Tułacze (Sieroszewski, 1909)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tułacze |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
TUŁACZE.
|
Miał dosyć obczyzny, ale nie miał wcale pieniędzy. Musiał więc czekać, aż zginą śniegi, stopnieją lody, i ogrzana ziemia otworzy na wsze strony swoje drogi i swoje kryjówki. Wtedy pójdzie piechotą... Czekał spokojnie, cierpliwie, nikomu nie zwierzając się, przed nikim się nie skarżąc. Pisał jedynie od czasu do czasu krótkie, dosadne listy i posyłał je na daleki zachód. W listach stale brzmiała ukryta, ale niezłomna obietnica: czekaj! przyjdę!
Wzamian odbierał blade karteczki, z których unosiła się nikła, odurzająca woń znanych mu perfum, i których obojętne napozór wyrazy szeptały coraz cichszym, coraz bardziej zdławionym głosem:
— Och! prędzej... Kiedyż... kiedyż!... Sił już nie staje dla cierpień!...
Wtedy tracił równowagę i, aby się uspokoić, uciekał daleko od lichej wiosczyny, gdzie mieszkał, od nieszczęśliwych, z którymi był skuty...
Dopiero, gdy szarożółte plamki wioskowych chałup roztapiały się w sinem przestworzu, gdy cichły do niewyraźnego szmeru szczekania psów, pianie kogutów, skrzyp sani, stuk drzwi i głosy ludzkiego gadania, gdy wszelkie ślady ruchu i życia do cna wsiąkały w bezmiar i majestatyczną martwotę śniegów, — siadał na brzeżku skalistego urwiska i, ująwszy w dłoń podbródek, jak żywa statua florenckiego Medyceusza, topił czarne oczy w białą bezdeń.
Parów zaśnieżonej rzeki uciekał, niknąc w bledniejących przegubach złotośniadych cieni. Cichość grobowca, białość ciała, nieskalanego żadnem dotknięciem... Na nim legł, przywarł doń w dławiącym bezruchu błękitny wiszar wietrznego oceanu. A ponad tym mroźnym zlewem powietrza i zastygłej ziemi słońce rozpościerało swój cudny wachlarz złotych, przetykanych tęczą promieni. Pod ich dotknięciem lody płonęły iskrami płomienistych ogni, z cichem westchnieniem osiadały, perląc się na śreń, śniegi; szron zwijał twarde koronki i puchy... Nad pustynią przelatywały ledwie uchwytne tchnienia, ciche dreszcze i szmery lękliwe, jak slaby puls istoty, budzącej się do życia w uścisku zabójcy... Uwolnione z nadwątlałej sadzi gałązki kołysały się ruchem nieśmiałym...
Samotnik chłonął mary dźwięków, przywidzenia drgnięć duszą, łaknącą wolności... Aż mierzchnął dzień, umierały blaski, stygły westchnienia... Na widnokręgu rozlewała się struga krwi, kąpiąc w swej pożodze obłoki i góry.
Wtedy podnosił smutne jeszcze, ale gładkie już czoło, rozsuwał zasępione brwi, rękę odejmował od ściśniętych szczęk i, wybijając nią zlekka takt po kolanie, nucił cicho, zapatrzony na stulający się i opadający kwiat dnia:
»Już nam znikły nadziei promienie,
Zanim zorza zabłyśnie nam blada...
Wstańmy jako upiorów gromada...
............
W noc spokojną do domów wpadniemy,
Gdzie szczęśliwi błogimi śpią snami,
Naszą pieśnią im pokój zmącimy...
Niechaj wstaną i pójdą za nami«...
Wracał późno wieczorem, gdy nic już nie było widać i w chmurze wysokiego brzegu świecił jedynie rząd rubinowy wioskowych ogni.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Co wam jest? Tacy jesteście dziś dziwni?! — pytała go sąsiadka-wygnanka, zaglądając mu w oczy z niepokojem.
Milczał i ściągał rozedrgane usta.
— Dlaczego nie przychodziliście tak długo?
— Miałem pilną robotę...
— Cóż to
— Wybieram się w podróż długą i niepowrotną...
— Co? Uciekacie?!
Kiwnął głową.
Pobladła.
— Domyślałam się... A... a...
Głos jej się załamał. Ucichła. On spochmurniał.
— Cóż robić? Dlatego nie mówiłem nikomu... Niepotrzebne żale i smutki... Bywajcie zdrowi, muszę już iść, gdyż chcę zajrzeć do wszystkich!
Wstał. Gdy schylił się, aby ucałować jej rękę, w nagłym porywie przycisnęła jego głowę do piersi. Gdy wyszedł, te same dłonie przycisnęła do zamierającego serca.
Nie zauważył jej ruchu, nie dosłyszał cichego pół-jęku:
— Już po wszystkiem!...
Odwiedził górala z dalekich, południowych gór, umierającego w małej, zakopconej izdebce.
Gdy wszedł, chory usiadł na pościeli i zwrócił ku niemu wyschłą, ciemną, orlą twarz z wielkiemi, ptonącemi oczyma.
— A, to wy!... Co słychać?... Może odebraliście jakie wieści?...
— Nic szczególnego... Borykają się, ale mało ich pozostało...
Usiadł i opowiadał jak zwykle, co gdzie wyczytał lub usłyszał.
Piersi umierającego wznosiły się ciężko i wysoko, kotłowało się w nich, jak w wygasającym wulkanie.
— Nic, nic... Nie szkodzi!... — mówił, dysząc usilnie.
— Niech tam!... Oczyścimy się w tym ogniu od wszystkich brzydot, wad i słabostek... Wszyscy źli i marni opuszczą nas... Wzlecimy ponad światy, ponad dzieje bieżące, przemijające... wzlecimy! Ale... mnie już nie będzie!...
Głucho zakaszlał i opadł na poduszki. Odjeżdżający uścisnął mu rękę.
Zajrzał następnie do »profesora«, gdzie w zimnym, wilgotnym, brudnym chlewku, na glinianej podłodze pełzały, płacząc i swarząc się, pół nagie dzieci, a wśród nich kobieta, z bólem przyschłym do lic, czyściła w milczeniu kartofle.
Zajrzał i cofnął się. »Profesora« nie było. Dojrzał go daleko na ścieżce, dźwigającego na grzbiecie wiązkę chrustu. Podszedł ku niemu, nosze od niego odebrał i zarzucił je sobie na plecy, a obok, ocierając pot z czoła, podreptał »profesor«... Wyrzekał na cały świat, na los swój, oskarżał historyę i ludzi...
Odwiedził »komunę« studentów i robotników, gdzie dobry humor, młodość i zdrowie walczyły rozpaczliwie z nędzą i tęsknotą...
Gdy wyszedł stamtąd, westchnął, zdjął czapkę i spojrzał ku ciemniejącym niebiosom. W ich nieskończonych głębiach już migotały iskry niezliczonych nocnych słońc, a nad ziemią jeszcze słabo się krwawił ślad zagasłego jej żywiciela.
Młodzieniec minął domek dozorcy policyjnego. Policyant stał przed progiem i patrzał nań bezmyślnie. Odpowiedział mu na ukłon wstrzemięźliwem kiwnięciem głowy. Poczem zawrócił do siebie. Zajmował ubogi kąt w zapadłej w ziemię chałupie. Zapalił świecę i rozejrzał się po izbie. Pusto, ubogo, jak zawsze. Nic nie brał, nic nie ruszał. Wszystko zostawiał bez zmiany. Rzucił się jeno na pościel i zgniótł ją. Następnie usiadł przy stoliku, pomyślał chwilkę i napisał na ćwiartce papieru:
»Proszę nikogo nie obwiniać o moją śmierć. Zegnajcie, towarzysze«
— Zawsze to im ułatwi wyplątanie się z tej sprawy... I dozorcy mniej będą władze dokuczały... Nie był wcale zły dla nas... — rozmyślał.
Wymknął się niepostrzeżenie z domu z workiem ukrytym pod połą i bocznemi ścieżkami ostrożnie skierował się ku rzece.
Światła w wiosce już pogasły. Noc ciepła, ciemna, grubym płaszczem szczelnie otuliła okolicę. Promienie gwiazd ginęły w jej zmroku bez śladu, niby ostrza złotych igiełek, wetkniętych w miękie i czarne fałdy aksamitu. Wiktor skradał się, jak mara i pilnie słuchał. Z nikim się nie spotkał i nawet zaspane psy nie szczekały nań. Po białawej łunie oparu i lodowym chłodzie poznał, że jest w pobliżu rzecznego parowu. Wkrótce usłyszał tuż pod sobą głuchy szum nurtów liżących podmywisko. Raz jeszcze rozejrzał się wokoło i hyżo ześlizgnął po gliniastej pochylni. W miejscu zacisznem a widocznem, na kupie wielkich kamieni położył kartkę i nakrył ją kapeluszem. Jeszcze raz posłuchał, obejrzał uważnie krawędź parowu, twardym zrębem odrzynającego się na jaśniejszem niebie, i ruszył steczką, lepiącą się nad wodą u osypiska. Niedaleko w zaroślach odszukał małe czółenko, spuścił je cichutko na wodę, wsiadł z kocią zręcznością i pomknął bez szmeru ku przeciwnemu brzegowi.
Gdy się tam dostał, zawrócił i tuż u mielizny popłynął z prądem, ukryty w cieniu gór porosłych wysokim borem. Rozgrzaną twarz owiewał mu wietrzyk lekki i wilgotny, a serce biło w piersi miarowo, niby wiosło o wodę... Nie rozmyślał, nie rozważał, jeno słuchem ssał ciszę, jeno drążył oczami cienie... jeno całym sobą wartował nad najmniejszą zmianą otoczenia... Przyjemne i potężne uczucie skupienia i siły pochłonęło go całkowicie.
Niedługo wszedł księżyc. Za rzeką sznur ścian i dachów wioskowych... parkany i ogrodzenia — stogi i gumniska — szeroka, bita droga z szeregiem drobnych jak zapałki i jak zapałki równych słupów telegraficznych — zabielały, zalśniły nagle od poświaty miesiąca, niby od spadłego na nie szronu.
Na ciemnem lustrze rzeki odciął się atramentowo zębaty szlak górzystego brzegu. W jego ukryciu czuł się Wiktor bezpiecznie nawet od rysich oczów syberyjskich wieśniaków. Na górskiej zaś stronie wiedział, że nikt nie mieszka, i że o tej porze roku nikt nawet nie odwiedza zapadłych jego ostępów.
Dopiero gdy miesiąc wszedł wysoko i cała rzeka zabłysła jak struga żywego srebra, Wiktor zatrzymał czółenko, wywlókł je na brzeg, wydziobał nożem w jego dnie wielką dziurę i, zaczepiwszy tyczką za powróz na nosie, odepchnął stateczek na głębinę. Chwilkę łódeczka walczyła ze śmiercią, kołysała się, zawracała... wreszcie napełniła się wodą i cicho pogrążyła na dno. Wiktor żerdź zręcznie z pętlicy wyszarpnął i puścił ją z wodą. Było mu trochę przykro... lubił czółenko, ale... niebezpieczne przedsięwzięcia nie znoszą sentymentów... Sakwę więc corychlej na plecach przymocował i spojrzał przeciągle na brzeg przeciwny, gdzie bielała, jak okiem sięgnąć, taśma bitej drogi i wyciągał się długi komunik słupów telegraficznych, niknący w oddali.
Skręcił do leśnego jaru, wpadł w samo jądro ciemności, podbitych zdołu skalnymi złomami, zasnutych na całą swą grubość tłumem chropowatych pni i krętych gałęzi, z dachem skołtunionej gęstwiny, ledwie tu i owdzie przebitej wątłem ostrzem miesięcznego światła. Drożyna, którą szedł, ginęła bez śladu wśród czarnej chmurniawy. Ale wyczuwał ją jeszcze wprawną stopą myśliwca. Znalazł się jednak wkrótce w tak wązkim i zagęszczonym parowie, że księżyc już tu nie przenikał, że mrok i las zlały się naraz w jedną nieprzenikliwą dla oka otchłań, w której poznawał głazy, kłody i krzewiska jedynie po nieuchwytnych, niewyraźnych powiewach ciepła lub chłodu, po nikłych zapachach. Zatrzymał się. Gdzieś nieopodal sączyła się kroplami wilgoć, wydzwaniając na epoce uchodzący czas. Nie był wcale znużony i nie miał zamiaru odpoczywać. Przeciwnie, wzburzenie gnało go naprzód, a krople leśnej klepsydry padały mu jak wyrzut na płonące serce. Był zbyt blisko od wioski, od rzeki, i skrzydło możliwej pogoni mogło go tu jeszcze zagarnąć.
Wyjął z kieszeni mały kompas i zapalił zapałkę. Przy niepewnem jej świetle określił kierunek wpadliny. Uśmiech szeroki, radosny przewinął mu się po ustach, gdy spostrzegł wśród czarnych wyrw dalszy ciąg ścieżyny. Ogarka zapałki wszakże nie rzucił na ziemię, gdyż mógł go wydać, lecz schował go do kieszeni, gdzie miał grzebyk, scyzoryk, ołówek i... inne użyteczności...
Ruszył dalej i puścił wodze myślom radosnym o tem co ma przezwyciężyć. Piął się wolno po sromości jak ślepiec, macając przed sobą pososzkiem. Drożyna — trop zwierząt leśnych, wiodący z puszczy do wodopoju — co chwila rwała się, kryła wśród korzeni i mchów, pod arkadami niskich zarośli, paproci i ziela...
Dniało, gdy stanął na przełęczy. Wodnista płachta powietrza zabielała w szerokiej szczerbie rozłogu.
Z dymiących się mgieł, z brudnych mszystych trzęsawisk, z kłakowatych wrzosowisk wznosiła się nieprzejrzana szczecina starego wysmału, lud cały drągowatych kłysów, osmalonych pni, żałobnych szkieletów drzew... Ościste kikuty ich sęków, wątłe, uszkodzone czuby i zwęglone cielska pochylały się żarliwie w jedną stronę, na południe... ku słońcu... jakby starając się ujść ze swą nagością i nędzą od wiatru, od zimna... W dali półkolem otwierała nęcące objęcia, świeża, zielona, żywa tajga...
Wzruszające wspomnienie...
— Ci, co umarli... umarli! — szepnął.
Nagle szybko się zwrócił i rękę położył na rękojeści noża. Uszy jego uchwyciły nieopodal cudaczne stękania... Potworny, jak legiendarny dziw, łoś, zarzuciwszy na kołtuniasty garb łopiaste poroże, pokroczył, grzęznąc i kłapiąc racicami, przez bagno.
Zbieg poszedł za nim, ukrywając w wyboinach jego śladów odciski swych stóp.
Odtąd dnie jego składały się z kroków drobnych, z ruchów powolnych, z małych wybuchów wielkiej skupionej woli... I męką było nie to, że słońce paliło nieraz w tych nagórnych mokradłach, jak w piaskach Sahary; że rozmokłe obuwie plątało się dokoła okaleczonych nóg zbiega, jak wężowe pęta; że znój jątrzył stare i wygryzał nowe rany; że niewypoczęte członki z bólem i trudem obracały się w stawach; że deszcze i wiatry siekły często ciało, jak szpicruty dawnych wyroków... Męką było ciągłe uczucie nieskończonej odległości celu dla duszy drżącej od pragnień, jak rzucony dziryt. Pchał, motał na swe okaleczone nogi niezmierzony zwój pustyni z uporem potępieńca i wesołością warszawskiego robociarza...
Popasać i nocować lubił w głębokich ostępach, w ciemnych jarach z szumiącymi na dnie strumieniami, które gęsto przecinały faliste płaskowyżyny. Zapadał w nie, jak w piwnice, pełne aromatu drzewnej opadzi i pleśni wiekowej. Rozpalał ogień blisko huczącej wody i patrzał ciekawie, jak, po raz pierwszy może, pełgał czerwony blask płomieni po osędziałych od mchów głazach, po wielkich skrętach cedrowych korzeni, dźwigających w swych omotach wielkie kamieniska niby zmartwiałe oczy potwornych mątw... Nasłuchywał uważnie, jak łoskot kaskad i potrzask ogniska leciały rozedrgane przez ciemne kolumnady pni olbrzymich, jakby z granitu ciosanych lub odlanych z bronzu... Tam, gdzie nie dobiegał ani połysk ognia, ani granic potoków — topił wszystko szarozielonawy zmierzch, bijący z wysokiego stropu, i ciche zdroje bezdźwięcznie ciekły z niewidzialnych górskich poników, z samego serca obumarłych pod ziemią przedwiecznych lodowców... Po gąbczastych, wilgotnych widłakach, przez rude szczeciny wrzosów, po drobnolistnych jagodnikach, po rdzawych koronkach porostów, trącając nefrytowe baldachimy paproci, przekradały się kolorowe lisy, płowe łasice, białe, drobne jak ptaki, złe jak padalce gronostaje... Wśród ciemnych rosoch, wśród mroku siwego, jak ich futerko, przelatywały płochliwe wiewiórki, przesuwał się puszysty soból. Gniade sarny migały w przelotach, jak błyskawice, lub stały nieruchomo wśród pni sosnowych, podobne do rudosinych ich cieni... Chyży zając czaił się u ziemi, świecąc krwawemi ślepiami pod dozorem wiecznie bacznych słuchów wielkich, jak infuła biskupia... Niewidzialny niedźwiedź przewalał się wśród gęstwiny, łamiąc krzewy.
Zmęczony tułacz przyglądał się tym zjawom boru, poznawał ich skryte obyczaje, chuci i zabiegi, ich niestrudzoną walkę o istnienie i czerpał z nich niepożyte wzory cierpliwości, stałości, odwagi...
— Będę chytry, jak wąż, jak soból, jak lis... Będę chyży, jak sarna, czujny, jak zając, uważny, jak borsuk... Będę cichy i mężny, jak gronostaj...
— O, wolności! jakże łatwo cię utracić, lecz jak trudno zdobyć!... I jakże miła jesteś dla wszystkich!...
Na noclegach niecił w małych wgłębieniach ziemi niewielki ogienek — byle mógł przy nim ugotować herbatę i trochę zupy z suszonego mięsa. Nie lękał się już pościgu, lecz wolał nie zdradzać niczem swego tutaj pobytu, uniknąć spotkania nawet z drwalami i myśliwcami.
Raz naskoczył na samego niedźwiedzia. Kudłacz leżał na pagórku, kopał pazurami ziemię i zjadał korzonki. Spostrzegłszy wędrowca, uniósł się, burą sierść na grzbiecie najeżył, mordę zmarszczył i sine dziąsła pyska z białych kłów opuścił. Wiktor zamarł bez ruchu z ręką u pasa, z duszą zatrwożoną. Pierwszy raz widział tak blisko leśnego drapieżcę, i uderzył go dziki, posępny blask krwawych jego ślepi. Niedźwiedź cicho zacharczał i podygał na tylnych łapach, ale po chwili odwrócił się z mamrotem i odszedł. Wiktor poczekał, aż umilkł chrzęst jego kroków i obejrzał uważnie porzucone przez zwierzę kłącze. Miały smak słodki, podobny do selerów. Odtąd po drodze Wiktor pilnie tych selerów szukał i wraz z cebulkami dzikich lilij używał za przyprawę do zupy. Niedźwiedź się przydał.
Po dziesięciu dniach wędrówki natrafił na małą chatkę myśliwską, a w dwa dni potem wyszedł niespodzianie na brzeg łąki, pośrodku której czerniał zeszłoroczny stóg. Skończyło się bezludzie.
Już nie odważał się podróżować we dnie i niezawsze ośmielał się rozniecać ogień na postojach. Gdy słońce wypełniało powietrze swem złotem i ciepłem, gdy budził się na nowo przygłuszony nocą szmer życia, wędrownik, jak rosomak, wpełzał w najciemniejsze gąszcze i, podetknąwszy pod głowę worek podróżny, spał. Wstawał z wieczornemi mgłami, przekradał się w mroku, jak dziw leśny, strasząc wioskowe psy, i przepadał nad ranem. Wpleciony misternie w gałęzie krzów, niby drzewozwierz, przyglądał się nieraz z oddali z ciekawością i strachem siołom spotkanym, przysłuchywał pieśniom lecącym z pól lub okrzykom wadzących się ludzi... I nieraz spostrzegał tuż obok siebie któregoś z mieszkańców kniei z nadstawionemi uszami i wylękłym i zaostrzonym wzrokiem. Rozumiał ich, współczuł im i poczynał miłować...
Aż pewnego poranku stanął niespodzianie nad przepaścistą krawędzią leśnej wyżyny i zdumiał się. Góry znikły. Odbiegły w obie strony niby równy, siny szlak morskiego wybrzeża. A dalej, jak okiem sięgnąć, aż po grzędy białawych chmur, nie było widać ni drzew, ni wzgórka, ni cienia... Step zielony, gładki jak toń i jak toń blady, słał się bezbrzeżnie... Tu i tam niby głazy i mielizny, albo drobne wysepki, czerniały przyziemne budowle, kopulaste, maluchne namioty... Siwe dymy snuły się nad nimi, a obok błądziły stada koni i krów, podobne do igrających fok i delfinów...
Środkiem przecinał równinę biały szlak drogi z nicią telegrafu u boku.
Zbiegł schował się przezornie do tajgi, przywarował w ustronnej wpadlinie i wyjął mapę podróżną.
— Tak, to step! Słynny buryacki step. Ominąć go nie można, a przejść niepostrzeżenie pono niepodobna!
Tak mówiono... On legł u drogi na zachód, jak straszny, mściwy lewiatan... Wojował bezlitośnie z włóczęgami, którzy płacili mu wzamian pożogami, mordami okrutnymi i kradzieżą bydła...
Wiktor zarzucił ręce pod głowę i, patrząc na chmurki płynące swobodnie w stronę jego ojczyzny, rozważał, co czynić. Bał się drogi stepowej, bał się rozstawionych na wieżach pikiet ułusnych przeciw koniokradom.
Wprawdzie miał fałszywy pasport »posieleńca«, lecz rozumiał, że ten go nie obroni. Postanowił nareszcie ominąć górami step jak najdalej i przeciąć go za jednym zamachem, w ciągu nocy, w najwęższem miejscu.
Musiał podróżować we dnie, gdyż przekonał się, że w nocy łatwo mógł trafić na potrzaski, sidła, łuki, lub samostrzały, dość gęsto zastawione na zwierza po górach. Na noc więc zagłębiał się w las, ale we dnie wychodził na brzeg stepu, aby go wciąż mieć przed oczyma i wciąż śledzić jego wrogie ruchy. Ogień rozpalał w zupełnem ukryciu, w jamkach — ogień maluchny, niewiększy od miejskiej fajerki.
Co rano, jak olbrzymia koncha perłowca, otwierały się przed nim siwe, omglone rozłogi — w dole stepu, a w górze niebios. Na ich zlewie, daleko, tlił się różowy świt i powlekał delikatną, atłasową pożogą płaskość ziemi i nieba zaklęsłość. W miarę jak żagwił się wschód, chmury zawisłe u firmamentu, niby szare, namokłe żagliska, nasiąkały zwolna purpurą, złotem i ametystem. Gasły dopiero, gdy słońce pojrzało na nie z za widnokręgu i zamieniło je znów w brudne łachmany. Na stepie budziło się życie. Szły ku kibitkom z dalekich nocleżysk dojne kobylice, odpowiadając tęgiem rżeniem na cienkie głosy wabiących je źrebiąt; owce i krowy wypędzano z ogrodzonych »syrtów«. Pochyleni na siodłach jeźdźcy ulatywali w dal, spleceni z końmi w jedna bryłę. Kobiety, dzieci, psy wylęgały przededrzwi ruchliwą gromadą. Konni pastusi w »tułupach«, wywróconych wełną na wierzch, wystawali nieruchomo na wzgórkach, jak czatujące jastrzębie, baczni na białe kłębki owiec rozproszone po obszernych żeremiach.
Wiktor szedł, z utęsknieniem wpatrywał się w mierzchliwy obłok zastępowych wyniosłości, to doszczętnie ginący za równią horyzontu, to ścielący nizko ponad nią długie skrzydła swej siniawy. Zawartość jego worka mocno zeszczuplała, a o kupieniu chleba na stepie nie mogło być mowy.
Nareszcie ujrzał na południowym nieboskłonie wielki leśny, wysoki przylądek, roztrącający bladozielone wełny stepu. Serce mu zabiło. Zrozumiał, że tam jest miejsce pożądane, o którem słyszał. Ale dzień cały szedł jeszcze, nim dostał się do szyi równiny. Wydała się bezludną. Łysawa jej wypuklizna nie wabiła widać stad. Porastały ją kołtuniaste wikliny stepowe, sztywne badyle ostów i dziewanny, pokręcone wichrami grzywy wyschłych oczeretów oraz piołunów. Szeroka droga wiła się wśród nich niewyraźnie.
Wiktor ukrył się w zaroślach u początku drogi i czekał zmroku. Przejechała mimo niego skrzypiąca, dwukołowa »arba«, pełna kobiet, postrojonych w długie siwe koszule, w niebieskie i czerwone świty, kobiet śmiejących się, wesołych i rozbawionych. Przeleciało z tętentem dwóch jeźdźców w żółtych, zapuszczonych, jedwabnych chałatach i płaskich, czerwonych kapeluszach. Przebrnął piechotą żebrak z workiem na plecach, z długim zakrzywionym koszturem w ręku, z półnagim pachołkiem-przewodnikiem przed sobą. Mówili gardłowem narzeczem, podobnem do krakania kruków.
Pociemniało. Wiktor worek podwiązał i puścił się na step. Szedł szybko popędzany niepokojem, jaki budziła w nim otwarta nagle wokoło halizna. Woddali, z obu stron migały czerwone ogieńki koczowników. Górzysty przylądek zmalał, przysiadł, skrył się za przęsłami potarganych traw i ciernisk, które niespodzianie wyrosły. Zdala dolatywały głosy porykujących pojedynczo bydląt i głuche ujadanie owczarek.
Tułacz szedł coraz spieszniej, pilno mu było znaleźć się znowu w schronisku znajomej kniei... Gdyby choć noc zapadła prędzej! Ale ciemności odbite od bladego stepu nie gęstniały. Czuł, że w opalowem ich przeźroczu, na lekkiem wzniesieniu ziemi, czarna sylwetka jego widnieje daleko, daleko... Nagle drgnął. Poza nim zatętniały kopyta. Jeźdźcy jechali drogą wprost ku niemu. Ścisnął zęby i wstrzymał z wysiłkiem huragan myśli. Szedł dalej, nie zmieniając kroku. Gdy go mijali, dostrzegł wilcze błyski dwóch par oczu, obmacujących go drapieżnie. Stanęli opodal.
— Aj!... Oros!...
— Kuda poszoł?!
— Pstoj!...
Pogadali z sobą i zawrócili. Zatrzymał się chciał obrócić się, uchylić, lecz w tej chwili pętlica arkanu mignęła mu przed oczami i szarpnięty potoczył się nawznak w czarną otchłań...
Gdy się ocknął, wydało mu się, że spał długo i głęboko. Zdziwiło go niepomału, że jest nagi, że leży na gołej, otwartej płaszczyźnie. Zastanowił go uszczerbiony sierp miesiąca, wiszący nad czarnym zrębem niedalekich gór. Bacznie mu się przyglądał, jakgdyby najważniejszą dlań rzeczą obecnie było poznać dobrze ten nowy przedmiot...
Wtem usłyszał tuż obok gardłowy charkot... Z trudnością ruszył obolałą szyją, obrócił głowę... Ujrzał opodal dwie patelniane twarze, z ukośnemi szparkami oczów, z rzadkim, szczeciniastym zarostem dokoła wielbłądzich gąb. Postaci jota w jotę z historycznych obrazków, jakie czytywał w dzieciństwie. Jak tamci — siedzieli w kucki na ziemi i, szeroko rozstawiając w powietrzu grube od »tułupów» ręce, oglądali jego odzież. Już chciał na nich groźnie krzyknąć, gdy jeden z nich błysnął nożem i wypruł zaszyte w kurtce pieniądze...
Pochylili się oba nad pakietem, i twarze im się poruszyły w rozkosznym uśmiechu. Dosłyszał ciche, słodkie rechotanie, dostrzegł białe kły w ciemnych szczelniach szeroko rozciągniętych ust... i chłód bolesny, jaki dawno go ziębił, zamienił się nagle w śmiertelny dreszcz... Liczyli pieniądze, chrząkając coraz smakowiciej. Wiktor skulił się cichutko i cichutko, jak wąż, popełnął precz od nich... W pobliżu jeżyła się życzliwie wielka, miotlasta kępa wikliny... Niedługo był za nią i przycupnął bez ruchu, gdyż głosy ucichły. Uniósł głowę od ziemi i oko pożądliwie zapuścił w okienko gęstwiny. Czynili w skupieniu dalszy przegląd jego garderoby... Poczem rozłożyli ją na dwie kupki i chwilkę pochyleni ku sobie łbami, jak dwa tryki, przyglądali się swym obliczom. Odstające uszy sterczały im jak rogi. Po chwili niższy wydął wargę i zamruczał, a drugi wyciągnął z zanadrza paczkę pieniędzy, oddzielił parę papierków, też wydął wargi i zamachał ręką przed nosem. Naraz oba wrzasnęli jak rozzłoszczone koczury i zerwali się na nogi... Machali rękami, przysiadali, przytupywali, nie przerywając wrzasków... Biegnąc chyłkiem wśród krzewów, Wiktor oglądał się od czasu do czasu za siebie i widział, jak się bili pięściami, jak jeden padł, a drugi skoczył na konia i pomknął... Po chwili i ten drogi skoczył na konia i z wrzaskiem za nim popędził... Czas jakiś trwała szalona gonitwa, napełniając tętentem okolicę... Wiktor zatrzymał się i ukrył w krzewach, sposobiąc wrócić po odzież, lecz niezadługo ścigający jeździec pozostał daleko w tyle, konia zdarł, zawrócił i wolno pojechał na porzucony majdan. Tu zeskoczył z siodła, rzeczy w węzeł związał i, znowu wdrapawszy się na wysoką jak pagórek kulbakę, zaczął z wyciągniętą szyją, uważnie wśród zarośli krążyć.
Wiktor jeszcze niżej przy ziemi przywarował i ścisnął w garści znaleziony sęk. Jeździec zataczał coraz szersze kręgi, gdy nagle spłoszyła go odległa wrzawa i ognie, buchające na stepie. Stanął, posłuchał i stępa w tamtą stronę odjechał.
Gdy znikł, Wiktor wstał i, nie kryjąc się więcej, poszedł drogą ku przeciwległym górom. Przejmował go ziąb gniewu i rozpaczy.
— Co mu zrobią? Nic mu już więcej zrobić nie mogą!... Da się zaaresztoweć, byle dobrnął do miejscowości, gdzieby mógł się po ludzku rozmówić, gdzieby nie ścigała go plemienna, zasłużona zresztą nienawiść! Niech tam!...
Szedł przez stepy wielkimi krokami, biały jak upiór, podpierając się długim drągiem, odrzucając w rodłem świetle księżyca długi, niewyraźny cień. Spotkanego przy drodze koczowiska nie okrążył, nie wyminął, przeciwnie — przeszedł tuż, blizko kibitek. Wypadłe ze szczekaniem psy uciekły, podwinąwszy ogony, zdziwione jego nagością, przestraszone błyszczącym wzrokiem i gniewnym spokojem... Nawet buryat, wywabiony hałasem z domostwa, wrócił pośpiesznie, zatrzaskując za sobą drzwi i przysięgając, że widział idącego drogą »jerlika«.
O świcie był już w błogosławionej górskiej kniei i, narwawszy długich zwiędłych traw, gałązek i modrzewiny, uplótł sobie coś w rodzaju płaszcza, jakim w słotę chronią gołe barki wieśniacy Japonii i Chin.
Mieszanina strachu i wstrętu pchała go dalej w bory... Szukał wioski, lecz myśl powrotu na step nie przychodziła mu nawet do głowy. Z rozpaczą zrozumiał, że jest daleko od wszelkich sadyb ludzkich, dopiero wtedy, gdy droga, jakiej się trzymał, zmalała do wymiarów głuchego, leśnego przegonu... Wlókł się dalej, bardziej zresztą zajęty szukaniem korzonków, wypatrywaniem nor mysich, gniazd wiewiórczych i ptasich, niźli przebytą drogą. Cel wysiłków znikł przed nim, zamglił się, rozprysł na tysiące majaczących pomysłów, chęci, zamiarów, nad któremi górował głód i straszne zimno... Nie wiedział, gdzie się przed niemi ukryć, czem je utulić. Wpełzał do dziupli, łochował się jak dzik pod kupami przeliny leśnej, zaszywał się w chróśniakach... Ale wszędzie dosięgał go wilgotny od słoty lub blady od rosy chwyt zimna, trząsł nim, bił o ziemię, ssał szpik i nadrywał wnętrzności... Resztką woli wstrzymywał tułacz od ryku szczękające zęby i wykrzywione usta... wydało mu się, że gdy raz z dygocących piersi wyrzuci rwące się głosy, pobiegnie na czworakach, jak wilkołak, opuści ludzi nazawsze...
Wtedy widywał w gorączkowem zapamiętaniu obszerny wygodny pokój, nocną oświetlony lampką, w biało zasłanem łóżeczku siebie i twarz słodką, pochyloną nizko nad nim z koroną złotych warkoczy nad czołem, szepcącą: »śpij, śpij! synusiu, śpij!«.... — Budził się, gdy las był już pełen do samego dna dziennego światła i ciepła... Łatał naprędce swe liściaste łachmany i gnał przez haszcze, jak opętaniec, wypatrując ostrym wzrokiem pożywienia...
Nareszcie pewnego wieczoru, gdy był tak słaby, że nawet nie szalał, że przypadł do ziemi z cichym piskiem zdychającego szczenięcia, spostrzegł poprzez trawy i badyle, tuż u korzeni drzew, rubinową iskrę ognia. Usiadł i głowę przewiesił, nie chciało mu się ani szukać, ani sprawdzać, lecz ogień sam odnalazł jego źrenice, świecił w nie wyraźnie, niezbyt daleko, nęcił, grzał... mamił migotaniem. Powstał więc i posunął się wśród cieni.
Tuż u drogi stał stary, przegniły szałas myśliwski, przed nim palił się drobny ogienek. Nad ogieńkiem wisiał na drążku kociołek. Z głębi szałasu z poza dymu i pary wychylała się chwilami wyleniała bermyca sybirska, a pod nią twarz mięsista, czerwona, z sinym, obłuszczonym nosem, okolona długą, siwą, zwichrzoną brodą. Gdy nieznajomy usłyszał lekkie kroki Wiktora, nakrył lewą dłonią przymróżone oczy i bokiem wyjrzał z ciemności; prawą rękę jednocześnie oparł zniechcenia na rękojeści siekiery, leżącej w pobliżu.
— Hej, kto tam?... Kto idzie?!
Wiktor w milczeniu wyszedł z ciemności i przykucnął przy ognisku. Czarne wychudłe ręce wyciągnął łapczywie ku ciepłu. Stary odchylił się cokolwiek w tył, twarz mu się zsiadła, broda najeżyła... Nie ruszył się jednak, nie zdradził nawet niczem wzruszenia. Siwe oczki jego patrzały spokojnie, z pewnem nawet zadowoleniem na młodą, wynędzniałą twarz, na dziwaczny liściasty strój i nagie, przeświecające zeń ciało...
— Ze stepu? — zapytał łagodnie i zdjął rękę z siekiery.
Wiktor kiwnął głową.
— Jeść! — syknął przez ściśnięte zęby.
— To się rozumie!... Urządziły cię te mordy kobyle!...
— Ledwiem uszedł...
— Widzę... Znam ich, psią ich mać obłupaną!... Bywałem i u nich... He! he!
Rząd drobnych, białych zębów błysnął mu pod obwisłymi wąsami.
— Jeść!... — szepnął znowu cichutko Wiktor.
— To się rozumie... Po co gwałtować?.... Niech się uwarzy. Nie umrzesz. I tak wiele ci nie dam. Ile dzion idziesz?
Wiktor roztworzył pięć palców. Stary pokiwał głową.
— Noo... Bywa gorzej!... Połóż się, wygrzej u ognia. Rychło dośpieje...
Wiktor nie ruszał się i oczu gorejących z kociołka nie spuszczał, po krtani mu przechodził widoczny spazm.
— Młodyś!... — mówił wolno stary, przyglądając mu się zmrużonemi oczkami. — Pewnie pierwszy raz? Bo pierwszy raz to boli jak dziewczynę, a potem nawykniesz, polubisz!...
Łyżkę do kociołka zapuścił, zamieszał, czerpnął, spróbował, znów zaczerpnął i ostrożnie na nią podmuchał.
— Na!... Przetrzyj kiszkę... A nie sparz się...
Wiktor pieczołowicie wziął łyżkę i pociągnął zupy zaprawnej mąką. Do ciemnego zastygłego jego wnętrza wlała się nagle struga błogiego ciepła... Spojrzał wdzięcznemi oczami na starego i zwrócił mu łyżkę.
— Dobrego po troszeczku!... — rzekł włóczęga.
Zdjął kociołek z ognia i odstawił go na bok.
— Niech się studzi, a ty powiedz, jak było.
— Szedłem przez step...
— W »gęsiej szyi«?
— Zapewne... tu... u tej drogi...
— Jakto? Eh! Mać!... Ty widzę, idziesz bez »sznurka«...
Wiktor zmieszał się.
Chwilkę mierzyli się oczyma podejrzliwie i wyczekująco...
— Nie jestem włóczęgą, dziadu! — rzekł wreszcie Wiktor.
— Ano widzę!
Ujął brodę w garść i koniec jej wsadził do gęby. Czekał. Ale Wiktor wstrzymał się i popatrzył w zamyśleniu na ogień.
— Ptaak! — szepnął z zadowoleniem stary. — Naści jeszcze łyżkę, a nie myśl, że przez chciwość nie daję... Wyciągnąłbyś do jutra kopyta, gdybyś zjadł... Kiszki ci się skręciły, powoli rozwijać się muszą... Ciągnij kropelkami... nie spiesz się... Eh, eh! Dufna młodość wasza... nierozważna!...
— Weźmiesz mnie z sobą, dziadu, co?
— To się rozumie, żreć ci dam. A droga dla każdego otwarta: zechcesz, pójdziesz...
— Bóg ci zapłać, dziadu!... Dobry jesteś...
— Z musu każdy dobry. Dokoła las, a w lesie rozmaicie bywa... Nie dam ci, to mię zabijesz...
— Co?!
— Nie cokaj, wypiorze! Ani się spostrzeżesz, jak zgrzeszysz!
I znów uśmiechnął się dziwnie.
— Ale barachła nie mam... Będzie wieś niedługo, tam dostaniemy... — dodał surowo i spojrzał przeciągle na Wiktora. Ten głowy nie podniósł. Siedząc na piętach, grzał z rozkoszą wyziębłe ciało. Morzył go nagły bezwład; nie miał siły nawet unieść ociężałych powiek.
— Naści jeszcze łyżkę!... A potem właź w barłóg...
Słyszał jak przez sen i jak przez sen czynił, co mu kazał głos głuchy, tajemniczy, uchodzący coraz dalej...
Obudził go nagły blask i zimno. Otworzył oczy i w błękitnem świetle dnia, tuż nad sobą ujrzał barczystą postać włóczęgi. Podnosił pokrywę modrzewiowych gałęzi, jaką był młodzieniec przykryty i ciekawie przyglądał się jego nagiemu żołądkowi i biodrom. Wiktor podebrał pod siebie kolana.
— Czujnie, po warnacku drychniesz! Chwalę, ale czas wstawać. Do wsi daleko, a »marszłuta« pusta.
Pokrzepiony snem i jedzeniem Wiktor rzeźko wziął się do reperacyi swego liściastego płaszcza i był gotów jednocześnie prawie z włóczęgą, który mył tymczasem kociołek, wiązał węzełek i gasił ogień.
— Przyjdzie wicher i rozdmucha... A las nasza matka! — pouczał sentencyonalnie Wiktora.
— Chcesz, wdziej!... — dodał nagle, podając młodzieńcowi ciżmy. — Bierz, nie dmij się, mam zapasowe!
Ale Wiktor potrząsnął przecząco głową.
— Przyzwyczaiłem się, dojdę!... Może we wsi dadzą...
— A jakże!... Gdyby choć koszulę i portki dali... A co obutki, to już niechybnie ukraść trzeba będzie!
— Pójdę i boso.
— Jak chcesz... Nikt cię nie niewoli.
W źrenicach włóczęgi zatliły się szydercze ogniki.
— Nawet pop zgodzi się, że jak mus, to niema grzechu! Co?
— A jak was zwać, dziadu? — spytał wymijająco Wiktor.
Włóczęga chwilkę pomyślał.
— A zwij choćby... Wasilczem. A ciebie?...
— Ignac...
— Niech będzie Ignac... A tylko zapamiętaj sobie, że lepiej wieś spalić, niźli wędrowca o nazwisko pytać!... Takie jest nasze warnackie prawidło!... Rzetelny włóczęga nie ma nic, ani rodu, ani plemienia, ma na sobie wór, a kasę... w szynku!
Szli drożyną, gawędząc. Słońce coraz częściej zaglądało na skrętach w cienistą szparę leśnego przesmyku i złociło zieloną koronkę modrzewiowych pławin. Wreszcie wypłynęło ponad drzewa i, niby szeroki brzeszczot ognistego miecza, rzuciło słup swych promieni na drogę między brunatnozielone pobocza puszczy. Szara, więzienna postać starego włóczęgi na koślawych, pałąkowatych nogach oraz młoda, smukła figura Wiktora w stroju leśnego fauna utonęły w rozedrganem świetle i cieple...
Droga wiodła ich na poręby, na karczunki, gdzie miejscami na świeżych pleszach drżały w wietrze nieliczne oszczędzone sosny mateczne, — żałobne wytycznie popełnionego mordu. Długie cielska ociosanych kłód morążyły się wśród wrzosów. Na ugniecionych mchach bielały kałuże smolnych wiórów. Młody jagodnik strzelał nieśmiało nad mietliskami rdzawych porzuconych gałęzi.
Włóczęga przysiadł na pniaku gęsto ołzawionym brunatną żywicą.
— Psia kość! To ci narobili! Anibym poznał! — zauważył żałośnie. Spojrzał ku lasowi, który jakby cofał się w popłochu. Posłuchał w stronę, gdzie miarowo, ale zajadle stukały liczne siekiery. Wciągnął w nozdrza zapach drzewnego octu, dziegciu i zgorzelizny, lecący z polesia.
— Ani wąlpić! nowosioły!... Któż inny mógłby tyle tajgi zepsuć! Nie, nie pójdziemy tędy... Nie uszanują nas tam, nie!
Wsparł się na koszturze, popatrzał, pokręcił głową i poszedł w las, precz od łoskotu siekier i sinych dymów, wijących się nad rozłogiem.
— Sybirski czałdan żółty ma kałdon! To prawda!... krew z nas przy sposobności wyssie!... Ale znamy się z nimi jak łyse konie... Te zaś gołopięte lizołapy... niewiadomo nigdy, co i jak... Zuchelek im zginie, zachodu niewart... Zaraz wrzask uczynią do jęku ziemi... lecą za człowiekiem niemiecką milę, nie zipną... Asmodeusze!... — mamrotał, idąc sparko wskroś zarośli.
Szumski ledwie za nim podążał.
Obiegli daleko gęstwinami niebezpieczne miejsce. Gdy znowu wyszli na haliznę, czerwone słońce, jak wielkie gorejące oko, stało tuż nizko na łanami wybujałego zboża. Młode, tu i owdzie wytryskujące pióra kłosów płonęły w jego promieniach, jak płomyki jarzęcych świec. Obłazem między zbożami i zasieką »okolicy«, zbudowaną z potężnych, zapadłych i omszałych zwałów drzewnych, włóczędzy pomknęli ku wrotom, widniejącym na drodze. Ledwie trącili odźwierze, z budy obok wyjrzała blada, kudłata i brodata głowa.
— A co to?
— Przechodnie...
Stary nakrył oczy dłonią jak daszkiem i przyjrzał im się.
— A ten... cóż taki?!
Wskazał brodą w stronę Wiktora.
— Czarna robota buryacka! Niech ich sam szatan pokocha! — odrzekł półgłosem Wasylicz.
Dziad wylazł całkiem z budy i cokolwiek rozprostował zgięte w pałąk plecy oraz barczyste ramiona. W wyblakłych oczach zatliły mu się słabe iskierki, białe szramy na czole i policzkach zaróżowiły się.
— Aa! Chlizcie do chazy, poseżdońcie!... — powiedział półgłosem.
Wiktor, który stał na przedzie, nie zrozumiał i nie ruszał się z miejsca; dopiero stary włóczęga trącił go w łokieć z pobłażliwym uśmiechem.
— Właź! Na co czekasz?
Oba dziady za jego plecami znaczące zamienili spojrzenie.
— Muchorta!
Buda była nizka, ciemna, cała prawie zajęta legowiskiem ze słomy i suchych liści, przesiąknięta zapachem butwiejących łachmanów i źle strawionego chleba. Wiktorowi wydało się, że wpełznął do złodziejskiej pieczary z ludowych bajek. Wyciągnął się na ziemi, gdyż siedzieć nie było na czem, a stać niepodobna. Starcy, przykucnąwszy u wejścia, rozmawiali nawpół zrozumiałą gwarą więzienną.
Domyślił się z pochwyconych wyrazów, że włóczęga wypytuje się o wieś, wywiaduje o jałmużnę i możliwość wszelkiej pożywy. Wśród klątw, wykrzykników, przekręconych rosyjskich wyrazów przewijały się znane mu z etapów »jasaszne majaki«: »sary«, (pieniądze), »czistiak« (chleb), »strzelać« (żebrać), »tyryć« (ukraść)...
— Śpiesz się... Aby przed nocą!...
Włóczęga porwał się do wyjścia.
— Hte! A ja? — zawołał Wiktor.
— Ty?... Ty zostań! Psy tylko swym widokiem nastraszysz, dzieci z całej wioski ściągniesz... Jak ubranie zdobędziemy, jak się »litościwą« śpiewać nauczysz... — Wtedy co innego... — zobaczymy!
— Co dwóch, to nie jeden... Słusznie... Zawsze więcej dadzą... To prawda... Ale teraz pożytku nie przysporzysz, jak kozioł mleka — wtrącił stróż.
— Wrócę niedługo, może ci jakie portczyny dziś jeszcze przyniosę. Zostań!... Chyba, że chcesz swoją goliznę kobietom pokazać... hę? — dodał drwiąco włóczęga.
— He, he, he!... Łase na to tutejsze baby, och, łase... Tylko, że wszystko chciałyby na darmochę — zaśmiał się stróż.
Wyszli i jeszcze z sobą coś szeptali na drodze. Wiktor nasłuchiwał zaniepokojony i niemile dotknięty.
— Cóż, wróci, czy nie wróci? — spytał, gdy stróż ukazał się we drzwiach.
— Co nie ma wrócić? Chyba, że źle »osiodła«!... Wtedy i ciebie, brachu, wezmą... Nasza wieś starodawna...
— Dawno służysz?
— Tu, przy tych wrotach, piąty rok waruję...
— Nietutejszy?...
— Nie, jam daleki, rosiejski...
Umilkł i zaczął popiół rozgarniać na nizkiem palenisku pod okopconym otworem dymnika.
Wnętrze budy nasiąkało zwolna gęstym, ciężkim mrokiem. Przez dziury i szczeliny dachu wpadały ogniste smugi zachodu, niby zbroczone krwią dzidy szturmującego wroga. Przy blasku ich stary systematycznie układał szczapy, drewienka, wiórki, niecił ogień i gadał:
— Moja ziemia południowa, pobrzeż ciepłego Azowskiego morza, od Kierczy, od Tuzły... A służyłem niegdyś w wojsku, w samej stolicy, w gwardyi, w Siemionowskim pułku. Czasy to czasy! nie to, co teraz! Kochano nas, ale nie pieszczono, oj nie! Za byle co uczono rozumu... I nabrałem się ja tych pałek, pamięcią nawet nie obliczę... Bardzo mię lubił nasz pułkownik i rotny też mię lubił... Jak tylko co trudnego, zaraz ja! I uczyli mię, walili jak w bęben! Pamiętam, raz w pałacu, nie wiem już którego księcia bal dawano... dla samego oficerstwa. W sali wielgachnej jasno, niby samo słońce tam chodzi... Pod ścianami, po rogach postumenty, dalej sofy, fotele, dokoła kwiaty... A na postumentach dziewki gołe, ale żywe... Ładne takie, stoją, nie ruszą się... nie dyszą. Gapili się panowie, kwiaty wtykali, gdzie się dało, rżeli jak konie... Zwyczajnie wojskowi ludzie!... Aż jedna spadła... Co tu robić? pustego miejsca nie można zostawić. Jak je zapełnić? Rada w radę... Aż mój pułkownik woła na mnie — na straży stałem u podwoi. Zluzuwali mię... Każe zdejmować amunicyę, ubranie... gołemu włazić na słup... Byłem biały jak kość, gładki jak szkło, rosły jak sośniak... Brwi niby dwa sobole, wąsy jak skrzydła jaskółcze... rumieniec na policzkach jak zorza niegasnąca... To się zebrało panów i cywilów przedemną — cały tabun, więcej, niż przed dziewkami. Winem mię częstowali z własnych kieliszków... »Ech, pokazaćby go naszym paniom!« — gadają. Potem kazali stać na słupie z najpiękniejszą dziewką. »Adam i Ewa« — powiadają. Żądają, żeby obejmować ją i pod sobą dusić... Pieniędzy mi dali... Z własnych kieliszków winem poili... Były czasy!... Byli panowie i żołnierze!.... Umieli żyć!...
Rozczesywał krzywymi palcami swą mleczną brodę, która mu gęsto porastała twarz aż po szpary oczu, szeptał w zamyśleniu, patrząc na ogień i rozdymając poszarpane przez kata nozdrza.
— Czasy... czasy... grzechy nasze... głupi byłem... od szczęścia swego uciekłem... Wolności zachciałem... A gdzie ona jest... wolność? Towarzyszy zebrałem, hulałem, rabowałem, po kolana nieraz we krwi i złocie brodziłem i może nawet człowiekiem bym został, ale zgubiła mię słabość serca...
Już wtedy szeroko o mnie wieści poszły, obławy urządzano, okup za głowę naznaczono... Towarzyszy wyłapano... Hulałem za Wołgą. Postanowiłem uciec z »Rosiei« na Sybir i ustatkować się. Pieniędzy miałem jeszcze trochę... Kupiłem sanie-poszwy, konika gniadego... Beczułkę wódki włożyłem pod siedzenie, chleba bochen, kiełbasy... Z miasta, gdziem się krył, wyjechałem w »buran« taki, żem konia przed sobą nie widział... Liczyłem, że znam okolicę, jak matkę rodzoną, i przeliczyłem się... Ciemno było... nie wiadomo, czy noc czy dzień... Sanki jak łódź pływają po wydmiskach... Opamiętałem się rychło, żem zbłądził... Ale zamiast szukać drogi i po śniegu brodzić, od czego się w taki czas siły jeno traci, odzież macza i marznie, układłem się na dno sani, nakryłem derą, a gniademu dałem wolny paszport, niech szuka wedle swej myśli... Czuwam nie czuwam, ale też i nie śpię!... Nagle zatrzymały się sanie, uderzyły o coś hołoble... Uniosłem derę, patrzę... Przedmiot czarny, wielki jak miejska kamienica... Gniady skubie zeń i żre... Stóg... A obok drugi koń i drugie sanie, jota w jotę jak moje... Na saniach siedzi figura.. Podchodzę, pytam. Milczy. Biorę za rękaw, nie rusza się... Twarz cała zawiana śniegiem. Na kożuchu i czapce skorupa lodu... Chciałem bliżej popatrzeć, kogo Bóg dał... Czapkę z czoła zsuwam... Figura leci w tył, jak nieżywa... Dobryś!... Chwyciłem ją delikatnie na ręce i do moich ciepłych sani wwaliłem... Poszedłem dokoła stogu poszukać, czy niema więcej towarzyszy... Pusto... Tylko zamieć wije i wije dokoła stogu w ciemnościach białe swe nici, niby kądziel dyabelską. Chciałem stóg zapalić, aby się ogrzać, ale uląkłem się... Może gdzie blizko »zaimka«... Spostrzegą... na ślad trafią... Czerniało coś niedaleko... Przywiązałem cudzego konia do moich sani. Pojechałem ku tej czerniawie... Był to las. Wiatr tu mniej dokuczał... Znalazłem zaciszną wądolinę... Odszukałem suchą sosnę złamaną... Siekierę zawszem z sobą woził... Naszczypałem trzasek, rozpaliłem wielkie ognisko... Zrobiło się ciepło... Śnieg wokoło rozmiotłem, udeptałem, gałązek jodłowych na dno nakładłem — jedną z »poszni« saniowych postawiłem bokiem od wiatru, niby szałas. Wtedy figurę z moich sani wyciągnąłem, z śniegu oczyściłem, na gałązkach położyłem, zacząłem zwolna ją ze szmat rozpowijać... Ciekawym, kogo Bóg dał... Dziwo!... Dziewczyna... młodziutka, dostatnio ubrana... Leży, ani się ruszy, nie dychnie, oczy zamknięte... niby śpi... Biała taka, ładna, niby kwiatuszek ścięty... Zęby równiutko z pod zaciętych ust błyskają, na rzęsach szron topnieje, niby łzy... Wyjąłem beczułeczkę z wódką i przez słomkę zacząłem jej z ust do ust lać ciepłą gorzałkę...
Odetchła cichutko... Ostrożnie jąłem zdzierać z niej zlodowaciały kożuch, mokre przemarzłe obuwie, pończochy... Roztarłem nogi, ręce... Pocieplały... A takie były cienkie, krągłe jak badylki, a takie były miękkie jak atłas... wiadomo — dziewczyna! Zwlokłem resztę przesiąkniętego śniegiem ubrania... w jednej została koszulinie... Widzę, że budzi się... Zaróżowiły się policzki, drgnęły rzęsy. Rączyną chwyciła giezło pod szyją, nie daje tasiemek rozwiązać... »Głupia, ciało pomrozisz... trza wysuszyć« — mówię. »Nie, nie!« I nagle oczy otwarła i z taką trwogą na mnie spojrzała, jakby umrzeć zaraz miała... Znów jej usta zbielały... drży!... Litość mię wzięła... Odsunąłem się, własnym kożuchem ją nakryłem, pytam, co i jak... Wyjechała z miasta do ciotki niedaleko, i wichura ją zamiotła. Opowiada składnie, co w domu i jak... Zupełnie najmłodsza moja siostrzyczka i nawet podobna... Takież oczy szare i ciemne rzęsy nad niemi i brwi... Zupełnie zgłupiałem... Zamiast pobawić się z nią, jak przystało wedle naszego zakonu, a potem rozedrżeć... Gawędzę z nią, rozpytuję... A potem, gdy zamieć ucichła wywiodłem ją na drogę do miasta... I cóż: wydała mię! Pewnie pochwaliła się cudownem ocaleniem... A brat albo ojciec domyślił się, że to ja, połakomił na nagrodę i dał znać do policyi... Schwytano mnie...
Umilkł, brwi najeżył i brodę gwałtownie w garść schwycił.
— Jużem potem nigdy nie był głupi, he, he!
Biała szrama na czole znowu napłynęła mu krwią, broda i kudły na ciemieniu zaruszały się jak srebrne jeże a rozdarte nozdrza zadrgały jak skrzydła potwornego chrabąszcza.
— Coś nie idzie twój stary... Nie udała mu się pewno »strzelanina«... Późno!...
— Owszem — idzie!... — odrzekł Wiktor, nasłuchując.
Na drodze niedaleko miękko cłapały postoły, cicho wtórzyły im uderzenia kosztura. W ciemnym otworze drzwi ukazała się wyleniała futrzana bermyca Wasylicza, a następnie i cała jego postać, podobna do kupy szarych łachmanów.
— A niech im Bóg da zdrowie!... Uszanowali należycie. Nadawali więcej, niż trza... Doskonałej wsi stróżujesz, stary... wybornie... doskonałej wsi. Sam nie oceniasz, jaki masz skarb!... Wszystko jest, wszystko w przenajlepszym porządku.. Widzieliście?!
Wyjął zza pazuchy dwie butelki wódki i miłośnie, pieczołowicie je na boku postawił. Roztkliwiony stróż przeżegnał się bogobojnie, wziął kociołek i, nie zwłócząc, ruszył po wodę do nocnej uczty.
Tymczasem Wasylicz wyciągał resztę zapasów: kołacze, pierogi, placki i rozkładał je przy ogniu. Był tam nawet cukier i herbata.
Podjedli sobie, napili się herbaty i dopiero wtedy sakramentalnie otworzyli butelki. Stróż nie mógł ukryć wzruszenia, chrząkał jak stara kaczka, oczekując poczęstunku...
— Pij, chlaj, stary... Znaj prawdziwych włóczęgów! Pewnie dawno nie miałeś takiej gratki... — puszył się Wasylicz, podając mu wyszczerbioną filiżankę.
— Skąd zaś! Tego, co przejezdni dają, starczy ledwie na szmaty... A i jacy tutaj przejezdni?... Samo chłopstwo nieubrane. A gmina nie tylko nic nie płaci, ale jeszcze mnie o myto prosi. »Bogacisz się!« — gadają... To dla was tylko, tułaczów, oni serce mają... Ano i o »kogucie czerwonym« też pamiętają... A ja co?! Dokąd się podzieję!... Nogi, ręce nie służą... oczy nie dowidzą... uszy nie dosłyszą... Gniję na miejscu.
— Cóż, Ignac, zmarkotniałeś? Na, bierz i ty! Napij się... A co się tyczy portek i koszuli... to nie dostałem ich... Będziesz jeszcze musiał w swej pochodzić liberyi... — dorzucił Wasylicz, łypiąc swawolnie oczkami.
— Gdybyś zamiast dwóch butelek kupił jedną, toby na koszulę starczyło... — odrzekł niechętnie Szumski.
— Co?... Słyszana rzecz? Toż to nie wiesz, człowieku, że prawdziwy włóczęga z siebie zedrze a przepije... Nieee!... Ty, widzę, ptak... ptak, ale z nieznanego kraju i »chamło« to ciągniesz, jakby cię ząb bolał.
— Nie martw się! — pochylił się dobrotliwie stróż ku młodzieńcowi. — Nie martw się... Jutro ja cię skieruję tu do jednej żołnierki, co cię za jedną noc pobytu ustroi... jak z morskiej piany wydmuchnie!... A i sama baba niczego... szero-o-oka... roz-łoży-sta!...
— Ho! ho! A może i mnie starego przy tej okoliczności nakarmi i napoi... — śmiał się Wasylicz.
— To się wie! Za ogiera i to rubla płacą...
— Ho!... Ho!... ho! Słyszysz, Ignac!... Kapitały zbierzemy, jak dobrze pójdzie!
Szczerze śmieli się, otwierając szeroko czarne starcze paszczęki i jeżąc siwe brody, tak że ginęły w nich doszczętnie i skurczone, pokiereszowane nosy i zmrużone, zaropiałe oczy i sieć zmarszczek potwornych, ryjących im twarze.
Szumski z cicha gwizdał, aby ukryć zmieszanie.
»Powiernuwsia ja z Sibiru,
»Nima mene doli,
»A zdajetsia nie w kajdanach,
»Jednakże w niewoli...«
Zaśpiewał nagle stróż głosem ochrypłym, nadpękniętym — jak z rozbitej beczki.
— Cichaj, cichaj! Ty nie umiesz, ja ci zaśpiewam »Kainową« — przerwał mu Wasylicz i, zasłoniwszy oczy ręką, kołysząc się z boku na bok, zawył żałośnie:
To nie trawka się kołysze pośrodku pola,
To kołysze się moja niedola,
Moja bezdomna głowa zuchwała!...
W bory się rzucił mołojec żwawy,
A już po borach stały zastawy,
I już straż mocna czujnie czuwała...
Pyta o paszport, o drukowany,
Z tłoczoną w laku krwawą pieczęcią,
Na białe ręce kładzie kajdany,
Zawiera wrota krzepką wrzeciędzą...
............
— Na, bracie!... Siulim! — częstował go stróż, który wszedł nagle w rolę gospodarza, raz wraz nalewał drżącą ręką filiżankę, sam pił i śpiewakowi podawał.
— Haim, bracie! A teraz razem! O carze, o Iwanie...
Podparli policzki dłońmi i, pochyliwszy głowy na bok, zawodzili cieniutko:
»Bili zucha, bili na pręgierzu,
Na perłowym bili go rozstaju,
W noworoczne bili go mroziska
Żelaznymi bili go prętami...
Stoi siłacz, ani się poruszy,
Ani zadrżą mu kręte kędziory...
Ino z oczu płyną łzy gorące...
I podjeżdża doń car prawosławny,
Prawosławny car Iwan Groźny...
Nie złota zagrała to trąbka,
I nie srebrne zagędźbiły rogi,
Ino ozwał się car Iwan Groźny...
Tak podśpiewywali sobie, częstowali się wzajem, przechwalali się, wymyślali sobie, swarzyli się... O Szumskim zapomnieli zupełnie. Wreszcie pobili się. Chwycili się za brody, zwarli łbami w cichości, jak dwa omszałe pnie, i potoczyli się w samo ognisko. Wiktor skoczył i w porę ich rozłączył, gdyż nad przyduszonym do ziemi gospodarzem już błysnął nóż w garści włóczęgi. Gdy Wiktor nóż mu odebrał, wściekły stary rzucił się nań z kolei i powalił, chwyciwszy za nogi...
— Puść, puść, a to cię wydam!... Ścierwo... polityku... Myślisz, że nie wiem, coś za jeden?!... W pierwszym powiecie cię sprzedam, judaszu!... Carobójco! Nie oszukkaszsz!... — syczał włóczęga, starając się schwycić młodzieńca za gardło. Wreszcie padł zmożony przezeń, zachrapał nagle, jak konający, i usnął w mgnieniu oka.
Wiktor podniósł się na klęczki, odetchnął chwilę, rozplątał pod gardłem pijaka zawiązki, zdarł zeń koszulę, poczem uniósł ją w ręce przed ogniem... Łachman zagrał krwawo, jakby skąpany w posoce... Młodzian wzdrygnął się, spojrzał na chude, czarne, pocięte bliznami od rózeg ciało włóczęgi i w zamyśleniu znów go pieczołowicie nakrył zdartą zeń szmatą. Odtrącił nogą nóż, siekierę, torbę z chlebem, leżące na drodze, i wyszedł nazewnątrz nagi, jak wszedł.
Jakby nabrzmiała od natężonego blasku pełnia księżyca zalewała zielonawą poświatą dalekie lasy, pola i wieś, ku której zawrócił Wiktor. Czarne cienie chat kładły na drodze nierówny łańcuch wielkich kanciastych plam. W ucichłych budynkach, białych od miesiąca, jak przepalona kość, błyskały matowo ciemne okienka, niby ślepia szczelnie przywarte powieką. Zamknięte drzwi nieufnie strzegły progów. Z za płotów, z za wrót, z dalekich zacieniów gumien w miarę, jak je mijał, cicho, leniwo ujadały rozespane psy.
Wiktor, idąc środkiem ulicy, pilnie spoglądał na obie strony, na małe półeczki podokienne. Wreszcie w ostatniej chacie dostrzegł na jednej z nich drobne, czarne przedmioty... Podszedł i chwycił je łapczywie... Były to słynne sybirskie »sawatejki« z czarnej, jak ziemia, mąki, umyślnie wypiekane przez oszczędne gospodynie dla włóczęgów... Wydało mu się, że w głębi okna w chacie zamajaczył jakiś cień, więc zastukał ostrożnie... Istotnie poza szybami zabielała brodata twarz chłopska... Wiktor ukazał mu giestem błagalnym na swe nagie ciało.
— Koszulę!...
Chłop znikł, po chwili wrócił i pokazał mu... siekierę.
Szedł noc całą z początku polami, a potem borem. Zjadł zabrane placuszki, znużył się, sposępniał. Zimny blask księżyca, zimna rosa nocna dokuczały mu. Miał zapałki, ale bał się rozpalać ogień, chciał ujść, o ile można, najdalej, a dzień przespać w gąszczach. Ze wstrętem, z fizyczną niemal odrazą myślał o tem legowisku, na zimnej ziemi, pod zimnemi gałęźmi, wśród szorstkich sęków i kłującego igliwia leśnej ściółki... Usiadł na osędziałym od wilgoci pniu, aby wypocząć. Zamyślił się o końcu swej wędrówki, o ciepłym zakątku, o pracy wyzwalającej, twórczej, o ludziach dobrych, sprawiedliwych, ukochanych... o duszach ognistych, potężnych jak grom... I zamyślił się o celu celów, o powszechnem szczęściu i weselu... Tutaj, w tym dzikim lesie, nagi i głodny mógł o nich myśleć z dawną młodzieńczą świeżością, niezmąconą żadnym rozdźwiękiem. Nie miał nic, nic nie posiadał, w nikim nie mógł budzić zazdrości... Natomiast wszystkiego pragnął, wszystkiego potrzebował, jak te tłumy, za których rycerza uważał siebie... I naraz poczuł, że znowu wszystko obejmuje łaskawem, miłującem sercem, że znowu rozumie wszystko i tłumaczy ze słodyczą niezgruntowanej wspaniałomyślności... Znowu nawiedził go przejmujący dreszcz nadludzkiego misteryum, które odeszło go było w walkach, a do którego tajemniczo a daremnie tęsknił... Znowu ocienił go swem skrzydłem błyskawicznem okrutny bóg Ofiary... Wstał przejęły, z pobladłemi licami, i zamąconą źrenicą powiódł po tłumie chropawych pni...
Puszcza budziła się. Daleki lazur niebios płonął rumieńcem i siał między drzewa delikatne karminy rozbrzasku. W ciemnych rubieżach leśnych, w zielonych ostojach uperlonego rosą podszycia, w gęstych młodnikach iglastych ocykały się ledwie dosłyszalne głosy, piski, mamroty, wzdychania... Ledwie dostrzegalne ruchy kolebały liśćmi, kolkami i wiciami roślin... Górą, po wybujałych konarach starodrzewie przelatywały dreszcze dziennego wiatru i miarowo zaczynało szumieć nefrytowe morze, gdzie każdy liść, każdy pączek igliwia był kroplą, był falą...
Z duszy Wiktora osuwał się niepostrzeżenie jakgdyby mglisty welon. Wracało mu dawne, niepożyte, twarde uczucie, pokrewne siłom, które dźwignęły ten las...
— Chcę żyć!
Wyprostował się i smukły jak smerek, jak on okryty jedynie opaską gałęzi, ruszył przed siebie.
Drożyna niepostrzeżenie rozszerzyła się, rozwidniła i wywiodła go na kraj obszernej polany. Kędzierzawe zboża stały tam bez ruchu jeszcze blade od nocnej rosy. W dali czerniały ogrodzenia, płoty, budowle; w purpurze wyglądającej z za lasu zorzy wił się z komina gęsty słup dymu. Trafił widocznie do zamożnej, sybirskiej »zaimki«. Puszcza okalała ją w koło zwartym pierścieniem. Na skłoniu, za łączką, błyskała srebrna struga, a nad polami w podniebiu śpiewał skowronek.
Wiktor szukał chciwie oczami ludzi. Długo nie postrzegał nikogo, nareszcie niespodzianie tuż, blizko wyłonił się z za pagórka oracz. Para mocnych kasztanów ciągnęła bez pośpiechu drewniany pług. Chłop wielki, mięsisty, w perkalowej, kwiecistej koszuli i czarnej czapce sukiennej, z niedużą jasną brodą dokoła ogorzałej twarzy szedł pochylony nad czepigami pługa, podtrzymywał je rękami i uważnie śledził odwijającą się z lemiesza skibę.
Wiktor zaczekał, aż do końca doorał bruzdę i stanął pod zaroślami. Wtedy wyszedł z cienia. Chłop spojrzał nań ciekawie, wyprostował się, ale nie zdradził żadnego zdziwienia, ani przestrachu.
— Dopomóż Boże!
— Dziękuję. A skąd to?
— Ze świata!
— Rzecz prosta, że ze świata! Przecie nie od nas!
Rozśmiał się i błysnął białemi zębami i niebieskiemi oczkami.
— A któż to was tak ogołocił?
— Buryaci.
— Ho! ho! Zdala idziecie. I nikt was nie przyodział?
— Nikt. Chyba wy dacie jaką koszulinę i portczęta...
— Pewnie, że dam. Toć to srom dla całego świata, żeby taki młody chłop ciałem na słońcu świecił!
Zawrócił konie i lemiesz w ziemię wraził. Wiktor chciał iść za nim.
— Poczekaj tu. Nata-a-lka! He! hee! — krzyknął w stronę zagrody.
— Ho! hoo! Naa-taal-kaa!...
— I-d-ę!...
Wiktor ukrył się w zaroślach. Po świeżo podoranej roli biegła w różowym »sarafanie« młoda dziewczyna, migając złotymi warkoczami; przed nią skakał, ujadając, łaciasty pies, a za nią w obłokach kurzu pędzili, poszturgując się wyrostek z dziewczynką w kusych wiejskich koszulinach. Otoczyli ojca. Ten opowiadał im wesołe zdarzenie i kiwał głową w stronę Wiktora. W tę stronę spoglądała ukradkiem i zasromana dziewczyna, chowając rozśmianą twarz w rękaw koszuli; w tę stronę zwróciły niebawem dzieci rozdziawione usta i oczy. Nawet pies przysiadł i, fajtając ogonem, mordę w tę stronę przekrzywił.
Wiktor nie mógł wstrzymać się od śmiechu. Nadzieja rychłego powrotu do ludzi wróciła mu dobry humor, innemi już zgoła oczyma spoglądał na dolinę. Wydała mu się śliczną. Dojrzał nagle, że obrzeża ją na podgaju girlanda liliowych dzwonków, bladych przylaszczek i żółtych jaskrów, że kwitną tam głogi, że dziki chmiel wiesza już na krzewach obrostnicy swe białe festony, że struga na łączce tworzy ciche zatonie, nad któremi czerwone porzeczki zwieszają łopiaste liście, ciemna olszyna chyli pnie rdzawe, a w których przeglądają się łobuzia krągłych, prątnych sitowi, mieczowych irysów i rzesze niezapominajek błękitnych jak woda. W dali, na drugim końcu wyrębu, dymiły się poczwarne wykroty świeżo wypalonej lady...
Jednocześnie zauważył Wiktor, że ogród przy chacie był duży i starannie ogrodzony, że gospodarskie porządki, obórki, śpichlerze były liczne i całe... Widocznie mieszkano tu rok cały.
Sporo upłynęło czasu, zanim na roli pojawiła się gruba baba w czerwonej spódnicy z węzełkiem pod pachą. Oddała mężowi rzeczy i usiadła wyczekująco na miedzy. Chłop z węzełkiem w garści, nie śpiesząc się, prół dalej ziemię lemiechem w stronę Wiktora.
Ten mył się tymczasem w potoku...
Tak dokonały się uroczyste jego obłóczyny.
— A teraz pójdziemy na śniadanie... Zwą mię Mitryj Stepanycz... A ciebie, chłopcze?...
— Wiktor.
— I nic więcej?
— Nic!
— Niech i tak będzie!... Bez imienia i owca baran!...
— No, i zażyłeś, biedaku, niedoli, zażyłeś... Tyli kraj świata, — jak matka urodziła — szedłeś goluśki... Powiadał mi mąż... o rety... powiadał! Że też cię jeszcze nie zabili, dziwota!? — litowała się gospodyni, raz wraz składając ręce. — A taki młodziuśki, dziecko nieledwie. Niestarszy od naszego wojaka! — dodała, spoglądając życzliwie na młodzieńca.
Wiktor pomagał dość sprawnie gospodarzowi wyprzęgać konie i powiódł je pod szopę. Przy herbacie z gorącymi placuszkami na maśle nawiązała się dalsza znajomość. Potem przybysz narąbał gospodyni drew i dopomógł jej wysadzić flance kapusty w ogrodzie. Wieczorem Mitryj Stepanycz zaproponował gościowi, aby został u niego przez lato.
— Dużo ci nie dam, gdyż widzę, że naszej chłopskiej roboty nie umiesz, ale dam ci... rubla miesięcznie, buty, świtę, kożuch...
— Całe lato, nie wiem, czy będę mógł... ale na sianożęć zostanę... zgoda!
— A dokąd się śpieszysz? Tu, u nas, dobrze, cicho... Jedynie markocić ci się może, że wódki niema... A i to stary jeździ od czasu do czasu do miasteczka i przywozi... możesz się upić! — przekładała gospodyni.
— A daleko miasteczko?
— Będzie wiorst ze sto...
Spojrzała na przybysza przychylnie; badawczo spoglądał nań gospodarz, ciekawie zerkała śmieszka Natalka, raz poraz zakrywając rękawem rumiane usta...
— Kieszka, czort, po coś gwóźdź w ławkę wbił? Paskudniku! — krzyczała na braciszka, który nie omieszkał skorzystać z zamieszania i podstawił jej w odpowiedniej chwili szpilkę.
Szumski umyślnie zwłóczył z odpowiedzią. Postanowił atoli zostać. Wywie się o drogę, może nawet ze starym do miasteczka pojedzie, ogarnie się cokolwiek, trochę grosza zarobi...
Nieprzebyty bór opływał »zaimkę« dokoła, jak czarne morze; pienił się, chmurzył w wietrzysko — uciszał tajemniczo w dnie upalne, nieruchliwe... Do najbliższej wsi było dwadzieścia wiorst, do gminy pięćdziesiąt. Żyli tu na ustroni, jak na wyspie. Nikt tu nie zachodził, nie zalatywały wieści żadne... Był to świat w sobie zamknięty, całkowity, nakryty niebem, obwarowany ostrokołem niebotycznej puszczy. Wiktor rychło poznał wszystkie jego tajniki. Podzielał gospodarcze troski Mitryja Stepanycza co do dobroci wykonanej przez dzień roboty i szczerze się martwił, gdy mu nie dogodził. Słuchał cierpliwie zwierzeń gospodyni Maryi Wasilewny, współczuł jej »biedzie« żeńskiej; oburzał się z nią razem na liszki, co się rzuciły na kapustę, podzielał obawy, że kartofle zbyt wolno dźwigają się z pod ziemi. Nie przerywał długich, żałosnych opowiadań, wciąż tych samych, o synu żołnierzu, który już trzeci rok służy gdzieś na kraju świata... W święta chodził z Natalką, Kieszką i Wierką do lasu na grzyby... hukał tam i śpiewał, ile dusza chciała. Pod przewodnictwem tegoż Kieszki, z którym nieraz »tabunił« rozbiegłe po lasach konie (a było ich ze dwadzieścia), zbadał okoliczne tajniki, mokre »kałtusy« bezkreślne, gdzie gnieździły się kaczki, poznał mszyste wysmały i wrzosowiska, gdzie rosła maroszka i »oblepicha«, gdzie chowały się wypiory cietrzewie... Nieraz przynosili z takiej wyprawy ustrzeloną zdobycz, za co coraz łaskawiej spoglądała nań gosposia i coraz chętniej z nim żartowała Natalka.
— Ty patrz w oba oczy... nie zmarnuj mi bez pożytku dziewki! Coś ich zabardzo puszczasz! — mruczał Stepanycz.
— Nie bądź głupi! Chłopak jak mnich, nie patrzy nawet w naszą stronę!
— Już jabym cię przeorem tego klasztoru nie zrobił... Znam ja ich, tych mnichów!
Marya Wasilewna wzdychała ukradkiem; w jej wypukłych, obciążonych górami tłuszczu piersiach też żyła niejasna tęsknota do małej choć w życiu odmiany. Nieznacznie robotnikowi podsuwała smaczne kąski w czasie obiadu. Ale mąż bacznie na wszystko uważał i przybysza na chwilę nie pozostawiał bez nadzoru.
— A gdzie? A dokąd? A po co?...
Kobiety czuły oko gospodarskie i strzegły się.
Niedługo gospodarz zabrał niebezpiecznego parobka na pokosy. Po paru dniach Wiktor posiadł niezgorzej mądrość wymachiwania kosą-»litewką« i Stepanycz zaczął niepostrzeżenie coraz więcej od chłopca wymagać, żyły zeń po trochu wyciągać... Gdy po pracowitym dniu od świtu do zmroku, skąsani przez komary, z obolałymi, jakby wyschłymi z krwi członkami wracali do domu, żaden z nich nie miał ochoty do romansów... W święto spali do obiadu, a po obiedzie znowu się kładli, aby spać do wieczora... Przezorny gospodarz kładł się wtedy razem z Wiktorem w szopie na sianie, pod pretekstem, że w izbie gorąco, a w śpichlerzu... myszy hałasują. Wiktor widział te manewry i śmiał się w duchu... Ale myślał, że to tak pilnują Natalki.
— Dziewka jak rzepa i bożą wolę już czuje! — rozważał rozbudzony chrapaniem gospodarza. — Rzecz prosta, że się lękają! Owszem, niechby tylko mi spać nie przeszkadzali!
Gdy wszakże na mokradłach Natalka wchodziła w wodę zgrabiać siano i podkasywała spódnicę tak, że widać było białe nogi powyżej kolan, odwracał pośpiesznie głowę. Stepanych wtedy uśmiechał się nieznacznie a chytrze. W swej obecności pozwoliłby dziewczynie i na bardziej ryzykowne doświadczenia. Udał mu się chłopak, polubił cichego przybłędę... Do roboty ochotny, nie sromnik, nie pustogłów, czytać i pisać umie... aż straszno, że taki odpowiedni... czy aby na długo?...
— Im włóczęga lepszy, tem mniej mu wierz! Boję ja się tego chłopca. On zupełnie inny, niż wszyscy... — zwierzał się żonie. — Widziałaś, jak oczami łypnął, gdy Natalka do wody wlazła? Aż zbladł...
— Aż zbladł, powiadasz!... A to ci dopiero! — pytała gospodyni, sama blednąc zlekka. — Trzeba będzie jednak mieć na nich oko... Już ja im nie popuszczę, już ja ich wyświecę... Dobry robotnik, szkodaby go stracić... A trzeba będzie!
— Po co »trzeba«? Ty tylko pilnuj należycie! Każ dziewczynie spać od ściany, za dzieciakami...
— Każę, każę! a jakże! To prawda! — podchwyciła gorąco gospodyni.
Deszcze wstrzymały zbiór siana, zamknęły kosiarzy na czas jakiś w izbie... Ale i w domu roboty było huk. Gospodarz, który musiał jechać do gminy w pilnym interesie, wahał się i rozważał: czy wziąć z sobą Wiktora czy nie.
— Jeszcze go o paszport spytają! — ostrożnie zauważyła żona.
Pojechał więc Mitryj Stepanycz sam.
Deszcz chlapał, bębnił w dach, w ściany i okna domostwa, jak obrzydły, dokuczliwy grajek. A w dali ryczał i stękał targany wichrem ocean boru.
— Ale dziś to już ciebie, Wiktorze, nie puścimy na siano... Musisz spać z nami w izbie... w sieni...
— A bo co?
— Boimy się... Słyszysz, jak huczy... Jeszcze kto przyjdzie...
— Onegdaj w boru, mamko, tak ci coś czarnego latało niziutko. A zamiast ślepiów miało węgle żarzące... Praa! i Wierka widziała! Mamko, jak mi Bóg miły, latało!... — łopotał Kieszka.
— Nie, widziała ja, nie... łżesz! — broniła się Wierka.
— Cudacznie bywa na świecie... Bywa, że widzisz, czego niema a nie widzisz, co jest... Ale najstraszniejszy, a zarazem najmilszy to jest człowiek... Niektóry jak dyabeł, a niektóry jak spojrzy, niby do duszy anioł wejdzie! — wzdychała gospodyni.
Natalka opuściła szycie na kolana i, patrząc w płonące łuczywo, zamyśliła się.
— Szyj, dziewczyno... Czego gały wytrzeszczasz... Żniwa nadchodzą, obedrzemy się, jak cygany... Ja bo muszę jeszcze koszulę dla was obmyślić, żebyście od nas nie odeszli, jak poganin grzeszny — dodała ze znaczącym uśmiechem.
— A jak to było w tym stepie?
Opowiadał im przygodę z buryatami. Słuchały, zwiesiwszy ręce, nie spuszczając zeń rozgorzałych oczu. Kieszka i Wierka do kolan mu przypadły, aby nie stracić żadnego poruszenia jego ust. Cicho zgrzytał pilnik w ręku Wiktora o brzeszczoty nacinanych sierpów, ciągłe opowiadanie szemrało w szumie pluchoty, jak strumyk.
— O la Boga! — wzdychały kobiety.
— Wola jego przenajświętsza, żeś żywy został... Prawdziwe twory nieludzkie! Mordować przechodniów... Słychana rzecz! Niejeden do miejsc świętych może dąży...
— Albo tego, matko, i sybiracy nie zrobią!...
— O co to, to nie!
— A Małych?... — wtrąciła nieśmiało Natalka.
— Co Małych?.... On nietutejszy, on posieleńczyk... on zamorski, przyszedł nie z własnej woli, z za Bajkału przysłano go... Ale tetujsi ludzie tego nie robią! My lubimy ludzi rosyjskich... tułaczy... A wy skąd będziecie, można teraz spytać?
— Polak jestem...
— Polak?!...
Grube jej ręce opadły, jak kłody.
— Czuło serce moje, czuło!... To wy z panów?...
— Cóż wy myślicie, gosposiu, że u nas niema ani włościan, ani prostego ludu?
— Nie widziałam, takich nie widziałam... Sama ślachta!... Buntownicy, powiadają... Podpalacze... Ludzie bez cesarza, co na wszystko się porwą... na wszystko zdolne!...
Długo jej opowiadał o Polsce, o wiekowem wygnaniu Polaków na Syberyę, o usługach, jakie okazali tej ziemi.
Dziwił się, dlaczego słucha go tak nieuważnie, dlaczego zamyśla się co chwila i dlaczego na odchodnem nie żądała już, aby położył się spać w sieni. Drzwi mocno zwewnątrz przywarła i córce kazała się obok siebie położyć... od ściany. A gdy nazajutrz wieczorem wrócił mąż, pośpieszyła mu opowiedzieć nowinę.
— Więc cóż? — zdziwił się ten. — Teraz rozumiem, skąd ma takie zręczne ręce! Oni uczeni... wszystko umieją!...
— Mówią, że czarowniki, że co chcą, to z człowiekiem zrobią; zamówią mu serce, a nawet... portret mu sfotografują i z sobą zabiorą, — aby mieć nad nim wolę...
— Głupiaś... Wielka rzecz! Za te, za... fotografie w miastach płacą pieniądze... A zresztą Bóg ich wie! — pomyślał i dodał chytrze: — Dobrze się mieć na ostrożności... Tymczasem chodź, poprosimy, żeby przeczytał nam list od Nikołki. Już mi czytano w gminie, ale posłucham raz jeszcze.
— A więc pisał?
— Pisał, pisał i pieniądze przysłał.
Skupili się wszyscy za stołem przy zapalonym na tę uroczystość ogarku świecy.
»Ukochani rodzice!
»W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
»Jestem zdrów, czego i wam życzę, i ojcu memu, Mitryju Stepanowiczu, i matce Maryi Wasilewnoj, i siostrze Natalii Mitrownie, i bratu, Kieszce, i najmłodszej siostreńce, Wierce. I proszę pokłonić się krewnym i znajomym...«
Tu znowu ciągnęła się długa litania imion własnych i ojcowisk...
»A proszę przyjąć 10 rubli, które załączam«.
— To te właśnie przysłał?! — ucieszyła się gospodyni.
— A jakże!
— Stara się chłopak, rozumu nabiera! Do tej pory tośmy mu wciąż posyłali... Tylko, daj i daj! — objaśniała skwapliwie Szumskiemu.
»...Teraz często się zdarza zarabiać, gdyż nasz pułk stoi w mieście, gdzie same polaki i żydy...«
Nagle wargi czytającego drgnęły i pobladły; przestał czytać i list oddał gospodarzowi.
— Cóż tak? Ach, ach! — klasnęła dłońmi Marya Wasilewna.
— Tak, tak... tutaj on trochę niezręcznie pisze — bąkał zmieszany Stepanycz.
— Poczekaj, my mu odpiszemy, my mu odpiszemy, że i polacy i żydzi też są ludzie. Koniecznie napiszemy mu! Co? może nie!? Ty nie bierz tego tak do serca... Młodziak on! Gołowąs... Co on wie!? Głupawy chłopak — uspokajał i pocieszał Wiktora.
W nocy długo szeptał żonie, co mu w liście w gminie wyczytano, i co z tego powodu dodał od siebie pisarz gminny...
— Męko Chrystusowa — szeptała z przerażeniem przerażeniem baba, zwijając w kłębek grube nogi i ciało.
— Puśćcie mię, gospodarzu... Muszę iść!
— Przed żniwami? Zwaryowałeś chłopie, czy co? Jeszcześ portek, któreś zdarł, nie odrobił...
— Wstydzilibyście się, gospodarzu, taki szmat łąki wykosiłem z wami!
— Czego się mam wstydzić?... Niech się wstydzi, kto po świecie chodzi i cudzego pożąda, a ja swego pilnuję. Nie więcej jak sześć tygodni robisz — policz, ileś zarobił? Nawet na pokrycie nagości nie stanie... Półtora rubla! A swoją robotą mi oczy nie kol, boś się od miesiąca godził, a nie z morgi... Umowa grunt!... A i to pomyśl, na Boga, skąd ja na twe miejsce teraz robotnika znajdę... hę!? Trzeba też mieć sumienie i gospodarza interes rozważyć... Po żniwach, co innego... Inna rozmowa... Policzymy się... Co komu kto winien, to mu odda, i pójdziesz sobie... Przeszkadzać nie będę, wędruj, skoro, ci znów rządowa łoza pachnie!...
Wiktor zrozumiał, że nic nie wskóra, i nie nastawał.
— Zemknie, warnak! Czuje dusza moja, że w najgorętszej chwili drapnie! Tacy oni! — zwierzał się gospodarz żonie... — Od tego listu chodzi jak senny... I robota nie ta... choć skarżyć się nie mogę... pilny... Ale tak każdy z nich: dobry, dobry, aż oszaleje... Co robić?... I odpowiedź należytą sam Nikołce po ludzku pisał... I przytakuję mu, zagaduję, jak mogę... Nic... Milczy... Czasem uśmiechnie się tak, że żałość mnie samego za serce szarpnie!... Zczerniał chłop... Czy może ty mu dokuczasz za... nacyę?... Albo Natalka? Powiedz dziewce, żeby ani śmiała... ni, ni!...
— Gdzie zaś, człowieku! Kto mu się sprzeciwi, takiemu drągalowi! Coprawda, nie mam już dla niego tego serca, co dawniej... Zawszeć on heretyk... Ale...
— Dziękuj Bogu, kobieto, że nie żyd, a i żyda ścierpieć byśmy teraz musieli. I żyda byś w brodę pocałowała — co? nie? Przecie zboże po deszczu osypie się w mgnieniu oka... A polak, co? Dziś polak, a jutro prawosławny...
Gospodyni słuchała z widoczną ulgą i znowu się zmieniła w obejściu z robotnikiem. Znowu lepsze kęsy i sutsza omasta znalazły się po jego stronie na misie z jadłem, znowu w głosie kobiety zadrgały dziwne, głębokie, niezrozumiałe dla Wiktora tony. I choć wszystko to stawało się coraz wyraźniejszem, on nic tego nie dostrzegał, ogarnięty strasznym porywem tęsknoty, pochłonięty jedną jedyną myślą: być jak najprędzej ze swymi, dzielić z nimi losy, opisane w liście.
Otwarcie odejść nie mógł. Od rozmowy z gospodarzem śledzono go czujnie i, aby zmusić go spać w »podizbiu«, zapełniono szopę po sam szczyt sianem.
Częste deszcze przedłużały żniwa.
Markotny nastrój zapanował na »zaimce«.
Uciekł. W noc ciemną, wietrzną, wyszedł ostrożnie, licho odziany i bosy. Zanurzył się w bór ciemny, zbałwaniony, drgający od zimna, obmierzły od dżdżowej siepoty. Drogę do miasteczka znał dobrze, ale instynkt włóczęgi kazał mu iść bokami, bezdrożem. Dobrze zrobił, gdyż w mglistym świcie rychło usłyszał tętent za sobą i, przywarowawszy w jamie wykrotu, dostrzegł Stepanycza, pędzącego oklep na koniu z fuzyą na plecach. Widział zdala jak wyjechał na rozstaje, jak zsiadł i długo badał ziemię oraz krzewy wokoło. Poczem chłop wracał wolno, rozgniewany, zapuszczając złe, przenikliwe oczy w pobocza puszczy.
Dwa dni szedł Wiktor do miasteczka bez przygód szczególnych. Wsie omijał.
Przed wejściem do »powiatu« wyczekał zmierzchu.
Mieścina składała się z wielkiego zabłoconego placu, z którego wychodziło kilka uliczek, wiodących wprost w pole. Na środku placu czarna, wielka, jak góra, cerkiew odrzynała się kopulastemi wieżami wyraźnie na chmurnem niebie... Niedaleko majaczyła niejasno biała plama murowanego, piętrowego więzienia, upstrzona centkami ciemnych okienek. Dokoła rozsypały się pokornie nizkie, płaskie, niepozorne domki... Słabe, nieliczne światła nieśmiało migały w oknach.
Szumski stał na rozstaju i nasłuchiwał. Pod parkanem, poufale pochylonym na ulicę, ktoś cłapał niezgrabnie, walcząc z deszczem i wichurą.
— Co to? Kto tu? Czego? — spytał lękliwie przechodzień, gdy Wiktor wynurzył się nagle z ciemności.
— Gdzie mieszkają »politycy«?
— A czego chcecie od nich?
— Mam interes... Przywiozłem na sprzedaż... Przysłano mię ze wsi...
Zaciął się, gdyż nie przygotował odpowiedzi zawczasu.
— To chodźcie za mną... — odrzekł nieznajomy życzliwiej.
Pocłapał dalej, co krok wpadając w kałuże wody, które usiłował wymijać.
— Pogoda!... A zboże i siano gniją! Jakże tam zbiory u was?
— Na pniu porastają...
— Znów głód... Lud nie dojada, a panowie tymczasem...
Zaczęła się leciuchna propaganda. Wiktor zrozumiał, że dobrze trafił, i nagła, szalona radość żywym, ciepłym strumieniem oblała mu piersi, serce, ogrzała zziębnięte, wyczerpane członki. Cichy, niewstrzymany śmiech wyginał mu usta, okrąglił ścięte wichrem policzki, łaskotał mile wnętrzności. Tułacz szedł i milczał. Towarzysz tymczasem posuwał się chyżo w wywodach w kierunku programu rolnego. Był to czyściuchny program s.-d., najnowszego stempla, »bolszewickiej« odmiany.
— Chcecie zabrać ziemię, bierzcie! Rozumie się, że bez żadnych wykupów. Ziemia boża!...
— Bez żadnego burżuazyjnego zawracania głowy... A czy wy sami macie ziemię? Czy dużo macie ziemi?...
— Nie, towarzyszu! Jestem wygnańcem. Uciekłem z Orlińskiego sioła...
Nieznajomy obrócił się z nerwowym giestem.
— Z Or-liń-skie-go sioła?! Z tak daleka? Jak się nazywacie?
— Szumski.
— Szumski.... Szumski... Acha, coś sobie przypominam. — Pisano nam, ale myśmy myśleli, żeście już Bóg wie gdzie... Chodźcie prędzej, zmarzliście pewnie... To tu, tu... W tę bramę naprawo... Ale pozwólcie, że pójdę pierwszy, zobaczę, czy niema kogo obcego!
Skoczył na ganeczek pod filarki i znikł w sionce. Wiktor wycierał nogi na schodach i przysłuchiwał się znanemu gwarowi za jasno oświetlonem oknem. Gwar nagle urwał się, następnie drzwi szeroko otwarły, buchając ciepłem i światłem...
— Chodźcie, chodźcie, towarzyszu!
Pokój niewielki, pełen tytuniowego dymu... Lampa pod zielonym abażurem na stole... Szklanki i filiżanki z herbatą... Połamany i pokruszony chleb razowy... Książki, gazety... Twarze młode, oczy błyszczące z pod okularów i bez okularów... Czupryny gęste, rozkosznie rozwiane, lub ostrzyżone na wspaniałego jeża... Gdzieś w dali jaśniała nieśmiało łysina...
Obstąpili go, i pół tuzina rąk pompowało mu aż do omdlenia prawicę.
— Chcecie herbaty? Siadajcie tutaj! — zabrzmiał melodyjny głos kobiecy.
Wiktor ciężko usiadł i, całą potęgą woli opanowując wzburzenie, przytknął szczękające zęby do szklanki.
— Więc... Szumski? — spytała nagle łysina, siadając obok Wiktora na rogu stołu i wpatrując się badawczo w zbiega. — A do jakiej należycie partyi?
Wiktor z odcieniem dumy wymienił nazwę jednej z najpotężniejszych organizacyj politycznych.
Zapanowało chwilowe, niezrozumiałe dlań milczenie...
— Oho! A wiecie, że tam się u was coś psuje...
— Rozłam... Wiem napewno — wtrącił ktoś drugi.
— Co?...
Wiktor powstał mimowoli.
— Niepodobna!
— Dlaczego? To było do przewidzenia... Partya wasza nie ma naukowych podstaw. Jest zlepkiem żywiołów... Drobne mieszczaństwo i robotnicy... Patryoci i socyaliści...
W miarę, jak mówili, Szumski bladł, i wązkie usta nikły mu całkowicie w półbolesnem, półwzgardliwem zacięciu.
— Ach, słyszałem już to... Więc to tylko domysły?
— Ależ nie, przyjezdni mówili, i coś w tym sensie przemknęło w gazetach...
— A szczegóły, szczegóły?...
— Nie wiemy... Jutro odnajdziemy wam te gazety.
— Dlaczegóż was to tak boli? — zaczęła poważnie łysina. — Różniczkowanie jest rezultatem wszelkiego wzrostu. Rewolucya, szczególniej prolełaryacka, zaostrzająca klasowe sprzeciwieństwa...
Wiktor dotknął dłonią czoła i na króciuchną chwilkę zakrył nią oczy.
— Dajcie mu pokój, on zmęczony... — zauważyła łagodnie niewiasta. — Kto go weźmie na noc do siebie?
— Ja!... — zawołał wesoło młody, kędzierzawy blondyn. — Chodźcie, zaraz idziemy, bo potem trudno się do mnie dostać, psa spuszczają z łańcucha... trzeba stróża wołać. Nie trujcie się!... Nic napewno niewiadomo. A te esdeki gotowe każdemu nalać atramentu do duszy. Krwi bo sami dużo nie mają. Wiadomo... Pluńcie na nich, towarzyszu!
— Hola, hola! Bez zwrotów ludowych!
— Bywajcie zdrowi, zacni materyaliści, niech wam się sam kapitał przyśni!
— Złam nogę, idealisto...
— Albo lepiej jeszcze zgub kalosze...
— A przygotujcie jutro dla towarzysza możliwie dużo objektywnych przejawów waszego subjektywnego uświadomienia... Każdy po sztuce... Widzicie, w jakich paraduje proletaryackich cnotach?... A ja: omnia mea mecum porto!...
— Weźcie tymczasem mój pled — mówiła niewiasta, zarzucając na Wiktora chustę.
— Nie bierzcie, gdyż jest to zarazem jedyna kołdra tej oto niemszewiczki... Przykryjecie się moim eserowskim kożuchem!...
Odurzony Wiktor dziękował, brał, zwracał, uśmiechał się. Ale uśmiechy, słowa i czyny jego sprawiały wrażenie męczącej larwy, ruchliwej, powierzchownej skorupy, pod którą znagła stężały w twardą bryłę bezdenna boleść i smutek.
— Hej! Gołąbeczku chyżoskrzydły! Nieś! Wal! Rwii-i-ij!... Huuu-u-u... hee-e! — wykrzykiwał od czasu do czasu woźnica. Śmigał krótką nahajką, pochylał nizko dziko wykrzywioną twarz i ręce z podebranemi lejcami wyciągał daleko nad zadami koni. Te przysiadały jak płomień, uderzony wichrem, następnie podchwytywały i, grając kopytami po ubitym szlaku, leciały w zapamiętaniu, ile stało tchu.
Chryple rechotało, nikło nieledwie w ogólnym tumulcie oszalałe szczękanie »poddużnych« dzwonków i janczarów uprzęży. Koła furczały jak piły tartaku, tnące powietrze. Wóz jęczał i postękiwał na wybojach. Obłok kurzawy rwał się i pozostawał daleko w tyle. Jeno wielki, czarny, roztrzęsiony cień biegł narówni z unoszonym pojazdem w blaskach słońca po bladej wstędze drogi. Z budy tarantasu wyglądali wtedy wesoło Wiktor i kędzierzawy eser.
— Śmigaj, chłopcze! Nie pożałujesz!
Wlatywali tak na każdą górę, bo tak każe sybirski obyczaj, i spadali tak z każdej góry, bo... lekko.
Nieraz na zakręcie tylne koła wyfruwały poza krawędź siwej przepaści; nieraz z przerażeniem spostrzegali tuż przed wyciągniętymi pyskami koni urwisty brzeg i błękitną toń rozlanego pod górą jeziora. Lecz nim zdołali krzyknąć, już zuchwały woźnica, oparłszy na hołoblach nogi i wygiąwszy się w tył łukiem na koźle, osaczał rozhukane rumaki.
— A co? Gieneralska jazda?! Takeśmy tu na Syberyi wszędzie jeździli, zanim przeszła ta przeklęta kobyła żelazna... A wy pewnie na nią się śpieszycie?
— Na nią. Albo co?
— A bo to, że, jeżeli chcecie miasto ominąć, to tu będzie bliżej kupieckim traktem na Telecką stacyę... I po co pocztą? my za tańsze pieniądze niegorzej was powieziemy... od przyjaciela do przyjaciela!
— Wal kupieckim traktem!
Mieli pasporty, rewolwery, przyzwoite ubranie i po kilkadziesiąt rubli w kieszeni.
— Bodaj to organizacya! Z piasku bicz kręci!
Wyboistym »kupieckim« pojechali o wiele wolniej. I wioski tu były rzadsze i mniej przejezdnych. Wyrąb drogi, niby wązka rysa, roztrącał czarne połacie puszcz. Czasem wśród nich rozwierał się widok na słoneczny łęg, niby uśmiech pełen kwiecia i zielonej jasności.
Eser zeskakiwał wtedy z tarantasu i biegł w zapamiętaniu w sam gąszcz wysokiej trawy, gdzie, niby niezliczone płomienie, czerwieniły się kielichy »sorany«; gdzie fioletowe irysy sybirskie siały swój zapach cudowny; gdzie pałał przejmujący »żarkoj« — kwiat miłości do granatu podobny; gdzie szlaki gwiaździstych rumianków wyszywały swe złociste wzory; gdzie chmurki liliowych dzwonków i błękitna mgła niezabutek naśladowały niebios odbicie...
Po długich wołaniach wracał dopiero młodzieniec, obładowany kwieciem, nurzając w ich kielichach twarz młodą, rumianą, złotowłosą, błękitnooką, jak one, i wesołą, jak pieszczący je promień słońca.
Jechali dzień i noc, spiąc w wozie na sianie.
Ale raz woźnica nie chciał ich wieźć dalej po północku.
— Warnaki... włóczą się! — objaśniał niechętnie.
— Widzieliśmy ich dosyć na drodze, nie zaczepiali nas...
— Ale tutaj co innego... tutaj... zbytkują!... — przekładał im mrukliwie.
Wiktor, któremu nie podobał się ani posępny »przyjaciel«, ani uboga i odrapana jego stancyjka, nastawał.
— Jedziemy. Nie twoja rzecz, co nam zrobią... Nie boimy się, mamy broń!...
— A jakże: nie moja rzecz!? Niby to oni mi popuszczą... Tu komisya ma zjechać. Jutro albo pojutrze z powodu ich rozbojów...
— Jak chcesz. My kogo innego poszukamy. Musimy jechać.
Chłop skrobał się w głowę.
— Jak chcecie — mruczał — ale jak ostrzegałem... Jechać, to jechać. A ile dodacie?
Umówili się co do dodatku. Wtedy znikł, i, zanim napili się herbaty, już zaprzężony tarantas stał przed ganeczkiem.
Noc cudna, przejrzysta i świeża, gwiaździstym, połyskliwym puklerzem ocieniała ziemię. Tylko w Syberyi i na wysokich górach gwiazdy jarzą się tak jasno, roszczepiają swawolnie na pęki promieni, migocą, mienią się jak drogie kamienie niezrównanego dyademu. Wysoko, ale poniżej gwiazd, dwa widma białych obłoczków płynęły wolniuchno w niewiadomą dal:
Eser, półleżąc w wózku obok Wiktora, zaśpiewał nagle pełnym głosem:
Chmurki niebieskie
Tułaczki wieczne...
Woźnica obejrzał się i gniewnie zaciął konie.
— Dalibyście, panie, ze śpiewaniem spokój... Ech!
— A co?
— Nie miejsce, nie miejsce! — mruczał i konie niecierpliwie popędzał.
— Boicie się? — roześmiał się młodzieniec.
Usiadł i patrzał rozmarzonemi oczami na ciemne, ciche, pierzaje borów, w których turkot wozu i stuk kopyt końskich ginął bez echa, niby szmer biegnącej przez pole myszy. Wtem dostrzegł w dali migocący dziwacznie drobny, czerwony jak iskierka ogieniek. Już go z oczu nie spuszczał. W miarę, jak się zbliżali, ogieniek rósł, przybierał fantastyczne kształty, wreszcie łypnął szeroką łuną aż na drogę i podniebie. Nawet Wiktor podniósł się. U wielkiego stosu ognia stały dwie brodate postacie w łachmanach, oparte na sękatych drągach.
— A co to?
— Stróża!... Pilnują ciała zabitego! — mruknął woźnica, wskazując głową na długi ciemny przedmiot, majaczący na kresach światłości.
Chłopi — radzi przejezdnym — poprosili natychmiast o tytoń.
— Swój to wykurzyliśmy, a cni się...
Zwijali papier w tutki i gawędzili z woźnicą.
— Jedziesz?
— Jadę...
— Rozpaczliwy jesteś chłop!...
— Płacą. Rubla dodali... »Rewolwerty« mają...
— Abo tamci nie mają! Ech, człowieku...
— Wrócilibyście się, panowie, póki czas... Po dniu pojedziecie spokojnie! — zagadał jeden z nich do młodzieńców.
— Policya przyjedzie... obławę urządzi — to potem tu będzie jak w Peterburku... Śpiąc, przejedziecie bezpiecznie... no... nie dalej, jak do następnego przegonu... A tam znowu komisya — drwił drugi.
— My właśnie swego »boja« na tamten przegon chowamy! — żartował Wiktor.
— A to jedźcie z Bogiem!... Ale w jarze podwiązałbyś, Romanie, dzwonki, na wszelki wypadek.
— Ano wiem!
Znów głucho zastukały kopyta i zaturkotały koła po zacienionej borami drodze. Pod górą, która jak brzydki garb, najeżony lasem, wzdymała się do połowy nieba, woźnica zatrzymał się, dał koniom wytchnąć, odpiął brzękadła i podwiązał dzwonki. Noga za nogą, jakby skradając się, wyjeżdżali na przełęcz po piaszczystem zboczu. Chłop szedł obok wozu, Wiktor z towarzyszem również wysiedli. Górą, szczytami drzew, przelatywały ciche poszumy, jakgdyby dreszcze — czasem koń parsknął, czasem okute kopyto ostro stuknęło o korzeń lub skrzesało iskry o porzucony na drodze kamień...
— Dzięki Bogu, świta — szepnął woźnica, gdy stanęli na szczycie. — Teraz siadajcie i trzymajcie się...
Poprawił szleje na koniach, wytarł im mordy, przysiadł na rogu wasągu, podebrał lejce, krzyknął i jak burza spadł po stromej drodze w błękitniejący jar. Zanurzyli się w siwe, zimne opary, w których czerniały kosmate postawy drzew, a z pod których przebłyskiwały blade mokradła. Wielkie, czochrate kępy, jak ogromne jeże morskie, wpełzały nieledwie na wązką drogę, gdzieniegdzie ogaconą przegniłym chrustem. Trzciny i nizkie sitowia oramiały zamulone rowy.
— Zatracone miejsce! Ani zawrócić, ani uniknąć spotkania!... Knieja do ukrycia w trzęsawiskach wszelkiej zbrodni...
Pędzili wskok, choć wóz podskakiwał na wybojach i nakotach, jak gumowa piłka. Przebyli z impetem rzeczułkę, rozbryzgując wysoko błotnistą wodę, i znów znaleźli się przed górzystym garbem, porosłym gęstą jedlą i sośniną. Było tak stromo, że konie rychło zasapały się i zwolniły biegu. Chłop znów zeskoczył z kozła i, idąc obok, ponukał je nerwowo...
Świt już nadobre zarumienił niebo.
— No, najgorsze tośmy już przebyli; teraz można i zakurzyć!... — rzekł Roman wesoło, gdy wdrapali się wreszcie na przełęcz. — Stąd do promu już niedaleko, a za przewozem — wieś...
Zanim spuścili się z ostatniego zjazdu, wzeszło słońce i zagrało złocistym słupem w bystrej w błękitnoszarej rzece. Ale u samego promu, gdy byli już zupełnie spokojni, nagle rozległo się za nimi przeciągłe gwizdnięcie, i z nadrzecznej trawy uniosło się kilka figur ludzkich...
— Oni!... — szepnął przejmującym głosem woźnica i konie ściągnął.
— Jedź! Czego stajesz? — krzyknął Wiktor.
Nieznajomi nie ruszali się i pozwolili im podjechać do samego przewozowego pomostu. Prom był z tamtej strony uwiązany u przystani, nad którą na urwisku wisiał mały domek. Wszystko tam spało głęboko, bielały zawarte drzwi, martwo sterczał komin bezdymny, zamknięte okno lśniło w słońcu, jak blacha z miedzi.
— Wołaj na prom!
— Ho! ho... hoho! Przewóz! — drżącym tenorem zajęczał Roman.
— Ho! ho hoho!
— A co: pilno wam?... Ale nie śpieszcie się... panowie!... Poczekacie!... Tu można człowieka zabić i pochować, zanim tam się ruszą... Tu takie obyczaje! Prawdę mówię... A skąd jedziecie? — ozwał się tuż blizko chrypławy głos i siwy brodaty oberwus położył łokcie na drążkach tarantasu. Wiktor spojrzał bystro na niego.
— Wasylicz!
Włóczęga cofnął się cokolwiek, i twarz mu poczerwieniała.
— Ignac!... A to spotkanie! Powodzi ci się, widzę, tak... uchasz!?...
— A tobie jak się wiedzie? Daleko jednak zaszedłeś...
— Ano wie-dzie-się... — przeciągnął stary. — A co, czy nie zgadłem odrazu, coś ty za ptak?! Starego włóczęgi nie oszukasz...
— Krzycz, krzycz... na przewóz — upominał Wiktor zbaraniałego woźnicę... — Poczekaj, strzelę, może prędzej usłyszą...
Szybko wyciągnął rewolwer i wypalił w powietrze.
Włóczędzy, którzy, stropieni rozmową, zbliżali się ciekawie do pojazdu, zatrzymali się na chwilkę.
— Co się śpieszysz — ciągnął Wasylicz, jakgdyby nic; — myślałem, że się z nami po dawnemu herbaty napijesz?!
— Nie mam czasu, bracie... Pilne interesy. A wam pewnie niepilno... Przecież już raz musiałem cię dla pośpiechu porzucić... — uśmiechnął się Wiktor.
— Chwackoś nas urządził... Tylkoś niepotrzebnie koszuli mojej nie wziął... jabym wziął...
— No... bo twoja wiara inna... A chcesz, to cię podwiozę?
Wasylicz zamyślił się.
— Nie, nie mogę... Ja, widzisz, nie sam tu jestem. I po co?... Wcześniej, później... dalej, bliżej... jednaki mój koniec!... Daj trzy ruble na przepicie dla chłopaków i zabierz nas na prom... Już płynie... Widzicie ich, myślą pewnie, że »japońcy«... tak się pośpieszyli... — zwrócił się do towarzyszy, którzy z powagą i uszanowaniem przyglądali się wysokiej figurze Wiktora. Es-er też im się ciekawie przyglądał nie wyjmując ręki z kieszeni, gdzie miał rewolwer.
Już na drugim brzegu Wiktor, płacąc za przewóz, dał pięć rubli Wasyliczowi, ale ręki mu nie uścisnął, choć ten zrobił ku niemu ruch. Łuna krwi opłynęła grubą szyję i obwisłe policzki włóczęgi.
— Dziękuję ci, stary, żeś mnie nakarmił...
— Niech ci służy na zdrowie! — odrzekł krótko.
— Może się kiedy jeszcze spotkamy...
— Ech, lepiej... nie!
— Bywajcie zdrowi!
— Jedź szczęśliwie i kłaniaj się od nas macierzy rodzonej — Rossiei... — odpowiedzieli chórem oberwańcy.
— A to przygoda!... — mruczał woźnica, nawracając do wsi.
Włóczędzy skręcili w bok i znikli w gęstwinie.
Stąd już niedaleko było do kolei.
Zmienili konie i raźno podążyli dalej szeroką, ujeżdżoną drogą wśród żółtych ściernisk, ustawionych mędlami snopów. Wokoło siniały odepchnięte w dal, wycięte, wykarczowane lasy. Białe nici pajęczyny włóczyły się leniwo w rozsłonecznionem, drgającem powietrzu, białe pajęczyny srebrnych obłoków rozprzędły się szeroko po zielonawem niebie.
Es-er siedział nadęty i oczy uparcie od Wiktora odwracał. Dawno już to robił. Już na stacyi zaniedbał wielu drobnych usług, jakiemi dotychczas otaczał starszego towarzysza.
Ale Wiktor zdawał się tego nie uważać i sam spokojnie robił to, co przedtem robił młodzieniec. Obecnie półleżąc nawznak w tarantasie, utkwił w zamyśleniu niemrugające czarne oczy w dalekie niebiosa.
Tak się jakoś złożyło, że Wiktor nigdy pierwszy nie rozpoczynał rozmowy: obecnie więc było mu szczególnie trudno się przezwyciężyć, i zdarzało się, że upływały całe godziny w przykrem milczeniu. Leżeli obok siebie, czuli nawzajem ciepło swych członków, myśleli o sobie, ale nie odzywali się do siebie.
— Dlaczegoś tak z nim postąpił? Dlaczegoś mu ręki nie podał? — spytał niespodzianie es-er i całem ciałem zwrócił się do Wiktora.
— Komu?
— Staremu... Przecież on ci życie uratował?
Wiktor usiadł.
— Dostał za to pięć rubli! — odparł chłodno.
Towarzysz spojrzał nań z niechęcią.
— Pycha... szlachecka pycha... — szepnął i, pogwizdując znowu, wbił oczy w nagie rżyska.
Przykry uśmiech wykrzywił wązkie wargi Wiktora i uniósł w górę końce jego długich, cienkich wąsów. Nie odpowiedział jednak narazie.
Leżeli dalej obok siebie w milczeniu dzień cały, rozdzieleni jakby taflą lodu.
Pod wieczór zamajaczał w oddali charakterystyczny rząd słupów, i długa równa linia niby plosa ukrytego morza przecięła widnokrąg.
— Kolej! — zawołał ze wzruszeniem es-er. Za chwilę tarantas turkotał już na brukowanym podjeździe stacyi.
Była to licha, brudna i mała stacyjka, pozbawiona bufetu i nawet poczekalni, ale za to posiadająca wspaniałego... żandarma.
Wiktor z przykrością spostrzegł, że nie może opanować zimnej nienawiści, uczuł, że twarz wydłuża mu się, jak paszczęka wilka. Unikał więc spotkania wzrokiem z szarofiołkowem wspomnieniem przeszłości. Pulchny, niebieskooki, dość dobroduszny stróż bezpieczeństwa zaraz ich spostrzegł i zaniepokoił się również. Byli sami na stacyi. Pociąg miał przyjść według rozkładu za godzinę, nie licząc opóźnienia. Dla zabicia czasu wyszli na plant, lecz i tam natychmiast dostrzegli za szybą okna czerwoną twarz z faworytami i podejrzliwe niebieskie oczy. Spojrzeli na siebie znacząco. Młode, okrągłe policzki es-era podciągnęły się w górę. Mocno uścisnął Wiktora za łokieć.
Stacya zaludniała się zwolna; przeszedł posługacz z latarkami i bańką nafty; zaruszały się semafory; zadźwięczał, zakuł pośpiesznie a nużąco i jednostajnie sygnał elektryczny; koło drzwi pojawił się wyszarzany strażnik ziemski; stuknęło okienko kasy. Wtedy wrócili na salę. Niezwłocznie podszedł ku nim żandarm:
— Pasporty...
Podali je bez zbytniego pośpiechu. Czytał, oglądał, mrużąc oko, podpisy i pieczęcie z miną nieskończenie poważną. A tymczasem szyny już dudniły pod zbliżającym się pociągiem. Wiktor poszedł do kasy po bilety. Es-er dalej czarował uśmiechem »naczalstwo«.
— A daleko stąd najbliższy bufet?
— Trzecia stacya! — odpowiedział pośpiesznie strażnik.
— Niema tu, widzę, nikogo, coby pomógł nam zanieść walizki do wagonu...
— Cóż... mogę i ja... podać!
— Więc nieście do drugiej klasy!
— A skąd panowie jedziecie i dokąd? — pytał przeciągle żandarm.
— Kupcy, kupcy... do Irbitu... na jarmark. Przecież napisano w pasportach — odpowiadał pośpiesznie es-er, odbierając papiery i pomykając za Wiktorem ku drzwiom.
Ze słodkiem wzruszeniem, z przedziwnem, rozkosznem uczuciem jakby ponownych zaślubin z czemś drogiem, od czego oderwano ich przemocą, wyciągnęli się na szarych siedzeniach wagonu, cuchnących tytoniem i zastarzałym brudem...
Za chwilę, za mgnienie oka pociąg ruszy, i utoną w ludzkiem mrowisku... Dlaczego jednak stoi tak długo? Zbyt długo stoi... podczas gdy serce bije...
Głucho szczęknął trzykrotnie dzwonek; blaszany dach, plugawe okna stacyjne i żółte jej ściany zaczęły niepostrzeżenie usuwać się, uciekać... Znikł zatroskany żandarm na drewnianym chodniku, mignęła czerwona, jak mak, czapka zawiadowcy... Wagon drgnął raz, drugi... zatrząsł się i z rosnącym hukiem i kołysaniem się potoczył po szynach, postukując na spoidłach.
— Nareszcie!
Es-er zajrzał do sąsiedniego przedziału. Byli sami. Zapadający zmrok i żółte światło lamp powlekało brudnym kolorytem trzęsące się i stękające wnętrze wagonu.
— Jeść mi się chce! Zobacz, Wiktorze, czy nie zostało co jeszcze w walizce?
Szumski zdjął swój kufereczek i otworzył go. Znaleźli tam kilka suchych już jak kość obwarzanków.
— Wciąż zapominasz, że nie jestem Wiktorem, lecz Stepanem Iwanowiczem Kulkowym...
— Acha! będę pamiętał! A ja jestem Inocenty Matwiejewicz Sieriebriakow, — sprawdził młodzieniec, zaglądając do swego pasportu.
— A więc... Kiesza!
— Ano niby Kiesza...
— Bilety, panowie! Panowie tylko co wsiedli? czy nie tak? — przeciągnął przez nos konduktor.
— Właśnie! Oto są...
Gdy minęła kontrola, znowu pogrążyli się z zamiłowaniem w gryzienie obwarzanków. Nagle »niby Kiesza« siadł na ławkę obok Wiktora i, opierając mu rękę na ramieniu, zagadał ciepło:
— Słuchaj... Daruj... Rozumie się, że ja wiem, że ja domyślam się, dlaczego... nie podałeś mu ręki... Ten tam... trup... Ale przyznaj, wszak z tobą postąpił on po ludzku? Dlaczego nie uszanowałeś w nim tej... kruszyny człowieka? Przecież to wszystko pewnie, co on jeszcze z tego działu posiadał... Nie zauważyłeś, jak on boleśnie się zmieszał... jakbyś mu dał policzek!... Czyż tak wielka w zasadzie między nami różnica? Czy ty... czyż my nie tratujemy, nie rozbijamy rozmaitych poglądów i obyczajów, które są święte dla innych ludzi? Czy nie łamiemy co krok powszechnej etyki? On też jest... protestem, wybuchem krzywdy! On też, tak jak my pragnie pełni życia... On żywioł...
— Tak, właśnie!... Nie jestem żywiołem!
— Więc czemże jesteś? Osobnik żyje raz tylko... Wszystko, co czyni, czyni dla siebie... Trudno nawet czego innego żądać. Wszyscy pragniemy potęgi, rozkoszy... Nienasycona chciwość wrażeń rządzi nami... Pod ich naciskiem urabiamy i wydajemy sądy nasze, i one popychają nas do czynów, zmuszają stwarzać dobro lub zło. Od energii duszy zależy jedynie, czy zadowoli się ona utartemi drogami, wskazanem kołem potrzeb i uczuć, czy rozpęta się i wybiegnie poza nie... A od ilości wiedzy nabytej, od subtelności odczuwania, od wytworności upodobań zależy, czy to się tak ujawni czy inaczej. Ten twój Wasylicz wydał mi się sympatycznym chłopem. On kąsa z bólu najbliższe mu przedmioty, jak pies kij, który go uderzył... My zaś staramy się złamać rękę... Oto cała różnica!
— Nigdy się na to nie zgodzę, nigdy! — porwał się Wiktor. — Wszystko we mnie protestuje przeciw temu porównaniu... Jeżeli chcesz wiedzieć... to pobudką mej działalności nie jest pragnienie wrażeń, ani pragnienie pełni życia, lecz wręcz co innego.... Prędzej — poczucie sprawiedliwości! Wprost żyć nie mogę na świecie razem z tem, co się tam dzieje...
— Dlaczego więc... nie umrzesz sam?
— Dlatego, że umierając nie miałbym wrażenia, że tamto... choć część tamtego — zginie wraz ze mną, podczas, gdy zadając ciosy, widzę cząstkową śmierć... Będę walczył, muszę walczyć, ale mylisz się, jeżeli myślisz, że ja to... dla pełni życia... Ja cierpię... ja strasznie cierpię... — dodał wstydliwie i cicho.
— I ja cierpię... — zgodził się Kiesza. — Ale cóż z tego? To znaczy jedynie, że dusze nasze nie znoszą rozdźwięku, sprzeczności... Lubię się zastanowić, skąd to pochodzi?...
— Po co? Wolę myśleć, jak to usunąć!
Umilkli i zadumali się, patrząc w okno pociągu, gdzie obłoki czerwonych skier wyprawiały w ciemościach nocy dziwaczne harce. To leciały jak krwawa, pylna mża, to wiły się, jak długie rozwichrzone włosy szybującej obok pociągu dziewicy pożaru. A pociąg uciekał, uciekał, gdakając miarowo...
— Widzę, że towarzysz jest trochę maksymalistą — zauważył z lekkim przekąsem Wiktor.
— Nie wiem doprawdy, kim jestem... Na co mi etykietki... Pracuję z ludźmi, których poglądy uważam za najbliższe swoim, a pozatem głównie mi chodzi, abym mógł być szczerym ze sobą i z otoczeniem...
— O to każdemu chodzi...
— Co zaś do maksymalizmu, to ta zachodzi między mną a nimi różnica, iż ja bronię bandytów, a nie bandytyzmu, jak w wielu wypadkach broniłbym zbrodniarzy, ale nie zbrodni...
— Tego tłum nie rozróżni.
— Na to już nic nie poradzę...
Znów w zamyśleniu patrzyli na okno, gdzie ognista wichura miotała snopy płomiennych wężyków, a purpurowy cień łuny biegł obok po polach, gajach i rozświetlał je na chwilę i malował krwawo.
— A więc nie zgadzasz się, że każdy istnieje dla samego siebie, że to, co czyni, czyni też wyłącznie dla siebie...
— Zapewne... — odpowiedział z roztargnieniem Szumski.
— Czyż ciebie to nie zajmuje?
— Owszem, bardzo nawet! Ale nie mam czasu na podobne rozmyślania... Dokoła tyle spraw, wymagających wielkiego natężenia umysłu. Zresztą wychodzi to poza kres dociekań, dostępnych obecnie ludziom... W osnowie ich leży problemat wolności woli... Nie mogę pozwolić sobie na te rozmarzające i osłabiające rozkosze. I powtarzam: wolę odczuwać odpowiedź w swych czynach!
— A o czem myślałeś przed chwilą?
— Myślałem... o nowem naszem nieszczęściu... Znów rozłam... W takiej chwili... Ostry miecz, miecz kuty w ciągu długich lat cierpień, przez wysiłki setek ofiarników, złamany, złamany...
Wstał niezmiernie poruszony i znowu usiadł.
Kiesza patrzał nań z głębokiem współczuciem.
— Ee... Może jeszcze plotka!...
— Nic pewnego, ale możliwe...
Znów wstał i, oparłszy czoło o szybę, patrzał na ognistą zawieję.
Kiesza leżał nawznak i cicho pogwizdywał.
— Jacy wy, Polacy, jesteście jednak... egoiści!
— Egoiści? Dlaczegóż to?
— Przecież tych rozłamów na... kuli ziemskiej odbywa się mrowie... Nie wiem, czyś się nawet bardzo tem interesował, a tu nagle taka rozpacz...
— Żadna rozpacz... Dla każdego chyba własna koszula jest bliższa ciała. Czy wy tak bardzo interesujecie się całą kulą ziemską?
— To zupełnie co innego. Wasza kwestya jest częścią naszej... Rozwiązanie naszych zagadnień...
— ...Jesteśmy stokroć od was nieszczęśliwsi... — ciągnął, nie zważając nań, Szumski. — Musimy zwalczać nietylko własne wady i występki... Cierpimy często za swoje i za cudze winy... To stwarza taką straszną plątaninę, taką duszącą sieć, że często wydaje się, iż niema dla nas ratunku. Każda wasza ofiara, każde wasze zwycięstwo, lub prosty wysiłek szlachetny staje się bezwarunkowo dla was cegiełką lepszej przyszłości... Dla nas one lecą w nienasytną przepaść, która nie ma dna i brzegów...
— Och! Aż tak?!
Szumski nie odpowiedział.
I znowu jakgdyby mrożąca tafla lodu wyrosła między nimi.
Gdy nazajutrz obudzili się ze snu, w sąsiednim przedziale znalazło się kilku pasażerów. Obecność ich utrudniła im rozmowę. W oknach wagonu przesuwały się, niby wstęga kinematografu, szare zadeszczone krajobrazy. Kiesza kupił na większej stacyi jakieś romansidło, Wiktor pilnie studyował stare gazety.
Przejezdni zmieniali się, wsiadali, wysiadali. Parę razy zbiegowie uczuli na sobie ciężkie, badawcze spojrzenie znanych im dobrze figur. Raz zrewidowano nawet pociąg cały. Lecz zbiegowie umieli tak dobrze dostosować szarość swego zachowania się, rozmów i giestów do szarości otoczenia, że »oczy i uszy« prześlizgiwały się po nich wciąż jak po gładkiem miejscu.
Dopiero w Tajdze zagroziło im pewne niebezpieczeństwo. Kupa tragarzy wpadła do wagonu.
— Przesiadać, przesiadać! Do innego pociągu... Kto do Tomska?...
Musieli być w tem mieście, gdyż tam mieli dostać pieniądze na dalszą podróż i potrzebne wskazówki.
Podnieśli się.
— Hej, tutaj! Prosimy... Dwa kuferki...
— Będzie osobista rewizya! — szepnął cicho wąsaty tragarz z fioletowym nosem.
— Nie śpiesz się! Jeszcze to zabierz! Niech wyjdą... Po co się tłoczyć? — powiedział spokojnie Wiktor. Zwrócony tyłem do publiczności, zręcznie wyjął rewolwer i kiwnął na towarzysza. — Masz, schowaj to... oddasz nam w tamtym pociągu. Który numer?!
— Dwudziesty piąty... Dobrze, proszę pana! — odrzekł tragarz.
Spuścił rewolwery do obszernych kieszeni, jedną walizę zarzucił na ramię, drugą wziął w rękę i, tańcując na nogach, jak ciężko objuczony koń, rzucił się pędem po peronie...
Spokojnie odbyli ceremonię szczegółowej osobistej rewizyi i, zapłaciwszy tragarzowi trzy ruble, przybyli szczęśliwie do miasta.
Zatrzymali się w hotelu i niezwłocznie odszukali wskazanego jegomościa.
Był to blady, niemłody już mężczyzna o smutnej, zadumanej twarzy. Przyjął ich w małym pokoiku skromnego mieszkanka. W głębi za drzwiami hałasowały dzieci.
— Rewolucya kona... Zniechęcenie... upadek sił... niewiara!...
— Czy mogło być inaczej tam... gdzie wieś od wsi o dwadzieścia wiorst leży... — mruknął Wiktor posępnie.
— To nic! to nic! To pójdzie w głąb, to się rozrośnie! — wtrącił ze wzburzeniem Kiesza.
— Zapewne... ale teraz... niezmiernie ciężko...
— A rozłam u nas. Coście słyszeli o rozłamie w naszej partyj?
— Rozłam istotnie nastąpił. Szczegółów wszakże nie znam... Zdaje się, że na tle taktycznem...
Przebyli Ural. Zbliżała się powoli chwila rozstania. Mimo serdeczną pozornie zażyłość, było w stosunku ich coś, co ich dzieliło, co ciążyło im i dokuczało. Nawet gdy zostawali sami, ograniczali się do zupełnie anegdotycznych opowieści lub niezmiernie oderwanych dociekań.
Wieszcie raz es-er, zlustrowawszy dalsze przedziały i przekonawszy się, że prócz grubego podpiłego kupca i popa z rodziną, niema nikogo, położył rękę na ramieniu Wiktora.
— Pomówmy otwarcie! Przykro mi, iż myślicie, że jestem wam przeciwny... Wcale nie... Boli mię jedynie ta nuta nieufności, jaką słyszę w waszych rozumowaniach.
Szumski szybko się ku niemu obrócił.
— Powiedz szczerze — wybuchnął — czy dużo jest takich, jak ty? To darmo! Pięćset lat zbiorowych wysiłków w pewnym kierunku urabia odpowiednią psychologię. Tylko grupy narodowo jednolite dość gibkie i dość obyczajowo i duchowo przejrzyste, aby się w nich odbyć mogły wielkie, zasadnicze reformy. Gdzieindziej grożą ludzkości... przemysłowe koszary.
— Więc przypuszczasz, że bracia z ducha i pojęć byliby zdolni...
— »I nie wódź nas na pokuszenie...« My pragniemy swobody bez zastrzeżeń...
— Nawet bez... braterstwa?
— O... zgoda na braterstwo... równych sobie...
— Ależ zgadzam się, najzupełniej zgadzam... — radośnie zawołał Kiesza i westchnął, jakgdyby mu ciężar spadł z piersi.
Szumski spojrzał nań życzliwie, ale po zmęczonej jego twarzy, już pożłobionej przedwczesnemi zmarszczkami, przesunął się ledwie dostrzegalny uśmiech.
Była to ostatnia ich na ten temat rozmowa, ostatni etap serdecznego zbliżenia.
— Ach, jakżebym chciał spotkać się raz jeszcze z tobą... później... — mówił z przejęciem Kiesza, siadając obok Wiktora.
Ten objął go wpół.
— Kiedy... wszyscy wolni, wszyscy dobrzy... wszyscy zdrowi, piękni i ukształceni... Lubię i ja... pomarzyć... Żyć w atmosferze, gdzie każdy myśli o wszystkich, a nikt o sobie...
Cicho gwarzyli o świetlanej, bardzo odległej przyszłości...
Za Saratowem musieli się rozstać. Kiesza skręcał na południe. Uściskali się, spojrzeli sobie w oczy. Serca zamarły im na krótką chwilę.
— Czy nie spotkamy się już nigdy?
— Dlaczego nie!? Ziemia nie jest znowu tak wielka, a miejsca naszego na niej spotkania nie tak liczne...
Po krótkiem wahaniu pocałowali się w usta, uścisnęli mocno, długo i trochę wzruszeni, trochę zawstydzeni tą »czułostkowością«, rozstali się, nie patrząc na siebie. Kiesza schwycił przygotowaną walizkę za uszy, wyskoczył z wagonu i zmieszał się z tłumem.
Pociąg powlókł się dalej.
Widnokrąg zalegały spiętrzone, ołowiane, nizko nawisłe chmury. Kradły one światło dnia, niweczyły ślady barw na wyblakłej równinie, zamazywały jej ubogie kształty, zasnuwały dal czczą, beznadziejną mgłą. Tu i owdzie czarne, cyprysowe kontury drzew bezlistnych i niezliczone krzyże wiatraków unosiły się żałobnie nad płaszczącą się, jakby wylękłą, ziemią, nad wielkiem sinem cmentarzyskiem obranych pól, oczekujących na całuny zimy...
Im dalej posuwał się Szumski na Zachód, tem dobitniej czuł tężejące kleszcze nadzoru i wywiadu. Ze wszech stron lustrowały przejezdnych coraz doskonalej wyćwiczone oczy, podsłuchiwały ich coraz kunsztowniej wykształcone uszy. Musiał zatrzymać się w jednem z miast litewskich, aby dowiedzieć się szczegółów o położeniu w kraju i dostać potrzebne adresy. Nie znalazł jednak osoby, którą mu wskazano, już była »poza granicami dostępu«... Organizacya w rumowiskach, wszędzie popłoch...
Postanowił więc jechać do rodzinnego miasta, gdzie miał resztki stosunków.
Popychał go tam i nieśmiały szept serca, któremu uległ po krótkiej walce.
Ogarnęła go naówczas gorączka pośpiechu i niepokoju. Cała tęsknica przebytej drogi niby ogromny głaz przywaliła mu trzepocące się piersi. Miarowe postukiwanie kół odbijało się w bezsennej głowie jak kucie złośliwych i potwornych gnomów.
...Nigdy... nigdy... nigdy...
...Niedługo... niedługo... niedługo...
Śmiesznie często spoglądał na zegarek, odliczając godziny... Siadał, wstawał, przechadzał się, aż nagle przychodziło mu do głowy, że wszyscy już zwrócili uwagę na jego niezwykłe zachowanie się... że sąsiad z przeciwka z za przymrużonych rudych rzęs śledzi go ołowianemi oczyma... Złowrogo spoglądał na otaczających, ściskał zęby i, oparłszy tył głowy o poduszki siedzenia, zamierał na długie godziny bez ruchu, z zamkniętemi powiekami.
Ktoś pociągnął go za rękaw. Drgnął i otworzył dziko płonące oczy.
— Co?
— Bilet!
— Czy niemożna pytać trochę grzeczniej?
Kontroler patrzał nań ze zdziwieniem i nieufnością, podczas gdy on szukał bezładnie po kieszeniach, nie mogąc pokonać drżenia rąk. Pasażerowie spoglądali na niego ciekawie, wyczekująco...
— Aha! oto jest! Włożyłem do portmonetki. Czy daleko stąd przesiadam się?
Czuł, że mówi zbyt głośno i zbyt wiele.
— Przesiada się pan dopiero na trzeciej stacyi.
— Doskonale. A bufet daleko?
— Tam też będzie miał pan bufet.
— Bardzo dobrze, dziękuję.
Otaczający interesowali się nim coraz więcej. Jakiś żydek wyjrzał z drugiego przedziału i zapytał półgłosem:
— Pan zdaleka?
— Zdaleka.
— A skąd?
Wiktor zamknął oczy i udał, że zasypia. Wewnątrz wszakże drżało w nim wszystko. Miał wrażenie, że lodowaty jakiś podmuch przeleciał tuż mimo niego. Już się więcej nie odzywał, nie ruszał. Pasażerowie szybko zmieniali się, wchodzili, wychodzili, przepływali przez wagon, jak sypki strumień piasku przez cewkę klepsydry... Coraz częściej słyszał koło siebie mowę ojczystą, wreszcie fala jej znienacka zachlusnęła pociąg i zmyła, zagłuszyła bez śladu dźwięki, wśród których żył ostatnie lata. Poczuł pod rzęsami łzy palące. Bał się oczu otworzyć, bał się ruszyć, aby się nie polały jawnie.
— Maniu... Zosiu... Stasiu... Jasiu... — oblegały go zabawne, a dlań tkliwe szczebiotania nawoływania, wykrzykniki...
Zamiast tęgich, mięsistych postaci Wschodu, otoczyły go figury drobne, o rysach delikatnych i trochę smutnych.
— Gdzie koszyk? Wzięłaś butelkę?
— Ach, Boże, niech pan nie zapomni powtórzyć mamie, o com pana prosiła...
— Ha! Jak kto może, tak orze!... Powiadam mu, mości dobrodzieju...
— Widzi, pani dobrodziejka; myślę, że każdemu wolno obdarowywać innych, ale ze swojej kieszeni... Nic nie mam przeciwko takiemu komunizmowi...
— Właśnie! Ale oni rozporządzają się cudzem mieniem. W tem cała rzecz...
Rój słów... myśli... urywanych zdań... dawnych wspomnień szumiał dokoła, jak kołysanka lat dziecinnych... Pragnął wstać i powiedzieć tym ludziom: »oto jestem, wróciłem do was!«
Pragnął uścisnąć ich, spytać o tysiące szczegółów z życia, które upłynęło bez niego, i opowiedzieć im swoje przygody, bóle, udręki... Nagle w najczulszych i najweselszych momentach cudnych opowiadań wypływały przed nim niby krwawe widma, niby krótkie błyski piorunu, niedawno przeżyte obrazy... Szukający go w stepie buryat... Własna jego naga figura, idąca przez las słoneczny... Krwawo oświetlona buda wioskowego stróża... Trup u drogi... Prom... Stary Wasylicz... Młoda, czysta i natchniona twarz Kieszy... Wreszcie niepostrzeżenie w jasnej, księżycowej aureoli wypłynęła i postać najdroższa i dlatego najdalej odpychana, zachowana gdzieś na samem dnie zawstydzonej duszy. Wypłynęła wśród woni kwiatów i powodzi miesięcznego blasku...
Już się nie bronił... Za chwilę, za godzin kilka zobaczy ją... Już pociąg mija wzgórza znajome... Oto lasek, gdzie nieraz »toczył wagary«, uciekłszy z gimnazyum... Oto obrane obecnie z ogórków i kapusty ogrody »starowierów«... Oto cmentarz, gdzie łapał motyle, owady, i skąd raz przyniósł nawet do domu »prawdziwego węża«... Oto pierwsze domy miasta... Jakże są brudne, odrapane, ubogie... Oto słynna aleja, wiodąca od dworca do miasta ze swemi odwiecznymi białodrzewami... Reszla drogi królewskiej... Oto czarna renesansowa wieża fary... Znajome sklepy, domy, bramy... Czerniawa ludzi, snujących się po chodnikach... Wielu z nich zna go pewnie, z wieloma biegał nieraz po tych kątach w dniach dzieciństwa i wczesnej młodości, zanim nie utonął w wirze społecznym... Poniósł go daleko prąd walki, a wyrok losu oderwał od rodzimych piersi...
Stanął w hotelu nowym, gdyż w starym bał się, że natrafi na kogo ze znajomych. Może zarządzający, może szwajcar ten sam, co przed laty?... Może poznałby go który ze służących?... Na prowincyi ludzie przyrastają do miejsc!...
Nowy hotel był pół-niemieckiego, pół-żydowskiego pochodzenia. Cuchnął jeszcze wapnem i wilgocią, a jednocześnie już przyswoił sobie przykry zapach niedomytych talerzy, właściwy podobnym zakładom. W ciasnych i ciemnych numerach słały meble suto lakierowane, dostatecznie spaczone i koszlawe. Za to przed bramą wisiały dwie wielkie banie lamp acetylenowych, ostatnie nowości miasta.
Szumski przebrał się, zjadł obiad w restauracyjce podejrzanej czystości i wyszedł na ulicę.
Uderzył go jakiś zamęt niezwykły. Dorożki stały na niezwykłych miejscach. Ludzie ściśnięci w kupki coś sobie szeptali. Wielu tkwiło nieruchomo na brzegu chodników i patrzało w jedną stronę.
— Co to? Pożar?
— Ale gdzie tam! Bomba! — odrzekł niechętnie młody człowiek i odszedł pośpiesznie.
— Co takiego? Na kogo?
— Nie wiem. Zdaje się, że w naczelnika rzucono... — odparł drugi, spojrzał dziwnie i również oddalił się.
Szumski zniechcenia pomacał czapkę i zastanowił się.
— Hm, mój akcent!... Kawał czasu! — rozśmiał się wreszcie i, nie pytając już nikogo skierował się wprost do znajomej kamienicy.
Po wązkich schodach, rozświetlonych temi samemi żółtemi szybami, wbiegł na pierwsze piętro i z bijącem sercem pociągnął za dzwonek. Długo czekał, wreszcie zagrzmiały łańcuchy, i z rozchylonych drzwi wyjrzał blady nos.
— A co to?
— Do panny Heleny...
— Jakiej panny Heleny?
— Panny Heleny Zwierzynieckiej...
— Tu nie mieszka... tu mieszka Rubinstein!
— Więc wyprowadzili się... A dokąd?
Ale drzwi już się zatrzasnęły.
— Idź pan, idź pan! Tu niema nic dla pana! — słyszał za drzwiami mamrotanie, a na podwórzu głos kobiecy wołał:
— Stróżu! stróżu! jej!
Cofnął się do bramy i sam zaczął szukać stróża. W małym chlewku znalazł całą rodzinę...
— Stróżowa jestem... stróż poszedł... — wezwali go do cyrkułu... — A co wielmożnemu panu?
— Dokąd się wyprowadzili Zwierzynieccy?
— Zwierzynieccy? Tu tacy nie mieszkali...
— Ależ mieszkali. Wiem napewno...
— To my nie wiemy, bo my niedawno... od kwartału...
Zakłopotany wsunął dyskę stróżowej i odszedł. Na ulicy zatrzymał się i rozważał, co począć. Bał się zbyt włóczyć po mieście, gdzie krążyć już zaczęły patrole, bał się pokazać u kogokolwiek z mniej wtajemniczonych znajomych, gdyż było do przewidzenia, że wieść o jego przybyciu natychmiast gruchnie po mieście. Wtem przypomniał sobie adres, który podawała mu Helena w listach dla korespondencyi na wypadek, gdyby długo nie miał od niej odpowiedzi. Wsiadł do dorożki i kazał się wieść. Woźnica żydek nachylił się doń tajemniczo z kozła i po raz wtóry spytał o adres. Usłyszawszy go, tupnął nogami z wielkim ferworem i zaciął szkapę. Strasznie turkocąc i niemożliwie podskakując na nierównym bruku, »sypnęli samym centrem«, zwracając uwagę wszystkich kawalerską jazdą. Nagle na skręcie, w głębi wskazanej ulicy, Wiktor spostrzegł łańcuch dragonów. Syknął na dorożkarza, trącił go nawet parasolem, ale ten pijany, czy też podniecony, leciał dalej zapamiętale. Zresztą już ich spostrzegli. Jeźdźcy rozstąpili się, i roztrajkotana drynda wpadła za kordon...
— Jedź dalej! — mruknął przez zęby Szumski.
— Po co dalej? To tu: siódmy numer..
Szumski czuł, że spojrzenie całej ulicy zestrzeliły się na nim. Wolno, wolniej, niż zwykle, zapłacił dorożkarzowi; wolno, wolniej, niż zwykle, wszedł na schodki frontowego wejścia. Kamienica nie miała bramy. Znalazł się wobec dwojga eleganckich drzwi z metalowemi, świecącemi jak klamry strażackich pasów tabliczkami nazwisk. Przed nim były schody z wyświechtaną poręczą. Myśli twarde, jasne, jak zawsze w chwilach niebezpieczeństwa, niezmiernie wypukło występowały przed nim.
— Aha! trzeba zyskać na czasie... Skombinować...
Wszedł cicho na schody. U drzwi na trzeciem piętrze stał wyciągnięty żołnierz z karabinem w ręku.
Spojrzeli sobie w oczy. Żołnierz zrobił ruch niespokojny i coś zamruczał. Szumski cofnął się z połowy stopni, równie cicho, jak był wszedł.
Wyszedł na kamienne stopnie od ulicy i spojrzał na twarze dragonów, na czapki z malinowymi lampasami, na wsparte na biodrach karabiny, na ładownice, szable i konie skarogniade, wszystko czerwone od promieni zachodzącego za domy słońca. Ściągnął z ręki rękawiczkę i zszedł wolniuchno na chodnik. Żołnierze, policyanci, zaaresztowany dorożkarz nie spuszczali zeń szeroko otwartych i wystraszonych oczu. On spokojnie skręcił w furtkę, wiodącą na podwórze. Tu, przed rewirowym, w kole stójkowych stał płaczący stróż z okrwawioną twarzą.
— Gdzie tu mieszka kupiec Perłow?
— Kupiec Perłow tu nie mieszka... To na Krakowskiej ulicy... — odrzekł cokolwiek zdziwiony rewirowy.
— A gdzie ta Krakowska ulica?
— Tu za rogiem...
Szumski chwilę postał, odwrócił się i chciał odejść. Już zrobił kilka kroków, gdy usłyszał za sobą okrzyk, spostrzegł, że stójkowy zabiega mu drogę, i obrócił się.
Wszystkie karabiny dragonów były podniesione i wycelowane doń.
— Stój! Waroczaj!...
Zawrócił, nic śpiesząc się zbytnio. Byt zadowolony z siebie. Czuł, że żaden aktor nie mógłby grać lepiej.
— Paszport. Kto pan jesteś?
— Słiepan Iwanowicz Kulkow, ajent handlowy, wysłany z irkucka przez firmę herbacianą Butakowych dla zawiązania handlowych stosunków... Oto mój paszport.
Mówił doskonale po rosyjsku, bez cienia cudzoziemskiego akcentu.
Rewirowy przejrzał paszport, poczem wszedł do poblizkiej sionki i szepnął uniżenie:
— Wasze prewoschoditelstwo! Jak rozkażecie postąpić?
Ostrożnym rzutem oka Szumski wykrył tam spodnie z czerwonymi lampasami...
— Nie moja rzecz! nie moja rzecz! — zagrzmiał głuchy bas.
Rewirowy wrócił zmieszany.
— Gdzie się pan zatrzymał? Tu niema wcale meldunku! — pytał zgryźliwie.
— Owszem, jest...
— Niema... gdzie?
Przerzucał kartki, szukając pieczęci.
— Proszę pozwolić!...
Szumski wziął pasport i pokazał pieczęć hotelu na pierwszej okładce...
— To nie na miejscu!
Szumski wzruszył ramionami. Rewirowy żarł go, świdrował oczami. Wreszcie twarz policyanta zmiękła.
— Więc w Nowym Hotelu? Dobrze, zajdę tam. Idź sobie pan a nie szwędaj się... Perłow tu za rogiem.
Szumski schował paszport do bocznej kieszeni i odszedł szpalerem, jaki tworzyli policyanci i dragoni.
Gdy mijał zdziwionego dorożkarza, żydek zdjął czapkę i szepnął:
— Panie, mnie się jeszcze pięć kopiejek należy!
— Jakie pięć kopiejek?
— Prowaliwaj! — grubijańsko wrzasnął dragon, najeżdżając na Szumskiego. Wiktor wyjął srebrną dwudziestówkę i rzucił pod nogi dorożkarza.
— Prowaliwaj! Pszoł!...
Skrzydła mu rosły u nóg, ale żelazna wola hamowała kroki. Nie śpiesząc się, doszedł do rogu, nie śpiesząc się, odszukał Perłowa, wszedł i zapytał o właściciela lub zarządzającego.
— Właściciel w Moskwie, a zarządzający bywa w rannych godzinach.
— Do godziny jedenastej! — dorzucił drugi subiekt.
— Dobrze!
Wyszedł i, nieznacznie zerkając za siebie zaczął krążyć po ulicach. Nie, nikt go nie śledził. Co robić? Wracać do hotelu i dziś jeszcze wyjeżdżać! Ale w pobliżu hotelu zauważył, że »nieczysto«, że u oświetlonego acetylenem wejścia stoi nieśmiertelna figura w kortowym paltocie i czarnym meloniku. Wyminął takiegoż jegomości na rogu ulicy, który mocno mu się przyjrzał...
Pomyślał chwilkę i ruszył ulicami, pełnemi łuny zachodu.
Nagłe spostrzegł przy bramie biały, niepozorny szyld miejscowej gazety.
Wszedł do redakcyi i zapytał o adres mecenasa Zwierzynieckiego. Z sąsiedniego pokoju wyjrzał znany mu z widzenia redaktor i krzyknął adres.
— Pan nietutejszy? to wcale niedaleko stąd, czwarta ulica naprawo...
Błoga radość znowu zalała mu serce. Poczuł się ocalonym. Pomaszerował, nie żałując nóg.
Helena sama otworzyła mu drzwi.
— Do kogo pan sobie życzy?
— Panno Heleno... nie poznaje mnie pani?
Cofnęła się zdumiona, przerażona nieledwie.
— Pan... pan... puścili pana?
— Ależ nie... uciekłem! — odrzekł, zdejmując palto.
Chwyciła go za rękę i pociągnęła w głąb przyległego saloniku.
— Pan pewnie nie wie, co się tu u nas dzieje?
— Owszem. Byłem u Bukowskiego... Nie mogłem odszukać adresu państwa...
Usta jej zbielały i zęby zaszczękały drobnym bolesnym szczękiem.
Opowiedział jej w krótkości całe zdarzenie. Słuchała uważnie, lecz wydało mu się, że się słania na nogach. Zrobił nieznaczny ruch, aby ją podtrzymać, i pochylił się ku niej cokolwiek. Dostrzegł wtedy w półzmroku, jak po bladej, skamieniałej twarzy potoczyły się z pod przymkniętych powiek wielkie łzy. Zapomniał o wszystkiem. Przygarnął ją po raz pierwszy w życiu do siebie, poczuł jej piersi na swoich piersiach, jej smukłą postać wyciągniętą tuż blizko swego ciała. Jej ramiona otuliły mu szyję, palce błądziły po włosach.
— Jesteś... — szeptał głos senny i cichy. — Myślałam, że już nigdy, nigdy cię nie ujrzę, a oto... jesteś...
Nie odpowiadał, szukał jej ust, lecz usunęła je mu i mógł jedynie całować jej szyję miękką, pachnącą i ciepłą. Miał wrażenie, że płonącemi wargami w skwarze i znoju dręczącej podróży przypadł nareszcie do zdroju czystego, że pije napój mocny, krzepiący, ożywczy... Ogarnęła go rozkosz bezwzględnego zapomnienia, jakiej do tej pory nie znał, przedsmak boskiej nirwany, ucieczki zupełnej od trosk świata... Głowa mu ciężko osunęła się na jej ramię, jak we śnie. Garnął ją do siebie coraz mocniej.
Odtrąciła go z lekka.
— Dość już, dość! Ojciec przyjdzie...
— Dosyć?!... — powtórzył nieprzytomnie Szumski. — Ach tak, ojciec...
Wyprostował się.
— Opowiadaj, gdzie zatrzymałeś się... pan... co zamyślasz robić? Czy na długo?
— Właśnie nie wiem, jak postąpić... Hotel obsaczony... Muszę spędzić gdziekolwiek noc. Kto tu jest z naszych?
— Po rozłamie zostało bardzo mało... A teraz ta sprawa Bukowskiego... Ale to się da zrobić. Siadaj...
— A więc rozłam nastąpił?
— Nie chcę mówić o tem teraz, nie chcę...
— Rozłam z jakiego powodu?
— Niepodległość!... Wyrzekają się...
— Co? — żachnął się, odchylając w tył. — Dlaczego?
— Nikt tego dobrze nie wie — zaczęła, wybuchając i płomieniejąc coraz bardziej. — W tem kryje się jakaś tajemnica. Niektórzy twierdzą, że klika intrygantów znalazła się wypadkiem u steru w chwili najwyższego politycznego napięcia... Rozegrała się jakaś niezmiernie wyrafinowana intryga, intryga na szeroką skalę. Pokryto ją płaszczem, że dla proletaryatu niepodległość jest niepotrzebna, a nawet szkodliwa. Obsadzono na gwałt wybitniejsze, odpowiedzialniejsze miejsca ludźmi stosownych poglądów, albo ludźmi chwiejnymi, nowymi, niczem niezwiązanymi z ruchem. Głośno na wiecach wyrażano pogardę dla dawnego programu, dla przeszłości, wyszydzano i obrzucano błotem dawnych zasłużonych działaczy... Zaczęła się wewnętrzna, zażarta, bratobójcza walka... Działo się coś niesłychanego... Nie spełniano uchwał, przeszkadzano sobie wzajem... Nie, nie będę o tem mówiła... nie mogę...
— A robotnicy? — spytał złamanym głosem.
— Też się podzielili... Znaczna część oszołomiona, zachwiana w wierze waha się, lub odchodzi, traci idealizm... Tragizm niewysłowiony...
— A pani, panno Heleno? Czy pani też odeszła?
Zmieszała się i spojrzała nań smutno.
— Niezupełnie... Nie! Ale... mama umarła... Musiałam zająć się drobnem rodzeństwem, gospodarstwem... więc chwilowo... znalazłam się na uboczu...
Siedział postarzały, zgięty ze zwieszoną głową i nie patrzał na nią.
— Ojciec idzie! — szepnęła drżącym głosem i podniosła się.
Podniósł się i Szumski.
— Helciu! Helciu! Rewirowy przysyła stróża, aby oddać klucze od naszej góry i piwnicy... Coś nowego... Co oni chcą z nami robić? Chodź, gdzie się podziałaś?
— Tu jestem, ojcze.
— A kogo tam masz, Helciu? Wszak prosiłem cię, żebyś... — zabrzmiał głos na progu, i we drzwiach ukazał się siwy mężczyzna ze wspaniałą, rozłożystą brodą.
— A-a-a... To pan... W jakiż to sposób? Więc pan wrócił?! Czy uwolniono pana?
Chłodno przyjął wyciągniętą rękę i nie ruszył się, gdy młodzieniec pochylił się do jego ramienia.
— Nie, ojcze, pan Wiktor uciekł i potrzebuje właśnie...
— Co to, to nie. Nie cofam nigdy swego słowa, a już powiedziałem, że z tem skończyłem... Dosyć, panowie! — zaczął z pięknym gestem. — Ale pogadać mogę... Owszem, nawet bardzo proszę! — dodał i ręką wskazał Szumskiemu fotel. Ten jednak z zaproszenia nie skorzystał, tak, że i mecenas po krótkiem wahaniu pozostał na nogach.
— Czegóż jeszcze chcecie? Doprowadziliście kraj do pożądanego przez was stanu... Nędza, bezrobocia, głód... rozboje... Zamiast korzystać ze swobód, zająć się pracą twórczą — strajki, wywłaszczenia, chaos mgławice... Rozpętaliście bestyę... Cofnęliście życie o sto lat... Zniszczyliście wysiłki całego pokolenia... uniemożliwiliście wszelką kulturalną pracę u podstaw...
— Jaką kulturalną pracę? Czyją? Nie przypominam sobie, aby pan założył choć jedną szkółkę, albo nawet biblioteczkę w czasach, gdy za to karano więzieniem.
— Robili to inni, to wszystko jedno. A teraz co? Do czego doprowadziliście społeczeństwo? My tęsknimy do stójkowych, my z wdzięcznością spotykamy żołnierzy, gdyż oni bronią naszego życia i mienia. Pozbawiacie nas tej naturalnej obrony, nie zapewniając bezpieczeństwa. A co daliście nam: garść szumnych frazesów, orgie mów wiecowych, trupy niewinnych i bezbronnych. Napady... środy! Chcecie wmówić w nas, że uwolnicie nas przez to wszystko. Nie! Prysł urok waszych słów! Wyszliście nareszcie z ukrycia, i znikła odrazu bajka o bohaterach. Z pod jaśniejącej monstrancyi tajemności obnażyło się owrzodzone i trędowate ciało wasze... Historya odwróci się od was, przeklęte pokolenie!...
Szumski zrobił ruch gwałtowny.
— Pozwól pan, niech wszystko wypowiem przy tej okazyi... — tu kiwnął głową w stronę córki. — A ojczyzna, coście zrobili z ojczyzną? Opluliście jej imię. Sam słyszałem, jakeście wołali: »precz z Polską«...
— Paru ciemnych szaleńców... trąciła Helena.
— Wymyślaliście na białego orła...
— A odkąd to pan, panie mecenasie, stał się takim jego zwolennikiem?
— Zawsze nim byłem... Że nie gardłowałem, nie krzyczałem, to niczego nie dowodzi. W głębi serca nosiłem go w ukryciu... A wy...
— Daliśmy możność mówić o nim głośno...
— Proszę mi nie przerywać!
— Nie mam wcale zamiaru wysłuchiwać pana. Wiem, do czego to wszystko prowadzi i.... żegnam pana.
Ukłonił się.
— Ojcze! Ojcze! Pan Wiktor trafił wypadkiem do... Bukowskiego... Nie ma się gdzie ukryć... Hotel osaczony...
— Co?... Bu-kow-skie-go? Tego jeszcze brakowało! Tem lepiej, tem lepiej... — mruczał zmieszany mecenas wychodząc za Szumskim do przedpokoju. Ten wciągnął już palto na ramiona.
— Ojciec uniósł się!... Ojciec nie miał racyi... Zostań pan — powtarzała zająkliwie dziewczyna.
— Wcale nie! pan Szumski zbiera własny posiew... Nie ma prawa żądać, abyśmy ginęli z jego powodu.
— Zupełnie słusznie, panno Heleno... Zegnaj!... Proszę o jaki adres do Warszawy...
— Żadnych adresów... Proszę sobie iść! — ostro wmieszał się Zwierzyniecki, stając między gościem a córką. Znacząco ujął za klamkę i, skoro się tylko Wiktor cofnął do sieni, drzwi za nim natychmiast zamknął.
Helena gorączkowo szukała w ciemnościach kapelusza i okrycia.
— Chcesz iść? Szaleństwo! Ani mi się waż! Telefonowano mi, że straszne rzeczy dzieją się na mieście...
Dziewczyna nie słuchała go. Wtedy przekręcił klucz w zamku i włożył go do kieszeni. Poczem spokojnie zapalił lampę.
— Zdasz mi sprawę z tego, co tu między wami zaszło... Czego on od ciebie chciał? Dlaczego przyszedł do nas właśnie? Żądam, aby to się raz nazawsze skończyło!... — mówił.
Ale Heleny już nie było. Rzuciła się w głąb mieszkania i, roztrąciwszy drobne rodzeństwo, zastępujące jej drogę, wypadła przez kuchnię na schody, na podwórko i w bramę.
Szumski był już dość daleko. Szedł sztywnym, niepowstrzymanym krokiem lunatyka. Głębię ulicy zasnuł już stalowy zmierzch. Blado migały w nim żółte centki latarń... Jakaś różowa łuna biła dziwacznie nad domami... Zdala dobiegał poszum niespokojnego ruchu... Dziewczyna nic tego nie widziała... Biegła, śledząc wytężonym wzrokiem za wysmukłą figurą młodzieńca.
— Wiktorze! Wiktorze! — zawołała nareszcie z rozpaczą, gdy miał jej zniknąć za rogiem ulicy. Obejrzał się i stanął.
— Co pani robi? Nie widzi pani, co się tu dzieje?
Drgnęła, gdyż w tej chwili właśnie rozległ się głuchy łoskot odległej salwy. Schwyciła go za rękę.
— Już cię nie opuszczę!
— Przeciwnie. Wrócisz zaraz do domu. Sam dam sobie radę...
Próbował obrócić ją i pociągnąć z powrotem.
— Nie, nie! Pójdę z tobą... Będziemy razem... budować od początku... — szeptała cicho, przylegając głową do jego ramienia. — Nie odtrącaj mnie!... Na nic się to nie zda!... Nie mogę... Oszaleję... Nie odczepię się... Będę krzyczała... Zresztą, pozwól, odprowadzę cię do znajomych... Wrócę potem z którymkolwiek z nich... — powtarzała bezładnie, uśmiechała się, garnęła ku niemu i drżała.
Znów głuchy, jakiś potworny pomruk doleciał ich od krańców miasta, a na skrzyżowaniu ulic, poza nimi, zabłysnęły w świetle latarni bagnety. Słychać było miarowe kroki piechoty.
— Dobrze, już dobrze! Idziemy. Jeszcze nas tu zabiorą — odpowiedział rwącym się, wylękłym i zarazem radosnym głosem.
Zaczęli szybko uchodzić przed zbliżającym się, miarowym szmerem wojska. Wkrótce zauważyli, że takich, jak oni, jest wielu... Żenie ich w jednym kierunku jakby jakiś wicher niewidzialny... Bramy domów zawierają się przed nimi z łoskotem... Gwar popłochu polatuje nad nimi...
Dziewczyna, gwałtownie ciągnięta przez Wiktora, zawisła mu ciężko na ręku.
— Tu, tu... w tę ulicę! Stamtąd już niedaleko...
Nagle tuż blizko huknęła salwa i kule, jak stado świegocących drozdów, przeleciały nad ich głowami... Jednocześnie fala czarnych, obłąkanych ludzi wylała się z bocznej ciemni ulicznej, gdzie nie błyskało już żadne światło.
Tłum ogarnął ich, zmiął, podchwycił i poniósł z sobą. Szumski rozumiał niebezpieczeństwo, ale narazie nie był w stanie wyrwać swej towarzyszki z szalonego ludzkiego potoku... Biegli więc razem z falą i dopiero, gdy cokolwiek zrzedniała, zawrócili do pierwszego spotkanego zaułku. Tu było cicho, złowrogo cicho... Nigdzie nie migało światło w oknach, nigdzie nie było widać żywej duszy. Jeno za rogiem pełzały jakieś niezrozumiałe blaski, czepiając się krawędzi dachów i gzemsów. Ale zbiegowie nie mieli wyboru.
— Gdzie jesteśmy?
— Nie wiem...
— Zdaje się, że tu gdzieś niedaleko plac, obejdziemy placem i wrócimy na Krakowską... Albo wiesz co, pójdziemy za miasto... Na cmentarz... noc ciepła...
Helena przytuliła się doń mocniej...
Ostrożnie przekradali się w cieniu domów, łagodząc, o ile się dało, stuk własnych kroków. Zdawało im się, że brzmią one niezwykle dziko i złowieszczo w wymarłej ulicy. Łuna tymczasem rosła, zabarwiała ciemności, jak krew, przesiąkająca przez żałobną oponę. Zawrócili pod kątem i zastygli bez ruchu przed niespodzianym widokiem... W głębi obszernego placu płonął z trzaskiem piętrowy dom... Oddzielał go od nich czarny, nieruchomy żywopłot ludzi, poza którym opodal błyskały w łunie pożogi rzędy, jakgdyby ostrych płomyków... Zbliżyli się ku wylotowi ulicy, pociągnięci straszną, niezwyciężoną siłą i zmieszali się z milczącym, rzadkim tłumem... Przepychali się coraz dalej naprzód, jak w okropnym śnie...
Dom płonął, niby stos ofiarny, rzucając prosto ku górze niezmierzony słup czarnego dymu, sięgający, zda się, gwiazd.
Na pustym placu widać było, jak na dłoni blade kółka twarzy, regularnie rozstawione nad ziemią, niby żałobne, bezpłomienne lampy... Z boku błyszczały krwawo hełmy strażaków, mosiężne krany ciemnych beczek i sikawek, guzy końskiej uprzęży... Wszyscy z zapartym oddechem patrzyli na ten straszny dom, gdzie z płomieniem, dymem i łuną biły w podniebie obłąkane wrzaski, to cichnąc, to zrywając się, jak wytryski głowni i skier, lecących z żarowiska...
Z sykiem ognia płynął nieustannie głuchy, mistyczny, przejmujący śpiew, szeroki jak świat, jak świat wielki i niezgłuszalny... On wylatywał z samej gardzieli ognia, z poza płomiennych języków, liżących białe ściany, wybuchających ze wszystkich otworów wysoko ponad dach.
W złotych kwadratach okien migały tu i ówdzie czarne sylwetki ludzi... Krzyczeli coś, wyciągali ręce, grozili pięściami...
Niektórzy wyskakiwali na plac. Lecz tu rychło chwytała ich gromada rozjuszonych potępieńców, z wielkimi drągami w rękach strzegąca domu...
Zabijano ich natychmiast i rzucano na kupę drgających ciał, skąd z cichym jękiem wychylały się blade, pomiażdżone, okropne twarze i skąd płynęła po bruku daleko czarna struga posoki...
Już nikt z domu nie skakał, już nie było widać czarnych ludzkich plam w otworach okien...
Wtem tłum drgnął... Rozległo się przenikliwe wołanie:
— Ludzie!...
Kobieta z rozpuszczonymi włosami wychylała się, wypadała nieledwie z kamiennej framugi, podając stojącym w dole małe dziecię.
— Ludzie, ulitujcie się!
Potępieńcy chwilkę nie ruszali się, wreszcie kilku podskoczyło ku oknu i wyciągnęło ku górze ramiona w czerwonych koszulach, łapy czerwone od krwi i ognia... Po tłumie przeleciał pochwalny pomruk...
— Rzuć!
Dziecię błysnęło w krwawem powietrzu, niby gołąb. Poczem kobieta oswobodzone ręce przycisnęła z wdzięcznością do ust, do serca i z łkającym szeptem, z oczyma wniębowziętemi błogosławiła oprawców...
Nagle przeciął ciszę słaby pisk duszonego pisklęcia i rozerwane na strzępy rączki i nóżki dziecięcia poleciały napowrót do góry, godząc w twarz oszalałej matki.
Tłum drgnął.
Naraz niewiadomo skąd i jak przedostała się przez łańcuch młoda dziewczyna i z głośnem szlochaniem, z wyciągniętemi rękami podbiegła ku szatanom.
— Ludzie!...
Wnet ją spostrzegli, schwytali...
Szumski z głuchym rykiem cisnął się naprzód...
— Heleno... Puśćcie... Zabiję...
— Obywatele!... — zaczął gdzieś ponad tłumem rwący się głos.
Lecz nagle płomyki pochyliły się i ludzie, tłocząc się, wyjąc, depcząc, potoczyli w tył ulicą.
Daremnie rwał się Wiktor, bił rączką brauninga, szarpał, kopał, przeklinał. Ścisnęli go, jak kleszczami i wlekli wraz z sobą...
Wreszcie wybił się wyżej, ponad ramiona, i dojrzał, jak Helenę odzierali z szat, jak rzucili ją na okropny, ruszający się wzgórek trupów, rozkrzyżowali białe ręce, a między rozdarte nogi wbili gorejący pal...
Stracił przytomność... Upadł w jakąś czarną przepaść... Gdy się ocknął, był sam ledwie żywy, na bruku pośrodku ulicy. Od pożaru wolno posuwała się ku niemu zwarta masa... Wyciągnął rękę i gdy byli już blizko, zaczął słać kulę za kulą...
Zatrzymali się... Rozległy się żałosne jęki śmierci... Błysnęła sina salwa i bicz kul chlasnął w ciemne powietrze...
Szumski wsunął do brauninga nowy pełny naboi magazyn i chyłkiem zgięty, niemal na czworakach podbiegł ku nim, wyprostował się, wyrósł tuż przed nimi.
Włosy zjeżyły mu się nad czołem, zaciśnięte zęby błyskały z pod drgających ust, straszna, spiżowa twarz płonęła w łunie dalekiego pożaru...
Szedł przeraźliwy, jak sam bóg wojny i szukał piorunowymi oczami.
— Bomba!... bomba!... — wołali, cofając się.
Jednocześnie huknęła salwa i Wiktor padł na bruk, jak zerwany sztandar...