oknach wagonu przesuwały się, niby wstęga kinematografu, szare zadeszczone krajobrazy. Kiesza kupił na większej stacyi jakieś romansidło, Wiktor pilnie studyował stare gazety.
Przejezdni zmieniali się, wsiadali, wysiadali. Parę razy zbiegowie uczuli na sobie ciężkie, badawcze spojrzenie znanych im dobrze figur. Raz zrewidowano nawet pociąg cały. Lecz zbiegowie umieli tak dobrze dostosować szarość swego zachowania się, rozmów i giestów do szarości otoczenia, że »oczy i uszy« prześlizgiwały się po nich wciąż jak po gładkiem miejscu.
Dopiero w Tajdze zagroziło im pewne niebezpieczeństwo. Kupa tragarzy wpadła do wagonu.
— Przesiadać, przesiadać! Do innego pociągu... Kto do Tomska?...
Musieli być w tem mieście, gdyż tam mieli dostać pieniądze na dalszą podróż i potrzebne wskazówki.
Podnieśli się.
— Hej, tutaj! Prosimy... Dwa kuferki...
— Będzie osobista rewizya! — szepnął cicho wąsaty tragarz z fioletowym nosem.
— Nie śpiesz się! Jeszcze to zabierz! Niech wyjdą... Po co się tłoczyć? — powiedział spokojnie Wiktor. Zwrócony tyłem do publiczności, zręcznie wyjął rewolwer i kiwnął na towarzysza. — Masz, schowaj to... oddasz nam w tamtym pociągu. Który numer?!
— Dwudziesty piąty... Dobrze, proszę pana! — odrzekł tragarz.
Spuścił rewolwery do obszernych kieszeni, jedną walizę zarzucił na ramię, drugą wziął w rękę i, tańcując na nogach, jak ciężko objuczony koń, rzucił się pędem po peronie...
Spokojnie odbyli ceremonię szczegółowej osobistej rewizyi i, zapłaciwszy tragarzowi trzy ruble, przybyli szczęśliwie do miasta.
Zatrzymali się w hotelu i niezwłocznie odszukali wskazanego jegomościa.
Był to blady, niemłody już mężczyzna o smutnej, zadumanej twarzy. Przyjął ich w małym pokoiku skromnego mieszkanka. W głębi za drzwiami hałasowały dzieci.
— Rewolucya kona... Zniechęcenie... upadek sił... niewiara!...
— Czy mogło być inaczej tam... gdzie wieś od wsi o dwadzieścia wiorst leży... — mruknął Wiktor posępnie.
— To nic! to nic! To pójdzie w głąb, to się rozrośnie! — wtrącił ze wzburzeniem Kiesza.
— Zapewne... ale teraz... niezmiernie ciężko...
— A rozłam u nas. Coście słyszeli o rozłamie w naszej partyj?
— Rozłam istotnie nastąpił. Szczegółów wszakże nie znam... Zdaje się, że na tle taktycznem...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.