Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1909 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WACŁAW SIEROSZEWSKI
MAŁŻEŃSTWO
BYĆ ALBO NIE BYĆ
TUŁACZE
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1909
PRAWA AUTORSKIE NA PRZEKŁADY,
PRZEDRUKI I PRZERÓBKI ZASTRZEŻONE.
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
|
List przeczytany położył na stole i głowę opuścił. Chwilę ścigał posępnym wzrokiem skrawki własnych myśli, chwilę walczył z budzącem się wzruszeniem... Chwilę bolesną ale... niedługą. Poczem wstał, otrząsnął się, wyprostował, paczkę nierozpieczętowanych gazet wysoko na belce jurty położył, a zdjął stamtąd kosę. Przyjrzał się jej okiem znawcy, spróbował ostrza paznokciem, oparł końcem o ziemię i przycisnął. Szlachetne narzędzie zgięło się i, puszczone, wyprostowało natychmiast jak dobra szpada. Przyniósł z kąta kosidło nowe, czyste, doskonale wysuszone, pilnie je zbadał i związał razem z owiniętą w papier kosą. Następnie włożył do wyszarzanych sumek podróżnych wór mąki, pęcherz soli, kociołek i imbryk miedziany, pół cegły herbaty, zawiniątko z bielizną, ręcznik, mydło, pudełko z przyborami do szycia... słowem wszystko co było niezbędne człowiekowi w pustyni. Wyjął z loszku wielki »burak« z kory brzozowej, pełny przetopionego masła, dubeltówkę na plecy zarzucił, na jednym ramieniu zawiesił wyładowane sumki, na drugiem pościel w wałek zwiniętą, »burak« wziął do ręki i tak obciążony, podpierając się kosidłem, ruszył wąską ścieżyną — mimo bagna przez las ku rzece.
Tam odszukał ukrytą w wiklinie łódeczkę, zepchnął ją po oślizłym, mulastym brzegu na wodę, złożył w niej broń, rzeczy, parę sieci, które tu suszyły się rozwieszone na krzewach, wreszcie siadł i kilkoma silnemi uderzeniami wiosła, wypędził stateczek z pod nawisłych, czochratych gałęzi wierzbowych na szumiące zielonawe nurtowie.
Tu dopiero rozjaśniły mu się zamglone czarne oczy i wyprostowały ściągnięte brwi. Miał przed sobą szeroką, lustrzaną wstęgę, uciekającą w blade błękity. Nikle również błękitne góry majaczyły na widnokręgu. Śnieżne ich czuby zmieszane z grzędami chmur plamiły dalekie niebo i wodę srebrnymi blaskami.
Płynął z prądem, więc wiosłem ledwie muskał fale, kolebiące się tuż blisko pod jego dłonią. Chyżo mijały niskie, zalewne kępiny, gdzie rosła łoza cienka, wysoka, kędzierzawa jak bambus. Prześlizgiwał się mimo stromych urwistych brzegów wysp matecznych, uwieńczonych czarnymi świerkami, gajami złotozielonych modrzewi i sosen o pniach miedzianych.
Wreszcie wybiegł z labiryntu na szerokie przestworze, gdzie rzeka wielka jak morska cieśnina zebrała w jedno koryto wszystkie swoje strugi. Na wysokim brzegu, na tle zębatej ściany lasy, z poza koronki jasnego listowia brzóz i wierzb zabielała wieża cerkiewna, błysnęły szkłami okien domostwa wioseczki. Zawahał się i dopiero, gdy prądy zagroziły porwaniem go daleko, zawrócił gwałtownie czółenko na miejscu, aż woda zafurczała o burtę i popłynął z wysiłkiem ku żółtej ławicy przystani. Tam drzemały dnem do góry wywrócone łodzie i wielka krypa przewodowa, stojąc na legarach, rzucała na wysłonecznione piachy granatowy cień.
Przybił do miejsca, gdzie osobnik w europejsko-jakuckim kostyumie z wielkiem skupieniem łowił na wędkę drobne, srebrne płocie.
— Szczęść Boże, Anatazy Serafimowiczu! Zwróćże łaskawie uwagę na moje rzeczy!... Za chwilę wrócę!
— Dobrze, Stefanie Tomaszewiczu! Dokqd płyniesz?
— Na łąki. Czas kosić!
Osobnik raz jeszcze skinął głową na znak zgody i równocześnie nową rybkę poderwał.
Stefan wyskoczył na brzeg i udał się wąską ścieżyną wśród głogów i tarniny ku małej jurcie na skraju sioła.
Kiedy próg jej przestąpił i rozejrzał się po ciemnem wnętrzu, przyjemne ożywienie znikło z jego ogorzałej twarzy.
— Niema! — szepnął z rozczarowaniem.
Lecz rozrzucone na stole gazety, filiżanka niedopitej herbaty, szal leżący na podłodze, jakiś szmer cichy ledwie uchwytny wstrzymywały go od odwrotu.
— Panno Zofio! — rzekł głośno.
— Panno Zofio! — powtórzył ciszej. Jego bystre oczy dostrzegły ślady łez na porzuconych pismach. Perkalowa zasłona nad łóżkiem zakołysała się nieznacznie, wysunęły się z pod niej drobne stopy w starych wytartych trzewiczkach, a po chwili wyszła stamtąd młoda kobieta jasnowłosa, jasno-lica, ze smutnemi fiołkowemi oczyma.
— To pan, panie Stefanie! Dzień dobry!...
— Płynę na moją wyspę... Może pani przejedzie się ze mną?
Blady rumieniec przemknął po twarzy dziewczyny.
— Nie. Nie dziś!
— Właśnie dziś! — odparł stanowczo, łowiąc jej spojrzenia rzucane na rozrzucone gazety. — Dzień cudny. Cisza. Rzeka jak lustro... Popłyniemy.
Wahała się i płoniła coraz bardziej.
— Co tu gadać! Nie zostawię już pani samej... Zostanę i zmarnuję dzień... Już ja widzę co się święci... Znowu to samo, wciąż i zawsze to samo...
Kiwnął głową w stronę stołu.
— Sam... odebrałem... — dodał załamującym się cokolwiek głosem.
— Cóż takiego?
— To samo! — szepnął z uśmiechem. — Nie znoszę!... Nienawidzę!... Nie chcę o tem ani mówić, ani myśleć!... Jesteśmy w grobie na samem dnie!
— Och, nie! Nie na samem dnie! — przerwała smutno.
— To już aptekarskie różnice! Najważniejsza, że nic nie możemy poradzić. Wyrzucono nas poza nawias!... Więc poco się truć?! Płyniemy! Niech pani się zabiera. Wieczorem odwiozę. Całe czółno kwiatów nazbiera pani!... Tam ładnie!
Ustąpiła i już weselsza, ożywiona, uczyniła w jurcie pewien porządek, włożyła na głowę słomkowy kapelusz, szal przerzuciła przez rękę.
— Ale, ale! Napiszę słów kilka do Zerowicza. Miał przyjść. Nie zastanie mnie i będzie mu przykro!...
Skreśliła parę wyrazów na kartce, włożyła w kopertę, którą zatknęła nad drzwiami w szparze framugi.
Poczem zwióciła się do Stefana, który cierpliwie czekał na nią opodal i poszła drożyną obok niego ku rzece.
Anastazy Serafiniowicz tkwił wiernie na tem samem miejscu i miał już pełne wiaderko płoci. Spostrzegłszy niewiastę wstał zmieszany, zapiął surdut na jedyny obecny guzik i zdjął pomięty kapelusz.
Zofia kiwnęła mu głową.
— Cudowna hislorya!... A to ci spryciarz ten Mirski!... Nie do uwierzenia! — mruczał ze zdziwieniem, gdy młoda kobieta usiadła w czółenku Stefana i gdy oboje odbili od brzegu.
— Ta... Zofia Mikołajewna — ta... trusia!... Wierz tu ludziom!... Oho!... ho!
Zofia umieściła się na przodzie czółenka na podściółce z młodej, pachnącej modrzewiny. Za nią bliżej steru usadowił się mocno Stefan z podwiniętemi nogami, z długiem wiosłem w ręku. Chybotliwa łódź łączyła w rytmiczną całość ich ruchy. Nie widzieli swych twarzy i nie mówili z sobą, pochłonięci rozkoszą tego tańca na falach i czarem rozwierających się przed nimi błękitów. Rzeka mieniła się w słońcu jak szafir bezcenny. Lazurowe strugi, srebrne i złote blaski przesuwały się po niej widmowym ruchem, jak przesuwa się ledwie dostrzegalny uśmiech po twarzy pieszczonej. Szmaragdowe bukiety wysp wytryskały z rozsłonecznionych wód, tworząc girlandy leśnych koronek, rzeźbionych cieniem granatowem i światłem słonecznem. A wszędzie w okół niebieskie przeźrocze z sinymi lasami u granic, z liliowemi w dali górami, z obłokami jak puchy łabędzie... Czasem wysoko w podniebiu przeleciała para dzikich gęsi lub zaszumiał sznur kaczek; czasem różowa mewa zwinęła się nisko nad wodą lub ryba plusła trwożnie opodal — ścigana przez rzeczne potwory.
Czółenko miarowo kołysało się do taktu silnych uderzeń wiosła. Nurt warczał pod dzióbem stateczku i czepiał się jego boków. I on zataczał się na odmętach, huśtając łagodnie wioślarzy.
Pośrodku rzeki nawrócili w archipelag wysp. Zielony zmrok wąskich odnóg owionął ich chłodem.
— Niech pani zarzuci szal! — krzyknął wesoło Stefan, zauważywszy, że młodociany kark dziewczyny zbielał i skurczył się pod cienką bluzką.
— Kiedy się boję ruszyć.
— Niech pani się nie boi... Zresztą przystanę zaraz na chwileczkę...
Przybił do brzegu i wraził wiosło od strony rzeki w ilaste dno. Czółenko stanęło twardo, mocno zaciśnięte między brzegiem a wiośliskiem.
— Teraz może pani bezpiecznie się ruszyć... A może pani zwróci się twarzą do mnie? — dodał z zalotną prośbą.
Zofia potrząsnęła głową i pochyliła się, kryjąc rumieniec.
Pomknęli dalej krętemi strugami, to pluszczącemi cicho, sennie jak łachy jeziorne, to lejącemi się burzliwie jak młyńskie łotoki. Tłum wysp i wysepek obstąpił ich wokoło i zasnuł niedawne słoneczne przestworza, zacienił błękitny widnokrąg tysiącem złocistozielonych zwojów.
Łódź, lecąca jak ptak prawie bez wstrząśnień, nagle zwroty srebrnej wstęgi wodnej, niespodziane zaskoki i rozstępy białych przylądków, piachy gorejące jak złoto; mierzchliwe gaje malachitowe, perłowe piany zlewisk, ryczących na kamienistych ławicach, — wszystko jaskrawe jak przedziwna rzeczywistość a mijające szybko i niepowrotnie, jak senne widziadła, odurzyły Zofię, która dotychczas nigdy nie stykała się tak blisko, tak bezpośrednio z potężną dziewiczą przyrodą.
— Jak w bajce!... — szeptała bezwiednie. — Jak w bajce!...
Z zamieraniem serca patrzała jak pędzi wątła ich »łupinka« wprost ku pomostowi drzew, które upadłszy z wysokiego brzegu, nurzały się kosmatemi koronami we wrących, zbałwanionych potokach. Podarte ich korzenie, potwornie wygięte i potargane, jeszcze trzymały się ojczystych krawędzi, a szerszawe pnie i rude konary tworzyły nad rzeką niskie sklepienie.
Stefan skierował łódź w ten dziwaczny tunel, gdzie zwolniały wart przetaczał się długiemi falami, podczas gdy tuż za przejrzystą ścianą gałęzi, za iglastym majem więdnącego listowia szumiały wściekle wiry niezliczonych prądowin. Grudki czarnej ziemi kapały z podmywiska na stateczek; frędzle łodyg, całe kudły splątanych korzeni zwieszały się ku nim, niby macki zmartwiałych ośmiornic; ułamane sęki sterczały ostro i wrogo jak dzidy straży, ukrytych w zielonawym zmroku.
— Niech pani niczego się nie lęka i w żadnym razie nie rzuca, nie przechyla. Niech pani przychyli się do łodzi i czeka!... — ostrzegał Stefan, wolniuchno prowadząc łódź wąską smugą czystej wody. Gdy prąd przyciskał ich do brzegu Stefan odpychał się ostrożnie wiosłem, gdy unosił ich pod belkowinę pni, czepiał się za nią rękami.
— Po coś pan tędy popłynął? — spytała Zofia, gdy znaleźli się znowu wśród jasnych i lustrzanych roztoczy.
— Niema innej drogi!
Ukazał końcem wiosła w bok poza siebie na rzekę kiereszowatą od wirów, wrących jak ukrop. Nieprzeliczone ostre wierzchołki odartych z listowia, zatopionych głęboko parszaków dygotały w skłębionych odmętach.
— Już jesteśmy! — rzekł po chwili i czółenko zręcznym ruchem do wpół wyrzucił na nieduży przyczółek mielizny. Przez wąską szparę w stromem gliniastem urwisku, zatkaną łopiastymi liśćmi dzikich porzeczek, wypływał tu z głębi wyspy mały strumyczek; obok gzemsem upłazu pięła się ścieżyna.
— Niech pani idzie na górę, zaraz tam będę.
Gdy wyszła na górną krawędź brzegu, zamarła z zachwytu. Obszerna łąka, szmaragdowa od bujnych traw, fioletowa od dzwonków, rumiana od kiści dzikiego owsika, wyczeńca i tymotki, leżała w słońcu między dwiema przepaściami modrego powietrza. Żółte czarki jaskrów, złote gwiazdy ostromleczów przeświecały z poza muślinu zieleni, niby wielkie guzy zalotnego stroju. Lny polne patrzały w przestworze turkusowemi oczyma. Wysoko ponad tym kwietnym gminem strzelały różowe osty i paliowe dziewanny. Białe kaszki i miodunki nęciły korowody motyli, składających i rozwierających pstre skrzydełka ruchem słodkim i lubieżnym. Łątki łyskały mikowemi skrzydłami, brunatne bąki z basowem brzęczeniem wiły się wśród ziela. A dalej, z wądołu, ze szczeliny potoku wychylały się ciemne krzewy porzeczek, jodełki misternych bladozielonych skrzypów, błękitniały dołem smugi niezapominajek. Powyżej kwitł różowy głóg, dziki chmiel wieszał na krzewach swe białe festony, a jeszcze wyżej na plaskiem wzgórzu kędzierzawił się śliczny lasek modrzewiowy, przecięty gdzieniegdzie białymi pniami brzóz.
Odurzający zapach miodu i żywicy powiał na Zofię.
Ja pójdę górą, ja pójdę górą
A ty doliną...
Zanuciła mimo woli, nachylając się po kwiaty, aby je rwać i całować...
Ja będę chłopcem, ja będę chłopcem
A ty dziewczyną!
Odpowiedział jej z dołu głos męski. Zabrzmiał on zupełnie nie z tej strony, gdzie go się spodziewała i wydał się jej jakimś innym. Więc pobiegła w jego kierunku i rychło zatrzymała się nad urwiskiem opadającem wprost do wody. W pobliżu, u dzióba wyspy, Stefan zarzucał sieci.
— A co to?
— Na pani szczęście!... — odrzekł wesoło, podnosząc ku niej ogorzałą twarz. Ciemne kędziory opadły mu nisko nad białem czołem, łącząc się w jedną ramkę z ciemnym zarostem brody i wąsów; czarne oczy świeciły mocno a pogodnie, smukłe ręce ruchem szerokim i swobodnym miotały sznury sieci w błękitną toń. Czółenko chybotało się pod nim jak wątły listek. Zofia patrzała z niejasnem, niepojętem dla siebie wzruszeniem słodkiem i wstydliwem, z ciekawością nigdy dotąd niedoświadczaną, z zajęciem wprost żenującem na jego silne barki, na energicznie pochylony kark, wynurzający się niby słup marmurowy z rozpiętego kołnierza szarej bluzy.
Gdy wkrótce potem młodzieniec, niosąc rzeczy, ukazał się na łące, nie znalazł tam dziewczyny. Wesoły jej głos rozlegał się w cienistym parowie!
— Mirski! Mirski, panie Stefanie, chodźcie tutaj... Co za moc jagód!?... Cudownie!
W parowie było chłodno, wilgotno, pachniało mułem rzecznym. Z gęstych, ciemnolistych krzewów wynurzała się śmiejąca twarz kobieca w słomkowym kapeluszu, zsuniętym na tył głowy. Rwała pełnemi rękami rubinowe grona i niosła je do równie rubinowych ust. Stefan krzewy gwałtownie rozgarnął i zanurzył się w nich. Milczeli. Jedynie na dnie parowu szemrał dźwięcznie maluchny, niewidzialny strumyczek.
— Mam wrażenie, że jestem na wakacyach i że siedzę w malinach...
— Oo! — mruknął współczująco Stefan... — Pewnie pani była psotna!
— Nie tyle psotna, co łakoma. Opychałam się owocami i nigdy nie jadłam obiadu. Mama rozpaczała, że stale nie mam apetytu, zmuszała mię pić rumianki, tysiączniki, bobowniki i inne gorycze... A nie mogłam jej powiedzieć przyczyny, gdyż w naszej wsi stale grasowały rozmaite epidemie i owoców nam nie dawano... Ale dość! Niech pan wychodzi, bo przecież musimy wracać. Zapomniał pan, co? Chciałabym jeszcze kwiatów narwać!...
— A herbata?! Bez herbaty z miejsca się nie ruszę.
— Właśnie, wiem o tem. Dlatego niech pan rozpali ogień i robi, co do niego należy, skoro pan gospodarzy, a ja tymczasem pójdę na łąkę... Dobrze?!
— Ano dobrze! Chociaż chciało by się wakacye przedłużyć!... Czy pani tu źle?... Niech pani patrzy jakie śliczności!... A głównie żadna »osoba« nad duszą nie stoi, żadna straż towarzyska... Co zechcemy, to zrobimy... Wolność!... Wszystko co dokuczliwe, złośliwe, głupie, małostkowe... pozostało daleko!... Nad nami niebo, pod nami ziemia kwitnąca, aksamitna, usłana pięknemi ziołami... nic więcej. Umyślnie wybrałem ten kąt daleki, gdzie dojazd trudny... aby nikt, nikt do mnie się nie dostał... Samotność... Cisza... Spokój... Tylko rzeka szemrze?...
— I długo pan tu przebędzie?... — spytała, rwąc kwiaty. Szedł za nią i podawał ładniejsze okazy.
— Miesiąc, dwa... Ile się da! Im dłużej, tem lepiej... Łąkę, ba, wyspę całą za sześć rubli w nie-ogra-ni-czo-ne wziąłem posiadanie... Dzięki prądowinom od tej strony rzeki i bardzo bystremu nurtowi od głównego koryta ptak tutaj w lecie nie zalata... Na parę miesięcy utonę w przyrodzie a pamięć w pracy utopię! Cały ten czas będę marzył, że świat jest dobry i już... wyreparowany... Ze znikli drapieżce, gwałciciele, kłamcy, okrutnicy, plotkarze, zazdrośnicy... A co? Czy będzie mi źle?... Wszak i koń dorożkarski miewa czasem niedzielę!
Słuchała go uważnie, ale nie patrzała nań, pilnie układając równianki.
— Słyszy pani jak ryczą odmęty? To te, przez które płynęliśmy... Strzegą nas! Prawdziwe pantery Nerona!
Umilkł i ucha nadstawił. Zofia mimowoli uczyniła to samo. Daleki niemilknący łoskot, niby warczenie i skowyty tłumu niedźwiedzi dobiegał z powiewem wietrzyka.
— A wszystko, co trzeba, pod ręką! — ciągnął dalej. — Na tamtej wyspie jeziorka, kaczki się gnieżdżą. A tam, ot, na tamtych piachach nocują czasami gęsi i nawet łabędzie. Ryb w rzece moc... I wcale nie nudno! Trochę trzeba się przyzwyczaić, nauczyć spostrzegać... Milion wrażeń dobrych, od których gorycz w sercu nie osiada! Można żyć i nikogo nie potrącając, nikomu nie zawadzając, nie wzbudzać w nikim gniewu, zawiści, nawet niechęci!... Ani nędzy, ani nierówności, ani żadnych rzeczy, które jego są... Słowem — błogostan!
— Lecz one mimo to... są, wciąż są! Gdzieś daleko... ale są!... — wtrąciła cicho.
— Jam ich nie stwarzał! — odrzekł trochę cierpko. — Zresztą nie program polityczny łaskawej pani przedstawiam, lecz zieloną wyspę... Zieloną wyspę doczesnej szczęśliwości... Na chwilkę, na króciuchną chwilkę spróbujmy wyobrazić sobie, że jesteśmy w tej lepszej przyszłości... Proszę bardzo! Jako gospodarz ofiaruję pani, co mam najlepszego... Czy pani nigdy tego nie pragnie!?
— Owszem, ale dla tego właśnie uważam, że czas wracać do domu!
— Ech! Nieznośna z pani śpioszka!
— Droga długa. Będzie pan po nocy przemykał się przez te okropne »buruny«.
— Noce widne. Niech pani strachem o mnie się nie wymawia... Niech pani lepiej posiedzi!
Obrzucił ją gorącem spojrzeniem. Odwróciła głowę i sięgnęła po nową wiązankę kwiatów.
— Miał pan ogień rozpalić.
— Zaraz, zaraz! Na jednej nodze!...
Istotnie skoczył na jednej nodze, zgrabny jak młody faun, schwycił siekierę i ciął z rozmąciłem suszniak w pobliskiej gęstwinie. Świszczące ciosy żelaza echem odbiły się w modrzewiowym gaju i spłoszyły rozśpiewane ptactwo i cykady.
— I, oto, już przyszło cierpienie! — rzekła Zofia wskazując łzy soku, płynącego z odartej kory, z zaciętej siekierą płonki wierzbowej, jaką Stefan wywlókł z zarośli i usiłował pochyło wbić w ziemię.
— Prostoty, więcej prostoty, panno Zofio!... Inaczej nic z nas nie będzie! — odrzekł dwuznacznie.
Podłożył zapaloną zapałkę pod kupkę suchej trawy. Dym siwy, wonny rozpłynął się niby kadzidło po niepokalanym do tej pory przestworzu wyspy.
Za chwilę nad ogniem zawisł okopcony imbryk i kociołek z rybą, która wpadła tymczasem szczęśliwie do sieci.
Stefan kosę obsadził i obkosił szeroki plac w około ogniska. Poczem wetknął w ziemię mocno kilka kabłąków z grubej wierzbiny, przeplótł je poprzecznymi piętami i na tak utworzony szkielet budy narzucił grubą warstwę skoszonej trawy.
— Oto dom mój, moja koleba!... — rzekł żartobliwie.
— Położę tymczasem tam moje kwiaty, aby nie zwiędły, — odpowiedziała w tym samym tonie. — Dość przyjemnie. Chłodno i ładnie pachnie. Ale spodziewam się, że komary nie omieszkają uprzyjemnić tam panu pobytu!
— Komarów tu wcale nie będzie... Naumyślnie wybrałem miejsce na cyplu, gdzie przewiew... — odparł żywo, wskazując na dwie przepaście po obu stronach nowej siedziby.
Zofia w zadumie spojrzała na srchrno-błękitną płachtę wody rozlewającą się w dole, na roje zielonych wysp rozsypanych w około, na niebo obejmujące wszystko spokojną kopułą.
Westchnęła w cichem rozmarzeniu.
Spokój mąciły tylko głuche, nieprzerwane szumy rzeki.
Nawet baki, trzmiele i muszki przestały brzęczeć w przedwieczornej porze, nawet motyle gdzieś się pochowały. Pustynia cichła. Byli pośród niej sami, zupełnie sami, oddzieleni od świata i ludzi strugami bystrych potoków, zakryci przed ich wzrokiem szpalerami lasów... To nastrajało ich uroczyście, modlitewnie...
Stefan nie zaniedbywał jednak i spraw doczesnych. Na rozłożonych liściach łopianu postawił talerz z ugotowaną rybą, umieścił obok filiżanki z herbatą, garść sucharów i kęs przedziwnego, przejrzystego i żółtego jak miód topionego masła. Poczem chwileczkę przyglądał się z pod oka zamyślonej towarzyszce i cichutko zanucił:
»W srebrno-głosym dźwięku struny
Słychać serca jęk...«
Ocknęła się i uśmiechnęła.
— Po co pani myśli?... Albo ja panią po to tu przywiozłem!? Niech pani zapomni na godzinę o wszystkiem i odda się chwili obecnej... temu, co panią rwie, co panią nęci... jeżeli nęci panią cokolwiek!? — dodał ostrożnie i z odcieniem smutku.
— Niech pani ma odwagę być... łąką... kwiatem, wietrzykiem wolnym... słońcem darzącem rozkoszą! Niech życie kroplami błogich chwil rozpływa się w oceanie niebytu... Trwanie jednostki jest małą kropelką...
Urwał zawstydzony banalnością tego co zamierzał powiedzieć.
— Pan staje się poetą! Jedźmy, czas już! — rzekła powstając.
— Nieodwołalnie?
— Nieodwołalnie!
Nie ruszał się i, leżąc na ziemi, patrzał zdołu na jej twarz zlekka przybladłą, na suknię opadającą zgrabnie wzdłuż kształtnej, młodej postaci. Zapomniał o filozofii. Wyrazy proste, palące, lękliwe a słodkie zamierały mu na ustach.
— Zostań! — szepnął wreszcie tak cicho, że ciszej chyba szeleści trawka trącona powiewem budzącego się dnia.
Po łunie nagłej, jaka przeszła pod zbielałą skórą jej twarzy, po drganiu ust poznał, że usłyszała i zrozumiała go. Szybko popełznął ku jej stopom.
— Nie, nie! — szeptała, cofając się i blednąc coraz bardziej.
— Nigdy?
— Nie wiem! Nie dziś...
Oparta drżącą rękę na jego głowie, tulącej się do jej kolan.
— Nie wiem... potem... niech pan... przyjedzie... potem... — szeptała coraz ciszej.
Wtem poczuła, że ręka jego jak płomień posuwa się w górę jej ciała, obejmuje kibić, że gorące usta całują jej szyję, policzki, szukają ust... Szum rzeki, blask słońca, szafir nieba, szmaragd ziemi znikły, zgasły w silniejszym od nich szumie i blasku jej krwi. Wyprężone jej ciało drgnęło i ugięło się, wargi rozchyliły się jak płatki pękającego granatu...
Przyjęła pocałunek... Ale rychło wyrwała się...
— Jedźmy!... Jutro... jutro... — powtarzała trwożliwie.
Mirski drżącemi rękami zebrał naczynia, przygasił ogień i podniósł z ziemi szal Zofii.
W milczeniu poszli ku łodzi. Ale gdy już mieli spuścić się do jaru, zastąpił jej drogę.
— Ukochana! Po co jutro?! Po co odkładać na kilka dni — na dzień nawet jeden?! Albo... Jeżeli... jeżeli... Zostań, ukochana!... Jutro pojadę sam i wszystko przywiozę...
Opuściła głowę z ledwie dostrzegalnym wahaniem a on ciągnął dalej porywczo jak w upojeniu:
— Pozwól niech wszystko wypowiem, gdyż jesteś tą, którą zmysły me szukały wśród tłumów, której istnienie dusza ma odgadywała od wieków... Gdym po raz pierwszy ujrzał cię jasną, smutną i cichą w głębi ciemnej jurty, serce zamarło we mnie od uczucia podobnego do grozy... Jesteś dla mnie żywem wcieleniem dawnych snów... Jesteś tą, przez którą życie moje przejść musi lub rozwiać się, rozbić na proch... Szczęście więc dla mnie jest możliwe... jest możliwe... Nie odmówiłaś!... Nie myśl, że to zasadzka, że umyślnie sprowadziłem cię tutaj, aby ci powiedzieć... Nie, przeciwnie: przysięgałem sobie, że nie dam ci nic poznać, odkładałem to do zimy, do jesieni, kiedy byt materyalny... Nie odpychaj mię dla wad moich... nawet na krótko nie skazuj na wątpliwość, nawet na jedną noc...
...Teraz, gdym ci to wszystko powiedział, nie odchodź ukochana! nie odchodź!
Patrzał na falujące wzgórki jej piersi, tak przezniego pożądane, na śliczne, pochylone oblicze i wydało mu się, że ziemia wiruje i ugina się pod nim... na samą myśl, że może się zgodzić!...
Lecz ona podniosła nagle głowę ruchem stanowczym i szepnęła:
— Nie. Nie dziś!... Muszę się zastanowić... Muszę wyrozumieć... Muszę sama z sobą pogadać... Wydaje mi się... wydaje mi się, że... kocham pana! — dodała zniżając głos. — Lecz zaskoczyło mnie to... tak znienacka!... Chcę przekonać się, czy nie jest to poprostu głos krwi... wpływ ślicznego dnia!... Czyż nie byłoby to dla pana ubliżeniem, gdybym została pana... żoną z takiem podejrzeniem... w duszy? Dla samej siebie i dla pana!... — dodała pośpiesznie.
Smutnie głowę pochylił, ale nic nie odrzekł.
Milczeli całą drogę, płynąc po modrych lustrzanych równiach z różowym blaskiem zachodu we wgłębieniach płaskich potoczystych fal.
A poza nimi gorący dzień słoneczny tonął w ognistej zorzy.
Płynęli ku ciemniejącemu nieboskłonowi z blademi gwiazdami, płynęli ku brzegom, gdzie smutno odrzynały się czarne smugi zębatych lasów. Dopiero przy wyjściu z łodzi na przystani spojrzał z dołu w jej oczy nieśmiało i szepnął zabawnie:
— Niech pani nie wyda zbyt srogiego wyroku. On doprawdy jest zakochany!!...
Hyła mu wdzięczna, że odmówił jej zaproszeniu i nie poszedł z nią do jurty.
Podwójnie dobrze się złożyło, gdyż zastała tam właśnie Zerowicza.
— Tylko co przeczytałem epistołę i zabierałem się do odwrotu... Jakże udała się wycieczka? — witał ją z wyszukaną grzecznością.
Stał przed nią z kapeluszem w ręku, wysoki, tyczkowaty z pochyloną głową, niedużą jak makóweczka.
— Wybornie, jak pan widzi! Oto mój plon!
Unikała spotkania z przenikliwem spojrzeniem jego siwych oczu.
— Kwiaty!... Za wiele kwiatów! — westchnął jak w operetce.
— O nie! Prócz kwiatów mam zdaje się początek migreny... Przepaliłam pewnie głowę na słońcu!...
— Tiens!
— Ale niech pan wstąpi, napijemy się razem herbaty.
— Późno już!... — bąkał, nie spuszczając z niej wzroku.
— To nic, na chwileczkę.
Postąpiła kroków kilka, lecz on pozostał na miejscu z kapeluszem przy piersiach.
— Proszę o kwiatek i o... dobranoc!...
— Ależ półtory mili drogi zrobił pan bez wypoczynku...
— Co jest przestrzeń? Przestrzeń jest względna kategorya... — żartował. — Przyjdę w tych dniach!...
Stała zmieszana.
— Wolałabym, aby pan dziś wstąpił... Niech pan nie dziwaczy!... Przyszły gazety...
— Może mi pani udzieli przeczytane?
— Owszem. Chodźmy!...
Pomimo, iż u progu zapraszała go znowu serdecznie, uparł się i czekał na gazety pod drzwiami wciąż z kapeluszem jak tarcza przy piersiach i zlekka pochyloną głową.
Gdy znikła, po twarzy prześliznął mu się przykry obłok lecz rozwiał się rychło na dźwięk jej kroków.
— A więc jutro, albo pojutrze pan przyjdzie? — pytała, wręczając mu pisma.
— Niezawodnie!... Chyba, że stanie się coś, czego przewidzieć niepodobna...
— Naprzykład co?
— Naprzykład... naprzykład... — rozmyślał głośno. — Śmierć... albo... pieniądze, vulgo wizyta sąsiada jakuta, który zamierza grubo mię naciągnąć.
— Niech się nic nie stanie. Słyszeć o tem nie chcę. Niech pan przyjdzie. Chciałabym... — urwała.
— ?
— Pogadać z panem — dodała z mocnym rumieńcem.
Dotknął zlekka wyciągniętej ku sobie dłoni i skłonił się głęboko.
— W takim razie... przyjdę...
Wróciła do jurty podrażniona, niespokojna, zła...
Poczuła nagle, że wie już co zrobi, co zrobić musi, że wiedziała o tem już na wyspie i cały ten »namysł« wydał jej się teraz niesmacznym fałszem.
Zalała się łzami.
Jednocześnie słodki dreszcz niedawnych pocałunków, pierwszy dreszcz cielesnej miłości, wstrząsnął jej ciałem.
— A niech będzie, co chce!
Skłębione łuny krwawnikowych opali, dymy ametystowych chmur, smugi złotego pyłu — ślady uciekłego słońca, pieszczotliwa bladość żółtych topazów, różowy rumieniec zapłonionego nieba, drżenia nikłe niegasnących gwiazd u fioletów zenitu, purpurowy rozbrzask zachodu, krwawa plama nad czarną zębizną lasów, — jaskrawa, krzycząca jak zmieszany dwugłos palącej rozkoszy i bólu, — muśliny oparów nad mierzchnącą i cichnącą ziemią, kadzidlana woń umierających kwiatów i skoszonych traw — pokryły swą zasłoną dwa serca znękane, tęskniące, zasypiające obecnie cicho w jednem ujęciu i zapomnieniu na skraju pustyni...
Na swej samotnej, świetlanej wyspie zatracili rychło pamięć o całym świecie.
Po ciemnych aksamitach nocy następowały cudne dnie gorące zbudzonych pragnień, otwierały się skrzydła motyle o rozkosznych barwach, aby znowu przymykać się upragnionym zmierzchem w tajemnych pieszczotach, wśród niewyraźnych szeptów serdecznych, wśród szmerów wodnych i powietrznych przestworzy, zapadających w płowe mgły, w ciepłe rosy, w szafirowy mrok...
Młodzieniec zawsze budził się pierwszy i z radosnem dziwieniem, z ciekawym zachwytem przyglądał się kobiecie spoczywającej jak biały posąg lub smukła brzoza rzucona burzą obok niego w szmaragdowe zacienie szałasu pokrytego sianem. Przez niewidzialne szparki poszycia przekradały się złote źrenice słońca i całowały białe, toczone ręce, zarzucone pod głowę, chłodne a wstrząsające w dotknięciu jak pioruny niecące pożary. Liliowe półkule piersi wymykały się z pod wyciętego giezła niby chmurki wiosenne zaróżowione zorzą. Wznosiły się i opadały one miarowym ruchem jak dwie bliźnie fale ucichłego morza, jak stulone pąki tajemniczych kwiatów zwrotnikowych, symbolów wszechchłonącego zapomnienia, kołyszące się na jeziorach przedwiecznych świątyń...
Ryła piękniejszą, niż przypuszczał, niż zdradzały to niezgrabne i brutalne szaty, niż obiecywały rysy twarzy, — miłe lecz nie tak wytworne i posągowe jak ciało... Była dlań niespodzianką i tajemnicą. I słodki ten czar, nieznany przedtem Stefanowi wdzięk kształtów żeńskich, budził w nim wciąż nieukojoną tęsknotę, niby odczucie wiecznego bólu istnień znikomych, szukających bezwiednie przez miłość nieśmiertelności. Zapałały mu one we krwi pragnienie nowych rozkoszy, które tliły w nim już dzień cały. Z przebiegiem wyrachowaniem chciwca, szczędzącego każdą chwilę wypoczynku kochanki, wysuwał się ostrożnie z szałasu, biegi do czółna, oglądał sieci, wracał ze schwytaną trzepoczącą się srebrno-łuską zdobyczą i z wiadrem wody zaczerpniętem po drodze; niecił ogień, zawieszał na nim imbryk miedziany na żerdzi, miesił podpłomyk jęczmienny i, zatknąwszy ciasto na drewnianym rożnie nad rozgarniętym żarem węgli, zrzucał dopiero swą lekką, robotniczą odzież i z wysokiego brzegu dawał na głowę szczupaka w przejrzyste, zimne nurty. Gdy płynął, rozgarniając prądy silnemi ramiony, słońce zaczynało już złocić wody, a dalekie wyspy zapalały się różowem światłem ukośnych promieni. Gdy wracał, Zofia zazwyczaj już nie spała i siedząc w otworze szałasu, patrzała rozmarzonemi oczami na śniadą jeszcze od rosy łąkę, na koralowe kupy gorejącego ogniska, na płowy dym, snujący nieprzerwalnie swą krętą wstęgę w przestworza malowane purpurowym złotem wschodu, bijącym z za krawędzi wyspy.
Stefan brał kosę i, aby rozgrzać się, wykoszał jeden pokos. Zofia ubierała się i, nucąc cichutko do taktu ciachnięć kosiarza, przygotowywała śniadanie. Gdy Stefan oddalił się znacznie i nie słyszał jej wezwania na posiłek, szła po niego. Lubiła oprzeć się chwilę o jego silne barki, poczuć ciepłe, twarde ciało młodzieńca przez cienką koszulę i przyjrzeć się, jak w blaskach słońca, już wybiegłego nad poziom ziemi, gorzeć poczyna tęcza dyamentowa w kroplach perłowej rosy gęsto wiszącej na trawach.
— Wybornie kosić po rosie!...
— Daj, niech spróbuję!
Kładł jej kosę do ręki i uczył nią suwać.
— Ciężko. Nigdy nie dałabym rady!...
— Za dużo bierzesz na ostrze... Należy brać po troszku, wedle sił. Kosa powinna ślizgać się jak po wodzie... Bynajmniej nie jest to cięższa robota od innych... To przesąd!... Zobaczysz jak będziesz kosić niedługo...
Istotnie zwolna zaczynała Zofia poznawać tajemnice pracy fizycznej, jej cierpienia i jej rozkosze. Ciało jej krzepło; policzki ogorzały i nabiegły krwią, jak dojrzewające jabłko; dłonie nauczyły się mocno zaciskać; nogi silnie opierać o ziemię. Giętki, młody krzyż już nie tęsknił do gorsetu, jak się to zdarzało w początkach... Gorąco zmusiło ją zrzucić wszystkie niepotrzebne dodatki... Pracowała jak chłopka w koszuli jeno i spódnicy. Członki jej nabrały nowego wdzięku w swobodnych, wężowych ruchach. — Nie chciała tylko zrzucić kapelusza i rękawiczek.
— Dlaczego mam koniecznie opalić się na węgiel?:.. Dlaczego mają mi ręce zgrubieć i poczernieć?...
— Gorąco!...
— To rzecz przyzwyczajenia. Nie zrzucamy przecież całkowicie ubrania dla tych powodów.
Zachowała prócz tego ruchy wytworne i wstydliwe, które zawsze podziwiał, gdy zlana potem, zmęczona, z rozwianymi włosami, grabiła siano w białym żarze południowego słońca, niegorzej od wiejskiej dziewczyny.
— Schłopiejesz niedługo i... pozbędziesz się zupełnie »weltschmercu«!... Zobaczysz!... — straszył ją z kruszyną ironii w głosie.
— Już go nie mam... Już nic nie myślę!
— Jaka szkoda, że łąka nasza i lato nie przeciąga się w nieskończoność!
— Acha, pan zaczyna myśleć!... Surowo wzbronione!... Bez żadnych: no! Pruskie »Verboten!«...
— Słusznie. Proszę na mnie spojrzeć i uśmiechnąć się!...
— Co to, to nie! Dwa grzyby w barszcz!...
Wybuchali śmiechem srebrnym, pustyni, nieprzymuszonym.
— Słuchaj, Zofio!... — mówił, ogarniając ją gwałtownym uściskiem. — Jeżeli zasłużyłem na jakąkolwiek nagrodę, za to, żem walczył o szczęście i wyzwolenie innych, to jużem nagrodzony, bo... istniejesz, bo... całuję cię... pieszczę... Usta, twe usta... są jak czara wina! Widzisz: robią nawet mnie... marzycielem!
Podawała mu usta i przymykała chabrowe oczy, w których w owe tylko chwile znikał całkowicie — smutek. Ale chowała go głęboko, zatajała w sobie, a wypływał na jej czoło i ściągłą twarz wtedy jedynie, kiedy zostawała sama, kiedy Stefan wyruszał na jeziora, na sąsiednią wyspę, aby upolować parę kacząt lub zasiadał na noc za wiklinową zasłoną na ławicy piaszczystej, gdzie niekiedy nocowały dzikie gęsi.
Ogarniał ją naówczas dziwny niepokój, zabobonny lęk kobiet pierwotnych.
Nieodważała się opuścić szałasu i siedząc w jego sklepionym otworze, nieruchomemi oczyma wpatrywała się w nawpół wykoszoną łąkę, gdzie w ukośnych promieniach zachodu czerniały żałobne rzędy kopic. Ordynarnie szarzała skóra ziemi na wygolonych ścierniskach przekosów. Sieroco latały muszki i żuki, daremnie daremnie szukając bujających tam niedawno kłosów i kwiatów. Rude, włochate bąki z gniewnem brzęczeniem właziły i wyłaziły ze swych bezwstydnie obnażonych norek; myszki polne nieśmiało wysuwały wąsate mordeczki z otworów gniazd i uciekały pośpiesznie w tę stronę, gdzie szumiał jeszcze nietknięty las traw, gdzie patrzały ufnie w niebo oczy tysiąca żywych kwiatów i niezachwiane jeszcze w swej pewności życia miliardy owadów wyśpiewywały hymn wesela. Tam świerszczały jeszcze dufnie koniki polne, brzęczały muchy, bzykały chrząszcze, przelatując górą jak ciemne, chyże pociski... Tam świergotały jeszcze ptaki, wyprawiały miłosne pląsy bladoskrzydłe machaony, ścigały się wiotkie, błękitne ważki, umierające z końcem uścisku... Tam chroniło się wszystko, co ocalało jeszcze przed nieubłaganem żelazem kosiarza... Nawet rosa osiadała tam obficiej...
Cały czar dziewiczej, nietkniętej, beztroskiej przyrody jaki w pierwszych chwilach tu znalazła, mimowoli stawał jej przed oczami, potęgując niepokój i tęsknotę. Tęskniła po tym, co niepowrotnie odeszło. Czasem rozumiała to, czasem wydawało się jej, że się lęka jedynie przyszłości...
— Czemu tak długo nie wraca?... Może utonął?... Może niedźwiedź nań napadł?...
Już z przerażeniem wsłuchiwała się w stłumioną gędźbę ziemi. Z jednostajnego szumu wodnych odmętów, z milczenia ciemniejących wysp, z wysokich pałających niebios tryskały chwilami dźwięki niepojęte, głuche warkoty, wołania, dalekie, żałosne jęki i westchnienia, tupoty i wycia pościgów... Naówczas miała wrażenie, że z bezkreślnych przestworzy coś uparcie dąży ku ich wyspie, niosąc burzę i grozę, coś przedziera się i szybuje z porzuconego świata...
Lecz najbardziej straszyły ją dźwięki wyraźne, ludzkie, — brzęki kos, głosy pieśni i nawoływań, jakie coraz częściej dolatywały z sąsiednich wysp, zwolna zaludnianych przez pracowników.
Dręczył ją również niewymownie ocean mroku zapadający wieczorem. Nikły ogień, tlejący przed ich szałasem, potęgował jedynie ogrom istniejącej poza nią ciemności.
— Nie porzucaj mnie... Wszak krótko już będziemy żyli tak wyłącznie dla siebie... Nawet kiedy udasz się na polowanie, to bierz mię z sobą!...
— Dobrze, ale... tam komary!
— To nic! Nakryję głowę chusteczką.
Po raz pierwszy popłynęli razem na »zasiadkę«, na żółte piachy, wrzynając się wązką, długą strzałką w główne koryto rzeki. Tamtędy wieczorami przeciągało niekiedy ptactwo, dążące na drugi brzeg, który siniał daleko za wodnem roztoczem jak chmura. Stefan posadził Zofię w maluchnem ogrodzeniu z wetkniętych w piasek gałęzi wikliny już przywiędłych i pożółkłych.
— Proszę nic do mnie nie mówić i możliwie nie ruszać się, bo zostaniemy za karę jutro bez obiadu...
— Ale krajobraz podziwiać można?...
— Ile oczu starczy!... Chociaż chciałbym, żeby zostało tam coś i dla mnie!...
— Oczu czy podziwu?
— A niechby choć... oczu!
Ujął jej rękę i przytulił do piersi.
Lekki wietrzyk wiał ku nim z płaszczyzny wód srebrnych, szeroko rozlanych i tętniących w niezmordowanym biegu. Cichy plusk nurtów, ścierających się z sobą i trącających o nierówności łożyska wypełniał przedwieczorną ciszę.
Stefan dubeltówkę z odwiedzionymi kurkami położył przed sobą i oczy zanurzył w błękity. Siedząca cokolwiek za nim Zofia pobiegła wzrokiem w tym samym kierunku. Lecz przez długi czas, nie widząc tam nic prócz wody i, nieba oraz zawieszonych między nimi mglistych smug dalekiego lądu, zaczęła przyglądać się przepływającej obok wstędze wodnej. Nie była ani tak gładka ani tak spokojna, jak to się wydawało z oddali. Raz wraz wypływały na niej wielkie zielonawe pagórki ukrytych prądów, niby piersi rozigranych najad, lejki wirów znagła zakręcały rybie, ostre grzbiety i cudaczne sploty, poczem zapadały się w głąb z cichym pluskiem wodnych dziwadeł. Węże wartów wyrywały się nagle z ogólnego biegu, brużdżąc lustrzaną powierzchnię drobnemi łuskami.
Zofii wydawało się, że cała ta zgraja ciekłych potworów, że te kłęby zimnych, żarłocznych prądów bez początku i końca, sunących bliziutko u ich stóp z obu stron wąziutkiej ławicy, lada chwila rozorzą, rozmyją lotne piachy, porwą i uniosą wszystko z sobą. Spojrzała na Stefana, który bacznie to jednem, to drugiem uchem nasłuchiwał na wszystkie strony, łowiąc nieuchwytne dla niej dźwięki.
Słoneczne blaski szybko mierzchły na wodach. Wreszcie zachód zdmuchnął je doszczętnie i rozlał w zamian swą królewską purpurę...
...Spiętrzone łuny krwawnikowych opali... Dymy ametystowych chmur... Slupy słonecznego pyłu... Pieszczotliwa bladość żółtych topazów... Różowy rumieniec nieba... Drżenie nikłe gwiazd na fiolecie nieba... Rozdarta krwawa smuga zachodu nad czarną zębizną lasów... Jak wtedy... Jak wtedy!...
Wyrwały ją z zadumy dziwne głosy w przestworzach, lecące niewiadomo skąd. Stefan kocim ruchem schwycił broń i zwrócił się twarzą ku ciemniejącym z tyłu »zasiadki« zaroślom. Zanim Zofia zrozumiała, o co chodzi, para łabędzi zabielała tuż nad nimi w różowem powietrzu. Gędźbiąc, leciały z wyciągniętemi szyjami jak para aniołów. Śliczne skrzydła biły zgodnie o ciche wyże. Nagle z dołu buchnął krwawy piorun. Jeden z ptaków zwinął się, spadł na dół jak kula i ciężko uderzył piersiami o ziemię... Próbował biedź ku wodzie, wlokąc szeroko rozpostarte pióra, ale zagrzmiał strzał drugi i łabędź zamarł na piaskach jak kupa śniegu. Drugi tymczasem kilkoma silnemi uderzeniami skrzydeł wzbił się ponad strzał i poszybował ku ciemniejącym brzegom.
— Uszedł! — syknął Stefan, nabijając pośpiesznie dubeltówkę i śledząc ptaka rozognionem okiem.
— Zosiu, trzymaj go, ucieknie!... — dodał, kiwając głową w stronę postrzelonego łabędzia, a gdy osłupiała kobieta nie ruszała się z miejsca, sam podskoczył ku niemu i, nie przestając przybijać stęplem ładunku, nastąpił nogą na wężowo zwijającą się szyję królewską. Śnieżyste piersi wyprężyły się, rozłożyste loty zabiły gwałtownie o piasek, czarne wypukłe oczy zaszły mgłą...
— Okropne!.. — szepnęła blada jak śmierć Zofia.
— Wspaniała sztuka!... Samka!... — mówił nie zważając na nią Stefan. — Pewnie para i ma niedaleko młode!...
Uniósł zdobycz w wyciągniętej ręce; ptak skrzydła rozpuścił jak wielki biały krzyż, drgał jeszcze i przerabiał czerwonemi łapkami.
— A tamten? Odleciał... jakby nigdy nic!? — szeptała Zofia.
— O nie! On wróci!... — odpowiedział, wskazując lufą broni na ciemniejący widnokrąg, gdzie daleko pod krwawemi chmurami snuło się białe ledwo dostrzegalne widmo i skąd dolatywały żałosne, urywane jęki.
— Zosiu, przychyl się, przychyl!... Wraca! — wołał gorączkowo, chowając się za wiklinę.
Ale kobieta zdawała się go nie słyszeć, stała zapatrzona na lecącego ku śmierci łabędzia i nawet rękę zlekka wyciągnęła, jakby go chciała ostrzedz...
— A co?! Mówiłem, że to nie dla ciebie!... — szepnął cierpko mężczyzna.
— Tak, to nie dla mnie!... Wracajmy!...
— Ładnie byśmy wyglądali, gdybym i ja... — mruczał Stefan, lecz przyjemne uczucie powodzenia opuściło go. Rzucił ciężko łabędzia na dno łodzi i w czasie drogi słowem nie przerwał zaległego milczenia.
Po powrocie Zofia położyła się niezwłocznie na posłaniu w głębi szałasu. Nie odezwała się, gdy ją wołał na wieczerzę, więc urażony wsunął się na swoje miejsce ostrożnie i bez zwykłych pieszczot i gawędy próbował usnąć samotnie. Nie udało mu się to jednak, leżał z otwartemi oczami na wznak, zapatrzony w zaglądające do szałasu gwiazdy.
Już późno w nocy ciepłe ramiona owinęły mu nagle szyję i spłakana twarz oparła się na wzdychających piersiach.
— Wiem, że inaczej być nie może... To okropne!... Długo nie będę mogła wziąć do ust kawałeczka... twej zdobyczy!
— To znacznie skróci czas naszego tutaj pobytu!... — zauważył żałośnie.
Nie odpowiedziała, tuląc się doń całem ciałem i płacząc jak przedtem...
Nazajutrz raniuchno, gdy Zofia jeszcze spała, Stefan rzucił niepostrzeżenie do wody już oskubanego i oprawionego łabędzia.
Nie wspominali o zajściu.
Lecz został między nimi leciuchny obłoczek, jakby blady cień okrwawionego ptaka.
Stefan z przykrością czuł na sobie badawczy i wystraszony, jak mu się wydawało, wzrok Zofii, ilekroć w zapomnieniu pobiegł spojrzeniem za parą kaczek lub kluczem gęsi, przelatujących wysoko pod niebem wieczornem. Zofia z żalem zauważyła pewną oględność w mowie i ruchach Stefana. Świat wrażeń, myśli i uczuć, którym wspólne władanie napełniało ich pierwotnie taką rozkoszą, miał już zaklęte tabu. Milczenie, w które zapadali chwilami i dawniej, nie dyszało już obecnie pełnią wezbranego serca, nie byli już pewni, że ono jest jak dawniej skupienem rozważaniem przeżytych wzruszeń. Kobieta z niepokojem dostrzegała nieznane jej dotąd rysy w młodym mężczyźnie. Mężczyzna, tonąc w objęciach kochanki, boleśnie wyczuwał najlżejszy odruch oporu.
— Ty już mnie tak nie kochasz!... Ty wstręt do mnie czujesz!... Przyznaj się!... — szepnął raz prawie z rozpaczą, podejmując głowę ze wzburzonego łona Zofii.
— Skądże takie myśli?... Ależ kocham cię, kocham jak zawsze i jak wiecznie kochać będę!
Rozśmiała się i zapuściła palce w bujne jego kędziory.
— Nie obiecuj!... Nie my rządzimy naszymi zmysłami, sami jesteśmy w ich władzy. Może masz mnie już dosyć?! Słyszałem, że zakochane kobiety ogarnia niekiedy nagłe i niepokonane uczucie miłosnej odrazy... I nic już nie jest wstanie wrócić im raz spłoszonego uczucia. Czuję, że ciało twoje nie otwiera się dla mnie tak jak dawniej... Ach wydawałaś mi się naówczas kielichem powoju dotkniętym o świcie przez światło słońca... tak szczerze i bezwzględnie oddawałaś mi się...
Słuchała go uważnie, bez uśmiechu, zapatrzona w siebie.
— Nie! — odrzekła spokojnie. — Odrazy nie czuję... Jestem zapewne... poprostu zmęczona... Jesteś, kochany, odemnie silniejszy!... — szepnęła, zarzucając oba ramiona na swoją zapłonioną twarz.
— W zamian powiedz mi, dlaczego nie zastawiasz sieci?!
— Lękałem się, że...
— Widzisz... — przerwała mu żywo, — ryby to zupełnie co innego... One takie od nas... odmienne... Ale zwierzę... ptak... Dotychczas widzę oczy tego łabędzia...
— Właśnie, właśnie, a ja...
Zatkała mu usta ręką.
— Wiesz jak zrobimy: źle mi się tu kąpać... Brzeg błotnisty i głęboko... Więc będziesz mię przewoził na tamtą piaszczystą mieliznę gdzie masz połów i podczas mej kąpieli sieci opodal zarzucisz... Czy dobrze!? Czasu w ten sposób nie stracisz i samej mnie tu nie zostawisz... Boję się, wszystkiego się boję! I coraz bardziej bać się zaczynam... Czy ty nie zauważyłeś, jak blisko już ku nam ludzie podeszli?...
— Ależ to są jakuci! Znam ich prawie wszystkich... i oni mnie znają... Możesz ich się nie lękać — dodał z pewną ostrością w głosie.
Ręka Zofii zanurzona w kędziorach Stefana z lekka drgnęła.
— Wiem. Rozumiesz przecie, że nie osób lękam się, lecz... wydarzeń. Schroniliśmy się wszak tułaj, żeby zupełnie, zupełnie nacieszyć się sobą. Czy nie tak?
— O tak! Zapomnieć i usnąć... — westchnął, znowu kładąc głowę na jej drżących, ciepłych piersiach.
Rozśmiała się cichym, perlistym śmiechem.
— Dlatego lękam się wszelkiej zmiany. I czy nie mam racyi? Zaledwie kruszynę i na małą chwilkę wychyliliśmy się poza obręb, w którym nam było dobrze, a już...
— Mąka się kończy i będę musiał po nią jechać...
— Wtedy pogadamy, ale teraz... ten tydzień, te kilka dni... Niech wrócą, Stef, stare, dawne czasy!...
W nocy straszna ulewa z grzmotami i piorunami przeleciała nad wyspą. Wicher zerwał część poszycia z ich szałasu i strugi zimnego dżdżu obudziły ich. Podczas gdy Stefan starał się załatać dziurę i utrzymać nałożone na dach siano przyciskami z ciężkich; sękatych drągów, Zofia ściągała przemoczone rzeczy i pościel do suchego, nieuszkodzonego kąta. W około ryczały i dygotały ciemności. Wielki krwawo siny miecz błyskawic co chwila przecinał widnokręg. Widać było, jak okiem sięgnąć — w górze czarne, wirujące, postrzępione chmury, w dole — białą, spienioną, rozkołysaną rzekę i pochylone wijące się od uderzeń wichru lasy na ciemnych wyspach. Wszystko siekła ze stalowym łoskotem niemilknąca, zajadła ulewa.
Mimo to było im wesoło.
— Prawdziwie: Zatopiony Dzwon! Brekeke keks! — śmiał się Stefan, wpełzając pod dach szałasu.
— Przyznaj, rusałko, że żaden wodnik nigdy nie nasiąkał tak wodą!
— Istotnie. Poczekaj, nie siadaj na posłaniu... Dam ci suchą bieliznę...
— A co się tam musiało porobić z naszemi kopami?!
— O, zapewne. Będziemy je jutro rozrzucać i suszyć.
— O ile wiatr nam trudów nie oszczędził i nie zwiał wszystkich do rzeki.
— Przytul się, bo zimno!
Długo spali po nocnej przygodzie.
Świeży, śliczny poianek już przechodził w przedpołudniowe gorąco, gdy wyszli ze swego ukrycia.
Rzeka łuszczyła się srebrnemi falami. Z wykąpanych ostrowi biła łuna odmłodzonej zieleni. Wyległe od deszczu trawy i kwiaty już podnosiły ku błękitom obsychające głowy. Na czystych jak źrenica oka niebiosach płonęło jaskrawe słońce i stały grzędy białych, zadumanych obłoczków. Nad nastroszonemi przez wiatr jak przemokłe wrony kopami siana drżało upalne wilgotne powietrze.
— Tak, roboty nam przybyło nie mało. Wiatr zawiódł pokładane w nim nadzieje — rzekł wesoło Stefan, przeglądając oczami łąkę. — Ale przedewszystkiem zjedzmy śniadanie i wykąpmy się... Zastawię sieci, skoro pani moja na to pozwala.
Zofia uśmiechnęła się.
Gdy wywiódł ją i porzucił na ławicy piachu, ogarnął ją wstyd, że musi się rozbierać na tak otwartem miejscu. Ale się przemogła, poczekała chwilę, aż Stefan oddalił się za zakręt przylądka i szybko zrzuciła odzienie. Chłodne, kryształowe fale owinęły ruchomymi lokami prądów jej smukłe białe nogi i, w miarę jak szła ku głębinom po miękkim dnie, całowały jej kolana, kibić i piersi... Nie mogła wstrzymać lekkiego krzyku przerażenia, gdy wielka srebrna ryba mignęła w pobliżu...
— Co się stało? — spytał Stefan, pojawiając się rychło na brzegu.
— Nic, nic! Idź sobie!
Lecz on ani myślał odchodzić; usiadł na piasku, objął rękami kolana i patrzał na nią oczami pełnemi pobożnego zachwytu.
— Jakaś ty piękna!... błogosławiony niech będzie świat, przyroda, życie, które cię stworzyło... Błogosławione niech będą bóle i tęsknoty, przez które poznać i pozyskać cię musiałem! Błogosławiony niech będzie strach twej utraty, który zaostrza zmysły i wyczula uczucie... Błogosławiona niech będzie sama znikomość istnienia, albowiem nienasyconem czyni pożądanie ciebie! Błogosławiony ołtarzu rozkoszy...
— Cóż to? — Plagiat z Weddy?! — rozśmiała się wesoło.
Słuchała zapłoniona i radosna, przepełniona dawną beztroską miłosną...
— Już idź — szepnęła. — Zimno, chcę wychodzić!
Ujęła w garść rozsypane na plecach złote włosy, wycisnęła z wody i związała w węzeł na głowie.
Nie ruszał się. A gdy nie zważając nań wyszła wreszcie na brzeg i schyliła się obok niego po giezło, przysunął się do niej. Obejrzała się w chwili, gdy dotknął jej kibici rozpaloną dłonią i odskoczyła w bok.
— Szaleńcze!... Tutaj... Nigdy!...
Potrząsnęła głową i oczy jej zabłysły gniewnie, surowo.
— Wszak niema innego świadka... prócz nieba! — szeptał z niepewnym uśmiechem.
Zarzuciła szybko na siebie koszulę i spódnicę, poczem poszła ku łodzi, nie patrząc na niego.
W milczeniu przepłynęli odnogę.
— Niech anioł daruje... małpie z zielonej wyspy! — próbował żartować, by zatrzymać ją gdy wysiadła i skierowała się w górę po ścieżce.
— Co za grzech śmiertelny?!
Nic nie odrzekła.
W milczeniu przepracowali pół dnia, śledząc za sobą ukradkiem. Na obiad zeszli się u ogniska. Gdy usiadła, ukląkł obok, ucałował jej dłoń i położył ją sobie na pochylonej głowie. Skoro po chwili pogłaskała ją z lekka, podniósł na nią wzrok pokorny. Miała łzy w oczach.
— Nie gniewasz się?
Potrząsnęła głową.
— Więc zgoda?
— Zgoda, lecz... i ja miewam nastroje i usposobienia!...
— Wiem. Cała rzecz w tem jak je odgadnąć!!?
Spojrzała nań bystro i wzrok natychmiast przeniosła na płomień ogniska.
— Może zdolność odgadywania jest właśnie istotą miłości... — rozważał głośno. — W takim razie rychło mię rzucisz, ukochana, ponieważ nie mam wcale w tym kierunku talentu... A przecież zdaje mi się, że cię kocham!
Czekał na jej odpowiedź ale milczała, skłoniwszy na wzruszone piersi głowę podobną do kwiatu...
— Siedzisz mię wzrokiem, ścigasz wciąż jak jaką zdobycz!... Nie mam gdzie schować się przed twemi oczami...
— Zrozum, iż każdy szczegół w tobie, najmniejszy wdzięk jest dla mnie ciekawy i wzruszający... Przecież zwiędną, znikną te śliczne dzisiaj powaby!... Dla kogo je chowasz?... Dlaczego mają umrzeć niewidziane, niewyzyskane... Przeznaczono im pieścić zmysły, budzić rozkosz... Nie żałuj mi ich... Przecieżeś moja!...
— Wszystko to dobrze ale w odpowiedniej chwili... Czyż ci ich żałuję?!... — odrzekła, chowając zapłonione lica.
— Wiedz, że jestem wiecznie ich głodny, wiecznie!... Żal mi chwilki czasu, spędzonej bez ich widoku, bez ich upojenia... Życie jest krótkie, a potem czeka nas wieczna rozłąka... wieczna noc... wieczna samotnia!
Nie odpowiadała, siedząc pochylona z twarzą ukrytą w ramionach opartych na wzniesionych kolanach.
Stefan westchnął i wstał do roboty.
Potoczyły się dnie smętne, zamyślone.
Pracowali pilnie ale bez dawnej wesołej pustoty, bez figlów i całusów nieustannych, bez hałaśliwych sprawozdań z maluchnych wypadków ich maluchnego światka. Gdy Zofia ubierała się, gdy zasłony opadały z ślicznego jej ciała, Stefan pokornie odwracał oczy.
Ciężki, szary, niepojęty nastrój, nieodpowiedni błahości powodów, niby żałobna pajęczyna oplótł im dusze. Daremnie silili się go złamać. Nawet pieśni śpiewali inaczej niż w początkach i uśmiechali się inaczej.
— Co to znaczy? Skąd to idzie?! — rozważali trwożnie ale z osobna. Czyżby miłość już się skończyła?
Coraz podejrzliwiej śledzili za sobą i zaglądali w głąb siebie.
Na niebie też zaszły zmiany.
Na widnokręgu codzień gromadziły się chmury, zwiastując zbliżanie się pory deszczowej. Nów miesiąca, wypływając ponad nie, srebrzył z góry ich wydęte zwoje, zorza z dołu obryzgiwała je czerwienią i złotem swego pożaru. Wiatr szumiał nad rzeką w łozinach, huczały granatowe fale, przelewając różowe od zorzy piany. Ogień sutego stosu to buchał do góry jasnym płomieniem, to zadymiony pełzał nisko po ziemi, a czarny jego kopeć tłukł się daleko po łące, wijąc i mieszając się z czarnymi cieniami nastroszonych siennych kopic.
Z dala z zaśnieżonych wierzchołków gór leciała z wiatrem zima.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Był wieczór. Zofia naciągnęła szal na ramiona i przysiadła się jaknajbliżej do ognia. Stefan umieścił się obok i długą tyczką poprawiał rozrzucane przez wiatr zarzewie. Imbryk bujał się w dymie, syczał, puszczał bączki pary ale nie kipiał.
— Wietrzysko!... Zanosi się na trzydniówkę. Ten »dolny« nigdy krócej nie wieje. A tymczasem — mąki brak, w worku już widać dno... Będziemy musieli wędrować po mąkę...
— Zabierzesz mię z sobą! — rzekła stanowczo.
— Oczywiście, jeżeli choć trochę ucichnie. Cóżbyś robiła tu sama, tembardziej, że zabawię parę dni... Mam sporo interesów!
— Trochę mąki i herbaty zostało mi w domu...
— Co to znaczy. Wkrótce połów ryb się przerwie. Masła nie mamy ani kęska. Sprobuję sprzedać popu albo księciu nasze siano...
— Teraz?... Za bezcen?!
— Cóż robić, sprzedam za co się da. Niema rady!
Spojrzała z żalem na rzędy kopic, owoc ich słonecznych, szczęsnych dni. I Stefan w tę stronę wzrokiem pogonił. Oczy ich spotkały się w powrocie.
— Widzisz, Stef, źle, żeś mię tu przywiózł.
— O nie mów tak. Czyż istotnie tak ci tu źle było?
— Owszem. Byłam szczęśliwa! — odpowiedziała szczerze.
— Byłaś!? Więc już nie jesteś?
— Posłuchaj, kochany, — powiadają, że kobiety muszą się przyzwyczaić do miłości. Wszak jestem ci powolną!
— Wiem, wiem! Ale cóż ja zrobię, kiedy chcę cię coraz więcej!
Rozśmiała się smutno.
— Ty potrzebujesz zupełnie innej niż ja kobiety, kobiety silnej, zmysłowej z temperamentem...
— Nie wiem. Być może. Ale stało się. Teraz ciebie tylko pragnę i... cierpię.
— Widzę to i nie wiem jak temu zaradzić! Jak robią inni...
— Inni? Nigdy się żony o usposobienie nie pytają, co najwyżej biorą w rachubę jej... zdrowie.
— Więc dobrze. Zgadzam się.
Uśmiechnął się.
— Jużeś mię do czego innego przyzwyczaiła. Kto spróbował czystego i mocnego wina, nie upoi się wodą cukrową!
Zarzuciła mu zwykłym ruchem ręce na szyję.
— Więc czegóż chcesz, utrapieńcze?
— Nie wiem, a raczej wiem, że chcę tego, na co złożyć się muszą wysiłki pokoleń...
— Ba! Mała rzecz! Ale rozumiesz, że dać ci tego nie mogę... Bierz co jest!
Przygarnął ją i zarzucił jej ręce, twarz, piersi i szyję kaskadą pocałunków. Poddawała się im bez wstrętu lecz i bez cienia zachęty.
— Moją wadą jest bezwzględna, nieprzezwyciężona szczerości... — szepnęła cichutko.
Wypuścił ją z uścisku i odsunął się, siląc ukryć na twarzy wyraz zawodu.
— Po prostu — nie kochasz mnie!
— Na inną miłość mnie nie stać!
— Skąd wiedzieć możesz?! W dodatku: dlaczego to zaczęło się od owego nieszczęsnego polowania?
Milczała zmieszana.
— Pewnie wypadkiem.
— Ach, nie! Przyznaj, że oddałaś mi się z litości, z dobroci serca... a może trochę i... z nudów!
— Nie! Tego nie rozumiem. Nie oddałabym się nikomu z żadnych względów ubocznych.
— Więc dopiawdy podobałem ci się?!
Kiwnęła głową.
— Zapewne, że nie byłem ci wstrętny. Ale uczucie może nie sięgało napięcia miłości. Gdyby na mojem miejscu był osobnik, który działałby na ciebie z dostateczną miłosną potęgą... — rozmyślał głośno.
— Ach, nie dręcz mnie! — krzyknęła, padając twarzą na ziemię.
Nadeszły spodziewane słoty.
Podniebie wypełniło się ołowianemi chmurami, które opadały coraz niżej. Polały się strugi dżdżu, — z początku ciężkie, obfite — następnie drobniejsze, bardziej rozpylone, aż zamieniły się w tumany zimnej, perlistej szarugi, lecące na ukos z wiatrem między strzępami obwisłych chmur i pociemniałą od wilgoci ziemią.
Stefan opuścił z Zofią wyspę zaraz nazajutrz po pierwszej ulewie. Podróż mieli przykrą. Na głównem korycie rzeki o mało nie zalały ich bałwany. Aby przeczekać burzę przystali do brzegu. Zmokli, przeziębli, długo błądzili po ścieżkach wśród wykoszonych łąk i przecinających je zarośli, zanim natrafili na małą jurtę letnią — mokrą i brudną jak kupa nawozu. W ciemnem wnętrzu, przed czerwono gorejącym ogniem grzał się i gadał hałaśliwie cały tłum oberwanych, pół-nagich jakutów. W kącie chałupy dreptały niespokojnie w wodzie i własnym pomiocie ciężko sapiące krowy; psy, koty i nagie dzieci kręciły się po rozmokłej, błotnistej podłodze pod nogami starszych. Duszący zaduch schwycił za gardło Zofię ale nie miała wyboru; noc ciemna, burzliwa wylewała na ziemię strugi nieustającej powodzi. Było tak ciasno w jurcie, że na wąskich żerdzianych pryczach spało pokotem po kilkoro osób. »Białych gości« uhonorowano odstąpieniem na ich wyłączny użytek małego kącika. Z trudnością udało się Stefanowi namówić Zofię, aby się położyła. Sam on ku wielkiemu zdziwieniu jakutów przesiedział noc całą podrzemując na niskim zydelku przed ogniem...
— Boi sięl? Czy co? Nas jakutów się boi?!
— Albo to niema się za co bać?! Czy to mamy ich za co kochać?...
— Ee!... Czego ma się bać człowiek z bronią?! Albośmy to sądzeni przez sądy złoczyńcy?... Gospodynią swoją pewnie tak szanuje... Nie kładzie się, żeby więcej miejsca miała... U nich inaczej niż u wszystkich ludzi — kobieta jest u nich panią!... Kiedy co nieść trzeba, to mężczyzna niesie a kobieta z parasolką idzie... Widziałem w mieście... — gawędzili po kątach jakuci, na tyle głośno, że Stefan słyszał wybornie...
Zofia również nie spała, napastowana przez miliardy żarłocznego robactwa. Nazajutrz zagroził podróżnikom nadomiar głód, gdyż ubodzy jakuci nic nie mieli w letnisku prócz trochę wstrętnego, pachnącego nawozem mleka. A mieli go tak mało, że nie chcieli sprzedać i jedynie »przez szacunek« podzielili się z przybyszami. Zofia nie odważyła się nawet ust umoczyć w tem mleku; Stefan przezwyciężył się i przyjął z podziękowaniem drewnianą, cuchnącą miskę.
— Pij!... Pokrzep się!... Nie mała czeka cię przeprawa... Taka niepogoda!... — zachęcał go dobrotliwie stary gospodarz, ciemny i kostropaty jak własna jego jurta.
Skoro wiatr się cokolwiek uciszył pośpieszyli na brzeg.
Deszcz nie ustawał i szara, wygładzająca się powierzchnia napęczniałej od przyboru rzeki, wydawała się dziobata od jego uderzeń. Wiatr szeleścił w nadbrzeżnych, ociężałych od wody wiklinach.
Górą chmury płynęły z dawnym impetem, brudne i potargane.
— Spiesz się, spiesz Zosiu! To potrwa niedługo! Aby choć główne przeciąć koryto — naglił Stefan.
Zofia z trudnością brnęła po błotnistej ścieżce w rozmokłem obuwiu; nasiąkła wodą spódnica krępowała ją jak pęta.
— Pustynia ma nietylko uśmiechy!
— Deszcz ten nie bardzo na zdrowie dla siana, za to dla zbóż wprost złoto z nieba pada. Byle nie zadługo!
Znaleźli się niebawem wśród szarego lustra pluskającej od deszczu wodnej roztoczy. Mgła i siepota słotna rychło zasnuły brzegi.
Stefan trwożnie spoglądał na niebo i wiosłował usilnie. Zofia, naciągnąwszy chustkę głęboko na twarz, patrzała na białawy pobrzask, ku któremu płynęli i dokąd uciekała z bulkotem spieniona rzeka.
— A była tu otchłań z błękitu!... I znowu będzie!... Nie będzie jeno nic dwa razy w życiu człowieka! — rozmyślała. Bezwiednie zanuciła cichutko żałosną melodyę ludową:
W ogródeczku liście padają,
A mnie ludzie za mąż wydają!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nareszcie zaczerniły z obu stron blisko wysokie brzegi i czółenko nawróciło w wąską odnogę.
— Uf! — odetchnął Stefan i wiosło rzucił przed siebie na burty.
— Niech teraz dmucha!... Przynajmniej deszcz rozpędzi!
— Daleko jeszcze?
— Już niedaleko... Jak tam czujesz się, kochana? Czy żyjesz jeszcze?
— Żyję, ale już o niczem nie marzę jeno o suchym ciepłym kącie!
Westchnął i otarł spocone czoło.
Dobił do brzegu, wyczerpał z czółenka wodę, świeżych gałązek na dno położył, posadził na nich pieczołowicie »swoją kobietę«, okrył ją, otulił, gdyż znowu zimny wiatr się zerwał, i ruszył dalej.
W zaciszu brzegów bez wielkiego trudu i niebezpieczeństwa dostali się do przystani, gdzie na legarach czerniała po staremu wielka, lśniąca obecnie od wody łódź.
Siepota ustała, lecz potoki błotnistej wody deszczowej z głośnem bulkotaniem żłobiły gęsto rozmokłą ziemię i porywy wichrzyska raz wraz rzucały z obłoków na pola i lasy tumany zimnej rosy słotnej.
Z dziecinną niemal radością powitała Zofia swój panieński pokoik.
— Teraz ja będę gospodarzyć! Proszę usiąść i wypoczywać — zawołała.
Ochoczo wzięła się do rozpalania ognia, do gotowania herbaty i smażenia przaśnych placuszków.
— Zamiast siedzieć pójdę do Uprawy, może przyszły gazety i listy...
— Właśnie, właśnie!... Doskonałe... Tymczasem zagotuje się imbryk...
Kręciła się po pokoju i nuciła z cicha, rada z chwili zupełnej samotności, w której nie odczuwała jednak grozy pustkowia. Zmieniła bieliznę, wdziała suchą suknię a wraz z tem jakby wróciły jej dawne nałogi dobrze wychowanej panny. Gorący rumieniec zaróżowił jej twarz, gdy wspomniała nagle, że widział ją całkowicie nagą ten tak niedawno obcy mężczyzna... Purpurowa chmura miłosnych wspomnień ognistą strugą przepłynęła jej przez myśli i ciało. Usiadła, wsparła czoło na ręku i w głębokiej zadumie patrzała na ogień... W tej zadumie nie było wszakże jego...
— Czyżbym go nie kochała? — pomyślała i zimny chłód trwogi przeszył jej serce...
— Lecz nie!... Ona go kocha!...
Skoro usłyszała jego kroki, cicha, błoga słodycz znowu ogarnęła ją, ciepło rozkoszne obmyło znagła jej członki niby oświeżająca a pieszczotliwa kąpiel wody krynicznej, wygrzanej na słonecznej mieliźnie.
— Jaki on był biedny, zawstydzony wtedy, kiedym go odtrąciła!
Wszedł Stefan z całą paczką gazet, miesięczników i listów.
Chciwie darła koperty i pożerała gorączkowo małe kolorowe ćwiarteczki. Rysy jej ściągnęły się i zaostrzyły — nabrały surowej energii.
— Cóżeś ty taki zasępiony?
— Eh! nic!... Głupstwo!... Książe siana nie kupił!... Mówi, że zgnić może, że rok będzie dżdżysty... że ma dość swego...
— Więc co takiego?
— Co? Nie będziemy mogli wrócić!...
— Jeżeli mają lać ciągłe deszcze, to lepiej, że zostaniemy...
— Gdzie?...
Po raz pierwszy podeszli tak brutalnie i blisko do kwestyi ujawnienia swego stosunku przed światem. Znów Zofia zapłoniła się mocno, ściągnęła brwi i usta...
— Choćby... u mnie! — rzekła cicho.
— Nie pozwolą. Tu lepsze miejsce...
— Więc u ciebie!...
Twarz mu się rozśmiała.
— Trzeba będzie podać prośbę...
Teraz z kolei ona zachmurzyła się.
— Po co zaraz podawać?... Poczekamy jak nas zaczną niepokoić...
— A jeżeli dziecko?
— Dotychczas go niema!...
Oboje umilkli i zagłębili się w przeglądaniu przyniesionych gazet. Stefan wkrótce wstał i zadumany zaczął się przechadzać po jurcie. Zofia przebiegała szybko szpalty pism, wykrzykując i komunikując mu przeczytane wieści... Były coraz gorsze, ożywienie jej słabło, wreszcie pochyliła głowę, czoło oparła o rozłożone gazety i płacz cichy, nieutulony, półdziecięcy — zwykły jej płacz — wstrząsnął jej plecami.
— Widzisz, widzisz!... I poco to?! Co z tego komu przyjdzie? Dziwisz się, że mię smuci, iż mąki i masła dostać nie mogę... Zrozum, że chcę wyrwać cię, chcę wyrwać znowu na czas jakiś... z kołowrota tych jałowych i bolesnych myśli!... Czy ciebie nie przeraża ponowne ich panowanie? Co komu z nich przyjdzie?... Co komu z nich?... A zatruwają życie, osłabiają wolę... Naszem zadaniem przetrwać — przetrwać za jakąbądź cenę... Zachować...
— Co zachować...
— Siebie.
— Zachować ciała nasze, chcesz powiedzieć!... Niby pobielane trumny... Niby żywych nieboszczyków...
— Żywi nieboszczycy zmartwychwstają, umarli lub obłąkani — nigdy. — Nie doradzam przecież, by wypierać się czegokolwiek albo wchodzić w kompromisy, lecz jedynie... nie myśleć o stratach bezpowrotnych, nie krwawić sobie wciąż ran... Praca, jakabądź praca...
— I nie zwracać się do nich z niczem, z niczem!
— To co innego, tu chodzi... o ciebie, o twój spokój, o twe dobre imię, o miłość naszą... o coś, co droższe mi nad życie...
— Dziś o to... jutro zawita nędza, więc o pieniądze... też dla mnie... Dalej o wygody... o powrót do kraju!...
— Wcale nie! Istnieją granice... Zresztą są prośby i prośby... Czasem prośba jest właściwie żądaniem...
Długo w nocy prowadzili gorący spór o tem jak zachować swe dusze.
Ulewa smagała pochyłe ściany i płaski dach ich chatki; wiatr trzepał rozmokłym pęcherzem w oknie. Czasem silniejszy jego podmuch wpadał przez szeroki otwór w kominie i wyrzucał na izbę dym i iskry dogasającego ognia.
Rozstali się czule ale... usnęli osobno.
Gdy nazajutrz Stefan po nadaremnych poszukiwaniach kupca na swe siano, wszczął znowu rozmowę o wspólnem ich w przyszłości pożyciu, Zofia odrzekła mu żywo:
— Wiesz co: nie podamy prośby!.. I nawet nie zmienimy nic w naszym dotychczasowym trybie życia. Niech miłość nasza możliwie długo zostanie wyłącznie naszą tajemnicą... Żadnych więzów, żadnych publicznych zobowiązań prócz woli naszych serc!... Czy zgoda? Będziesz przychodził jak dawniej... Albo ja pomagać ci będę jako żniwiarka... Najmę się do pielenia albo kopania w ogrodzie... Przecie chodzą na zarobek wieśniaczki?...
— To co innego... Będą gadać... Już gadają!
— Niech gadają. Gadania nie unikniemy... Gadali od samego początku ale to zupełnie co innego niż publiczna parada naszego stosunku... Czy ty w ogóle nie uważasz, że te zaręczyny, śluby, wesela są niezmierne brutalne... że tchną barbarzyństwem czasów w których powstały, kiedy to siłą uprowadzano kobiety, kiedy społeczeństwa, rody, rządy, rodziny mieszały się do wszystkiego... kiedy rzeczy wstydliwe i tajemne pełniono publicznie... Weźmy choćby to odprowadzanie oblubieńców do sypialń na dawnych weselach... Spłonęłabym ze wstydu i nie byłabym w stanie odpowiadać na pocałunki pocałunkami, wiedząc, że za ścianą cała czereda kobiet i mężczyzn, rozgrzanych jadłem i napojem, o tem myśli, wyobraża to sobie i nawet o tem mówi... Albo nazajutrz... wyjście poranne... Dalej wizyty poślubne... Wszystko, wszystko to wstręt i odrazę budzi we mnie jak publiczna chłosta... Ciało moje kurczy się i w sobie zamyka na samą myśl o tych przejściach... Myślę, że w zwykłych warunkach nie wyszłabym za mąż. A przecież nie jestem nadmiernie wstydliwa... ale tylko z tobą, ukochany!... Nie chcę też żadnych próśb!... Jeżeli zaś zamieszkamy razem, bez pozwolenia władz, zaczną się zaraz donosy i zatargi z policyą... Więc lepiej niech zostanie jak było... Zgódź się!... Nie marudź!... Bądź dobry!...
Zarzuciła mu zwykłym ruchem ręce na szyję i przytuliwszy policzek do jego policzka szeptała cichutko jak wietrzyk:
— Nikt trzeci niech nie wpełza między mnie i ciebie!...
— A... dziecko?! Jak będzie... dziecko?
— Jak będzie... to uczynimy dla niego tę ofiarę... Lecz po co wyprzedzać wypadki...
Zgodził się, gdyż nie miał wyboru i udał się do swej zagrody tegoż jeszcze wieczora.
Był wielki na to czas. Kartofle kwitły i należało je powtórnie okopać. Jęczmień dojrzewał i chmary susłów obległy niwy. Stefan znalazł koło swych pól setki wspaniałych nór, z górami wyrzuconego z głębi żółtawego piasku, na którym żółte zwierzątka stawały groźnie słupka przy jego zbliżeniu się i ćwiekały nań ze zdumieniem i gniewem... Widocznie uważały się za posiadaczy zbóż na mocy przedawnienia. Miejscami, gdzie ziarno już stwardniało, widział załamane łapkami szkodników objedzone kłosy. Wziął się za głowę. Całemu plonowi groziło doszczętne zniszczenie. Udał się więc przedewszystkiem do sąsiada jakuta, który zobowiązał się doglądać pól podczas jego nieobecności. Ten wszakże dość filozoficznie potraktował rozpacz Stefana.
— Tyle ich jest, że za wszystkimi się nie upędzisz! — tłomaczył się spokojnie.
— Wziąłeś pół cegły herbaty?...
— Wziąłem... Dlaczego nie miałem wziąć!?
— Zobowiązałeś się zatykać nory...
— Cóż, że zatknę, kiedy ona obok wykopie... Nie warto!...
— I tę obok też powinieneś był zatkać. I nawet gdyby trzecią wykopała, i tę trzecią... Co drugi dzień miałeś zboża obchodzić...
Jakut kręcił głową...
— I bohater prędzej się znuży niż ona... Zresztą nie było takiej umowy, żeby po trzy razy tę samą dziurę zatykać...
Stefan gniewnie machnął ręką.
— Chodź teraz, pomóż mi...
— Kiedy deszcz!
— Cóż z tego?... Przecie ja pójdę...
— Pójdziesz na swoje, ale na cudzem, to niema takiego prawa, żeby w deszcz pracować!
Z trudnością udało się Stefanowi go skłonić, żeby udał się z nim za osobny naddatek.
Do późnej nocy na wietrze i deszczu pracował z jakutem. Trzeba było nietylko zniszczyć nory na brzegu pól, zagwoździć je chróstem i kołkami, ale przejrzeć niwy w środku, czy tam nie założyły sobie zwierzątka w ukryciu zapasowych śpichlerzy. Po kilkugodzinnej włóczędze po pas wśród mokrych zbóż, wrócił Stefan do izby taki zmęczony, że zamierzonej wycieczki do Zofii musiał zaniechać.
Nazajutrz powtórzyło się to samo. Od świtu, już bez jakuta, obchodził pola, choć zimne wichrzysko rzucało nań co chwila to z góry, to z boku garście rozpylonej wody. Odkrywał nadspodziewanie coraz to inne nory w rozmaitych miejscach. W dodatku płoty miejscami zostały naruszone przez bydło, miały złamane przęsła i porwane wiązadła. Musiał w lesie wyrąbać kilka nowych kołków, wici naciąć nad rzeką. Zapadła noc czarna, wietrzna, mokra i zimna a Stefan jeszcze tłukł się po polu.
— Ee!.. Dyabli niech wezmą nowe obyczaje!... — rozmyślał w domu późno, susząc przy płonącym ogniu swą przemoczoną odzież. — Czyby tak było, gdyby tu była... Nie kocha mnie po prostu... Prawdziwa namiętność łamie wszelkie przeszkody, nie zważa na ludzi, na wstyd... Nie kocha mnie ale sama o tem nie wie! — powtarzał z goryczą.
Siedział na niskim zydelku opadnięty przez posępne myśli i wsłuchiwał się w szelest lejącej na dworze pluchoty, spoglądał w okna skąd patrzała czarna, nieprzejrzana noc.
— Dośćby już było tego dobrego: zboże wylegnie a z siana zgoła nic nie będzie! Nie pójdę i jutro do niej, nie pójdę! Niech potęskni! A może rada, że mnie niema?... Wypoczywa sobie... Może już przekonała się, że mnie nie kocha?!
Poryw żalu, gniewu i tęsknoty zatargał jego sercem, wypełnił piersi szarpiącym niepokojem. Zerwał się i zaczął przechadzać szerokiemi krokami po jurcie...
— Wtedy... co pocznę, co pocznę?...
Znów siadł ze zwieszoną głową.
W tem rozległ się leciuchny stuk we drzwi. Zerwał się wylękły i rozradowany niejasną nadzieją. Drzwi otwarły się i wsunęła się zakapturzona postać. W czarnej ramce nieprzemakalnego płaszcza błysnęła jasna, droga twarz.
— Ty?... Przyszłaś?! Jakże się to stało?
— Tęskniłam. Nie zjawiałeś się!...
Rzucił się ku niej, całował ręce i wilgotne lica; ściągał z niej płaszcz, przemoczone buciki, pończochy... Małe, białe stopki, zimne jak lód, grzał na własnych piersiach...
— Jakże to było? Jakże było?... — powtarzał.
Rozśmiała się.
— Źle było. Bałam się. Och, jak się bałam całą drogę! Noc czarna... Wichura... W zaroślach nieustannie łopoce... Wciąż mi się zdawało, że się ktoś czai za drzewami... To znowu, że zabłądziłam, że zabrnęłam gdzieś w topiele... Rozpaczałam, że już cię nie ujrzę, że utonę... Pewnie, że błądziłam, bo wyszłam o zmroku, gdy przekonałam się, że znowu nie przyjdziesz, a dowlokłam się ledwie teraz...
— Nie chcę! Nie chcę! Słyszysz... nigdy.. Jeszcze istotnie gdzie wpadniesz... lub spotkasz złych ludzi. Jeżeli nie przychodzę, to znaczy, że nie mogę. Miałem dużo roboty... Wyobraź sobie, że Boksan wcale susłów nie tępił...
Opowiadał jej o swoich kłopotach, podczas gdy imbryk kipiał wesoło na węglach i rumiany podpłomyk, piekący się nad żarem, rozsiewał w około nęcący zapach. Znów jak dawniej wesoło gwarzyli i przerywając sobie, przekomarzając się, wspominając zabawne wydarzenia z przeszłości i... całowali się, całowali bez końca... Całowali się ustami, całowali spojrzeniami, sięgającemi głęboko w źrenice gorejących oczu, pieścili się słowami, pieścili melodyą głosu, pieścili dotknięciami rąk, lekkiemi jak potrącenia gałązek owianych jednym, gorącym burzliwym podmuchem. Wreszcie ogień dogorzał i purpurowa jego łuna wsiąkła w gęsty zmrok jurty. Cichość przerywana monotonnym siepotem deszczu i westchnieniami wichru wdarła się do wnętrza ich domku.
Dwa dni spędziła u niego. Pomagała mu w polu, lub gdy bardzo dokuczała ulewa przyrządzała w domu obiad, podczas gdy on wojował w dalszym ciągu z susłami.
Ale trzeciego dnia, gdy na chwilę rozchmurzyło się niebo i zabłysło blade słońce odeszła i nawet nie pozwoliła, by ją odprowadził.
— Mam i ja malutkie sprawy gospodarcze... Nie chcę jednak, aby z ich powodu ucierpiały twoje!...
— Widzisz, ile ubyłoby trudów i wydatków, gdybyśmy zamieszkali razem...
— A więc ze względów... gospodarczych? — spytała z lekką ironią.
— Ależ nic — bronił się. — Powtarzam, że każda chwila spędzona bez ciebie wydaje mi się krzywdą i stratą. Czyż sama tego nie odczuwasz?
— Tak. Lecz... wolę wciąż tęsknić, niż... przestać tęsknić!
Szedł obok niej drożyną i gorąco dowodził, że muszą zamieszkać razem, że na tem się skończy wcześniej czy później, że tysiączne okoliczności pchają ich ku temu fatalnie.
— Przedewszystkiem tęsknota, pragnienie zlania się zupełnie, doszczętnie w jedno, co nie nastąpi nigdy na odległość... Osobnik całkowity, zawierający świat fizyczny i duchowy w sobie zamknięty i sobie wystarczający, to ani mężczyzna ani kobieta, to mężczyzna i kobieta razem, połączeni miłością... Najpotężniejsza indywidualność jest zawsze ułamkiem. Jednostka w świecie ludzkim zaczyna się od dwojga. Stąd wieczna towarzyszka miłości — tęsknota...
— Nierozsądny — szepnęła — więc chcesz ją zniszczyć...
— Dalej: zaoszczędzenie energii w walce o życie, wychowanie potomstwa, współpracownictwo, podział pracy... Naturalna duchowa i ekonomiczna konieczność — dowodził nie zwracając na nią uwagi.
— Jota w jotę tak samo Arystoteles bronił niewolnictwa!
— Ale tu co innego — tu wszystko łagodzi miłość!
Słuchała z opuszczoną głową, a w tym jej zwykłym ruchu on nauczył się już poznawać wyraz niezłomnego uporu.
— Nareszcie bezpieczeństwo, bezpieczeństwo — ciągnął z rozdrażnieniem. — Trwoga nie opuszcza mnie, kiedy nie wiem, co się z tobą dzieje. Wciąż mi się marzą rzeczy najokropniejsze... Widzę łotrów, kryminalistów wchodzących w nocy do twej chatki..
— To stać się może i przy tobie...
— Zawsze — nie to...
— Owszem, zdarza się... A Dutkiewiczowie w roku zeszłym? Zresztą mam broń...
Pokazała mu mały rewolwer.
— Skąd go masz?
Zawahała się.
— Od Zerowicza! — odpowiedziała wreszcie rezolutnie.
Zatrzymali się.
— Więc... on był?
— Był.
— Cóżeś nie powiedziała?
— Nie było co opowiadać. Wziął gazety i odszedł.
— I... zostawił rewolwer?
— I zostawił rewolwer!
Ruszyli dalej.
— A gdybym... poprosił cię, abyś mu go... oddała?
— Nie usłuchała bym, rzecz prosta. Zerowicz jest porządnym człowiekiem, dobrym towarzyszem i nie mam powodów go obrażać... W dodatku rewolwer potrzebny mi jest...
Znów zatrzymali się.
Niedaleko z poza drzew wyglądała kopuła cerkwi uprawskiej. Stefan spojrzał w tę stronę, poczem zwrócił na Zofię żałosne oczy. Ta rozśmiała się i podając mu świeże usta do pocałunku szepnęła z tkliwą prośbą:
— Bądź rozsądny i wspaniałomyślny. Pozwól mi jaknajdłużej pozostać... twoją... kochanką... tylko kochanką!... Bezwątpienia, że masz racyę! Wszystko, coś powiedział prawda i pewnie, że się koniec końców tak stanie... Ale teraz pozwól mi kochać cię bez żadnych ekonomicznych i socyologicznych dodatków! Będziesz pamiętał?... Do widzenia, do rychłego widzenia, ukochany!
Uścisnęła go, on się rozchmurzył, objął ją, ucałował a potem długo czekał na miejscu, czy nie obejrzy się z drogi. Istotnie obejrzała się przed wejściem do gaju i posłała mu zdala ręką pocałunek. Smukła, ciemna jej postać mignęła kilkakroć wśród białych pni brzozowych na tle zachodzącego słońca i znikła w zaroślach. Stefan odwrócił się i spojrzał na okolicę krwawą od poświaty zachodu. Rzędy leśnych ostępów piętrzyły się jedne nad drugimi niby olbrzymie malachitowe tarasy wiodące do ukrytego zamczyska. Bliżej blask zorzy tonął w tysiącu drobnych miedziano-szarych bagien, ślizgał się po czarnych jeziorzyskach porysowanych jasnemi smugami. Stado kaczek z furkotem przeleciało i zapadło w tamtej stronie.
Stefan broń na plecach poprawił i poszedł w tym kierunku.
Nazajutrz nie doczekał się nawet wieczora. O zmierzchu już był u Zofii. Po cichutku otworzył drzwi i wszedł do wnętrza. Było pusto. Uchylił perkalową zasłonę nad łożem, myśląc, że śpi, lecz i tam jej nie znalazł... Widocznie wyszła... Usiadł trochę zawiedziony i przyglądał się rozmaitym kobiecym drobiazgom rozrzuconym po izbie, pełnej śladów jej upodobań, przyzwyczajeń i zajęć... Książeczka z rachunkami na stole... Paczka listów przewiązana sznureczkiem... On rachunków nigdy nie prowadził a listy palił, przyuczony do tego długim udziałem w spiskach. Album fotograficzne... Portrety staruszków, pewnie rodziców... Cały szereg młodych i starych, męskich i kobiecych postaci... Było tam kilka grup, gdzie Zofię otaczali ludzie zupełnie mu obcy — krewni a może koleżanki i koledzy... Cały tłum dusz i ciał przesunął się więc już koło niej... Bój uczuć powstał w niej i umarł zanim go poznała. Nie jest przecie już taka młodziutka!...
Natrafił na męską twarz nie tyle piękną ile niezwykłą, z czołem szerokiem i energicznem, dumnem spojrzeniem. Długo przypatrywał się jej u okna przy słabnącem świetle gęstniejącego zmierzchu. Nie zauważył, że Zofia już stoi koło niego.
— Kto to?
— To... człowiek, który się kochał we mnie!
— A ty?
— Ja?... Nie!... — odrzekła zimno. — Zbyt zajęta byłam polityką.
— Niezwykła twarz!
— Bardzo rozumny i wykształcony człowiek. Uczony ale... innego kierunku!
Przyjrzała się fotografii i spokojnie położyła ją na stole.
— Byłam u Czojona, zaniosłam żonie jego trochę chiny. Ma febrę... Schudła jak szczapa... Ci dziwacy leczą ją rozmaitemi obrzydliwościami... Wyobraź sobie, kazali jej zjeść utłuczoną żabę... A pan co porabiał? — gwarzyła, krzątając się koło komina.
— Ja? Jak zawsze... Niszczyłem nory suśle... — odrzekł niechętnie.
Spojrzała na niego z pod oka i umilkła.
Brzęczały naczynia, cichutko stąpały po glinianej podłodze lekkie kroki kobiece, trzaskał na kominie złoty ogień, oblewając jasnym blaskiem młodą, piękną twarz zadumanego mężczyzny. Niezadługo stanęły na stole filiżanki, spodek z masłem, garnek z mlekiem, cukierniczka drewniana, mały bochenek chleba, wreszcie talerz poziomek. Przyjemny, leśny zapach rozlał się w rozgrzanem powietrzu.
— Kolacya! — rzekła cichutko.
Stefan nie słyszał zapatrzony w odległy kąt izby. Dopiero kiedy uklękła koło niego, ocknął się.
— Niech pan mój nie smuci się! Nie kochałam nikogo, nikogo prócz niego!... Chociaż doprawdy nie wiem, czy byłby to grzech tak wielki...
— Żadnego nie byłoby grzechu!... Przecie nie pytasz się mnie czy kochałem inne?
Uśmiechnął się krzywo i próbował rozpleść jej ręce, nie puszczała go jednak, śmiejąc się samemi oczami, które utkwiła z rozkoszą w jego pociemniałych oczach.
— Wielki dzieciaku! Gdzież się podziały twoje teorye?... Zazdrosny jesteś o jakąś marę... przywidzenie!
— Wcale nie zazdrosny... tak.. myślałem tylko... Coby było, gdybyś była wyszła za mąż?... Tybyś przecie nie rzuciła męża!... Po prostu wyobrazić sobie też nie mogę, że mogłabyś nie być moją... Wydaje mi się, że zdawna, zdawna znam cię... że szłaś ku mnie przez wieki... I wyobrazić sobie życia nie mogę bez ciebie!
Słuchała go radosna, spłoniona jak ten wieczór, który zapadał właśnie nad ziemię.
— Zaiste można zwątpić o istnieniu słońca! — skarżyła się Zofia.
Deszcz lat, padał, kropił, mżył na wszelkie sposoby ale nie ustawał na chwilę. Rudo-szare chmury wypełniały sklepienia niebios, przewalały się nieustannie z końca w koniec widnokręgu. Zmienne wiatry gnały je tam i napowrót jak tabuny stłoczonych koni. Czasem obłoki zawisały tak nisko, iż w biegu zawadzały frędzlami swych poszarpanych krawędzi o wzgórza i lasy. Siwe grzywy dżdżu wlokły się za nimi przez pola, jeziora, gąszcze borów i mętne kotliska rozlanych bagien. Zboża wyległy, trawy przygarbiły się, drzewa zwiesiły smutnie ociężałe konary. Skupieni w przemokłych jurtach krajowcy, codzień obliczali straty, jakie przynosił im ten niewczesny potop i z rozpaczy grali w karty.
— E! Boże! Gdyby połowa tego deszczu była na wiosnę, bylibyśmy bogaci, a tak... — wzdychali.
— Niechby stary Kutujachsyt poszamanił... Zbierajcie składkę!...
Szamanił stary Kutujachsyt, odprawiał zamówione nabożeństwo pop parafialny w uprawskiej cerkwi — a deszcz sypał i sypał. Ziemia nasiąkła jak gąbka, rzeka wezbrała i pociemniała jak w czasie wiosennego rozlewu.
Cały ten okres nudny i bezczynny kochankowie spędzili razem u Zofii, gdzie było więcej książek, gdzie wcześniej dochodziły listy i głuche wieści z dalekiego świata.
Stefan zresztą niebardzo tęsknił do poczty i od niechcenia przerzucał gazety.
— To darmo. Wyżej uszu nie podskoczysz. Przegraliśmy... Tego niema co ukrywać! Rządy wszelkie są wyrazem układu sił realnych a sił nie zadekretują, nie stworzą najmędrsi ludzie gadaniem czy pisaniem... Muszą dojrzeć warunki na podstawie ogólnego rozwoju stosunków ekonomicznych, według praw niezłomnych... Mamy czas, Zosiu...
— »...W kraju jest marnie. Ogromnie daje się odczuwać brak ludzi ze sfery inteligentnej, która zwykle daje kierowników i inicyatorów roboty wśród mas robotniczych i to może być przyczyną najpoważniejszą dzisiejszego zastoju ruchu...« — czytała Zofia urywek z otrzymanego listu...
— Głupstwo. Niema ruchu, gdyż sytuacya niejasna, gdyż społeczeństwo nasze posiada zadużo jeszcze drobnych rzemieślników i chłopstwa z jego konserwatyzmem i ciemnotą, które ważą na szali politycznej...
— Więc cóż? więc połóżmy się spać?... Co znaczą te ogólniki: stosunki, konieczność dziejowa, rozwój? Przecież wszystko to przejawia się jedynie przez człowieka i w człowieku... Musi przejść przez naszą jaźń zanim się wcieli...
— Kochana, poco mi powtarzasz te prawdy elementarne?... Chodzi o to, jak to uczynić?... Zresztą dla nas to niema żadnego znaczenia... Jesteśmy skazani na »własne życie« i nie zatruwajmy go jałowymi sporami...
Kończyło się na tem że każde z nich zagłębiało się w swej książce. Zofia chciwie czytała publicystykę, Stefan wolał powieści...
— Pyszny jest ten humorysta!... Posłuchaj: Młody chłopiec skradł dziennik dorosłej siostrze i zaopatruje go we własne komentarze... Ale tego powtórzyć nie podobna, to trzeba przeczytać... Chcesz, przeczytamy razem.
Zofia posłusznie odkładała, co miała w ręku, i słuchała zabawnych, pogodnych opowieści cudzoziemskiego humorysty, śmiejąc się serdecznie z niektórych ustępów...
— Ci mają nerw życia!... — wołał rozweselony Stefan.
— O! nie! Oni mają wolność!...
— No tak, to prawda: oni mają wolność! — mruczał i zaczynał w zamyśleniu krążyć po izbie.
— Wiesz co, Zofio: ty jesteś dziwną kobietą!... Mówią o dębie i bluszczu... Zapewne, że nie jestem bluszczem, lecz i ty... Nie uwierzysz jak często czerpię z ciebie otuchę! Ale chwilami, wyznaję, że i lękam się ciebie...
— Nie lękaj się. Nie masz czego...
Opierała się o jego ramię i objąwszy się chodzili w milczeniu po jurcie pełnej zmierzchu i szumu szalejącej nazewnątrz szarugi. Świeca migała i topniała.
— Psi czas!... Chodźmy spać!...
Tak upływały dnie podobne do siebie jak krople padającego nazewnątrz deszczu.
Co parę dni Stefan odwiedzał swe gospodarstwo, oglądał nory suśle i ogrodzenia. Zboże rozkoszowało się wilgocią. Grube, wąsate jego kłosy nasiąkłe wodą, z kroplami deszczu w pazuchach ziarenek, ani myślały twardnąć.
Jednakże brak pieniędzy i wzrastająca drożyzna mąki zmusiły Stefana do zaczęcia żniwa bez względu na deszcze i stan zboża. Zaproponował Zofii, aby przeniosła się do niego:
— Czasem w ciągu dnia parę ledwie godzin będzie można żąć, ale wyczekiwać tego czasu należy bezustanku... Nie będę więc przychodził... A będę miał dużo wolnego czasu... — tłumaczył jej zmieszany i niepewny.
Rozumie się, że Zofia zgodziła się natychmiast i zabrała z sobą rzeczy niezbędne dla dłuższego pobytu. Mieszkania jednak nie zwinęła.
Kiedy ustawał deszcz, kiedy wiatr otrząsał i osuszał cokolwiek zboża, lub kiedy słońce wyglądało na chwilkę z za chmur, ich sierpy dzwoniły na niwach, ich twarze zgodnie chyliły się ku ziemi i ręce tuż obok siebie zbierały w garść poplątaną wilgotną słomę. Znowu Stefan odgrywał przyjemną dlań rolę nauczyciela Zofii.
— Zbiórka sierpem jest najdroższą ale najkorzystniejszą... Nic jej nie zastąpi... Przy koszeniu lub zbiórce maszynowej osypywanie się ziarna dosięga dwudziestu — trzydziestu procentów...
— Żałuję bardzo, gdyż inaczej... kupilibyśmy żniwiarkę — Czy nieprawda? — śmiała się Zofia.
— Gdyby nie było tak splątane wichurą, kosiłbym... Nie mogę patrzeć bez wyrzutu na twe ręce spękane, zjedzone jakby ługiem wilgocią słomy...
— Głupstwo, aby tylko zagoiły się, kiedy z pogodą nastaną rzeczywiste żniwa...
— Dlatego musimy się spieszyć, aby przygotować sobie zapas mąki... Wszak mamy jeszcze popłynąć na łąkę, aby skończyć zbiórkę siana...
— Ach, ta łąka! — wzdychała przekornie Zofia...
— Cudna była!...
Dzwoniły sierpy, długie garście zboża wzlatały do góry i, zataczając łuk, spadały na ziemię. Wieczorem składał Stefan wielkie czochrate snopy w czwórki i nakrywał je piątym snopem, niby czapą.
W czasie deszczu siadywali w jurcie przy płonącym ogniu i podczas gdy Zofia oskubywała kłosy i suszyła je na wielkich patelniach z blachy, Stefan mełł oczyszczone ziarno na małych ręcznych żarenkach. Z góry nad kominem nad złotowłosą głową Zofii zwieszały się z poledni jasne wąsate kądziele schnącego jęczmienia. Pachniało jak w spichlerzu.
Zofia przy tej pracy nuciła zwykle ulubioną swoją piosenkę:
Co dzień wieczór ku fontannie
Szła, pięknością swą czarując.
Co dzień wieczór na spotkanie
Spieszył jej niewolnik młody.
Raz księżniczka doń podchodzi
Opuściwszy oczy, mówi:
Powiedz, proszę, mi swe imię
I skąd tutaj się pojawiasz?...
Niekiedy Stefan opowiadał wydarzenia ze swego burzliwego życia.
— Zdarza się, iż najlepszy człowiek, najmężniejsza dusza znajdzie się nagle na włosek od błędu, od zguby — zaczynał sentencyonalnie.
— Siedziałem już od pół roku w więzieniu. Odmówiłem zeznań. Gnębili mnie. Nie dopuszczali nic ze świata. Nie miałem książek, pieniędzy, nawet bielizny na zmianę. Nie puszczano mnie na spacer, nie dawano widzeń. Cztery białe ściany, kraty i siatki w oknie, tapczan, stół i stołek... Szalona nie dająca się opisać nuda, czczość jakiej nie doświadczałem nigdy ani przedtem ani potem... Kiedy mucha przelatywała przez celę śledziłem z całą pilnością, z wytężoną uwagą dokąd dąży i co robi, gdyż był to już niezwykły i wysoce zajmujący wypadek... Raz ni z tego, ni z owego wezwano mię wieczorem do kancelaryi więziennej, przyczem kazano się ubrać. — Oho! pomyślałem. Coś się stało a może wyrok przyszedł i wywożą mię. Ryłem podniecony i zaciekawiony niezmiernie.
W kancelaryi zastałem dwóch aniołów-stróżów, którzy wsadzili mię do dorożki i powieźli... Cudny był wieczór... Ledwie co minęła burza... Jeszcze grzmoty i błyskawice grały w oddali. Świeże podniecające aromatyczne powietrze upoiło mię... Jechaliśmy koło ogrodów, skąd płynął zapach bzów i młodej zieleni... Dalej na ulicach szeregi przechodniów... Ujrzałem ludzi wolnych, bez straży, idących parami lub samotnie... mijałem strojne kobiety. Dolatywał mię wesoły gwar niekrępowanych rozmów i śmiechów... Serce biło mi — szumiało w głowie... Miałem ochotę żartować, śmiać się, ściskać wszystkich wokoło, nieledwie mych stróżów... Nawet w posępnym budynku śledczym wesoły nastrój nie opuścił mnie a gdy mnie zamknięto w ciasnym pokoiku zacząłem ku wielkiemu zgorszeniu wachmistrza... gwizdać... »Tutaj nie miejsce do gwizdania! Niema się pan z czego cieszyć!« — skarcił mię zresztą bardzo rozsądnie. W chwilę potem wprowadzono mię do większej sali jasno oświetlonej, gdzie wśród gromady wojskowych stał robotnik... Wzięli go widocznie wprost z warsztatu... twarz miał usmoloną, na zabrudzonem ubraniu widniały ślady świeżej oliwy... Czarne ręce mu drżały; z pod sadzy przeświecała twarz blada i wzruszona... Szeroko otwartemi oczyma patrzał na mnie z przerażeniem.
— Więc znasz go? Znasz?! — pytał ostro oficer...
ltobociarz milczał...
— Gadaj! My cię nauczymy mówić!
Usta młodzieńca zadrżały bezradnie. Istotnie mnie nie znał. Nagle ogarnęła mię pustota i nim straż moja spostrzegła, schwyciłem więźnia za rękę.
— Pluń na nich, towarzyszu! Nie lękaj się!... Nie daj się! Już pół roku siedzę w kazamatach i...
Poczułem uderzenie i szarpnięcie w tył... Zdołałem jeszcze wykrzyknąć:
— Pluń!... Nie daj się!...
Pobito mię, ale ten chłopak, z którym potem spotkałem się już na wygnaniu, okazał się dzielnym miłym towarzyszem i przyznał mi się, żem go wtedy bardzo pokrzepił i uratował od zeznań, jakich by może całe życie żałował.
— Straszną jest czasami potęga wypowiedzianych wyrazów... Nic nie jest w stanie ich cofnąć jak rzuconego pocisku... — dodał pouczająco.
— Szczególniej niedobrych wyrazów!... — szepnęła Zofia.
— Szczególniej niedobrych!... — zgodził się. — Uważałem nieraz, że wrażenia ich nie zdołają zagładzić nawet dobre... postępki. Nie możemy zapomnieć o nich i one wracają dręczące i złośliwe, jak zmory...
Szczególniej, jeżeli musimy je przebaczać!... — podkreśliła Zofia.
Zatrzymał się i spojrzał na nią uważnie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Właściwie nic... A raczej przyszło mi na myśl... Widzisz, Stef, jaki ty jesteś nierozsądny, dążąc do utrwalenia formalnie naszego związku... Teraz łatwo nam sobie wybaczać rozmaite rzeczy, gdyż oboje chcemy sobie wybaczać... Co innego, gdy będziemy sobie musieli wybaczać... Daruj, że wciąż wracam do tej sprawy, ale zajmuje ona mnie tak żywo, że wciąż o niej myślę i wszystko do niej mimowoli sprowadzam... Wyznaję, że lękam się...
— Dziecko, lękasz się swego najwierniejszego sługi?! Zresztą kto może cię związać?... Potargasz wszelkie zobowiązania, skoro utracą swoją treść... Rzucisz mnie jeśli na to zasłużę...
— Właśnie, że cię rzucić niechcę... Niechcę, żeby do tego doszło.
— Co o tem mówić!... Czego się truć zawczasu!? Płyńmy z falą!...
— Łatwo tak mówić wam, na których miłość nie zostawia takich śladów!... Ale my kobiety właściwie zdolne jesteśmy raz tylko kochać; każda nasza następna miłość już jest inną, często nie jest wcale miłością. I dlatego tak lękamy się omyłek, tak rozpaczliwie czepiamy się za każde nasze uczucie, gdyż nie wiemy czy to ono nie jest właśnie tem przeznaczonem i ostatniem... Czy powtórzy się jeszcze!...
Słuchał ją z opuszczoną głową i teraz ona z kolei, patrząc na jego gruby kark i zwieszającą się czuprynę, miała wrażenie nieprzełamanego, milczącego uporu.
— Ale skoro niema innego wyjścia?
Westchnęła niepostrzeżenie i umilkła.
Stefan też więcej nie pytał i nie zdradzał nawet chęci do gawędy.
Obudził się.
Kwadrat okna pełen był złotego blasku. Ze dworu dobiegał cichy poszum wiatru. W słupie światła nie migały cienie chmur i nie słychać było bębnienia deszczowych kropel, spieszących upaść na ziemię.
— Pogoda!... Słońce!... Wiatr zachodni!... Zosiu pogoda!...
Trącił ostrożnie śpiącą obok kobietę. Podniosła długie, ciemne rzęsy, spoczywające na policzkach niby dwa skrzydła motyle.
— Co się stało?... Acha!... Pogoda!... Doskonale!...
— Słońce!... słońce!... — powtarzał radośnie. Zajrzał głęboko w jej oczy — czyste, szafirowe, zamglone jeszcze snem jak niebo poranne i zasypał pocałunkami świeże usta, białą szyję i aksamitne piersi.
— Skądże taka radość? I dlaczego ja mam być ofiarą na ołtarzu słońca!... — broniła się żartobliwie; wreszcie ucichła i poddała się mu.
Miała wielką ochotę chwilę jeszcze pospać, poleżeć, lecz Stefan już się ubrał i krzątał się koło komina... Więc wstała... Ciemne plamy zamigotały jej przed oczami, z rozdrażnieniem odepchnęła poduszkę.
— Jakże się spało? — zadał zwykłe krotochwilne pytanie.
Zwlekała z odpowiedzią i dopiero, gdy spostrzegła nabiegające na jego twarz zasępienie, rzekła:
— Spało się dobrze... Jestem jednak jakoś dziwnie osłabiona... Nie będziesz miał dziś ze mnie w polu pociechy...
Dostrzegł, iż ręce jej drżały, wciągając pończochy i zdjęty wyrzutem i litością pochylił się i przylgnął ustami do bladych jej kolan.
— Nie chodź... Wcale nie chodź!... Sam dam sobie radę!..
— O nie! na to się nie zgodzę...
— Dlaczego!...
— Bo nie!...
Uniósł brwi do góry i spojrzał na nią pytająco.
— Ach jakiś ty... niedomyślny... Dlatego, że poto przecież tu jestem, żeby... być z tobą, żeby... ci pomagać... że w ten sposób spychasz mię... Zrozum, że gdybym była istotnie... niezdrowa to co innego ale tak... I po tem co przed chwila zaszło...
Nie dokończyła i zanurzyła twarz i ręce w zimną wodę. Zmieszany Stefan stukał łyżeczką od herbaty o stół i czekał ze śniadaniem, aż się ona ubierze.
Suchy, gorący wiatr leciał z zachodu, kołysząc gwałtownie zboża, szeleszczące jak szkło. Niebo blade, błękitne z białawemi smugami wygięło się wysoko nad ziemią jak wydmuchnięta bańka mydlana. Resztki wilgotnych, wczorajszych chmur uciekały chyżo za widnokrąg, blednąc i łając po drodze. Srebrne ich puchy ledwie widniały z poza czarnych borów kołyszących się, jak morza. Nad niemi wysoko stało słońce, rzucając krótkie mocne cienie. Gorące podmuchy dusznego, pylnego powietrza nie orzeźwiały żeńców, nie osuszały potu oblewającego ich ciała. Przeciwnie: wyrywały i im z rąk garście wznoszonego w górę zboża, plątały je i, co chwila zmieniając siłę uderzeń, groziły wytrąceniem z równowagi chylącym się ku ziemi postaciom. Stefan musiał wciąż wojować o swój kapelusz, Zofia o swą tarmoszoną na wszystkie strony spódnicę. Gdy w południe wracali do jurty na obiad, była tak zmęczona, iż myślała, że nie dojdzie. Z niechęcią patrzała na Stefana, który szedł, pogwizdując, o pół kroku przed nią z błyszczącym sierpem na ramieniu, silny i rzeźki jak zawsze.
— Będzie tak z dziesięć dni a może i więcej!... Wytłucze zboże do reszty... Trzeba się spieszyć! Patrz, Zosiu, już babie lato! — dodał, chwytając przelatującą w powietrzu srebrną nić pajęczyny.
Nie odebrawszy odpowiedzi obrócił się; Zofia została daleko w tyle i ledwie się wlokła; młoda twarz jej postarzała nagle, zapadła się, wielkie sińce podkrążyły jej jasne oczy.
Podbiegł przestraszony.
— Co ci jest?
— Tak... nic!... Miłość, to Bóg wie co!... — odrzekła z goryczą. Oczy jej zaszły łzami.
— Przecież mówiłem ci, żebyś nie chodziła w pole!... — zauważył z niechęcią...
— Rozumie się, że nie pójdę!... Wrócę do siebie...
Po twarzy jego przemknęła szczera boleść.
— Jak chcesz!
W domu rzuciła się na ławę i przeleżała bez ruchu, gdy on zaprawiał mąką gotującą się od rana w garnku zupę, nastawiał imbryk na herbatę i nakrywał do stołu. W milczeniu spożyli strawę.
— Więc odejdziesz?... Może choć do wieczora zaczekasz?... Pomogę ci, odniosę pościel i rzeczy... Nie uradzisz sama...
Była wzruszona jego smutkiem i pokorą.
— I na pole nie pójdę i nie odejdę... Niech się stanie według woli pana!...
Oczy mu zabłysły.
— Nie żartuj tak!... Jesteś nieskończenie dobra, bądź zatem nieskończenie wspaniałomyślną!...
— A wiesz co mówi Zaratustra: jeźli kto rzuci na ciebie kamieniem, to nie rzucaj nań chlebem lecz... małym kamyczkiem!...
— Co znaczy mały kamyczek dla takiego jak ja niedźwiedzia... Cała wina moja polega na tem że go często nie zauważę...
— Niech się niedźwiedź uczy!... A tymczasem niech niedźwiedź nie gada tak dużo z powodu małego kamyczka i rusza w pole, gdyż wiatr wszystko zboże omłóci...
Było mu samemu źle. Było mu brak nieodstępnej i ukochanej towarzyszki i praca szła wolniej niż we dwoje. Karcił surowo swą niewstrzemięźliwość i obiecywał sobie solenną poprawę. Skoro jednak wrócił do domu wieczorem i spojrzał w wypoczętą, znowu odmłodniałą, znowu śliczną i wesołą twarz Zofii, zapomniał o postanowieniach. Gdy całował jej ręce i lice, znowu dawny płomień przewinął mu się po ustach i zamigotał w oczach.
— Myśmy też nie próżnowali, lecz jako prawowierna małżonka, zgotowaliśmy wieczerzę i wyreparowaliśmy panu naszemu odzież! Było tego moc... Jutro zacerujemy skarpetki...
— Widzisz, Zosiu, ty się śmiejesz! Tymczasem w starych obyczajach jest dużo praktycznego rozumu opartego na licznych doświadczeniach... Kobiety są słabsze od mężczyzn, stąd powstał podział pracy. W dodatku, gdybyś ty się zgodziła na stałe ze mną zamieszkać... wszystko inaczej by się ułożyło... Nie byłbym tak natrętny, tak chciwy ciebie, gdyż nie byłbym taki stęskniony i... taki niepewny!
— Dobrze, już dobrze!... Zobaczymy... Ale jutro ja chcę iść w pole... Niech pan o tem pamięta!... niech pan pamięta!!
Pogroziła mu palcem. Stefan uśmiechnął się cokolwiek... kwaskowato.
— Ha, cóż mam robić?! Biorę co się da! A więc.. Małżeństwo przyszłości... Hegemonia i inicyatywa kobiet pod wszystkimi względami... Wierzę wszakże, że nie pokrzywdzisz mnie i nie mam nic przeciwko temu...
— Judaszu! — śmiała się Zofia, — mówisz o krzywdzie jak pruski hakatysta... I podobne to do małżeństwa przyszłości jak pięść do nosa... Pamiętasz jakieś mię pouczał, że będzie to z czasem religią dwojga serc... tajemnicą wyłączną kochanków, wstydliwie ukrywaną przed wszystkimi i oszczędzaną przez cały świat... Że życie publiczne, stosunki towarzyskie, zabawy i same mieszkania będą zwolna przystosowane do pojęcia, iż miłość jest rzeczą należącą wyłącznie do dwojga i do nikogo więcej... Wszelka ostentacya zostanie z niej dyskretnie usunięta... A tutaj co: pusta, brudna jurta, do której włazi każdy przechodzień... Jakuci dawno już pewno o nas trąbią i policya posłała donos, że nie spełniamy »przepisanych prawem warunków«...
— Właśnie i należałoby uniknąć...
— Już wiem, już wiem!... Słyszałam. Nie obawiaj się: uznam praktyczną mądrość starych obyczajów, ugnę się przed wymogami policyi wszelkich rodzajów... Może nawet prędzej niż przypuszczasz... Nie naglij mię... Sama wiem...
— Człowiek jest ułomny; wbrew teoryom ze wstydem przyznaję się, że chciałbym zostać już twym mężem, zawładnąć tobą... Dotychczas czuję się zaledwie... narzeczonym.
— A przecież ja zostałam już... matką! — szepnęła cichutko.
Przysiadł koło niej i ogarnął ją szybko ramieniem.
— Dlaczego nie powiedziałaś?... Co za nieostrożność! Stąd pewnie ta słabość!?... Nie puszczę cię w pole.
— Ach, wcale nie to! Stało się to o wiele wcześniej. Milczałam, bo nie byłam pewna... Wieśniaczki pracują i wychodzi to na dobre i im i dziecięciu... Szczędź mię, ukochany, szczędź, ale... pod innymi względami!
Schowała zapłonioną twarz na jego piersiach.
— Rozumie się, że będę cię szczędził... Mów mi otwarcie, niech wiem... Jakże nisko mię cenisz! A cała moja wina, iż nie umiem się domyślać!.. Rzecz jednak postanowiona, że sprowadzasz się do mnie... Podajemy więc prośbę?
— Jeszcze troszkę... Jeszcze czas jakiś...
— Niedorzeczność!... Wprost tego... nie rozumiem!
Wypuścił ją z objęć i gniewny przechadzał się po jurcie, podczas gdy Zofia siedziała bez ruchu zgarbiona, z opuszczoną głową i zwieszonemi wzdłuż ciała rękami.
Niby zamieć ognista, niby fala słonecznego wodospadu leciał suchy, ostry upał, gnany wichurą. Wymiecione doszczętnie z chmur niebo prężyło wysoko swój wzdęty namiot z błyszczącego szafiru. Nad ziemią rozpalone powietrze wibrowało jak zgorzel niewidzialnego pożaru. Kamienie pałały jak tafle pieca, role i piaski rozsypywały się jak popiół. Żar nieznośny wsiąkał w krew ludzi i zwierząt, susząc ich i paląc na równi z roślinami. Żółkły i zwijały się końce i rąbki liści, trawy szeleściły twardym jesiennym szelestem. Kwiaty zwieszały powarzone kielichy. Zboża łamały się jak szkło, tracąc od lada potrącenia cenne, ciężkie kłosy.
Poczerniały na spiż twarze żeńców, namuliły się ich dłonie. Ciężar wiszącego nad nimi ognistego morza naciskał boleśnie pochylone ich karki, oddech truły im z dołu wyziewy kurzu i spalenizny.
Okoliczni mieszkańcy wszyscy bez wyjątku wylegli na pola i pracowali gorliwie, łowiąc uciekające z wiatrem spokój i przyszłą sytość zimową, zdrowie i wesele swoje i swych rodzin.
Stefana poprostu opętał szał pracy. Drapieżnie rozszerzone jego palce, jak szpony sępie zagłębiały się w gęstwinę zbóż, ściskały ją, podczas gdy w dole z chrzęstem błyskało zimne żelazo. Złote siklawy garści kłosów wzlatały co chwila nad jego głową i, zatoczywszy łuk, opadały łagodnie na bok podtrzymywane sierpem. Tuż, tuż za nim pospieszała Zofia. Lica im płonęły, przyśpieszony oddech targał wzdęte piersi, białe zęby ściskały się mocno, usta rozchylały jak płatki przy grzanych granatów, oczy błyszczały w upojeniu walki...
Gdy nad falującymi się jak płynna miedź łanami, stawali na chwilę wyprostowani obok siebie w przesłonecznionych, drgających od znoju błękitach, gdy wyciągali ku górze nabrzmiałe ramiona, wyglądali w tej spopielonej, suchej dolinie jak dwa jaskrawe, silne kwiaty ludzkie, dwa gorące wytryski krwi żywej, śmigające swobodnie ku górze...
Znowu byli piękni i podziwiali to w rzucanych na się przelotnych spojrzeniach. — Gdy wszakże późno wieczorem wracali do domu, po gorączce pracowitego dnia ogarniało ich tak wielkie znużenie, że przełknąwszy zaledwo wieczerzę, pogrążali się natychmiast w sen kamienny bez widziadeł i pragnień.
— Ale po żniwach wymawiam sobie... dożynki! Dzień świąt! Sen do południa.. Kąpiel w jeziorze... Wyprawa do lasu po jagody... Wieczorem... hulanka! Czy zgoda?!
— A więc... władza ziemi! — szepnęła Zofia.
— Potem... dokończymy sianokos... Zestożymy gotowe kopy... Ogrodzimy je... Ale to już praca o wiele lżejsza i nie tak spieszna... — ciągnął, puszczając mimo uszu uwagę Zofii.
— Potem kopanie kartofli... Potem. Muszę nająć jakuta, żeby mi drugi raz przeorał rolę... W tym roku planuję, że kupujemy na zimę krowę, żeby mały miał świeże mleko... A dopiero na przyszły rok kupimy konia i będziemy zupełnie niezależni od sąsiadów i w oraniu, i w zwożeniu, i w bronowaniu... Słyszysz, Zocha!... Będziemy bogaci!...
Słuchała zarumieniona i zmieszana wspomnieniem o dziecku.
— Owszem!... O ile... nie umrę! W dodatku to będzie w końcu zimy, na wiosnę... — dodała smutno, patrząc przed siebie w dal.
— Po co masz umrzeć?! Tysiące kobiet rodzi w stokroć gorszych warunkach i żyje... Rzadki w warstwach wieśniaczych wypadek... A ty niedługo staniesz się całkiem wiejską babą... Przejrzyj się w lustrze, jak ogorzałaś, jak wyrosły ci piersi i poszerzały biodra...
— Zginęła już bezpowrotnie lilijka! — powtórzyła pieszczotliwe przezwisko, nadawane jej często przez niego.
— Eh! Coś tam nie coś zostało jeszcze! — odparł obrzucając ją zakochanem spojrzeniem.
Zdarzyło się, iż w owe »dożynki« przyszła poczta, przyniosła listy, gazety i miesięczniki. Zofia chętnie zostałaby w domu, aby je choć pobieżnie przerzucić, lecz Stefan pociągnął ją do lasu.
— Doprawdy, Zosieczko, przyjdą długie, jesienne wieczory... będzie czas!... korzystajmy teraz z ciepła i pogody — dowodził.
Chłodna woda jeziora wróciła stężałym ich członkom giętkość a cień i woń lasu dobry humor ich duszom, przyćmionym maluchną niezgodą.
Wrócili z wyprawy wieczorem z śmiejącemi się oczyma, z ustami czarnemi od jagód, i z krobką brzozową, pełną poziomek i czernicy.
Dowiedzieli się od sąsiadów, że przewieziono dalej na północ znowu jakichś »nucza« i że ci »nucza« dopytywali się po drodze o nich.
— Widzisz widzisz — wyrzucała Stefanowi Zofia, pobladła ze wzruszenia.
— Co widzę? Nic nie widzę! Jacy nucza? Może kryminaliści? Chajlak nucza? — wypytywał się zwarzony Stefan jakutów.
— Ench!... Tak!... Prawda!... Chajlach-nucza ale... panowie!
— Nic się od tych durniów nie dowiemy... Chcesz, to jutro po drodze wstąpimy do Uprawy, aby się dowiedzieć! I odrazu podamy prośbę...
— Lepiej by pójść do Zerowicza, on napewno wie.
— Daleko zbaczać... Nie będziemy mieli czasu...
Nie odpowiedziała i zagłębiła się w gazety. Stefan poił herbatą sąsiadów i wywiadywał się o zbiory siana i urodzaje zboża.
— Dzięki Bogu są... mało-mało!... Nie takie jak twoje ale są! Susły dużo wyjadły...
— A widzicie!...
Wykładał im obszernie swoją teoryę powszechnej walki z susłami i płynące z tego korzyści...
— Ba, kiedy one z sąsiedniego pola przychodzą!...
— Dlatego wszyscy powinni to robić... Wtedy będzie dobrze, wtedy znikną...
— To nigdy nie nastąpi!... Ludzie nie są aniołami! Zadużo od nich wymagasz!... — krytykowali jego suślą utopię.
Pili herbatę, trzymając spodeczki grzecznie na trzech palcach i głośno gryźli cukier sami podobni do susłów.
U okna Zofia do późnego zmierzchu wertowała bibułę i nawet potem u kominka czytała dalej przy rażącym blasku ognia. Daremnie Stefan wzdychał i wołał na nią, żeby się rozbierała. Usnął nagle i nie czuł, kiedy legła koło niego... Obudził go jej płacz...
— Co ci jest?... Chora jesteś?...
— Ty nie masz wyobrażenia, co się tam dzieje! — Noc nieprzebrana, noc przemocy!... My tu wieczność spędzimy... życie całe!...
— Więc cóż, więc cóż!... Zawsze przecie będziemy razem!... — powtarzał bezmyślnie.
Pieścił ją, scałowywał łzy z wilgotnych policzków, z drżących długich rzęs, z rozchylonych chłodnych warg, aż uspokoiła się i ucichła wstrząsana krótkiem jeno dziecinnem chlipaniem. Trzymał rękę swą na bijącem jej sercu, okalał ramieniem jej śliczne toczone biodra ale przytulić się nie śmiał.
Kiedy myślała, że śpi wysunęła się nieznacznie z jego objęć i zarzuciła ręce pod głowę. Ale on nie spał i widział w zielonym rozbrzasku księżycowej nocy, bijącej w okno, że ona leży na wznak z szeroko otwartemi oczyma. Żal i niepokój ścisnął mu serce.
— Nie śpisz?
— Nie.
— Dlaczego?
— Nie wiem!
Ostrożnie położył dłoń na jej oczach. Były suche... Pogładził włosy.
— Śpij!... Nie bój się niczego!... Pamiętaj, że masz zawsze koło siebie człowieka, który gotów umrzeć za ciebie...
— Tak ale dziecka nie urodzi za mnie!... Zostać tu pogrzebaną w tej ziemi lodowej, tak daleko od swoich, od ojczyzny!...
— Znowu!
Nic nie odrzekła.
Poświata księżyca, jak wskazówka ogromnego zegaru, posuwała się z ukosa po ścianach i podłodze jurty. Nareszcie buchnęła wprost w okno zielonym, lodowym słupem. Leżeli pod nim bladzi i nieruchomi jak dwoje umarłych.
— Wiesz co, Zochno, popłyniem na wyspę!... Nie uśniemy już pewnie!...
— Czy zaraz?
— Cóż takiego? Dziwi cię to? Przecież widno! Wczoraj jeszcze wszystko przygotowałem do drogi... Na rzece będzie ślicznie!
Zgodziła się i po wypiciu koniecznej tutaj przed każdą wyprawą herbaty, poszli ku rzece przez trupio bielejące rżyska, koło mędli snopów przysiadłych jak śpiące kuropatwy, koło utkanych z światła i cienia czarno-srebrnych gajów modrzewiowych. Utonęli w mrocznych zaroślach wikliny, w których tylko w górze w przecięciu nad dróżką lśniła się cienka nitka fosforycznego światła miesięcznego. Owiał ich surowy chłód wielkiego zbiornika wody i za chwilę stanęli na brzegu mlecznych tumanów zakrywających rzekę. Stefan znikł. Zofia usiadła na wałku pościeli i przysłuchiwała się trwożnie łomotaniu jego kroków, które huczncm echem potoczyło się po wybrzeżu, pluskom i szmerom nurtów, to zbliżającym się, to cichnącym. Wydawało się jej, że samotna śpi nad przepaścią. W górze nad nią płynie poświata i rzadkie gwiazdy migocą na zielonawem niebie. Wokoło omyka ją mur cichych, czarnych zarośli...
Nagle tuż przed nią w mglistym przelocie pojawiła się wysoka czarna postać.
— To ty, Stef? — spytała ze drżeniem.
— Ja. Siadaj!... Łódka gotowa.
— Co za mgła?... Czy aby nie zabłądzimy?
Rozśmiał się.
— Niema obawy. Z zawiązanemi trafiłbym oczyma. Zresztą dalej, gdzie będzie szerzej, wypłynie księżyc!...
Pomknęli, kołysząc się wśród mgieł. Zofia siedziała na przedzie zwrócona twarzą do dzióba łódki. Z tyłu za nią pluskały niewidzialne wiosła, wyrzucając z mlecznych zwierciadeł srebrne iskry, gwiazdy i bryzgi, żłobiąc bruzdy, wiry i kręgi... Miała wrażenie, że płynie pod wodą w mlecznem naczyniu szklanem, że to szeleszczą i bulkoczą pod dziobem statku roztrącone głębokie, mgliste tonie... Wokoło zwieszały się chybotliwe wodorosty, w dali czerniały głębokie, podwodne skały i mielizny...
Nagle wypłynęli na szerokie jasne przestworze... Przyduszone podmuchem wietrzyka tumany słały się tu cienko, nisko nad samem zwierciadłem wody, toczyły się po niem i wraz z niem mieszając swe wiry i loki ze lśniącymi skrętami odmętów. Ciemne nasiąkłe oparami brzegi uciekały chyżo w dal, bladły i zapadały się w wyrastające coraz wyżej gwiezdne niebo. Środkiem szemrzących wód łuszczył się potężny słup księżycowego odbicia i ginął w nieskończoności...
Płynęli wprost tym srebrnym gościńcem. Stefan wiosło położył i czas jakiś niósł ich prąd swobodnie, zawracając nieznacznie czółenko...
Już dniało, już popielaty pobrzask zdmuchiwał z wód i mgieł blask miesięczny; siwiały cienie, bladła czarnota urwistych brzegów i kępisk wiklinowych; długie, twarde jednolite plamy ostrowi rozpękły, porzeźbiły je miękko zatoczki i wyskoki przylądków. Wędrowcy znaleźli się niepostrzeżenie w niebezpiecznych łotokach prądowin... Zmielała odnoga głucho szemrała. Olbrzymi pomost drzew obdartych z liści i kory bielał jak długi stos kości... Ominęli go ostrożnie płynąc ilastą mielizną...
Gdy weszli na swą wyspę blask różowił już wodę i niebo, dalekie chmury nasiąkały złotem... Kopice siana, zmalałe i poczerniałe, drzemały pod szklaną siatką rosy...
Wojłok wyschłych, wyległych traw kołtunił się na niekosach a na pokosach zieleniły się jaskrawe otawy...
Ale nie miały już tyle kwiecia, co trawy dziewicze, i rosa na nich nie grała brylantowymi ogniami.
Nastała sucha, pogodna jesień, pozłacana na ziemi, srebrno-błękitna w niebiosach.
Zofia przeniosła się ostatecznie do Stefana. Z żalem zwinęła mieszkanie, ale... trzeba było zaoszczędzić trochę grosza na przyjęcie »nowego obywatela«. Siedziała w domu i szyła dlań maluchną wyprawę, gdy drzwi skrzypnęły i wszedł niespodziewanie Zerowicz.
— A, to pan?! — zawołała radośnie i, rumieniąc się, zgarnęła do pudełka pocięte płócienka. — Co pana tak długo widać nie było?... Stefana niema, on w lesie rąbie sągi... Niedługo przyjdzie... Niech pan siada...
Zerowicz stał pośrodku jurty, jakby wahał się, czy przyjąć zaproszenie. W ręku trzymał paczkę starych gazet.
— Nie byłem... Nie wiedziałem... gdzie pani szukać!... — bąknął wreszcie.
— Tu mieszkam teraz, tu! — dodała, rumieniąc się coraz mocniej.
— Zdaje się, że mię z tego ułusu wyrzucą, więc przyszedłem... odnoszę...
— Za cóż to wyrzucić mają?
— Za to, żem przyjął na noc przejezdnych towarzyszy...
— Ach, jakże żałowaliśmy, że niewidzieliśmy ich! Kto to był, skąd i co opowiadali?... Niech pan siada... Bardzo proszę... Tymczasem nastawię imbryk!...
Zerowicz usiadł wreszcie i zaczął szczegółowo opowiadać o przejezdnych. W tej opowieści oraz płynących zeń filozoficznych uwag utonęła całkowicie króciuchna wzmianka o jego własnym losie. Dopiero, gdy późno wieczorem wszedł do izby znużony, przesiąknięty zapachem żywicy Stefan, Zofia powiedziała mu ze wzruszeniem:
— Wiesz — Zerowicza wysyłają!
— No, jeszcze nie wysyłają, ale się pewnie na temskończy... Wzywano mię dopiero na śledztwo...
— Za cóż to?
Musiał powtórzyć całą opowieść o przejezdnych i swoją w dodatku sprawę.
Stefan słuchał jej z widocznym niepokojem, jego obrzękła od wiatru, czerwona twarz cokolwiek pobladła.
— Co oni sobie myślą?... Tego za wiele!
— Nic wielkiego!... Rzecz najzwyklejsza... Czepiają się wszystkiego... Im ciszej zachowujemy się, tym błahszych chwytają się powodów... Nic zresztą nie mam osobiście przeciw wyjazdowi dalej na północ... Tam choć razem w kilkunastu mieszkać będziemy... Tu straszna pustka... zupełne osamotnienie... Przebrała się i dla mnie miara. Mam tego dość...
Zatrzymał się, jakby czekając na zapytanie, a nie otrzymawszy go, ciągnął dalej tym samym zmęczonym głosem:
— Osobnik, jak wszystko żyjące, składa się z dwóch części, które odpowiadają sobie i oddziaływują na siebie, jak wewnętrzna i zewnętrzna strona tej samej krzywizny... Jeżeli z którejkolwiek strony równowaga jest naruszona, ciągłość linii rwie się i pęka... Widocznie, że naruszyłem tę równowagę, gdyż czuję dziwne w sobie rozdwojenie... Boję się samotności, którą przedtem tak lubiłem... — zakończył z goryczą.
— Niech pan częściej do nas zagląda!...
— Tak!... Bardzo prosimy, przychodźcie!... — powtórzył Stefan...
— Cokolwiek za daleko!
— Lecz dziś... zanocuje pan przecie!
— O, nie! Nocą iść najprzyjemniej, chłodno i cicho!... — bronił się słabo.
Gdy wszakże Zofia nastawała, zgodził się i wstydliwie rozejrzał po jurcie.
— Położycie się razem ze Stefanem na ziemi!
— Aha! Owszem, owszem!...
Po kolacyi Stefan siedział osowiały i nie wtrącał się do rozmowy. Te niezliczone uderzenia siekiery, jakie zadawał drzewom w lesie, biły weń teraz, przywalały go ciężary dźwiganych brewion i przetaczanych pni... Słyszał głucho, jakby z dna głębokiej wody, cichy głos Zerowicza:
...Materyalizm już nie jest w stanie wytłumaczyć całego obszaru poznanych zjawisk... Wiedza szuka innej hypotezy.. Mechaniczna teorya wrażeń nie wystarcza... Gdyż co to są właściwie wrażenia wzrokowe i dotykowe? Są one, według tej teoryi, ruchami drobin mózgowych... Czyli, że wrażenie ruchu jest ruchem, a ruch jest wrażeniem ruchu... Reductio ad absurdum!...
— W każdym razie to potężna teorya, która dotychczas daje największe uogólnienie wszechświata, pozwala ujmować większość zjawisk w matematyczną nieledwie formułę... — broniła Zofia swych wierzeń.
— Nie wystarcza, nie wystarcza... Musimy przyznać po części racyę dawnym psychologom, że między światem materyalnym a myśleniem pozostaje nieprzebyta przepaść... W tem cała męka...
— Zajął byś się jaką pracą... gospodarstwem! — wmieszał się szorstko Stefan, budząc się z wielkim wysiłkiem.
— Nie mam najmniejszego powołania!... — uśmiechnął się krzywo Zerowicz.
— Upewniam was, że wasza krzywizna wyprostowałaby się znakomicie... Ja naprzykład nie suszę sobie głowy i nie rozpaczam ani z powodu błędów materyalizmu, ani cnót idealizmu... Ideałem dla mnie obecnie jest krowa i koń i dążę ku nim drogą prostą, jak strzała... przez wysiłek woli! — dodał ironicznie. — Dlatego obecnie proponuję iść spać!...
— A co dalej?...
— Jakto, dalej?... Jutro? Do roboty!...
— Ach, nie to!... W rezultacie?...
— Wrócę do kraju zdrów, z żoną i dzieckiem...
— Może też nastąpi hypertrofia w odwrotnym kierunku...
Stefan ziewnął.
— Na to nie pozwolą... nasi ciemięzcy! Zbyt zresztą wierzę w człowieka, abym się oń tak wciąż obawiał!
— Szczęśliwiec!... — mruknął Zerowicz, nie dokończył i głowę odwrócił. Stefan słał na podłodze skóry; Zofia zaciągała nad swojem łóżkiem zasłonę.
Nie lubiła podobnych utarczek.
Nie miała tej pewności i wiary co Stefan, nie umiała »nie myśleć« o rzeczach niedościgłych, sprawach niepraktycznych, pytaniach nierozwiązalnych, zbędnych...
Przeciwnie, kiedy zostawała samą, oblegały ją nieraz wątpliwości, ogarniała chęć dociekań do gruntu, do podstaw, aby umocnić nagabywaną powątpiewaniem, chwiejącą się duszę...
Szczególnie teraz zagadka bytu nabrała dlań nowego, ostrego uroku, gdy drgające w jej łonie nowe życie budziło w niej i strach i tkliwość...
Stefan wracał zwykle do domu tak strasznie zmęczony, że patrząc nań traciła chęć do rozmów, ogarnięta jedynie pragnieniem ulżenia mu i wyrzutami sumienia, że jest poniekąd przyczyną tego stanu. Spełniała pilnie wszystkie domowe roboty, prała bieliznę, reparowała odzież, gotowała strawę, a mimo to wydawało się jej, że próżnuje, że to jest nic w porównaniu z wysiłkiem, jaki z dnia na dzień ponosił w polu i lesie Stefan.
— Mój ty biedaku! — mówiła, gdy zakurzony i mokry od potu siadał ciężko na ławie.
— Nie żałuj mnie! Jestem szczęśliwy!... — mówił Stefan, patrząc na nią z głębokiem przywiązaniem.
— A ty? — pytał z niechcenia.
— Ach, gdybyś tylko więcej siedział w domu!
— Niepodobna!
Tu wyliczał jej cały szereg niezbędnych, gospodarczych robót i krótkie ich terminy.
— Chyba wieczorami w zimie, gdyż we dnie trzeba będzie jeździć do młyna, zwozić drzewo, siano, wreszcie odstawiać do miasta mąkę na sprzedaż.
Słuchała ze spuszczoną głową. On nie widział jej zasmuconej twarzy i snuł dalej swe gospodarcze plany. Mówił o koniecznem zwiększeniu zasiewów, o zamierzonym na przyszły rok karczunku przyległego do jego pól modrzewiowego gaiku, o budowie chlewu dla bydła...
— Wszystko ściśle się z sobą wiąże. Jeden koń, to za mało, gdyż w jednego nie podobna orać. Będziemy musieli dokupić drugiego, co wymaga znowu zwiększenia pokosów... W każdej kulturze obszar samodzielnego gospodarstwa przedstawia pewną objektywną wielkość. Tutaj można prowadzić tylko intensywną gospodarkę, która opłaca się dopiero przy dwunastu morgach zasiewu...
— Sam nie podołasz!
— Najmę. Wszystko obliczyłem. Krowę kupimy na wiosnę, a teraz kupimy konia. Dzięki urodzajowi tegorocznemu i udatnemu zbiorowi, będziemy mogli sprzedać...
Następowały długie i drobiazgowe obliczenia.
— A więc marzenia o życiu wyłącznie z własnej pracy?... — pytała cichutko.
— Cóżem ja temu winien?! Nie ja stworzyłem warunki, w których bez najemnika obejść się nie można. Przecież pracuję, ile mogę, spożywamy zaś nie więcej, niż najbiedniejszy chłop...
— No, trochę więcej!... — westchnęła. — Przyznaj, że gdybyś się nie ożenił, w głowie by ci nie postały wszelkie te gospodarcze projekty...
— Nie wiem. Ale zawsze znalazłbym sobie jakieś zajęcie. Nie wyobrażam sobie wprost życia bez pozytywnej pracy...
— Możebyś zajął się pracą... naukową?
— Wątpię. Ale wówczas tembardziej żyłbym na cudzy koszt...
— Ale dawałbyś w zamian cokolwiek!...
— Wielkie pytanie!... A teraz czyż nie daję? Czyż nie zostaną po mnie karczunki, pola uprawne, budynki?... Czy do miasta nie dostarczę wyrwanego ziemi pożywienia ludzkiego?...
— Z pożywienia tego skorzystają przedewszystkiem urzędnicy, policya, kupcy... Warstwy wcale nie potrzebne okolicznym mieszkańcom... Co zaś do pól, to po naszym wyjeździe wszystko to zdziczeje, zmurszeje, jak te porzucone gospodarstwa dawnych wygnańców na drodze do miasta... Rolnictwo w wielkich rozmiarach tutaj szkodzi pasterstwu, jak to słusznie dowodzą jakuci... Ono nie powinno być wprowadzane nagle, gwałtownie, lecz musi rozwinąć się stopniowo z zaczątków, jakie są w tubylczem rolnictwie... Sam mię tego uczyłeś niegdyś...
— Większe osady grają rolę wzorowych gospodarstw i dostarczają nasion...
— Zmielonych na mąkę?
— Ach, daj mi pokój... Wieczna filozofia!... Będziesz miała dziecko i myśl o tem...
— Właśnie dlatego, że będę miała dziecko, to myślę o tem... — odpowiedziała z rozdrażnieniem.
Każda dłuższa rozmowa kończyła się podobną sprzeczką, po której małżonkowie rozstawali się zachmurzeni, albo następowały czułe przeprosiny.
— Wszystko przeze mnie... Wiem o tem i to mię boli! Daruj ukochany!... — mówiła przymilając się. — Ty potrzebujesz tak mało, tak jesteś niewymagający, że nie pomyślałbyś o niczem, gdyby nie ja...
— I nie... nasze dziecko!... Mylisz się, jednak... Chciałbym tu przyuczyć się do pracy na roli, aby po powrocie osiąść wśród ludu jak prosty chłop...
Roztaczał przed nią cały olbrzymi plan polityczno-kulturalnej działalności, przetwarzającej w następstwie społeczeństwo od dołu do góry.
Słuchała go bez zajęcia, gdyż z głębi jej umysłu wpływały niejasne protesty i poprawki, które wyraźnie formułowały się wtedy dopiero, gdy zostawała sama.
— Dziecko... a następnie... znowu dziecko... potem... trzecie, czwarte... — rozmyślała, wspominając prócz tego jego uparty na jej macierzyństwo nacisk. Widziała cały łańcuch żywych ciał, rąk, oczu kochanych błagalnie w nią utkwionych i przykuwających coraz mocniej do taczki gnębiącej, pracy bezmyślnej... Dzieci te wyrosną z kolei na mężczyzn i kobiety, aby czynić to samo...
— Po co?
Fatalne pytanie, które odpędzała od siebie, ale które wciąż wracało, wypełzało z ciemnych kątów jurty, z ciszy jej osamotnienia...
Rada więc była niezmiernie, gdy znowu zaczął do nich zaglądać Zerowicz.
Jego dobrotliwy mistycyzm, rozwlekłe, pełne tajemniczych napomknień rozumowania, poszukiwanie wszędzie woli, celowości, sensu... uspokajały ją, łagodziły pożerające uczucie czczości.
Podczas gdy palce Zofii robiły chyże ściegi na łatanej odzieży, albo obierały kartofle, albo zagniatały kluski lub szorowały garnki... Zerowicz cichym głosem wykładał jej nową jaką, wylęgłą na świecie teoryę, czytał ciekawy artykuł lub urywek własnej pracy...
Była mu wdzięczną, choć jednocześnie męczyły ją wyrzuty sumienia.
— Jakże żałuję, że Stefan tego nie słyszy!... Niech pan zostanie na noc!... Pogawędzicie!...
Lecz Zerowicza nie bardzo nęciły te perspektywy; chmurzył się jakoś i posępniał w obecności Stefana. Z jego przybyciem znikała z rozmowy filozofia i wieczór wypełniały gawędy gospodarskie, opowiadania rozmaitych przygód i anegdotek lub w najlepszym razie setne powtarzanie zgrzybiałych prawd.
— Żadnej w tem nie widzę trudności! To dawno załatwione! — przecinał Stefan próbę wszelkiej dyskusyi i podawał cytatę którego z »mistrzów« myśli.
W głowie Mirskiego, niby w wielkiej gospodarczej szufladzie, wszystko było ułożone w doborowym porządku i opatrzone odpowiednim napisem.
Zofia nie mogła nie zauważyć szablonu jego zawsze tych samych odpowiedzi i przykro dziwiła ją niezwykła ustępliwość, prawie trwożliwość uwag Zerowicza. Puszczał mimo uszu najbrutalniejsze zdania Stefana i raz tylko wybuchnął.
— Zdawaćby się mogło, że nie my czerpiemy nasze wiadomości z życia, lecz przeciwnie, ono uzyskuje zezwolenie na swój rozwój od... teoryi pana!
— Wcale nie, ja tylko objaśniam je naukowo... a pan nie... Pan jest metafizykiem!
— Nie straszą mię wcale żadne wyzwiska, choć myślę, że pan jest stokroć większym ode mnie metafizykiem.
— Jakto?
— A tak, gdyż sprowadza pan wszystko do jednej przyczyny przyczyn, a czy ją pan nazywa Bogiem, materyą, koniecznością dziejową, czy czem innm, to właściwie nie ma znaczenia...
— Wcale nie. Moje przyczyny są naturalne...
— Co to jest... przyczyna naturalna?
— Naturalna?... No tak!... Rzecz prosta jest to przyczyna rzeczywista, dla wszystkich zrozumiała — odpowiedział Stefan z wymuszonym spokojem.
Zaczął się spór dziki, dziwny, zupełnie jałowy dwóch nie rozumiejących się wcale ludzi, który znużył i doprowadził do migreny Zofię. Daremnie próbowała ich pogodzić. Zerowicz wprawdzie umilkł, lecz Stefan w dalszym ciągu dowodził i hałasował, chodząc po jurcie.
— Nonsens!... Głupstwo!... Drobnomieszczańska mgła, dawno rozwiana przez naukę i wielkich myślicieli...
Zerowicz chwycił czapkę, paltot i wyszedł, pomimo, że na dworze była ciemna noc i prószył śnieg.
— Idź, zawróć go!
Stefan wyskoczył...
— Hej! Hej!... Zerowicz! wracaj!... Co za głupstwo!?...
Lecz dziwak przepadł bez śladu.
— Jesteś w sporach niemożliwy: brutalizujesz a nie umiesz dowieść słuszności swoich poglądów! — rzekła Zofia. — Cóż teraz?! Obraził się!...
— Niech nie gada głupstw!...
— Mój kochany, kto ich nie gada!
— Cóż, nie był? — pytał codzień Stefan, wchodząc wieczorem do jurty.
— Nie był! — odpowiadała sucho Zofia i podawała wieczerzę. W milczeniu spożywali ją zwykle, gdyż wydawało się im czas jakiś po owych sporach, że wszystko sobie już powiedzieli, że bez wymiany zdań wiedzą, co każde z nich myśli. Nowych zaś zdarzeń zachodziło w ich życiu tak mało. Zofia próbowała czytywać głośno, ale wywoływało to albo niezwykłe u Stefana ziewanie, albo tak ostrą krytykę, że unikając sprzeczek, wolała prób zaniechać. Czytywała sama, przeważnie w jego nieobecności, nieledwie ukradkiem. Gdy wchodził, mimowoli odkładała książkę.
— Dlaczego to czynisz? Czytaj sobie!... Choć wobec dramatu, jaki się w życiu odbywa, wszystkie te opowiadania, artykuły i pisaniny wydają mi się drażniącą, szalbierską zabawą!... Droga jasno i dawno wytknięta... Rzecz w tem, czy dojrzały warunki? I cały dramat tkwi w tem, że one nie dojrzały... Musimy poczekać... — wzdychał i powtarzał w kółko to samo. — Ale czytaj sobie, jeżeli masz ochotę!... Czytaj, owszem!
Zofia jednak stale odkładała książkę, gdyż rozumiała, że po całodziennej pracy miał i Stefan chętkę pogawędzić. Dziwiła się, że sama tak trudno znajduje odpowiedni temat, a jeszcze bardziej, że tak lichym współbiesiadnikiem okazywał się ten Stefan, który niegdyś wydawał się jej skarbnicą życia, myśli głębokich, uwag trafnych i interesujących opowieści...
— Zmienił się!... Ogromnie się zmienił!... — powtarzała sobie i przypisywała zmianę przeciążeniu pracą, trosce o przyszłość, o wspólny dobrobyt.
— Wszystko przeze mnie!
Ale on nie zmienił się, jeno wyczerpał, jak wyczerpuje się źródło, zasilane słabym dopływem, jak schnie i wyniszcza się słabo odżywiane drzewo, jak więdnie i marnieje wszelka odcięta od całości cząstka. Nadomiar wspólne pożycie zmniejszyło ogromnie ich podwójne dawniej koło zetknięcia się z przyrodą i otoczeniem. Odbierali te same wrażenia, spotykały ich te same wypadki i w głowach ich rodziły się mimowoli te same myśli... A wymiana tych samych myśli ma urok tylko do pewnego stopnia. Zofia widziała to, rozumiała wybornie i, rozmyślając nieraz o Stefanie, szeptała:
— Biedny!
— Zawziął się!... Ha, cóż robić! — mruczał Stefan, dowiedziawszy się znowu, że Zerowizz nie był. Nie pojawiał się już dziesiąty dzień. W długie jesienne wieczory brak jego wizyt i rozmów dawał im się czuć szczególnie dotkliwie.
— A może pójdziemy doń w niedzielę? — spytała ostrożnie Zofia.
— Znowu będziesz zmęczona!...
Zofia zapłoniła się.
Niedziela była nietylko dniem jego wypoczynku, lecz także jego dniem małżeńskim.
— Nawet wypadałoby, gdyż myśmy go obrazili!... — przekładała wszakże uparcie.
— Nie myśmy go obrazili, lecz on sam się obraził! Wołałem go przecie... Napewno słyszał!
— Czy warto zwracać uwagę na takie drobnostki?... Mają go wysłać niedługo, może go już wysłali!...
— Co to, to nie! Zaraz by mi dali o tem znać jakuci! Ale jeśli chcesz koniecznie, to pójdziemy...
Dzień dla przechadzki wydarzył się przedziwny. Gdy wyruszyli rano, szron bielił jeszcze stężałe drogi i cienka powłoka perłowych lodów połyskiwała w różowym świcie na jeziorkach i kałużach. Rude, oskubane przez wiatry lasy kudliły się nieruchomo w błękitnej oddali, wśród nich tu i owdzie strzelały ostro i twardo czarne wieżyce i zamczyska gajów świerkowych; wiły się jak złote płomienie opierzchłe brzozy, osiki i olszyny; czerwieniły, ścieląc się nisko, krze głogów i cierniska.
Zerowicz mieszkał dość daleko w lesie, w małej, zupełnie osamotnionej jurteczce. Ryła to prawdziwa nora, pusta, brudna, zaniedbana, zlekka ledwie skraszona obecnością kilku książek, paczki papieru i kałamarza.
Gospodarza nie zastali w domu.
— Dziwna rzecz! Niema go, a imbryk pełen gorącej herbaty! — zauważył Stefan po dłuższem oczekiwaniu.
Bystry wzrok Zofii dostrzegł jeszcze parę szczegółów, o których nie powiedziała, ale które kazały przypuszczać szybkie wyjście oraz zapowiadały rzekomo rychły powrót Zerowicza. On jednak nie wracał. Wypili herbatę i zjedli placuszek, który znaleźli na półce, poczem Stefan napisał krótki liścik, a Zofia dopisała słów kilka.
Odchodząc, miała wrażenie, że Zerowicz jest w pobliżu, że śledzi ich z ukrycia, ale nie dostrzegła nic w porzedziałej przylegającej tajdze, coby mogło jej podejrzenia potwierdzić. Miała słabą nadzieję, że spotkają go na drodze.
Zawiodła się i rozżalona, wyczerpana długą wędrówką po nierównych leśnych wertepach, wlokła się za mężem niezgrabnym krokiem zmęczonych kobiet.
Stefan szedł przodem z dubeltówką na plecach i gwizdał.
— Może lepiej, żeśmy go nie zastali. Zwyczajom stało się zadość, a on jak sobie chce!... Pomyśli jeszcze, że go tak bardzo potrzebujemy...
— Niepodobna zasklepić się wyłącznie w swoich interesach...
— Cóż począć: wyżej uszu nikt nie skoczy... Skazani jesteśmy na takie zasklepienie się... To fakt... Umiejmy więc choć z tego wyciągnąć korzyści!...
Długo prawił na temat »logiki faktów« i »fatalnej konieczności podporządkowania uczuć i marzeń realnej rzeczywistości«. Słyszała to już Zofia tysiące razy i jednostajność jego rozumowań nużyła ją bardziej, niż korzenie i wyboje drożyny. Była więc rada, gdy, przechodząc mimo jeziora, rzekł:
— Idź, Zosiu, do domu, a ja skręcę tu na chwilkę... Może co ustrzelę... Dawno nie jedliśmy mięsa!...
Jednocześnie było jej przykro, że się już przed nią nie kryje z zamiłowaniem do »zabójstw«. Tak nazywała polowanie. Spojrzała na szafirową toń, przeświecającą przez zrzedniałe, przepalone igliwo jesienne, na chmary ptactwa, które wzbiły się nagle w pobliżu z głuchym łomotem. Gdy padł strzał, drgnęła zlekka i poszła zwolna ku domowi.
W jurcie zastała... Zerowicza. Siedział przy stole i przeglądał miesięcznik.
— Ach, to pan?! A my właśnie wracamy od pana!...
Patrzał jej chwilkę wprost w oczy, nie mrugając, poczem niespodzianie wstał, pocałował ja w rękę i zrobił ruch do wyjścia.
— Idzie pan? A to co nowego?!...
— Muszę!...
— Ale co znowu!... Nie puszczę!... Stefan zawróci pana z drogi!...
— A gdzie pozostał?...
— Na błocie, poluje...
— Poczekam jeszcze kwadransik!
— Cóż to!?... odwet?... A może... kto czeka?
Rozśmiała się. Po twarzy Zerowicza przeszedł blady kurcz.
— Nie, bez żartów, cóż to za pilny interes?
— Każdy ma swój los, przed którym daremnie ucieka!... — szepnął tajemniczo.
Istotnie wychudłe jego ciało z małą główką miało w sobie coś ze zgonionego charta. Zofia obrzuciła go wesołem spojrzeniem...
— Co znowu?... Los zawsze należy spotykać mężnie i... godzić się z nim filozoficznie! — dodała tonem Stefana.
— O ile kto może i o ile los jego tkwi nie w nim, lecz poza nim!...
— Doprawdy, niech pan siada!... Pofilozofujemy dzisiaj... Stefan będzie grzeczny, już ja mu zmyłam głowę!...
— Nie, nie!... Żadną miarą!...
Trząsł głową i kapelusz trzymał przy piersiach, jakby się chciał nim odgrodzić.
— Pani lubi... wiersze? — spytał nagle.
— Jak jakie!
Zawahał się, poczem rękę stanowczo wyciągnął:
— Do widzenia!
— Nie! Ani myślę!... Nie żegnam się!...
— Przyjdę... kiedyindziej!...
Na ścieżce, daleko, zastukały kroki. Nadstawił ucha, ukłonił się i wybiegł.
Zofia słyszała, jak spotkał się ze Stefanem, jak mu krótko i stanowczo odpowiadał na energiczne zapraszania, przerywane hucznymi okrzykami:
— Głupstwo, towarzyszu!... Pluńcie!... Przecież nie macie nic do roboty!...
Po chwili wszedł Stefan do jurty sam i położył na ławce parę upolowanych kaczek.
— A to dziwak! Cóżeś mu powiedziała?
— Nic mu nie powiedziałam, prosiłam, żeby został...
— No, ale w każdym razie widać, że się nie obraził... A co, czy nie mówiłem? Daremnie tylko wlekliśmy się tyli szmat drogi!...
Dla Zofii jednak pozostało zagadką, czy Zerowicz był w domu w czasie ich wizyty, czy nie? Wracali tak powoli, że mógł ich wyprzedzić bocznemi ścieżkami, a patrzał na nią tak dziwnie...
Postanowiła sobie sprawę tę wyjaśnić.
Nierychło miała do tego sposobność, gdyż okrutne zawieje przerwały na jakiś czas wszelką komunikacyę ze światem.
Szare chmury, już od kilku dni kotłujące się nad doliną, opuściły się tak nisko, iż między niemi a ziemią została zaledwie wązka biaława szpara, po której gwizdał przeciągle wiatr, strząsając z drzew resztki listopadu. W nocy posypał się śnieg, ubielił lasy i góry, wyrównał jeziora i bagna, zamiótł drogi...
W prowadzących do jurty opłotkach wyrosły wkrótce takie zaspy, że Stefan dzień cały łopatą przebijał w nich przejście.
— Ośm miesięcy... ośm miesięcy!... — powtarzała z przerażeniem Zofia, patrząc na wydmy, dymiące się dokoła, na białe zwoje śnieżycy, przewalające się potwornymi kłębami.
Wydało jej się, że sypią dla niej wielki grób lodowy. Podziwiała męstwo, z jakiem Stefan, z małym zresztą skutkiem, walczył z zawieruchą.
— Zupełnie odcięci!... Bez kropli mleka, bez pomocy!... — szepnęła rozpaczliwie, gdy wieczorem wszedł Stefan do izby i zaczął zrzucać stwardniałą, chrzęszczącą odzież, przesiąkniętą śniegiem jak solą.
— Oho, tak źle nie będzie!... Wichura ustanie, droga wyrówna się... Jeżeli nie można będzie przebić się przez opłotki, to rozgrodzę płot i pojedziemy polem... Owszem, obfity śnieg wróży dobrą zimę... Drwa, siano wozić łatwo... Dla zasiewów też dobrze!... Role podorane nie wyschną!... Ale ładniebyśmy wyglądali, gdybyś nie przeniosła się do mnie i gdybym, wbrew twym radom, nie był kupił konia!
— Nie wiem, jak to będzie z wypłatą?!
— Koń zawsze się opłaci, zobaczysz!
— Zaharujesz się.
Roześmiał się z zadowoleniem.
— Nic mi się nie stanie!
Niespodzianie, gdy już siedli do wieczerzy, wszedł Zerowicz.
— Co się stało?! — krzyknął, zrywając się z miejsca, Stefan.
Zofia pobladła jak płótno.
Zerowicz, obrosły śniegiem i lodem od stóp do głowy, jak posąg zimy, stał przed kominem z nieokreślonym uśmiechem na ustach.
— Nic!... Tęsknota!...
— Szaleństwo!... Zamiast do nas mogłeś łatwo trafić na tamten świat!
— Niech pan zrzuci ubranie i osuszy się u komina... Niech pan się przebierze!... Oto pimy Stefana!... Nie patrzę, nie patrzę! — mówiła Zofia, popychając go zlekka do ognia.
— W lesie wiatr słaby... Nigdy nie przypuszczałem!... Dopiero wśród pól opadła mię i owionęła... purga!...
— Całe szczęście, żeś trafił!...
— Kto wie!... — szepnął Zerowicz.
— Co?... Co mówisz?... — spytał Stefan.
Ale Zerowicz nie odpowiedział, zajęty przebieraniem się.
Przyjście to rozgrzało ich i pojednało. Obsiedli stół i gawędzili przyjaźnie, popijając herbatę przy świetle migającej świecy. Zerowicz z humorem opowiadał o swych gospodarczych niepowodzeniach.
— Zamówiłem u sąsiada mleko. Miał codzień dostarczać miarkę. Pieniądze, rozumie się, wziął z góry. Raz, drugi, trzeci przyniósł, choć niecałą miarkę. Ale potem nie pokazywał się wcale. Poszedłem doń. Jurta pusta. Wywędrował na sianokos. Niedawno wrócił. Żądam, aby choć teraz obiecane mleko przynosił. Odmawia. »Niema: krowy cielne!« »Więc oddajcie pieniądze!...« »Skąd je weźmiemy... Dawnośmy przejedli!... Znowu chcieliśmy prosić u ciebie, bogatego, dobrego cudzoziemca... Jesteśmy bardzo biedni!...« Istotnie, bieda aż piszczy! Co miałem robić! Dałem... A w nocy ta bieda wykopała mi wszystkie kartofle...
— I cóż? — spytał Stefan.
— A nic! Przecież nie będę się z nimi prawował o wór ziemniaków... Gdyby to nie był prosty wór, lecz »zasada«, to możebym przezwyciężył lenistwo i sprzedał jakuta w niewolę temu samemu księciu sądowym wyrokiem... Ale to przecie nie »zasada«... Byle przetrwać... Każdy po swojemu!...
Zofia spojrzała na Stefana. Milczał, zły.
— Skończyło się na tem, że wszystko biorę za gotówkę u księcia... Ten korzysta z okoliczności i drze niemiłosiernie... Nawet mój nieskończenie rozciągliwy budżet piszczy...
— Jakże się to skończy?
— Jakkolwiek. Wszystko mija, zmienia się, płynie, jest w ciągłym ruchu według metody dyalektycznej! Każde zło zawiera w sobie swoją własną śmierć!... — zakończył żartobliwie.
— Bez żartów, co pan zamierza uczynić?! — spytała Zofia.
— Wyślą mię, albo... zamieszkam u gubernatora! Już raz — próbowałem to uczynić, ale się nie udało. Do miasta dotarłem szczęśliwie, lecz późno. Straże obchodziły już ulice... Noc była widna i zdala dostrzegłem mundury, więc skoczyłem na parkan. Nieszczęście chciało, że za nim były psy spuszczone z łańcucha... Rzuciły się na mnie z strasznem ujadaniem... Podczas gdy rozmyślałem, co lepiej, czy dostać się między rozwścieczone psy, czy w ręce kozaków, ci trzymali mię już za nogę... Padłem więc w ich objęcia, zostałem aresztowany i wysłany tutaj, gdzie miało mi być gorzej, a w gruncie rzeczy jest tak samo... Tak, tak pani Zofio! Świat jest w nas, a nie poza nami...
Zofia dostrzegła niecierpliwy ruch męża i ograniczyła się przeczącem potrząśnieniem głową. A Zerowicz zauważył wszystko i uśmiechnął się nawpół smutno, nawpół ironicznie.
— I każdy z nas jest światem całkowitym i w sobie zamkniętym, pełnym tajemniczych głębin i nieznanych nam samym labiryntów... Nikt nie wie, co się w tych labiryntach chowa, jakie tam są zagadki, potwory lub skarby ukryte... I dopiero, gdy uderzenie »nieznanego« z zewnątrz wypłoszy składowe nasze części z tych zakamarków, nie poznajemy siebie w czynach nagłych i niespodziewanych... Być może, iż cały urok życia, cała do niego ciekawość polega na tem ciągłem odgadywaniu siebie i innych, że karmi się pragnieniem oglądania tych najbardziej ukrytych swoich i cudzych odruchów?!... Kto zna człowieka?... Kto poznał jego ostoje i trzęsawiska, jego otchłanie i tęczowe rzucone nad niemi mosty rozumowań... Siebie nie znamy, a bliźniego znamy jedynie tyle, ile znamy siebie... Znamy jego czyny, ruchy, wyrazy... Z nich odgadujemy uczucia i myśli o tyle, o ile są do naszych podobne... W gruncie rzeczy poznajemy tylko bliźnich blade w sobie odbicie... W sobie a więc w zwierciadle fałszywem i niepewnem!
Chodził podniecony po jurcie, co mu się rzadko zdarzało i mówił jakby do siebie, zwiesiwszy małą głowę na wązkie piersi.
Zofia dumała o czemś dalekiem, patrząc w płonący na kominku ogień, Stefan drzemał.
Nazewnątrz gwizdała, wyła, szczekała wichura, wstrząsała małą jurteczką. Ocean śniegu wiał wiry swe po zaspach z suchym szelestem...
— Niech mi pan powie, czy pan był u siebie w domu wówczas, kiedyśmy odwiedzili pana?
— Na co pani ta wiadomość? Mam chwile, kiedy... widok bliźniego... sprawia mi ból przejmujący, ale czasem mam i... wyrzuty sumienia!
— Jaka szkoda, że pan mieszka od nas tak daleko!...
— Przeciwnie, mniemam, że to wielka moja zaleta. Czyż nie wnoszę w życie państwa zawsze czegoś nowego? Pochodzi to stąd, że przychodzę z daleka... Tak, miłościwa pani! Gdybym mieszkał z wami lub obok was, stałbym się rychło waszą cząsteczką i własnością... Człowiek potrzebuje kącika, gdzie pewien jest, że mu nikt nie zmąci dumania, gdzie uczucia jego, wrażliwość, upodobania i cała skryta osobowość, nie niepokojone z zewnątrz, nabierają właściwej im barwy... W ciągłym zgiełku, w nieustannej obecności innych dusza schnie, jałowieje, kołowacieje nareszcie!... Dlatego to taki urok ma życie w wielkich miastach, gdzie towarzyskość i osamotnienie łączą się harmonijnie!
— Mówiłam Stefanowi to samo... Ale on twierdzi, że jednostka zaczyna się od... dwojga.
— Tak, tak!... Znana teorya grecka z doby gyneceów!...
— Co pan powiedział?
— Ach, nic! Zmieńmy temat... Czy pani nigdy nie odczuwa potrzeby zostawienia po sobie w spotkanej duszy ludzkiej głębokiego śladu, choćby bolesnego, ale związanego węzłem nierozerwalnym... ze wspomnieniem?
— Jak w kim! — odrzekła z pewnym niepokojem.
— Rozumie się, że przedewszystkiem... w duszy, która w nas samych taką wyorała brózdę... Jest w tem dziwna słodycz, jakby odczucie nieśmiertelności... Gdyż w istocie żyjemy przez wieczność tylko w ludzkich wspomnieniach jako w zbiornikach doświadczeń. Lecz prócz tych rozsianych, mgławicowych śladów, każdy z nas w cichości pożąda śladów osobistych... Czy nie tak?
— Zapewne, zapewne! — bąkała strwożona. — Niech pan wyjrzy, czy nie widać Stefana? Coś bardzo się spóźnia!
Patrzał na nią dziwnym, ostrym, błyszczącym wzrokiem i nie ruszył z miejsca. Gotowa była krzyczeć ze strachu.
Nagle oczy mu zgasły, po ustach przewinął się pobłażliwy uśmiech.
»Musisz zaludnić sobą straszne głusze,
A droga wiedzie tam przez dwie przepaście:
Przez moją duszę i przez twoją duszę!«
Jurtę zaległa naraz napięta cisza. Jeno syczał ogień na kominku i syczała na dworze wichura.
W pochylonych głowach tych dwojga ludzi też mknęła burza; leciały roje oderwanych myśli, uczuć drobnych, wrażeń przedwcześnie umarłych, przejmujących, niedobrzmiałych wyrazów... Cały simum — zimny, cmentarny, jak sybirska kurniawa, pełen lodowych, a palących jak ogień igieł i pocisków; Bali się spojrzeć na siebie.
Nareszcie w dali głucho jęknęła zawierucha i przedarł się przez nią głuchy łomot sam jadący z wielkim skrzypem i mozołem. Zatrzymały się przed jurtą, stuknęły w nią, aż zadrżała. Jednocześnie cienko jak sztylet przecięło burzę i ciszę jurty rżenie konia.
Oboje odetchnęli.
Stefan wrócił z lasu z drzewem.
Po chwili stanął w progu biały, jakby ulepiony z śniegu bałwan, z lodową, soplawą brodą, z kryształową sadzią szronu na brwiach i futrzanej czapce.
— Psi czas! — wymówił z trudnością, rozwiązując rzemyki nauszników. — Ale nie zmarzniemy już, Zocho!... Mamy drzewo!... Myślałem przez chwilę, że nas z bułankiem wichura pogrzebie!
Stała koło niego i podawała mu wygrzane części suchej odzieży, podczas gdy on zdejmował nożem z kożucha i futrzanych butów grube warstwy śniegu.
Patrzała wystraszonemi, żałosnemi oczami na twarz męża potwornie czerwoną, miejscami siną, spękaną, nabrzmiałą od zimna, zaglądała mu w czarne, zmętniałe od wysiłku źrenice.
A Zerowicz patrzał na nią.
Ustała zawieja. Słońce wzeszło nad zaśnieżoną okolicą. Niepokalana białość, ubrana złotem i tęczowymi blaskami, zalśniła na niej i odbiła się w niebiosach. Twardy, spiżowy mróz chrzęściał wszędzie, migotał w inkrustacyach zamarzłej wilgoci, szeleścił w okiściach szronu i sadzi, wykwitłych misternie na gałęziach w nastałej ciszy, taił się w puchach śniegowych nisko u ziemi, rozbrzmiewał jak dzwon w gęstem powietrzu.
Stefan zakrzątnął się pracowicie około swego gospodarstwa. Zakupił i zwiózł siano dla konia; przerębel na jeziorze dla wodopoju wydrążył i ładnie ją wałkiem z lodu otoczył, że była jak cysterna marmurowa. Jurtę całą do szczytu mokrym śniegiem oblepił i do pół ściany omiotał ze wszech stron dla ciepła przyzbą śniegową. Na gumisku plac u sterty zbożowej wymiótł, oczyścił z trawy i chwastów, wylał cienko i równo wodą, wysypał na nim kolistą steczkę z plewy, którą wodą zwilżył, aby przymarzła. W ten sposób przygotował gładki, czysty i twardy tok dla młócki zboża nie cepem, lecz walcem zębatym. Z pomocą jakuta wyrąbał w lesie duży pień, zwiózł, obrobił, wstawił w ramę, a na obwodzie kloca nabił grube poprzecza. Czekał jeno mrozów tęższych, aby lepiej i łatwiej sypało zboże. Rąk wszakże nie pokładał: woził tymczasem drwa z lasu i układał je porządnie w wielkie sągi koło wejścia do jurty, aby chroniły go od wietrzysków.
W izbie bywał mało, tyle tylko co spał, jadł lub wieczorami, grzejąc się u ognia majstrował nową uprzęż, albo szuflę do śniegu, albo połamane zęby wstawiał u grabi... Należał do Zofii i obcował z nią wtedy tylko, kiedy ją pieścił.
Zofia żadnego udziału w tych jego pracach brać nie mogła i prosta, nieubłagana konieczność uczyniła, iż on stał się osią i ogniskiem ich życia, iż wszystko działo się przez niego i do niego przystosowywać musiało.
Gdy zziębły, znużony, owiany zapachem mrozu, żywicy lub siana, wchodził do jurty, mimowoli rzucała wszystko i szła ku niemu i robił to nawet Zerowicz, o ile był wówczas obecny. Lecz Zerowicz tak jakoś przychodził, że Stefana zwykle albo nie było, albo był pilnie zajęty na dworze. Gość wolał to pierwsze, gdyż stukanie męża, pracującego na mrozie, wyprowadzało Zofię zupełnie z równowagi. Razy kilka pod milczącem parciem jej rozdrażnienia gość ofiarował nawet gospodarzowi swe usługi, lecz ten odrzucał je stale, a gdy raz zgodził się, wyśmiał go niemiłosiernie po pierwszej próbie.
— Wyobraź sobie, Zocho, każdą szczapę pieczołowicie niesie z osobna jak dziecko a układa jak zapałki!... Ha, ha!...
— Ale i ty... też!... Wypocząłbyś trochę... Posiedziałbyś z nami, pogawędził!...
— Dziwna jesteś! Czy mam na to czas? Młócka za pasem... Potem mełcie mąki, gdyż muszę się spieszyć do miasta, dopóki ona jest w cenie!... Filozofujcie, filozofujcie... Nie przeszkadzam!... — dodawał dobrotliwie i wynosił się z izby.
Już rzadko filozofowali. Chłodna ostrożność Zofii mroziła widocznie Zerowicza. Niekiedy całą wizytę przesiedział, nie wyrzekłszy słowa, brał czapkę i wynosił się.
Gdy tak siedział nieruchomy, zapatrzony w ogień, wydawało się Zofii, że nad jej i jego duszą krąży jakiś ptak czarny.
— Ach, jużby lepiej nie przychodził! — powtarzała sobie w duchu, lecz jednocześnie serce jej ściskało się żałośnie.
— Gdzież się podzieje?!...
I nawet zapraszała go.
— Przychodźcie, ale... przynieście z sobą trochę... wesołości!...
— Mała rzecz!... Ale skąd ją wezmę... wesołość... ludzie wtórnego, odbitego życia... Wesołość płynie z powietrza, z lasu, z tęgich mięśni, ze zdrowego rozsądku... z bezpośredniego przystosowania się do przyrody, które nazywamy... czystem sumieniem. My zaś ludzie wtórnego rzędu, cień cienia, przystosowywać się musimy do... innych! Jesteśmy, bądź co bądź, albo niewolnikami, albo pasożytami... Wątpię, czyby uśmiechać się umiała pijawka, gdyby nauczyła się myśleć... a niewolnik nie uśmiecha się nigdy dobrowolnie...
— Zawsze mię pan zmąci i zatruje!...
»W tkalniach moich podziemi, w kuźniach głuchych ciemnic
»Dniem i nocą pracuje w gorzkim czoła pocie
»Tłum smutnych najemników i bladych najemnic —
»Na płaszcz mój purpurowy i koronę w złocie!...«
powiedział cicho.
— Pani wie, kto to napisał?
— Może pan?! — spytała nieśmiało.
— Nie. To napisał Leopold Staff, wielki przyjaciel udręczonych, buntowniczych serc!...
Odszedł smutny i zamyślony.
I znowu nie pokazywał się długo.
Aż pewnego dnia przybieżał wyrostek jakucki i oddał Zofii list. Poznała na adresie pismo Zerowicza i ze drżeniem rozerwała kopertę.
»Jesteś cicha, jak śnieg,
»Który pada na kwiaty jesienne...«
............
............
»Lecz mi nie pić z twych łask...
»Dusza siedmkroć tęsknotą otruta
»Ociemniała na blask...
»Noc ma każda ciężka, jak pokuła...
»Szczęście wątłe, jak mgły
»Wichr mi stargał... jako mgły rozwiejne...«
»...Beznadziejne były, są i pozostaną! Wiem o tem!... A jednak piszę ten list... Muszę go wpisać... Kopię przepaść nieprzebytą między Tobą i sobą!... Pewnie domyślałaś się, lecz chcę, abyś wiedziała... Pewnie czułaś, lecz pragnę słodyczy wypowiedzianego wyznania...
Pragnę, by usta Twe zadrżały od wzruszenia dla mnie... wyłącznie dla mnie i przezemnie! By oczy zamgliła zaduma... By niepokój — słaby cień tego co żyje we mnie, nawiedził choć na krótko Twe serce!... Pragnę mówić słodkie wyrazy, które mają prawo mówić uszczęśliwi, albo umierający... Kocham Cię!... »Pożądam Cię... Pieszczę obraz Twój w myślach i marzeniach... I nikt mi tego zabronić nie może, nawet Ty sama!... Jesteś mi powolną i wzajemną, Ty, która nie pozwalałaś sama sobie domyślać się miłości mej... Bezwolną wlokę Cię do otchłani, gdzie do tej pory sam się kołatałem... Zimno tam, ciemno, sieroco... Ale od dziś nie będę tam samotny... Mam na to prawo, gdyż wzięłaś kształty, które mnie wzruszają i masz duszę, która mi się podoba... Uprowadzam cząsteczkę Twą jako własność moją... Kwiat słodki, trujący niegasnącej tęsknoty!... Ach, jakże strasznie pragnę dowiedzieć się, czy przy czytaniu tego listu, choć żywiej zabiło Ci serce?... Jeżeli tak — napisz! Nie!... Wyślij białą kartę...«
Była tak wzruszona, że nogi ugięły się pod nią i musiała oprzeć się ręką o stół. Spojrzała na jakuta, który, grzejąc się u ognia, oczu z niej nie spuszczał.
— Na co czekasz?
— Tak. Może co dostanę jeszcze za trudy? Droga ciężka i daleka.
Podeszła wolno do komina i list rzuciła do ognia.
— Możesz iść!... Nic nie dostaniesz!...
Brwi jej ściągnęły się od nagłego bólu i rozkoszy, gdyż dziecię po raz pierwszy zadrgało w jej łonie. Czekała chwilkę, czy ruch nie powtórzy się jeszcze, lecz tam zapanował dawny spokój i jedynie wzburzone serce biło potężnie.
— Idź już! — zwróciła się raz jeszcze do jakuta.
— Co teraz? — rozmyślała, gdy natręt wyszedł wreszcie i została sama. — Powiedzieć Stefanowi, czy nie? Powiedzieć, czy nie?! Po co? Aby zupełnie uniemożliwić odwrót temu szaleńcowi?!... A tak, ona przy sposobności zburczy go w cztery oczy... Wykaże mu, że poddaje się urojeniom, że cała ta miłość... fatalna i płomienna... pochodzi stąd, że... jest tutaj jedyną kobietą... A Stefan?... Dlaczego inną miarkę przykłada do Stefana? Dlaczego Stefan miałby z innego pokochać ją powodu?...
Szła myślą przez cały łańcuch swego małżeństwa od owego purpurowego wieczoru... Ginęła w mgławicach delikatnych niedoczuć i niedomówień, które niby śniedź, niby pyłek leciuchny już ćmiły blask tych wspomnień...
Ani się spostrzegła, jak minął krótki dzień i ciemna noc, napływając przez okno, zmieszała się z krwawym światłem ogniska. Dopiero głuchy łoskot na drodze ocucił ją. Porwała się, skoczyła do spiżarki po mięso, włożyła je w garnek, nalała wodą i przysunęła do ognia. Niezadługo wszedł zaśnieżony Stefan i już od proga wołał:
— Jeść!...
— Stefek, kochany!... Daruj!... Zapomniałam... Ledwie co nastawiłam obiad!...
— Zapomniałaś? — powtórzył, podnosząc brwi. — Może ten filozof był?...
— Ależ nie!... — odparła żywo rumieniąc się i odwracając twarz, jak zwykle w chwili zmieszania.
Stefan patrzał dalej niechętnie i podejrzliwie. Wtedy zbliżyła się doń i, zawieszając ręce na szyi, szepnęła:
— Dzidziuś!...
Resztę dokończyła tak cicho, że raczej domyślił się niż usłyszał. Radość i duma rozjaśniły mu twarz. Przygarnął żonę do siebie i otarłszy ręką wilgotne wąsy całował po dawnemu jej oczy i usta. I ona tuliła się doń jak dawniej...
— A ja myślałem już, że mnie nie kochasz!...
Spóźniony obiad zmienił się w sutą kolacyę.
— Zajrzałbyś do tego dziwaka... Nie widać go już tydzień i nic o nim nie słychać!
— Poczekaj: jak się znudzi, sam przyjdzie... A to znowu zdarzy się jak wtedy...
I znowu minęło kilka monotonnych, pracowitych dni, zanim pożerana niepokojem Zofia zaszturmowała do męża.
— Wstąp do Zerowicza... jadąc do lasu...
— Kiedy mieszka w przeciwnej stronie...
— Więc zawróć umyślnie...
— Chyba w niedzielę... Ale cóżeś taka sfrasowana!?...
— Widzisz: on był ostatnim razem jakiś bardzo podrażniony...
— Hm! Nie mówiłaś mi nic!...
— O każdem głupstwie mam cię powiadamiać!...
— Dobrze — pojadę! Chociaż bardzo mi to nie na rękę...
— Jedź, jedź!...
Niepokój jej wzrastał z dnia na dzień. O czemkolwiek dumać próbowała w ciszy swego osamotnienia nieodwołalnie wyrazy spalonego listu oblegały ją z cichem brzęczeniem, jak rój barwnych połyskliwych motyli, dziwacznych owadów o trującej woni miodowej.
»Wyślij białą kartę!...«
Wyobrażała sobie pustą, zimną, odpychającą »norę« Zerowicza i jego długą ligurę, w oczekiwaniu listu, błądzącą samotnie w półcieniu...
»By niepokój — słaby cień tego co żyje we mnie.« Ach, jakże samolubni są mężczyźni! Poco on to wszystko napisał?... Czy mogłam wobec tego postąpić inaczej? Czy mogłam odpowiedzieć?! Nawet teraz nie wiem, co będzie, i nie wiem czy dobrze robię posyłając doń Stefana!? Tak wszystko poplątać, popsuć!...
»Dusza siedmkroć tęsknotą otruła,
»Ociemniała na blask...
»Noc ma każda ciężka, jak pokuta.«
»Zimno tam, ciemno, sieroco...«
Położenie niezmiernie trudne ale nie popełnił przecie on nic takiego, zaco by go należało skazać na wieczne osamotnienie, na wygnanie wygnania!..
»Jesteś cicha jak śnieg!...«
Ona mu wszystko to łagodnie wymówi, wytłómaczy... Będzie go błagać, aby swymi wybrykami nie utrudniał i tak już niełatwego życia!... Stanie się dlań dobrą i wyrozumiałą siostrą... A jeżeli to się nie uda, to go namówi, aby się przeniósł do innej okolicy... Zmiana otoczenia, inni ludzie... Wszak sam miał już pomysł podobny i... może lepiej, że go wyślą...
Serce jej ścisnęło się na myśl o tym kraju, do którego wybierał się, gdzie słońce tygodniami nie wschodzi...
Może się znajdzie jednak jakie inne wyjście, może się wszystko ułoży...
Czekała tej obiecanej przez Stefana niedzieli z tłumioną niecierpliwością, z duszą napiętą jak zbyt przykręcona struna.
Zamiast tego usłyszała pewnego dnia głos męża i skrzyp sań w porze niezwykłej. Widocznie Stefan wracał z drogi. Zerwała się; złe przeczucie przeniknęło ją straszliwym dreszczem niby długą, zimną igłą. Do jurty istotnie wszedł Stefan z nieznanym jej jakutem; twarz miał zmienioną i bladą a w ręku trzymał list.
— Zastrzelił się!... — szepnął od proga.
Usiadła jak ogłuszona.
— Muszę jechać, więc przyszedłem uprzedzić... Być może, że nie wrócę wieczorem...
— I ja.
— Nie, ty nie pojedziesz...
Nie upierała się, była jak zmięta szmata, bez błysku myśli i woli, twarz zapadła jej i postarzała w mgnieniu oka. Zasępiony Stefan nie dostrzegł tego wychodząc, nawet się z nią z pośpiechu nie pożegnał. Została sama w zimnej mgle sprzecznych uczuć i nieutulonej żałości. Cień Zerowicza zamieszkał z nią. Wyłonił się z ciszy bezludzia i przerywał rozmyślania jej dręczącym szeptem znanych wyrazów
»Materyalizm nie jest w stanie tłómaczyć całego obszaru poznanych zjawisk...«
»Każdy z nas jest światem całkowitym i w sobie zamkniętym, pełnym tajemniczych głębin i nieznanych labiryntów...«
»Pochodzi to stąd, że przychodzę z daleka...«
»...Jest w tym dziwna słodycz, jakby odczucie nieśmiertelności...«
»Pragnę by usta twe zadrżały od wzruszenia...«
Osiągnął czego pragnął, usta jej drżały i łzy wzbierały w jej piersiach...
— I za co?... Za co?! — rozważała z goryczą.
Przeraźliwym, grobowym chłodem powiało naraz z ciemnych kątów jurty, z tych kątów dokąd nigdy nie sięgał blask dnia i ognia. Trzask i ruch płomieni, szmery myszy przebiegających wzdłuż ściany, niewyraźne dźwięki czającej się nazewnątrz pustyni — przejmowały ją znagła okropnym dreszczem wyczekiwania, podczas gdy zwykła kamienna cisza dusiła ją wciąż jak wieko trumny... Chwilami nie śmiała długo wznieść oczu, lękając się, że ujrzy go... Widzi nieledwie przez opuszczone powieki czarne widmo, siedzące w zwykłem miejscu w falach purpurowego ognia... Spaliła zapas drew a po nową naręcz bała się wyjść za próg, gdzie straszyły ją nieprzejrzana noc i białość nieobeszłych śniegów.
Usnęła snem niespokojnym, pełnym przebudzeń i mar.
— »Bezwolną wlokę cię w otchłań!...« — szeptał zimny trup, gniótł kolanami jej piersi i ciągnął za splątane warkocze krzywymi szponami...
Obudziła się. Stał nad nią bezruch i cichość bezwzględnego odludzia. Na kominie w kupie spopielonego zarzewia świeciły pojedyńcze węgielki, niby krwawe oczy upiorne...
Zofia poznała, że się już nie lęka, że pozostał w niej jedynie wielki, niezgruntowany smutek i żal...
Zapaliła świecę i wzięła do czytania książkę.
— Jakże okrutni, jakże strasznie okrutni i samolubni są czasami najlepsi ludzie... — westchnęła i znowu zaczęła rozmyślać jak bardzo jednak musiał cierpieć ten człowiek zupełnie samotny, niezdolny do życia, niezdolny do zawojowania sobie szczęścia i bytu...
— Czy zostawił jaki list? — spytała przedewszystkiem, gdy Stefan przybył nareszcie.
— Nie, zgoła nic!
— Opowiedz wszystko.
— Cóż!... Zastrzelił się z rewolweru... Ot i wszystko!...
Nie chciał więcej mówić. Nie nastawała i, przymknąwszy oczy, siedziała oparta o słup jurty obok męża, który zgłodniały, przeziębły jadł dużo i głośno.
Zwolna jednak pełnia przeżytych wrażeń wzięła w nim górę i nieproszony zaczął sam opowiadać:
— Dawno się już musiał zastrzelić. Z tego samego zastrzelił się rewolweru, któryś mu oddała... W jurcie mróz jak na dworze... Prawdziwa pieczara... Ściany białe od szronu... Nad pościelą, gdzie leżał całe festony sadzi... Twarz biała, surowa... Na rzęsach zamarzłe łzy... W serce sobie strzelił... Powiadają, że każdy, kto strzela sobie w serce, płacze...
— Powiadają, że zakochani zawsze strzelają się w serce... — pomyślała Zofia.
— Nie wiem, czy jakuci skradli, czy nie miał nic, ale wcale nie znaleźliśmy ani w jurcie ani w spiżarce kruszyny pożywienia... Może z głodu się zastrzelił?! Ale dlaczegóż nie przyszedł?... Czyżbyśmy się z nim nie podzielili ostatkiem?! Czyż nie wiedział tego?... Kompletny obłąkaniec!... Tak nas urządzić! Wiesz co gadają? Gadają, że to myśmy go zabili... Mówią, że list jakiś pisał do ciebie, który z gniewu rzuciłaś w ogień... Ma zjechać sędzia śledczy w tej sprawie... Czy to prawda?
— Istotnie... pisał...
— Nic nie mówiłaś...
Koło jej ust przewinął się bolesny skurcz; była chwila, że mu chciała wszystko powiedzieć. Ale spojrzała na tę twarz prostą i jasną, na spokojne rysy nabrzmiałe od pracy i zimna, na ciemne, zmęczonej oczy, na oblicze ciche, łagodne jak woda zastała i nie odważyła się rzucić w nie wyrazów niosących boleść, zwątpienie, burzę... cały łańcuch niewiadomych uczuć i czynów...
— Cóż ci miałam głowę zawracać... Nic tam nie było osobliwego...
— No tak, ale zawsze!... Popełniłem mimowoli niezręczność... Powiedziałem, że nieprawda, że żadnego listu nie odbierałaś!...
— Nic wielkiego. Objaśnimy, żeś niewiedział... Dowód, że rzecz małego znaczenia.
Jej spokój i rozwaga uspokoiły go.
— A jednak ciężko, ciężko!... Nie mogę pozbyć się żalu do niego i do siebie. Nie umieliśmy go przygarnąć...
Nowy kurcz przeleciał po ustach Zofii i płacz spazmatyczny powalił ją na stół.
— Ależ uspokój się, uspokój!... Nic takiego!... Miej wzgląd na swój stan!... — biadał nad nią, daremnie siląc się ją utulić. — Podawał jej wodę, gładził włosy rozsypane po plecach i tulił, rozgrzewał zimne, posiniałe ręce.
— W tem coś jest!... W tem coś jest!... — powtarzał gruby sędzia śledczy, uważany za najprzenikliwszego w gubernialnem mieście.
— Czy żona pana zawsze pali swoje listy? — spytał znienacka Stefana.
— Zapewne. Wielu z nas ma ten zwyczaj... Naprzykład ja...
— Acha!.. Więc pan listy swoje pali, a te które widziałem u pana w mieszkaniu nie do pana należą?
Stefan umilkł i spochmurniał. Dwa małe siwe oczka, niby dwie wilcze skry rozświecające szeroką twarz sędziego, wpiły się w badanego z ostrością dwóch stalowych świdrów.
— Tak!... A co mogło być w tym liście? O czem mógł uwiadamiać tak pośpiesznie przez umyślnego posłańca... żonę pana... Zerowicz? Czy nie domyśla się pan?
— Nie wiem...
— Dlaczego nie przyszedł sam? Wszak bywał u państwa?
— Owszem — bywał... Ale w owym okresie nie pokazywał się od dłuższego czasu..
— Czy poróżnił się z państwem? Czy bywał zawsze tylko... w obecności pana?
Chmurna twarz Stefana nabiegła krwią.
— Nie. A więc bywał i w nieobecności pana? A czy pani Porębska znała drogę do jurty Zerowicza?
— Tak. Byliśmy tam raz jesienią. Co to wszystko znaczy?... Niech pan powie otwarcie!... O co posądzacie nas? Co za ohyda!... — wybuchnął nareszcie.
— Żadnych posądzeń... Uspokój się pan panie Mirski... Wszak przedstawiłeś pan swoje alibi... Chodzi o to, aby wszystko było jasne i zgadzało się z sobą!...
— Moja żona na krok nie wychodziła z domu od czasu, jak spadły śniegi...
— Właśnie, właśnie!.. O to mi chodziło!
Ze spokojem wytrawnego oprawcy notował w swoim dzienniczku, podczas gdy Stefana ogarniało coraz gwałtowniejsze wzburzenie.
Ten gruby jegomość otaczał go, oplątywał łańcuchem nic nieznaczących pozornie zapytań, których dotkliwość Stefan odczuwał dopiero po niejakim czasie, a z których wysnuwały się jakieś niewyraźne ale groźne i niebezpieczne wnioski.
— Dosyć. Nie rzeknę więcej słowa. Proszę powiedzieć o co chodzi!...
Oczka sędziego krwawo zabłysły.
— Będę zmuszony aresztować pana. Pan wie, o co chodzi!
Stefan wstał. Groźba wróciła mu zimną krew.
— Owszem. Niech mię pan aresztuje ale niech mię pan zostawi w spokoju...
Sędzia wstał również i po chwili namysłu zadzwonił.
— Proszę odprowadzić tego pana w te drzwi na prawo! — zwrócił się do wchodzącego dziesiętnika.
Stefan znalazł się w małej sionce, gdzie na ławie siedziało kilku jakutów i wśród nich »książę« jego gminy. Wioskowy dygnitarz nie wyciągnął doń ręki, tylko nachylił się i spytał z zagadkowym uśmiechem...
— Cóż?... Dobrze?!
Kiwnął głową w stronę zamkniętych drzwi, za któremi Stefan rozpoznał szelest kroków Zofii i przyciszony głos jej odpowiedzi. Zżymnął się i ławę tak mocno nacisnął rękami, że z cicha trzasła. W smrodliwej mgle jaka wypełniała jego głowę i serce, poruszały się potworne obrazy, których nie chciał ani rozpoznać ani nazwać i które daremnie silił się odepchnąć i rozproszyć. Zbolałą głowę oparł o ścianę a znękaną twarz odwrócił od ludzi. Niewyraźnie z poza grubych belek przepierzenia dobiegały go szmery zapytań i odpowiedzi; chwytał tylko pojedyncze wyrazy. Była chwila, że się zerwał na głośniejszy krzyk Zofii, lecz mu dziesiętnik drogę ode drzwi zastąpił.
Nareszcie zawołano go do sędziego. Zastał tam Zofię z krwawymi wypiekami na policzkach i gorączką w oczach. Sędzia tryumfująco pił herbatę i pisał protokół. Odczytał następnie głosem oficyalnym sprawozdanie z ich odpowiedzi — zwykłe, szare jak sukno aresztanckie sprawozdanie śledcze i papier im do podpisania podsunął.
— Po co to? — pomyślał z odrazą Stefan i zawahał się, lecz spojrzał na męczeńską twarz Zofii i w milczeniu spełnił, co od niego żądano.
— Ot i po wszystkiem! — familiarnie powiedział sędzia. — Możecie państwo wracać do domu! Do widzenia!
Wygłodzony koń szybko rwał z powrotem. Skrzypiały płozy, stukały rzeźko kopyta po ubitej drodze a ciąg powietrza sypał im w rozognione twarze zimny kurz śniegowy. Stefan jedną ręką koniem kierował a drugą podtrzymywał Zofię, która chwiała się na siedzeniu jak martwa.
Nie śmiał jej pytać, co tam w tej wstrętnej sali zaszło. I po co? Wszak wszystko skończyło się już!...
Gdy weszła do jurty i z głębokiem westchnieniem opuściła się na ławę, przypadł do jej kolan.
— Zosiu, Zosiu!... Jakże niegodziwi są ludzie!... Jakże są źli i brutalni... Czyż nie lepsza od nich pustynia!?...
Nie odpowiadała i odpychała go z lekka. Z wyrazu jej twarzy poznał, że zapadła w stan, kiedy, jak mówiła »dusza uciekała od niej«...
Należało ją zostawić na długo w spokoju.
Szybko więc zawinął się, nastawił wieczerzę, konia wyprzągł; poczem poszedł na lodowe klepisko, i zaczął szuflą śnieg zgarniać i podmiatać tok, przygotowując, co trzeba dla jutrzejszej młócki.
Sina noc, noc głucha i nietknięta — patrzała jeszcze w małe okienka jurty, kiedy Stefan zsunął się już ostrożnie z łoża i jął się pospiesznie ubierać.
— Wstałeś?! Idziesz?! I ja pójdę dziś z wami!... — rzekła Zofia podnosząc się nagle.
— Spij, śpij, Zosiu!... Bardzo jeszcze wcześnie. Chcę snopy, zanim rozednieje, na toku rozłożyć, aby przejść choć raz walcem w czasie najtęższego mrozu... Niedługo zjawi się Boksan... a ty śpij!... Zimno bardzo na dworze, sądząc z wyiskrzonych gwiazd... Nie wytrzymasz!...
Ponieważ wszakże ubierała się dalej, rozgarnął zachowane przez noc w popiele zarzewie, postawił na nim parę suchych szczap, rozdmuchał ogień i wyszedł.
Cichym rżeniem powitał go koń z małego okólnika; pies wychylił łeb z siana, gdzie się był ukrył przed zimnem i szczeknął krótko radośnie...
Gwiazdy stały jeszcze wysoko w niemierzchnącej gloryi. Mroźne tumany nocne leżały bez ruchu nad śniegami. Kamienna cisza wypełniała mroczne, jakby sadzą przesypane powietrze. Dźwięki ludzkiej pracy: skrzyp rozsuwanych żerdzi, stuk kopyt końskich, kucie żelaza o twardy lód przerębli — nikły, głuchły w nich, jak niknie w ogromnem, pustem zamczysku samotne ćwierkanie przemarzłego świerszcza.
Dopiero, gdy słup ognia i krwawego dymu wyleciał wierzchem komina i oblał czerwoną łuną poblizkie śniegi, raźniej się zrobiło Stefanowi na duszy. Wdarł się po drągu na szczyt sterty, zrzucił widłami poszycie ze starej słomy i szumnie począł miotać plenne snopy na lodowy tok.
Wkrótce ukazał się na dole Boksan i nim zbladło niebo ułożyli ze snopów wielkie koło na drożynie z plewy, porozcinali sierpami powrósła snopów, roztrzęśli zlekka ich słomę i wtoczyli ciężki walec na ten pomost zbożowy.
W sam czas było na śniadanie.
Zofia już na nich czekała. Z przyjemnością zrzucili przemarzłą wierzchnią odzież i rozsiedli się w nagrzanej i jasno oświetlonej jurcie dokoła stołu zastawionego herbatą, gorącemi placuszkami i »jakuckiem« mrożonem masłem.
Zofia z radością spoglądała na spokojną, pogodną prawie twarz Stefana.
— Nastawię obiad i pójdę z wami! — powtórzyła. — Dacie mi co do roboty?
— Robota się znajdzie, tego nigdy nie zabraknie... Ale zimno... nie wytrzymasz!...
— A niech tam!... Zawsze tam u was weselej!
Dniało.
Zniknęły roje gwiazd i tylko większe z nich migały złotawo na płowiejącym firmamencie. Zabielały szeroko śniegi, uniosły się i zadymiły tumany, wśród nich zamajaczyły widmowo białe lasy. Koń prowadzony w lejcach wprawnemi rękami Boksana, chyżo stąpał, strzygąc uszami i oglądając się na toczący z tyłu z miarowym stukotem walec. Chrzęściła słoma, skrobały zgrzytliwie po lodzie zęby grabi, dziobały w snopy ostrza wideł; ludzie uwijali się w obłokach własnych oddechów, bielejąc coraz bardziej od osiadającego na nich szronu. A jednocześnie bielał dzień, różowiło się na wschodzie niebo, mnożyły się na ziemi kształty i kolory i gasły doszczętnie gwiazdy. Żółty wal omłóconej już słomy jeżył się wśród toku. Koń biegł nieustanie, walec nieustannie stukał trybami po młócinach, gniotąc ocalałe, kanciaste kłosy, obijając z plewy i ości złotawe ziarno jęczmienia, grubym wiankiem rozsypane na steczce.
Stefan zacierał ręce, Boksan podśpiewywał; robota szła wesoło i sporo.
Rychło pół nieba zapłonęło od złoto-kraśnej zorzy, zalśniły biało śniegi i bielsze od nich obłoki. Błękitne niebiosa odeszły w niedościgłą dal.
Przed obiadem zgarnęli suty omłót w wielką kupę i nałożyli nową ściółkę snopów.
Dzień zbiegł niepostrzeżenie. A gdy wieczorna zagasła zorza i znów zaskrzyły się w powietrznych, mierzchnących głębinach ławice gwiazd, wrócili do domu znużeni, gawędząc wesoło o plonach, o omłocie, o tem jak sypie zboże...
Znowu wieczorem pochylona u ogniska Zofia łatała odzież a obok Stefan wstawiał w grabiach wyłamane przy robocie zęby... Ogień syczał i parskał, szemrała poruszana przy pracy odzież, pozatem — cicho było w jurcie.
— Mów, mów cokolwiek!... — szepnęła nagle Zofia.
Ale Stefan mówić nie był w stanie, zwrócił do żony stężałą od zmęczenia i senności twarz... Uśmiechnął się tylko.
— W głowie pusto jak w stodole!... Jeno walec tam wciąż jeszcze stuka... Pójdę, puszczę konia i... spać!
— Ale nie długo siedź!
— Duchem wrócę!
Mieli z rzędu kilka dni pogodnych i mroźnych, tak że mogli młócić.
Zofia nabrała kolorów i wesołość wracać jej poczęła. Nie znosiła wszakże jeszcze pieszczot i pocałunków męża, usta podawała mu na krótko i nierozpuszczała ich jak dawniej miłośnie, niby wilgotny kielich tulipanu... A gdy ją chciał przytrzymać, dziwny strach mglił jej oczy i rozszerzał źrenicę...
— Coś przydługa żałoba!... — sarkał żartobliwie Stefan.
A gdy próbowała tłomaczyć wstręt swym stanem, dowodził jej, że to rzecz w małżeństwie wprost niebywała, niemożliwa...
— W cóż zamieniłoby się pożycie?... W jednożeństwie to nie możliwe i nie praktykuje się!... Na to nie zwalaj!... Chcesz zawsze inaczej niż inne!
Posępniał nagłe i wychodził zaraz, wiedząc, że w ten sposób dokuczy jej najwięcej. Ale długo nie mógł się gniewać, więc wracał i urządzał przeprosiny, podczas których mało słów padało z ust Zofii ale zato z oczu lały się łzy rzęsiste.
— Mów! Dlaczego nie powiesz?!... Co ci jest!?
— Cóż ci mam powiedzieć?! Wciąż to samo! Nie opuszcza mnie... Nie jestem w stanie się przezwyciężyć...
Trząsł smutnie głową.
— A to los! Cóż cię nie opuszcza?
— Wspomnienie!... — odpowiadała niechętnie.
Chmurniał ostatecznie i odwracał się. Patrzała nań załzawionym wzrokiem, ale nie starała się ani przyciągnąć ani ugłaskać. On to czuł i zacinał się coraz bardziej. Zdarzały się dnie, że nie zamieniali ze sobą ani słowa ponad niezbędne w gospodarstwie wyrazy. Nadomiar nastały dnie pochmurne, odwilżne. Śnieg prószył i musieli przerwać młóckę. Stefan zajął się znowu zwózką drzewa i siana. Zofia znowu po całych dniach zostawała sama, bladła, mizerniała, oczy jej podkrążyły sine podkowy. W jej zachowaniu się znikła dawna żywość i pewność siebie. Czekała zwykle na zapytanie Stefana a gdy ten milczał grobowo, gniotąca cisza panowała w ich domu.
Wreszcie raz przypadła mu do kolan.
— Nie mogę dłużej, nie mogę!... Zabij mię, ale niech się to skończy, niech się odmieni!...
Pobladł, uderzony kredową białością jej twarzy i spojrzeniem osłupiałem nawpół obłąkanych oczu; pochylił się ku niej.
— Powiedz wszystko: kochałaś go? — pytał ze drżeniem.
— Nie, nigdy!... Ale on mię kochał... Skłamałam: ten list był... jego wyznaniem! — Teraz on mnie nie opuszcza. Gdy zostanę sama, cień jego zjawia się, szepcze dawne wyrazy... zaklęcia.... Usiłuje nawiązać rozmowę... Prześladuje mię swem cierpieniem i swą namiętnością... Stoi cichy z kulą w sercu... z lodowatemi łzami na oczach... z szronem zasypaną twarzą!... Wiem, że go niema, że umarł, a jednak... jest i to przejmuje mię grozą, odbiera siły... Lękam się samej siebie. Lękam się ciemnej otchłani, która się otwiera przedemną!... A ty nie widzisz jak cierpię i sam mię ku niej popychasz... On nie odchodzi już, gdy nawet ty się zjawiasz... Cicho robi swe uwagi, gdy ty milczysz...
— Skłamałaś... Więc skłamałaś!... Po co skłamałaś?!... — powtarzał w osłupieniu...
— Chciałam oszczędzić ci przykrości... Chciałam zachować, umożliwić dawny między nami trzema stosunek...
— Między nami trzema?... A przed sędzią?... Nie, to niemożliwe!
Wstał i chodził szerokimi krokami po izbie a ona klęczała dalej przypadłszy piersią i twarzą do ławy.
— Ratuj!... Odmień!... Wywieź!
— Wiesz, że to niemożliwe: jesteśmy tutaj przykuci!... Zresztą nadaremno — to wszędzie pójdzie za nami!... Inne trzeba przedsięwziąć środki... Przedewszystkiem musi w naszych stosunkach zapanować szczerość... O ile to możliwe... O ile to możliwe... teraz... Wszakże bezwzględna szczerość była twoją wadą, Zofio! — powtórzył sardonicznie dawne jej zdanie.
Na ławie rozległ się cichy jęk.
— Następnie wszystko musi wrócić do dawnego trybu... Będę cię z sobą brał i po siano i po drzewo... Ruch, świeże powietrze, praca...
— Dawno cię o to prosiłam! — zgodziła się. — Lecz nie myśl, że to napada mię... z lenistwa, z bezczynności... Pracy miałam zawsze i w domu poddostatkiem...
— Nie! Przyczyna leży w naszym nienormalnym stosunku... Odsunąć należy wszelkie teorye... Praktyka życia wyrobiła w małżeństwie pewne prawidła, które okazują się najlepszą teoryą — powtarzał uparcie — lepszą od wszelkich rozumowań... Żona ślubuje wierność i posłuszeństwo mężowi... Niema znaczenia czy to czyni w kościele, czy wobec siebie samej... Fakt podporządkowania woli jednej pod drugą pozostaje w całej swej mocy... Ty musisz być moją żoną jak inne kobiety albo...
Urwał i zatrzymał się.
— Albo?... — powtórzyła, podnosząc głowę i siadając.
— Poprostu ty musisz być żoną jak inne kobiety... Bez żadnego albo... I to nie zwlekając, dziś... zaraz...
Stanął i wlepił w nią oczy, w których jak jej się zdawało błyszczała nie tkliwość, nie litość lecz posępna zawziętość.
— Wtedy zwolna, przez długie ćwiczenie miłość moja... nasza... — poprawił się — stanie się twojem przyzwyczajeniem, którego nie zwyciężą byle brednie... Potrzeby serca i ciała zostaną nasycone, wyczerpane... Wróci równowaga i zdrowie... Zofio, Zofio jakże daleko odeszły nasza wiosna i nasze lato!... — jęknął cicho i zakrył twarz dłońmi.
Ten ruch i dźwięk nieprzebranej boleści wzruszyły ją.
— Zgadzam się... na wszystko się zgadzam!... — szeptała, płacząc.
Ale w nocy, gdy zbliżył się do niej, ogarnął ją nagle dawny lęk i niespodziany wstręt...
— Nie... nie dziś, nie dziś!... — prosiła.
Daremnie.
Wzburzenie odjęło mu już przytomność i posiadł ją, choć płakała, choć dziecię trzepotało się w jej łonie i choć słyszał jak przez mgłę, że w zapamiętaniu to odpychając, to przyciągając go ku sobie, mieszała w szepcie imię Zerowicza z jego imieniem...
Miał wrażenie przez sen, że go ktoś mocno trącił. Więc oczy otworzył i usiadł.
Przed płonącym ogniem siedziała Zofia ubrana jak za dnia. Nogi podebrała pod siebie na zydel, na kolanach oparła łokcie a palce zapuściła głęboko w rozpuszczone dokoła głowy i rozrzucone na plecach włosy. Blada jej twarz była wprost straszna; z pod niedomkniętych powiek zmartwiałe oczy patrzały nieruchomo w płomienie.
— Zosiu!... Zosiu!... Co robisz?!
Usłyszała go i wolno odwróciła ku niemu głowę.
— Aha, już nie spisz. To dobrze! Dziś odwieziesz mię na moje dawne mieszkanie...
— Co?
Zerwał się i drżącemi rękami wdziewał pospiesznie ubranie. Był pewny, że dostała obłędu.
— Jakie mieszkanie?!... Co mówisz?...
— Moje dawne mieszkanie u Czojona! powtórzyła spokojnie.
Stanął obok niej i utkwił w nią przerażone oczy. Uśmiechnęła się niezmiernie smutno.
— Jeszcze nie, ale... tu... napewno to się stanie!... — powiedziała, odgadując myśl jego.
Milczał długą chwilę.
— Jak chcesz. Byłem brutalny, przyznaję... Ale...
— Nie to! Ja nie mogę być żoną... jak inne...
— I czy niema ratunku?
— Nie wiem. Zobaczymy!
W jej głosie było tyle poważnej, smętnej słodyczy, w szafirowych oczach tyle mądrej dobroci, że zrozumiał, iż żaden opór, żadne gadanie nic tu nie pomogą. Wdział kożuch i wyszedł, by pojmać konia.
Gwiazdy szły w nieskończoność po swych świetlanych wieczystych drogach. Nad śniegami słały się nizko tumany. Koń cichem powitał go rżeniem, pies wytknął głowę z siana, gdzie się był zachował przed mrozem... Na klepisku brzydko czerniała na wpół rozebrana sterta, pośrodku wznosiły się białe ośnieżone stożki omłóconego ziarna...
Cicho, strasznie cicho...
Ale niedługo będzie tu ciszej jeszcze!... Wszystko znikło jak mara, jak obrazy bawiącej gorączki!... Szybko, szybko jak przed śmiercią przeleciały przed nim stracone wspomnienia... Słoneczny dzień na rzece... Pachnąca sianem wyspa... Zabity łabędź... Biała postać kąpiącej się Zofii... Słodycz jej pieszczot... Szare potoki dżdżu... Żniwa... Noc mglista... W końcu straszne widmo Zerowicza z kulą w sercu, z lodowatemi łzami na rzęsach i szronem na licach...
Gdy wrócił do jurty, Zofia pakowała rzeczy.
Nie wytrzymał. Runął na pryczę i, objąwszy słup jurty rękami, zapłakał jak dziecko. Zofia podeszła doń i położywszy ręce na jego drgającej głowie, pocieszała go cichutko:
— Nie Płacz, nie płacz!... Lepiej się stało! Przebolejemy, zapomnimy... Znów będziemy wolni, i znów może... powrócimy do siebie!...
Ujął jej rękę i mocno przytulił do ust i do piersi.
— Imię?
— Edward...
— Nazwisko?
— Zaremba...
— Lat?
— Dwadzieścia pięć...
Po każdej odpowiedzi dyrektor więzienia zaglądał do papierów i sprawdzał.
— Rozbierz się!... — zakończył surowo.
Więzień nie ruszył się, tylko drgnęły mu i pobladły wilgotne, młode wargi, tylko zadrżały długie rzęsy opuszczonych powiek.
Dyrektor spojrzał nań zezem i zrobił nieznaczny ruch głową dwóm stojącym u drzwi dozorcom.
— Rozbieraj się! — powtórzył jeden z nich, biorąc za łokieć młodzieńca.
— No, dalej!... — dodał drugi, popychając go zlekka ku ścianie.
A gdy więzień trwał dalej w pozornej obojętności, zaczęli brutalnie rwać na nim odzież, rozpinać mu kamizelkę, spodnie, zdzierać je na dół. Chwytali go za rękawy i rozkrzyżowywali w powietrzu ręce; z tłumioną nienawiścią i odrazą schylali mu się do kolan. Więzień dyszał coraz gwałtowniej. Gdy zaczęli szarpać na nim bieliznę, zrobił słaby, odpychający ruch ręką i szepnął głucho:
— Puśćcie... ja... sam...
Lecz już go nie puścili, choć latającemi rękami rozpinał spiesznie guziki i sam się obnażał. Przeciwnie, ich twarde, ciemne palce z brudnymi pazurami, nurzały się teraz z widoczną rozkoszą w jego różowem ciele, znacząc wszędzie czerwone, brzydkie ślady. Po dotkniętych mięśniach przepływały wstydliwe, bolesne drżenia, niby fala po wodzie wstrząsanej od dna. Wreszcie stanął, zupełnie nagi, w szarem świetle okna, świeży, drgający, piękniejszy w swem wzburzeniu i różowej łunie krwi od białych greckich posągów. Jasna, Chrystusowa broda spływała mu na wznoszące się wysoko piersi, dokoła rozgorzałej twarzy wiły się kasztanowate włosy niby lwia grzywa. Szafirowe oczy płonęły, jak dwa ciemne, połyskliwe karbunbuły. Wyprostował się i spojrzał wyzywająco na dyrektora więzienia.
Sucha, ostra, ziemista twarz tego nie zmieniła się ani na jotę, drewniana, stożkowata głowa na włos nie poruszyła się w zielonym, szytym złotem kołnierzu.
— Pod miarę!... — mruknął w przestrzeń.
Dwie pary dłoni, szorstkich jak podeszwy butów, ujęły młodzieńca za gołe ramiona i pchnęły w kąt. Grubiańsko chwytając za żebra i lędźwia, przycisnęły go, wyciągnęły wzdłuż słupka, po którym spadła mu na głowę z szelestem gilotyny drewniana kantówka.
— Siedemdziesiąt pięć!...
Dyrektor znów sprawdził w papierach.
— Zrewidować!.. — rzucił, wstając i przykrywając dłonią ziewnięcie.
Wywlekli więźnia na światło pod okno, zajrzeli mu do ust, do nosa, dłubali zapałką w zepsutym zębie... Palce ich, niby bezwstydne węże, wdzierały się we wszystkie składeczki, w pazuchy, w zagłębienia, w najtajniejsze otwory jego ciała... Wydało mu się, że nie odzież, lecz samą skórę i żywe mięso zrywają mu z kości, że niby u szpitalnego trupa lub nieszczęsnej ladacznicy, wywrócono mu na wierzch, wynicowano na słońce najbardziej sromne wnętrzności.
Zgasły mu płomienie w oczach i na obliczu. Pierś już nie wznosiła się burzliwie, lecz trzęsła, drobnym ruchem żałosnym, jak trzęsą się liście jesienne w dżdżysty, posępny dzień... Ramiona zwisły, policzki zapadły i zmartwiały... Nie patrzał na nikogo... Utkwione w ziemię oczy nie widziały nawet desek podłogi...
Na rozkaz »ubierz się!« już sam schylił się pokornie jak po łaskę do kupy zgrzebnej bielizny, do szarych ohydnych szmat samodziału i począł wdziewać je pospiesznie.
Dyrektor uśmiechnął się niepostrzeżenie a ironicznie. Młodzieniec, ubrany w małpio-kuse, szaro-żółte spodenki, w takąż nieludzko brzydką kurtkę, w rozmamanej na piersiach za ciasnej koszuli, w ciżmach płaskich jak gęsie łapy, ciężkich i cuchnących, jak stare chomonto, czuł się śmiesznym, odpychającym, niezgrabnym. Lękliwie czekał, co z nim jeszcze zrobią...
— Ogolić i zakuć!.. Dziesięć funtów...
Wyprowadzono go na korytarz, gdzie już czekał balwierz, taki sam jak on, żółto-szaro-małpi aresztant. Plugawym ruchem bitego psa, wtulając pół-ogoloną głowę między wzniesione ramiona, więzienny Figaro ukłonił się łaszcząco otwartym drzwiom kancelaryi, w głębi której widniała zielona plama munduru naczelnikowego. Ręką wskazał Zarembie brudny, stojący w pośrodku stołek i śliznąwszy się wywiadowczym wzrokiem po zmienionej twarzy przybysza, uśmiechnął się wilczo.
Młodzieniec postąpił kilka kroków jak we śnie i siadł niezgrabnie na stołku z brzydko rozkraczonemi nogami. Balwierz zarzucił mu cuchnącą ścierkę na plecy, obetkał ją wprawnym ruchem pod szyją. Zimne plugawe nożyce, zakłamsały dokoła głowy i drgających policzków młodzieńca... Miał wrażenie, że jest w letargu i że kły pożeraczy trupów — szakali czy hyen — odgryzają go z resztek ludzkiego kształtu... Nie mógł wstrzymać mimowolnych ruchów głową, co wywołało u balwierza znaczące przytrzymywanie w powietrzu rozdziawionych ostrzy i migotliwe, niespokojne spojrzenia w stronę dozorców.
Zaremba też mimowolnie w tamtą stronę spozierał, gdzie wzdłuż tucznych, obleczonych w szare mundury ciał, zwisały czerwone łapy ze sprośnymi, brudnymi palcami. Ściskał zęby i zamierał znowu na chwilę bez ruchu. Na kolana padały mu raz po raz kasztanowate loki, kawałki miękkiej jak jedwab, nigdy nie strzyżonej brody... Wreszcie nożyce szczęknęły mu pod nosem i od jednego zamachu obcięły wąs... Poczuł z rozpaczą pod powiekami zdradzieckie, małoduszne, palące łzy...
— Nie! Nigdy!...
Znowu otworzył szeroko i dumnie błyszczące oczy. W tej chwili struga cuchnących mydlin polała mu się z czaszki na czoło i twarz.
Zmrużył powieki. Co za szczęście!?... Nic nie spostrzegą!... Mógł pozwolić swobodnie płynąć łzom, gdyż nikły bez śladu w potokach tych pomyj!...
Gdy mu potem łańcuchy nakładano na nogi, gdy na wielkiem kowadle zakuwano ich obręcz u stóp wielkimi nitami, zaklepywano je z łoskotem, zda się na wieczne czasy, już nie czuł wzruszenia, jeno słabość niezmierną, jeno tępy ból zgwałconej kobiety, obojętnej już na wszystko i pragnącej jedynie za wszelką cenę rychłej samotności. Paść na piersi, przytulić twarz do wszechogarniającej ziemi!...
Dozorcy kazali mu unieść łańcuch w połowie rękami i powiedli go przez dziedziniec, mimo murowanego, wielkiego gmachu z oknami zakratowanemi. Na kamiennych stopniach wejścia, u wielkiego dzwonu pod daszkiem, stał tam taki sam jak oni wartownik.
Padał deszcz. Z szarego nieba leciała rozpylona na mgłę woda. Z wysokich okapów spadały z żałobnym szmerem niezliczone szeregi brudnych łez.
Z rynien tryskały na bruki pieniste potoki.
Zakuty Zaremba stąpał za szeroko, hałaśliwie dzwonił, uderzał okową o okowę i czuł jak one wpijają mu się ostrymi brzegami w nagie stopy, jak rwą ciało, chciwie piją krew... Poślizgnął się, zachwiał, broczył już krwią, ale skoro zatrzymał się, aby poprawić kajdany, dozorcy krzyknęli nań pogardliwie:
— Czego tam!?... Ruszaj dalej!... Co za czułości!... Tu nie balet!...
Za węgłem wielkiego budynku, naprzeciw ślepej jego ściany stał pod kątem długi dom parterowy z niewielkiemi jakby ku górze wzniesionemi oknami. Dalej oraz z boku wznosił się wysoki tynkowany mur. W tym kącie było tak samotnie, iż wydawał się on więźniem więzienia. Do budynku prowadziło kilka stopni kamiennych, nakrytych przyzwoicie blaszanym ganeczkiem. Dozorcy wprowadzili na nie Zarembę i zastukali do mocnych drzwi, okutych grubemi sztabami.
Długi, bielony wapnem korytarz. — Przez wielkie okna jednej ze ścian wpadają słupy bladego światła bez cieni i barw. Brutalnie odrzynają się na nich czarne krzyże grubych krat. Szyby ślepe, karbowane, pozbawione widoku, zieją martwotą i chłodem zimnych tafli lodowych. Po drugiej stronie korytarza rzęd drzwi czarnych, zamczystych a w końcu korytarza mała, tajemnicza, mocno zawarta furteczka. Zastałe powietrze przesyca przykry odór szpitala i koszar. Czuć wszędzie ludzi, a jednak nic nie słychać w grobowej niemal ciszy...
Zaremba mimowoli podciągnął wyżej dźwigane łańcuchy i stąpał nieśmiało wśród idących na palcach dozorców. Ale trwało to krótko. Wyczulony w więzieniach słuch jego uchwycił za niektóremi drzwiami jakby słabe echo, jakby stalowy oddźwięk łoskotu jego własnych kajdan... Serce w nim drgnęło i zatrzepotało się... Miał ochotę zatrzymać się i krzyknąć:
— Witajcie bracia! Otom przyszedł dzielić z wami katuszę!...
Walczył z potęgą dławiącej ciszy, z nieśmiałością niezwykłego zamiaru, z obawą niewiadomej obelgi... Zwolnił kroku...
— Ruszaj!... Spiesz się!... — szeptali, popychając go dozorcy.
Wtedy puścił okowy i nie zważając na palący ból przetartych ran, powlókł je z piekielnym szczękiem za sobą. Zdumieni dozorcy stanęli.
— Cicho!... Podnieś!... Trzymaj!...
A gdy nie ruszał się, jeden z nich schylił się i grubijańsko poderwał łańcuchy...
— Poczekaj ścierwo!... Popamiętasz!! Daleko jeszcze?...
— Tutaj! pięćdziesiąty szósty...
Drzwi celi stały otworem. Zanim Zaremba zdążył się opamiętać, gwałtownie potrącony znalazł się za progiem i czarne wieko ciężko się za nim zawarło.
Długa, jak trumna, jak trumna wązka i jak trumna czarno malowana od podłogi do połowy ludzkiego wzrostu. Wyżej wznosiły się sino-szare ściany, a między nimi tkwił sino-szary monolit mogilnego powietrza. W górze małe, ślepe okienko, mocno zakratowane, ze ściąłem ukośnie podokniem.
W dole błyszcząca, czarna, asfaltowa posadzka. U ściany żelazna klapa — stół, a obok poniżej żelazna klapa — stołek. Dalej ku oknu pod tą samą ścianą żelazna prycza — łóżko, też klapa podniesiona i zamknięta na klucz. U przeciwnej ściany w rogu koło drzwi, pod kranem wodociągu czarna koncha umywalni z grubego, wewnątrz biało polewanego surowca. A w samym rogu na podłodze blaszane wiadro z pokrywą...
Nic więcej!
Obejrzał wszystko jednym rzutem oka.
Aha! Na ścianie nad łożem, na zakurzonej brudnej tekturze więzienne prawidła...
Podszedł i zaczął czytać. Długa litania rzeczy wzbronionych...
Wzburzenie ucichło. Przykra słabość szła od kolan po mięśniach i stawach. Puszczone poraz wtóry kajdany z brzękiem upadły na podłogę. Ciągnąc je za sobą, postąpił kroków kilka ku stołkowi. Jednocześnie trzasnęła we drzwiach zasówka »judasza« i w otworze zaszkliło się oko.
Patrzał chwilę w to oko i myślał.
— Tak będzie... Nie, nie!... Nie trzeba... Nie teraz... Mam czas!... Trzeba się zagospodarować!...
Usiadł. Starta rana na nodze dolegała mu srodze. Krawędź żelaznego pierścienia wżarła się głęboko w ciało. Uniósł stopę, zdjął ciżmy i odkręcił kran. Przyjemnie zaszemrała struga płynącej wody w ciszy tego grobu. Chwytał ją w blaszany kubek i ostrożnie polewał zranioną nogę nad otwartem wiadrem. W tem znów trzasnął zdradziecki »judasz« a potem z cichem ziewnięciem otwarła się poniżej drewniana klapa okienka.
— Nie wolno wody bez potrzeby wypuszczać!... Proszę się zachowywać spokojnie!
Wskazał w milczeniu na swą zranioną nogę.
— Myć wolno się tylko z rana!
Blado zielone oczy patrzały nań z tym samym spokojem, co ślepe błony więziennych szyb; białawo-żółte kolące wąsy ruszały się jak żądła. Chciał odpowiedzieć, spytać się, lecz klapa już podniosła się i zacięła, jak dziwaczna paszczęka rozgniewanego kraba.
Rozważał, czemby jeszcze czas zapełnić.
— Nareszcie... muszą mi przecie dać jeść!...
Przypomniał sobie, że dziś jeszcze nie miał nic w ustach i głód zaczął mu drążyć osłabłe i wyczerpane ciało.
— Choćby położyć się i wyciągnąć na chwilkę!...
Podszedł do pryczy i uważnie obejrzał zamki, zawiasy i żelazną ramę z naciągniętym pośrodku płóciennym wyrkiem.
Prawidła wyraźnie oznaczały godziny otwierania i zamykania łóżka. Na nic by się nie zdało prosić. Zresztą prosić nie chciał. Usiadł przy stole, oparł głowę i próbował drzemać. I sen nagły trwożny spadł nań niespodzianie jak jastrząb.
...Ach, nic!... Nie było nic! On śni... Wszystko jest dziwacznem, niepojętem, bolesnem marzeniem... Za chwilę zbudzi się i wyjdzie na ludny, słoneczny, stubarwny świat... Wmięsza się do spraw ludzkich, do ludzkich wplecie uczuć... Pójdzie gwarzyć z przyjaciółmi, igrać z dziećmi, z pod oka przyglądać się z tajoną obawą i zachwytem kobietom... Jakże piękny i rozmaity jest świat, jak mało go poznał?! To był sen... brzydki, potworny sen!...
Zbudził się, jakby trącony przez kogoś i utkwił przerażone oczy w szare płetwy i macki okalających go ścian... Zewsząd zwisały nad nim, niby przejrzysto-galaretowate ciało nienasytnej mątwicy.
— Dwadzieścia lat... dwadzieścia lat! — zatkała w nim świadomość.
Cicho spełznął na zimną podłogę i wyciągnął się na niej twarzą na dół, podłożywszy pod ogoloną głowę cienką, aresztancką czapczynę.
— A to co nowego? Wstawaj! Nie wolno! — krzyknął nań niezadługo przez okienko dozorca.
Zaremba nie ruszał się.
— Słyszałeś!? Zaraz wstawaj, a nie to powiem dyrektorowi!... My tu mamy na takich sposoby! Tylko przybył, już... nieporządki!... Widzisz go!?
— Więzień ani drgnął. Wtedy dozorca wszedł do celi i kopnął go nogą.
— Wstawaj!... W nocy spać będziesz... Wstawaj! nie wolno!
Zaremba ciężko się dźwignął.
— Czego mię kopiesz? Nie waż się!...
— A nie kładź się, kiedy nie wolno! Mogę z tobą i nie to zrobić!
— Kiedy jeść mi dacie?
— Kiedy ci się będzie należało!
— Jak śmiesz tak mówić do mnie?
— Mówię jak mi kazano! Coś ty za jeden? Patrzcie go!... Tutaj cię rychło... u-tempe-ru-ją!... Też... paan! Pa-no-wie!... Skończyło się wasze panowanie! — mruczał dozorca, zamykając przezornie drzwi.
Zaremba pozostał na ziemi, w półleżącej postawie oparty o ścianę. Patrzał na swe nogi oplątane zwojami łańcuchów, na przerażające mury tak już dobrze znane, na obrzydliwe przepisy. Nie chciało mu się ani myśleć, ani nawet chcieć...
— Źle... Nerwy!... Wyszedłem z równowagi... A tego właśnie im trzeba! — rozważał z przykrością i goryczą przebytą przed chwilą scenę.
A jednak trzeba... trzeba żyć! Trzeba spędzić w jakikolwiek sposób te siedem tysięcy sto dni!... Już... siedem tysięcy dziewięćdziesiąt dziewięć... — poprawił się, spoglądając na mierzchnące okno.
— Trzeba nie dawać się!... Nie nastręczać im najmniejszego powodu do udręczeń. Nie wykazywać ani bólu, ani smutku, ani radości, ani nadziei, ani rozpaczy... Trzeba zataić się... Zawisnąć jak chmura, w której niewiadomo, czy siepie deszczyk płaczliwy, czy drzemie piorun! Zwinąć się w kłębek jak żółw, jak jeż, jak okularnik... Człowiek zawsze się lęka »niewiadomego«! A jednocześnie należy oszczędzać sił, zmniejszyć wymagania swe do minimum, do zera, do... oddechu! Przecie nawet ludzie, przykuci na łańcuchu do ściany na lat dziesiątki, wychodzili z lochów cało i zdrowo i nowe zaczynali życie! Przecie joggowie indyjscy żywcem pogrzebani, nie umierają. Życie... życie!... Żyć!... Zachować gdzieś głęboko, gdzieś na samem dnie duszy, w granitowym sarkofagu serca własne ziarno... Zaniknąć w twardej i niezmożonej bryle woli ciepłą skrę dla przyszłych pożarów... Ocalić ją pod suchym popiołem! Traktować ich postępki i ich samych jak żywioł... Brać zmiany i wypadki otoczenia jak niezwykłe przygody czarnoksięskiej podróży... Czyż mogły by mię obrazić jakieś małpy lub dzikie do człowieka podobne larwy?... Czyż mógłby mię rozgniewać cuchnący deszcz, upadły z napędzonej wichurą chmury? Czy mogę cierpieć, że koń jest koniem, a boa-konstrictor dusicielem? Oni nie są mymi bliźnimi, mymi braćmi!...
Chcą, żebym zginął... Rozstawili wszędzie zasadzki na duszę moją... A więc nie zdradzę się, że ją mam jeszcze... Nie ruszę się... Nie będę działał, nie będę odpowiadał... Będę czynił wszystko co każą, jak czynią członki moje ruchy pod prawem ciążenia, jak spływa woda z pochylonego naczynia... Jak asceta zamknę myśl w małem kółeczku lub puszczę ją jak wizyoner w daleki świat, w kraj niedościgły, w obszar nieobeszły... Tam będę wolny, wszechmocny i... łaskawy... Tam rozważać będę o sobie i o nich... rozmyślać będę o niedostrzegalnych gwiezdnych mgławicach, i niezliczonych przeobrażeniach tego, czego jestem małą kropelką... Aż przyjdzie dzień i wyjdę stąd... wyjdę, wyjdę... uzbrojony i silny jak dziś... silniejszy o całe morze niezłomnych doświadczeń!...
Wstał wzburzony i wolnymi krokami zaczął chodzić po celi, wlokąc za sobą łańcuchy. Nie czuł bólu otwierających się na nowo ran, nie słyszał jak odemknął się »judasz« i zielonawe złe oko śledziło za nim uważnie. Na razie jednak dał mu dozorca spokój.
O oznaczonej w przepisach porze zabłysło w murze nad drzwiami światełko lampki elektrycznej; później wszedł dozorca otworzył łóżko, wydał koc do okrywania się... Zielonawe jego oczy złośliwie błysnęły, gdy spostrzegł, jak spojrzenie więźnia szuka wszędzie chleba, zwlekał z zamknięciem drzwi, czekał na zapytanie, na wymówkę, lub skargę...
Ale więzień milczał z zaciśniętemi ustami, choć głód i męka wydłużyły mu twarz, jak wydłuża odbicie gwiazdy zimna toń płynącej wody.
Noc spędził Zaremba w przykrym, głodowym półśnie. Było mu zimno. Daremnie kulił się i okrywał się kusym, wytartym kocem. Jak krew przez sito uchodziło zeń ciepło dołem przez rzadkie płótno wyrka. Długie, wilgotne palce chłodu wślizgiwały się nieustannie przez niezliczone otwory pokrycia i nużyły swem dotknięciem jego wycieńczone ciało.
O brzasku więzienie przebudziło się. Zaremba usłyszał jak w oddali zaszczękały odrzucane z drzwi sztaby... Łoskot zbliżał się ku niemu stopniowo, wreszcie wstrząsł odźwierzem jego celi, napełnił grubijańskim zgrzytem jej grobową ciszę.
Więzień usiadł i spojrzał z obrzydzeniem na z lekka zaróżowione bielmo okna.
— Aha, więc jest od wschodu i dzień pewnie będzie pogodny?!...
Zaczął się ubierać. Zdala znowu szły ku niemu korytarzem szmery i kroki. Cicho otwarła się klapa we drzwiach i ręka w szarym, aresztanckim rękawie podała mu krajankę razowego chleba. Potem zatupały liczne nogi, zgrzytnął rygiel... Zaremba domyślił się, że to zwykły porachunek więzienny, mimo to drgnął i wyprężył się. W otwartych drzwiach pojawił się starszy nadzorca.
— Skarżył się wczoraj wasz klucznik na nieposłuszeństwo, na spanie na podłodze, na grubijaństwo... Dyrektor wzbronił za karę na dwa dni ciepłej strawy!... — przemówił przez nos, unikając wzroku Zaremby i osobistych zwrotów.
Cofnął się niezwłocznie od progu, a gruby, senny dozorca — inny niż wczoraj — wszedł, zatrzasnął łóżko, wyszedł i przywarł drzwi, nie rzekłszy ni słowa. Zaremba czuł się dotkniętym, chciał pytać się, protestować, ale już ich nie było, już mruczeli coś opodal za ścianą. W dodatku przypomniał sobie wczorajsze postanowienie...
— Chcą mię odrazu złamać.
Przeszedł się wzburzony kilkakroć po celi, zanim go nie wstrzymał ból w odnowionej ranie.
— Trzeba przedewszystkiem zagoić nogę!
Umył się, z bolesnem drganiem ust, przygładził dłonią resztkę włosów, usiadł, i nabrawszy w kubek wody, spożywał chciwie otrzymany chleb. Z wysiłkiem wstrzymał się, aby nie zjeść wszystkiego. W tym czasie z korytarza dobiegały go charakterystyczne szmery, suwanie szczotek po posadzce i brzęk kajdanów. Domyślił się, że więźniowie sprzątają w celach. Niezadługo otwarły się ponownie drzwi i dozorca rzekł kwaśno:
— Zamiatać!...
Zaremba spojrzał pytająco.
— Tutaj są! — dodał niechętnie, kiwając głową w bok korytarza. Zaremba wyszedł radośnie z celi i w tę krótką chwilkę, kiedy schylał się po przystawione do ściany szczotki i ścierki, obrzucił chciwem okiem cichy, białawy korytarz, szereg ciemnych drzwi zamczystych, stojącą w oddali przy wyjściu ławeczkę... — Odwracając się, ogarnął spojrzeniem wielkie matowe okno naprzeciwko, pełne blado-złotego połysku. Na domiar lufcik w górze był otwarty i widział w nim kawałek cudnego błękitu...
— Spiesz sięl — ponukał ziewając dozorca.
Zaremba ani myślał go słuchać. Nie sprzeczał się wszakże z gburem. Niezmiernie starannie podmiótł celę, następnie wytarł posadzkę wilgotną szmatą, tą samą szmatą obtarł rurę ogrzewalną, muszlę wodociągu, stół, stołek, ramę łóżka... Potem na klęczkach z wielką starannością nadawał szczotką połysk asfaltowej podłodze. Starał się pracę przeciągnąć jak najdłużej. Aż znudzony dozorca zamruczał:
— Dosyć, już dosyć! Już się świeci!... A nie łaź dużo, to glanc nie zejdzie!... Wynoś już szczotki!... Nie sam tu jesteś!...
— A... dużo? — szepnął Zaremba.
Dozorca chwilę nań patrzał zaropiałemi, czarnemi oczkami i coś mu drgnęło w nalanej twarzy.
— Dużo! — odbąknął i drzwi pomału przymknął.
Wyczerpany Zaremba usiadł przy stole, oparł głowę na rękach i zamyślił się.
— Dużo... A taka cisza!?
Z za okna, z za murów zewnętrznych, gdzieś niby z niezmiernego oddala, dolatywał tutaj stłumiony pogwar, podobny do gędźby rozradowanych ptaków lub brzęczenia pracującego roju. Czasem wybuchał głośniejszy pobrzęk łańcuchów lub tupot miarowych kroków... Tam, w głównym korpusie ludzie bądź co bądź żyli... Ale tutaj, w tym tajemniczym budynku o grubych murach i małych oknach, wszystkie dźwięki były tak ciche, tak nieśmiałe, jak gdyby za licznemi, czarnemi drzwiami pochowane były nie żywe, młode ciała, lecz konające trupy...
Zaremba błądził wzrokiem po jednostajnie szarych ścianach, po jednostajnie czarnem ich oblamowaniu u dołu. Oglądał ciekawie kamyczki, dołeczki, skazy najmniejsze na »glancie« asfaltu...
— A jednak trzeba żyć!... Trzeba z tego »nic« ulepić pajęczynę wrażeń!... Przedewszystkiem zrobimy sobie kalendarz! Którego mamy dzisiaj?
Zaczął liczyć, przypominać, starannie zresztą unikając wszystkiego, coby mogło zbyt ożywić wspomnienia. Wciąż chodził jakby w około okrutnego, śpiącego na dnie duszy tygrysa... I gdy twarz... twarz matki, blada... mdlejąca... zalana łzami... w chwili pożegnania... wbrew woli wypływała przed nim... odpychał ją z burzliwą rozpaczą, z boleśnie drżącem przerażeniem...
— Nie, nie!... Trzeba żyć!
Podciągając jak najwyżej kajdany, by mu nie żarły stóp i nie dźwięczały, poszedł na palcach wzdłuż ścian na wywiady dogodnego na kalendarz miejsca. Cal po calu, zbadał wszystkie chropawości, rysy, wgłębienia muru, zajrzał do wszystkich kącików i najbardziej utajonych zakamarków.
Znalazł kilka zatartych napisów, czy liczb, które go ucieszyły, zaciekawiły i wzruszyły, jak ślady człowieka w pustyni, jak odkrycia Kruzoego.
Wreszcie po długich poszukiwaniach dostrzegł na samej krawędzi czarnego malowania celi drobniuchne, pobrzeżne kreski w wielkiej mnogości. Każda siódma była dłuższa, każda trzydziesta lub trzydziesta pierwsza jeszcze dłuższa. Robota była subtelna, pracowita, niezmiernie dokładna, nieledwie elegancka. Długo zastanawiał się, jakiem narzędziem mogła być wykonaną. Nie patykiem, ani paznokciem, gdyż kreski były za cienkie, za drobne i za blizko siebie leżące... Czyżby igłą? Ale skądże igła? W każdym razie robota musiała trwać długo... Żałował, że już jest zrobiona...
Gdy tak siedział w kucki koło owego cudu, usłyszał, że do drzwi skrada się, jak kot przebiegły, »grubas«.
Filcowe jego cichostępy sprawiały nie więcej hałasu, jak uderzenia skrzydeł ćmy nocnej, lecz Zaremba już dawno siedział w więzieniu i słyszał... jak trawa rośnie. Powstał więc szybko i odskoczył na środek, ale dzięki okowom zrobił to tak niezgrabnie, że dozorca coś zapodejrzał i długo nie porzucał »judasza«. Wreszcie otwarł drzwi i obrzucił ścianę wystraszonem spojrzeniem.
— Co tu robisz? Siedź spokojnie!...
Zaremba zmierzył nieprzyjaciela wzrokiem pełnym szyderstwa i nienawiści.
— Za dużo ci jeszcze jeść dają, co?! — mruczał dozorca wychodząc. — Czego im trzeba?! Wiecznie tylko łaź i pilnuj jak małych dzieci!...
Porwany niepokonaną ciekawością, błądził Zaremba dalej po swej celi, szukając kryjówek i narzędzi poprzednika. Ledwie nie krzyknął z radości, gdy w muszli wodociągu z boku dostrzegł małą szczerbę po sztucznie odłupanym kawałku polewy. Zaczął próbować, czy nie uczyni tego gdzie indziej za pomocą paznogci, a gdy przekonał się, że to niemożliwe, posłuchał, czy dozorca daleko, wspiął się jedną nogą na kuble, kolano drugiej oparł na krawędzi wodociągu i z całych sił uderzył ogniwem kajdan w upatrzone miejsce. Dźwięk ostry, jak uderzenie koncerza o zbroję przebił ciszę.
Zaremba leciuchno skoczył i przyczaił się na stołku u stołu, głowę oparł na ręku i udał, że patrzy w okno. Czuł za sobą z tyłu w »judaszu« ślepawe, czarne oczki, przyglądające się mu gniewnie i podejrzliwie. Nie ruszał się wszakże, bał się, że lada chwila, dozorca otworzy drzwi, zajrzy do celi, zobaczy w wodociągu odbitą emalię. Ale głuchy szum w drugim końcu korytarza rychło powołał dozorcę w tamtą stronę.
Zaremba znalazł kilka maluchnych, białych kawałeczków ostrego szkła i skwapliwie schował je zalepione w chlebie w szparę między ścianę i surowcową płytę konchy wodociągu. Miał więc już pióro i malusieńki nożyk.
Po rytmicznym stukaniu odrzucanych klap, domyślił się, że roznoszą obiad, skorzystał z zajęcia dozorcy, aby raz jeszcze obejrzeć i nacieszyć się odkrytym kalendarzem. Był roczny a może nawet dwuroczny, gdyż na niektórych kreskach widniały dodatkowe, delikatne znaki. Badał pilnie to szczególne pismo klinowe, silił się odgadnąć znaczenie najmniejszej różnicy wyżłobień.
Gdy zbliżono się ku niemu z obiadem, się dział w dawnej pozie przy siole. »Judasz« otworzył się na chwilę, ale ciężki ceber na kółkach potoczył się dalej i jedynie nęcący zapach ciepłego kapuśniaku uderzył drażniąco o wygłodzone zmysły więźnia.
Osłabnął, ciało mu zmiękło, głowę jeszcze niżej pochylił nad stołem i zamknął oczy.
— Na co to komu? Po co?! Prześladują, dręczą małostkowo... Jego, co rzucał pioruny pod nogi władców świata i samą ziemię ważył się na inne pchać tory!... Niedorzeczna, niepojęta i marna zemsta!... Przecież nie jest już niebezpiecznym, na Boga!... Chyba, że chcą zgiąć go, złamać, aby wywieść jego samego, wraz z jego umiłowaniem na pośmiewisko ludów... Nie doczekanie ich!... Upiór jego nie będzie straszył małodusznych... Przenigdy!... Owszem, będzie niebezpiecznym... bo gdy wyjdzie — tą samą pójdzie drogą!... A wyjdzie, wyjdzie!... Zatai się, a wyjdzie!... Daremnie chcą go zamordować ukłuciami śpilek!... To się nie uda!... Nie... Zobaczymy!
Bo pająk mędrzec, gdy mu sieć zmiotą,
W błahej rozpaczy się nie rozleni,
Ale ze złotych serca promieni
Znowu wysnuje rzeczywistość złotą...
Przypomniał sobie dawno gdzieś wyczytany wiersz.
— Będziemy sobie zdobywali... kulturę! Mamy już pióro i lancet!... Na spacerze postaram się dostać kamyczek albo nawet okruch... szkła. Ze szczotki można co dzień wyrwać jedną szczecinkę... Ze ścierki — kawałek niteczki... Tak powstanie własność!... Wszystko się przyda ultraproletaryuszowi!... Naprzykład z wypranych nici można zrobić szarpie na ranę... Albo owinąć niemi okowy, żeby nie wżerały się w nogi... wreszcie można z nich skręcić sznureczek do podtrzymywania łańcuchów, żeby nie wlokły się w czasie chodzenia, kiedy ręce zajęte... Brzęk zdradza mię przed smokami... Nim uchwycę łańcuch ręką, warczy nieznośnie jak stado psów!...
Przykucnął znowu przed kalendarzem i rozmyślał:
— Kto tu mógł siedzieć przedemną? Czy długo siedział?... Czy dawno wyszedł?... Czy aby wyszedł?... Może umarł?... Pewnie umarł!... Więzienie zbyt nowe, aby zdążył odsiedzieć... Tu sami długoterminowi...
Silił się przedstawić sobie tego poprzednika, dostrzegał nieledwie bladą jego marę, tłukącą się w białawem, martwem powietrzu celi. Gorączkowo płonące oczy... spieczone usta jęczą i ciężko dyszą... Niezdrowe wypieki na trupiej twarzy... Slaby, chudy, przejrzysty szkielet... Sam, sam, nikogo w około!... Ci tylko tam na korytarzu, krążą cicho i złowrogo, jak wielkie, ciemne wampiry... Pewnie suchotnik!... A teraz jego, Zarembę, tu posadzono umyślnie, aby go zatruć śmiertelnie, nieuleczalnie... Co za ohyda!
Ściskał mimowoli usta i ze wstrętem zdjął dłonie ze stołu... Wszędzie widział miliardy chorobotwórczych bakteryi, wyschłych zakaźnych plwocin, łuszczek skórnego łupieżu, pył osiadłego i wysuszonego oddechu... On też umrze, jak tamten... okropnie, samotnie!...
Znowu twarz matki...
— Ach, precz!
Bez względu na ból, na krew, zaczął chodzić z wielkim szczękaniem łańcuchów wzdłuż po celi. Daremnie dozorca patrzał przez »judasza«, daremnie upominał go, otworzywszy klapę. Zaremba nie odzywał się i chodził, chodził bez przerwy...
Naówczas w innych celach, jakby wielokrotne echa, obudziły się podobne, głuche łoskoty, powstali i zaruszali się wraz jeńcy, jakby tknięci niewstrzymaną zarazą... Coraz dalej szerzył się wzdłuż korytarza ten dziwny, żelazny szum, podobny do szumu napływającej chmury gradowej.
Gruby dozorca miotał się bezradnie od drzwi do drzwi, prosił, przekładał, namawiał, wreszcie zaklął:
— Nie chcecie!... A niech was dyabli!...
Usiadł spokojnie na ławeczce przy wejściu i nasłuchiwał tylko, czy kto nie idzie ze dworu.
W tej chwili w celi Zaremby, w rurze ogrzewalnej zabrzęczało stukanie, cichutkie, jak szelest komarowych skrzydeł.
Zaremba nadstawił uszu.
— Kto?... k-t-o? k-t-o?! — pytał stuk uporczywie.
Zaremba nie mógł jednak odpowiedzieć, gdyż zrobiona przezeń do stukania kulka chleba jeszcze nie wyschła i w dodatku dozorca zerwał się z ławki i znowu krążył podejrzliwie pod jego drzwiami.
Obudził go ból w nodze.
Świt wątły, nieśmiały z trudnością wsączał się do celi przez bielmo okna. Pręty krat, czarne i zgrubiałe, skutecznie broniły mu drogi. Popioły mroku pływały w powietrzu w około, zwieszały się ze stropu, czepiały ścian, zasnuwały kąty jak ruda, wstrętna pajęczyna, jak rozwieszone urągliwie strzępy łachmanów żebraczych. »Trumienna« podłoga, połyskiwała spodem blado niby wilgoć mogilnego dołu.
Zaremba ze wstrętem poczuł odór brudnej, skwaśniałej poduszki i brudniejszego od niej koca, którym był okryty. Choć rana na nodze rwała go, srożej niż nabierający wrzód, podniósł się, cicho brzęcząc kajdanami, usiadł, oparł plecami o mur, objął rękami kolana i głowę z przymkniętemi oczami na nie opuścił. Spać nie mógł, ale pragnął pomarzyć...
...Nizki, obszerny dwór wiejski pod wielkim dachem goncianym, nasuniętym głęboko na ściany jak kaptur mnicha a omszałym i poczerniałym jak zrąb wietrzejącego granitu... W ciepłych, wygodnych, trochę przyciemnionych pokojach staroświeckie, ciężkie meble mahoniowe i palisandrowe a w jadalni ciemny dąb i orzech... Stare, poczerniałe portrety wąsatych szlachciców i gładkich szlachcianek na jasnych spółczesnych obiciach... Długie, weneckie zwierciadła w przymierzchłych od czasu, złoconych ramach... Kandelabry srebrne i bronzowe, portyery... dywany... A w bawialnym białe krzesła ze złotemi pręgami, białe stoły i biurka na cienkich, ślicznie, leciuchno wygiętych nóżkach. Między oknami rzędy starodawnych sztychów, pełnych bojowego dymu i ognia, żołnierzy, koni i dział z figurą małego cesarza pośrodku... W tajemniczej sypialni, dokąd puszczano go rzadko, — ogromna łożnica pod baldachimem, po drugiej stronie druga, a w kącie wielki, zadymiony obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, na którym błyszczała niby wielopromienna gwiazda, złota korona i przed którym jak rok długi na ołtarzyku zieleniło się i kwitło kwiecie, zaś w górze, nie gasnąc, migotał płomyk lampy za szkłem purpurowem...
Ale najlepiej pamiętał fajczarnię, gdzie stał śmieszny, niepojęty dlań wówczas bilard na wysokich toczonych nogach, a w rogu wznosiła się półokrągła »górka«, pełna długich cybuchów wiśniowych i fajek najrozmaitszych rozmiarów i kształtów... Niezmiernie lubił je oglądać, gdyż były wśród nich ślicznie rzeźbione, głowy tureckie jak żywe z krzywymi nosami lub murzyńskie z białemi oczyma...
Na dole stała skrzyneczka mozajkowa z żółtym, pachnącym tytoniem, dokąd udawało mu się tylko zaglądać ukradkiem...
Był tam pośrodku głównej ściany obszerny, czarny jak paszcza wielkoluda komin, w którym zimą wesoło buzował się ogień, aż z hukiem pękały grube, rude brewiona, rozsypując się na rubinowy żar... Wtedy ojciec, wspaniały mężczyzna z sumiastymi wąsami, siedząc w wielkim fotelu, w obłokach tytuniowego dymu huśtał go nieraz na nodze i nucił półgłosem:
Zawierucha śniegiem bucha,
Na kominku dmie...
Puszczam sobie dym z cybucha...
...Pamięta również wybornie czeladną — dużą, sklepioną izbę z długimi stolami »na krzyżakach« i takiemiż ławami dokoła... Wymykał się tam nieraz rankami i stara klucznica, ukochana Puchała, raczyła go gorącym buraczanym kulisem z tartymi kartonami, które tak lubił... Wieczorami, gdy nie było ojca, w tej izbie przed równie ogromnym jak w fajczarni kominem siadały kołem prządki, dziewki i domownice z pierzami, z robotą... któraś z nich opowiadała cudne, dreszczem przejmujące bajki o zbójcach, o duchach, o odmieńcach, latawicach, wilkołakach, i zwidach... o dyabłach i zaklętych królewnach, o »kopciuszku«, o złej macosze...
Czasem matka czytała głośno książkę nabożną. Żywoty świętych lub dzieje dawne o królach, rycerzach, tatarach...
Teraz słyszał głosy ówczesne... jednostajny szum wrzecion... Widział siebie, małego chłopaczka, tulącego się u kolan matki w kole prządek, gdzie białe kądziele lnu, płowe włosy i jasne chusty kobiet zlewały się w jeden pochylony ku środkowi wianek...
Czuł znów bicie swego zasłuchanego maleńkiego serca i oczy błyszczały mu od zachwytu i trwogi...
Ale nadewszystko lubił i pamiętał ogród, gdzie szumiały potworne białodrzewy o pniach wielkich jak chłopskie chałupy, o konarach niknących w niebiesach... Gdzie dęby, lipy i kasztany stuletnie rozsiadały się szeroko jak hetmanowie; gdzie wysoko strzelały jasne modrzewie; gdzie kędzierzawe klony, wiązy i jawory szeleściły tajemniczo chwiejnymi listkami; gdzie grabina sklepiła się szmaragdową arkadą nad długą aleją... Pamiętał las leszczyny, nieprzebytej i giętkiej jak bambusowa »dżungla«... Pamiętał wspieniony kwieciem gaj jaśminowy, gdzie zbieg wszelki, uchodząc pościgu, łatwe znajdował »asylum«... Ten gaj rósł bardzo dogodnie, niedaleko szklannych drzwi salonu...
Ale pewniejsze schronisko istniało w głębi ogrodu, w pobliżu wału, gdzie ciernie, berberys, kruszyna, dereń, spowite gęsto jerzyną, dzikiem winem, chmielem tworzyły chaszcz nieprzebyty... Tam chował się nieraz, przeskrobawszy coś w domu i nie odzywał długo, choć słyszał trwożne głosy i nawoływania, hukające po sadzie...
Brat mleczny, ogrodniczek Franus, żywił go wtedy marchwią, rzepą i jabłkami...
...Albo pasieka z rzędem popielatych pni wyciągniętych sznurem pod wygiętemi czapkami, niby dawni żołnierze w jednakowych mundurach lub mnichy... Albo sad owocowy, biały na wiosnę od kwiecia, jak od spadłego śniegu, a ciepły, woniejący jak rajski ogrojec... Albo sadzawka za lamusem, za ogrodem, koło murowanej gorzelni... co za przedziwne i zajmujące bywały tam żaby?... Co za dziwy wyrabiała czarna tajemnicza woda, bulkając pod zieloną rzęsą...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nagle wszystko znikło niby zdmuchnięte wichrem...
...Zaremba ujrzał twarz ojca gniewną, wzruszoną, srebrne wąsy wspaniałe, trzęsące się starczo...
— Wywłaszczyć... mnie przymusowo... wywłaszczyć!... Nigdy!... Nie pozwolę!... Nie zgodzę się!... Wypędzić mię stąd, z ojczystego gniazda!?... I to ty, ty mi mówisz?... Uszom swoim nie wierzę!...
— Przyjdzie żyd lichwiarz! Przyjdzie prusak... Przyjdzie pierwszy lepszy z brzegu, mocniejszy od nas, i uczyni to siłą dla swoich celów... Czyż ojcze, nie będzie rzeczą słuszniejszą, wspanialszą, rozumniejszą... oddać dobrowolnie... naszemu ludowi... dla przyszłości... dla ojczyzny... — błagał.
Stary trząsł przecząco lwią głową.
— Wytną sad cudzoziemcy... Po szczapie rozniosą starą sadybę... Czyż nie milej, wyobrażać sobie, że uczyć się tu będą dzieci chłopskie, potomkowie tych pracowników, których przodkowie nasi skrzywdzili tak ciężko?!
— Mrzonki!... Nigdy to nie nastąpi! Zresztą, powiedziałem: siłą mię tylko stąd wygnacie... siłą!...
— Wygnamy, ojcze!... Nic nas nie wstrzyma!... My lepszą budujemy przyszłość... nie dla siebie lecz dla ojczyzny... dla całego narodu... dla ludzkości!... Nic nas nie wstrzyma!... Czas zniszczyć ciemięstwo, przemoc, nienawiść, chciwość i, ojca ich — powszechną niepewność bytu...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
...I znów, niby wicher zdmuchnął, znikły złudne dźwięki i obrazy...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
... — Synu!... synu!... Żegnaj jedyny mój ukochany!...
Przez gęstą kratę, przez drucianą siatkę, obmierzłą jak błoto bluźnięte w chorą źrenice, widzi twarz droższą nad wszystko, oblicze śmiertelne blade w koronie białych włosów...
Jeno oczy utkwione w nim płoną jak żagwie, zdają się przepalać mury, popielić kraty, trawić przeszkody, przestrzeń i samo rozwiewać powietrze... Czuje pieszczotliwe ich ciepło na powiekach, na ustach, na czole... Płyną z nich ciurkiem dwie strugi siwych łez... Pod czarną suknią trzepoczą się piersi jak skrzydła umierającego ptaka...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Piersi więźnia równie trzepotały się jak skrzydła ptaka, z pod opuszczonych powiek wymykały się zdradzieckie łzy...
...Nawet jej nie uściskał!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie słyszał jak łoskotały w korytarzu otwierane wrzeciądze. Dopiero gdy drzwi jego własnej celi odemknięto z łoskotem, podniósł zdumione oczy.
— Wstawać!
Spełznął ciężko z pryczy, którą natychmiast przytrzaśnięto do ściany.
— Noga mię boli... Żądam doktora! — rzekł, nie patrząc na dozorcę.
Był to ten sam jaszczurkowaty »sucharek«, co się na niego naskarżył. Spojrzał zjadliwie na opuchłą stopę, poczem podniósł zielonawe gały na więźnia, ruszył wypłowiałymi wąsami i drzwi zatrzasnął.
— Bazyliszek! — pomyślał Zaremba, z ukosa śledząc za swym wrogiem.
Do obiadu przesiedział bez ruchu za stolikiem przejęty, zbolały, rozbity...
— Nie... nie można sobie pozwalać! Haszysz!... Bóg wie co!... I źle się skończyć musi!... — rozmyślał — Tu... żadnych sentymentów, żadnych wspomnień... Przedewszystkiem... trzeźwa rzeczywistość... Precz z romantyzmem! Program małych zadań i małych spraw!...
Rozśmiał się.
Wzrokiem błądząc po celi, wykrył pod oknem pająka i żywo ruszył zaraz w tę stronę, podtrzymując nieznośnie kajdany.
— Zawsze się coś znajdzie... Tylko nie trzeba chwytać gwiazd z nieba!
Żółtawej barwy, brunatno nakrapiany »towarzysz« siedział w maluchnej matni pośrodku swej sieci i bacznie patrzał przed siebie wypukłemi jak łebki szpilek oczkami.
Gdy Zaremba nachylił ku niemu twarz, drapieżnik zląkł się, podkurczył pod siebie nogi i biały od spodu jak ziarnko grochu odwłok wcisnął głębiej w woreczek pajęczy.
— Trzeba go do siebie przyuczyć, ułaskawić!... — rozważał więzień, nie przestając badać najdrobniejszych szczegółów ubarwienia, kształtu organów i budowy sieci odkrytego współmieszkańca.
Następnie począł Zaremba polować na muchy. Nie dostrzegł ich jednak nigdzie w celi.
— Czem żywi się tutaj ten drapieżca? Zdaje się, że nie ma nic żywego oprócz mnie i... pcheł! Trzeba będzie spróbować, czy je konsumuje?
Podano nareszcie Zarembie przez okienko drewnianą łyżkę, drewniany mocno poszczypany talerz z rozmazaną na nim kaszą i mały włochaty od starości szafliczek, do połowy wypełniony brunatnym cuchnącym płynem. Z paru pływających w nim łupin domyślił się, że to grochówka. Zjadł wszystko z apetytem, choć w kaszy trafił na ślady karalucha a na dnie grochówki pływały jakieś białawe wałeczki, bardzo podobne do ugotowanych robaków. Lecz strawa była gorąca, zawierała odrobinę tłuszczu i na wyposzczone, wyziębłe jego wnętrzności, na omdlewające od wycieńczenia ciało podziałała jak nektar, jak wino. Drapieżnie śledził najmniejszą kroplę ginącą marnie gdzieś w kudełkach zadrowatej wnętrzności szafliczka; okruchów chleba spadłych ze stołu szukał długo i pilnie w kurzu podłogi...
— Spendius w namiocie Hamilkara... — pomyślał, przypominając sobie słynną scenę z »Salambo«, kiedy wystawieni na próbę hardzi przywódcy uśmierzanych głodem barbarzyńców, zanurzali wynędzniałe twarze w misę zupy dyniowej.
— Aha, mucha!
Ucieszył się, spostrzegłszy, że wraz ze strawą przyleciała zapewne z kuchni nieproszona stołownica. Nie miał zamiaru dzielić się z nią najmniejszą kruszynką. Owszem przeznaczył ją samą swemu nowemu przyjacielowi. Lecz przebiegły owad brzęczał wysoko u okna, gdzie go dostać nie mógł. Postanowił ją zwabić i ulepiwszy kulkę z chleba, przykleił ją wysoko na pochyłości podoknia. Przyczaił się u muru i czekał...
Miał zajęcie do samego zmroku. Wytrawna stara mucha długo udawała, że nie widzi przynęty i ani myślała zniżać się do jej poziomu. Romantycznie bzykając, błądziła gdzieś w wyżynach pod samym sufitem, łaziła po suficie, po szybach, po kratach, po niedostępnych szczytach ścian, strzygła lekceważąco nóżkami i otrzepywała skrzydełka...
»Bazyliszek« zaglądał kilkakroć do celi, widocznie zdziwiony panującą w niej ciszą i niezwykłymi ruchami zadartej głowy więźnia...
O zmroku mucha już przysiadła niedaleko chleba, gdy w tem cicho zabrzęczało stukanie. Zaledwie jednak Zaremba spróbował odpowiedzieć, zaszeleściły pod drzwiami nietoperzowe kroki »Bazyliszka«, błysnęło elektryczne światło i syknął odsunięty niepostrzeżenie »judasz«...
Zdołał jedynie wystukać tego wieczoru swoje nazwisko i swoją sprawę. Był tem do tego stopnia podniecony, że miał ochotę chodzić, ruszać się, śpiewać, lecz okrutny ból w nodze trzymał go na uwięzi. Doktor, oczywiście nie przyszedł. Zaremba postanowił już o nic nie pytać, niczego nie żądać, zanim nie dowie się wszystkiego od towarzyszy.
Odtąd stukał dorywczo, ile się dało.
Stukał w czasie sprzątania, roznoszenia obiadu, sprawdzania więźniów, gdy straż była zajęta, gdy hałas panował na korytarzu... W czasie dyżuru »Grubego«, który miał słuch tępszy i usposobienie ociężalsze, stukał nawet — wprawdzie niezmiernie cicho i ostrożnie — o zmroku, przy głębokiej ciszy... »Bazyliszka« ustrzedz się było o wiele trudniej. Czujny jak szakal, przebiegły jak tygrys zjawiał się niespodzianie przy najmniejszej zmianie w zachowaniu się więźniów, jak gdyby dręczycielska jego dusza żyła wspólnym z nimi zestrojem... Raz omało nie przyłapał Zaremby, chociaż ten trącał o rurę swą gałeczką chleba niegłośniej, niż uwięziony komar nóżkami o szkło szyby. Nagle jak piorun rozbłysła lampa elektryczna i klapnęła zasuwka »judasza«. Zaremba ledwie zdążył zerwać się i odskoczyć na środek celi. Stał w słupie światła z nogami zaplątanemi boleśnie w łańcuchach, zmieszany jak przydybany na psocie żak. Lęk i zawstydzenie zwolna przechodziło w gniew. Gdy »paszczęka kraba« otwarła się i w kwadracie jej ukazały się nienawistne konopiaste wąsy i ostry nos dozorcy, młodzieniec już spoglądał wyniośle i wyzywająco.
— Stukasz?!... Stukaj, stukaj... prędko dostukasz się... ciemnicy!
Zaremba odwrócił się tyłem do mówiącego. Słyszał, jak od niego dozorca udał się do następnej celi, jak coś gadał a potem do trzeciej... Gdy niedługo spróbował wznowić stukanie, nikt mu nie odpowiedział.
Zrozumiał naówczas, że stukanie jest najcenniejszem i najbardziej prześladowanem z tajnych mysteryów tutejszych, że należy chronić je pieczołowicie, używać oględnie, przezornie...
Zwolna, po kilka wyrazów codziennie, dowiedział się nareszcie wszystkiego...
Miał dwudziestu towarzyszy-współwięźniów. Po kolei wystukano mu nazwisko, sprawę, karę i numer celi każdego. Byli to znani powszechnie ze sprawozdań sądowych »samsoni«, którzy różnemi czasy i w różnych miejscach wstrząsnęli filarami gmachu...
Każda taka wiadomość dawała mu pokarm do całodziennych wzruszeń i rozważań. Wspominał sploty tragicznych wypadków, ubolewał nad niepowodzeniami, porównywał ich historye ze zdarzeniami własnego żywota.
Rozbierał teorye i płonął pragnieniem dowiedzenia się szczegółów, podzielenia myślami... To też, gdy zbieg okoliczności przerywał stukanie, gdy wzrastało z niewiadomych przyczyn podejrzliwe podniecenie dozorców i jego ogarniał męczący niepokój, żarła zgryźliwa tęsknota. — Daremnie próbował rozerwać się pająkiem, którego ułaskawił natyle, że ten brał mu z ręki muchy, nawet właził na podstawiony palec i nieruchomo wpatrywał się weń wypukłemi ślepiami.
— Roztyłeś się smoku!... To ci zaszkodzi Tknie cię jeszcze apopleksya! Trzeba używać gimnastyki!... — szeptał żartobliwie, gładząc po kolei wąsate nogi owada, które ten z niezmierną powagą podnosił natychmiast do góry.
Sam Zaremba też się co dzień gimnastykował, lecz sił mu ubywało i czynił to z coraz większym przymusem.
— Do licha! Źle!... Schudłem zdaje się bardzo... Jak dalej tak pójdzie, nie na długo mię starczy!...
Pragnął bardzo przejrzeć się, ale na nikłym błyszczu asfaltowej posadzki oznaczały się ledwie niewyraźne zarysy jego postaci. Wpadł więc na pomysł użycia miski z wodą jako zwierciadła. Po długich kombinacyach światłocienia, wypróbowanych w rozmaitych kątach celi, ujrzał nareszcie na pociemniałej tafli płynu twarz straszną, obnażoną czaszkę prawie trupią, z ciemnymi i zapadłymi oczodołami...
Cofnął się przerażony i choć widmo ciągnęło go z fatalną siłą, opanował się i wodę wylał...
— Poco to?... Jak najmniej zajmować się sobą!.
Podszedł do drzwi, podsłuchał i leciuchno, najciszej jak umiał, zastukał.
— Sąsiedzie...
— Co!? — odpowiedziano zdala.
— Powiedzcie co!... Tak mi dziś tęskno!...
Długa cisza.
Nie śmiał powtarzać pytania. Stał markotny przed ścianą i wydało mu się, że po tamtej jej stronie pełza rozkrzyżowawszy ręce, straszny cień człowieka... Słyszał szmer niewyraźny, podziemny i towarzyszący mu cichy jęk żelaza.
— Jutro przyjdzie Herod!... — zastukano nagle zdala.
— Kto to Herod?
— Dyrektor.
— Co to za człowiek?
— Gdyby obdzierano w jego oczach którego z nas ze skóry, nie mrugnąłby powieką...
— Taak! Więc co?
— Nie zapomnijcie żądać skórzni pod kajdany... Wszak rana wasza nie zagoiła się.
— Nie ropieje na szczęście...
— To dobrze. Wszyscy żądamy skórzni... Jest to obecnie przedmiot naszej zbiorowej walki...
— Walki?... Naszej walki? — wystukał pytająco.
— No tak!... To i spacer zbiorowy...
— Ja wcale nie mam spaceru...
— Bezprawie. Wskażcie na prawidła i żądajcie...
— Jak żądać?
— Stukajcie do drzwi głośno, kiedy przyjdzie na was kolej i powiedzcie, żeby was wyprowadzili...
— Aha, dobrze!... Ale... nie mam ochoty zwracać się do tych drabów... Zaczekam na Heroda...
— Jak uważacie...
Znowu długie milczenie. Wzdłuż korytarza ciężko przecłapał »Grubas«.
— Kolego?...
— ?!...
— Kto siedzi w celi między mną i wami? Nie powiedzieliście.
— Nie wiem. Jakiś dziwak, który nie odpowiada.
— Domyślamy się, że to...
Głośna, figlarna gama zabębniła znienacka tuż na rurze.
Zaremba odskoczył i przysiadł na stoiku, pewny że dozorca natychmiast się zjawi. Istotnie usłyszał jak wkrótce otwarła się klapa w sąsiednim numerze i zawarczały głuche kłótliwe głosy. Potem odemknął się »judasz« niego i zaślniło w nim oko.
Nie miał Zaremba już dnia tego sposobności do stukania. »Grubas« rzucał się po korytarzu jak buhaj po hiszpańskim cyrku.
Ale nazajutrz, skoro usłyszał Zaremba, że zaczęło się sprzątanie cel, niezwłocznie zastukał do najbliższego sąsiada umyślnie w ścianę, żeby dać mu do zrozumienia, iż stuka specyalnie do niego...
— Kto?... kto?.. Odpowiedzcie sąsiedzie!... Zaremba... Zaremba... odpowiedzcie... kto!... — pukał uparcie.
— Bim... bam... bum!... — odpowiedziano mu dziwacznie po długiem wyczekiwaniu i natarczywych domaganiach się.
— Kto jesteście?... Dlaczego nie odpowiadacie?!
— Bim... bam!... — rozlegało się zabawnie tu i tam po ścianie.
— Widocznie nie zna alfabetu!... — pomyślał i zaczął systematycznie wystukiwać litery, co zazwyczaj chwytali w lot w więzieniach najmniej sprytni.
Nic nie pomagało. Zamiast odpowiedzi rozległo się jakieś cudaczne drapanie, potem długa ręka zakreśliła niby wielkie półkole na murze. Musiał przestać, gdyż straż zbliżała się ku nim.
Potem nadsłuchiwał, czy nie wyprowadzają na spacer... Ale nie. W korytarzu panowała niezwykła cisza. Dopiero przed samym obiadem rozwarły się drzwi wchodowe w jakiś nieuchwytnie odmienny sposób, zadudniły liczniejsze kroki i zgrzytnęły niezwykle głośno i dobitnie rygle otwieranych kaźni.
— Herod idzie!... — domyślił się Zaremba i ze wzburzeniem i rozpaczą poczuł, że zaczyna drżeć.
— Nie lękam się go... nie lękam się go... To nic!... To... z samotności!... — powtarzał, pijąc wodę i przechadzając się po celi.
Dyrektor był już niedaleko odeń. Dłużej zabawił u jego sąsiada. Gadał coś grubym i posępnym głosem. Zaremba tymczasem uspokoił się zupełnie. Spostrzegł, że ktoś zagląda do niego przez »judasza«, że go śledzi ostrożnie. Nareszcie warknęły żelazne zasuwy i odchyliła się nienawistna tafla drewniana. Na progu stanął tęgi, kościsty mężczyzna w zielonym mundurze, już znany mu z chwili przyjazdu.
— Czy nie ma próśb... pretensyi?...
— Nogę mam skaleczoną... Doktora... Skórznie pod kajdany... Spacer... Nie dano mi dotychczas spaceru — wyrecytował Zaremba jednym tchem.
— Spacer po sześciu tygodniach...
— W prawidłach nic o tem nie powiedziano...
Czarne nieruchome źrenice Heroda zamigotały.
— W prawidłach?... Żadnych prawideł!...
i żadnych praw!... Prawa zostały tam!... — machnął za siebie ręką. — Prawidła są dla porządku a nie dla ciebie!... Skórzni nie będzie... Nie wydano na skórznie pieniędzy... Słyszałem, że chodzisz za dużo, że jesteś... niespokojny... Przed chwilą też chodziłeś!...
Resztka krwi wybiła na wychudłe policzki więźnia, wargi mu poczynały drgać spazmatycznie. Żelazne spojrzenie Heroda świdrowało twarz jeńca z bezlitosną pogardą.
Wreszcie dyrektor zrobił nieznaczny ruch ręką, cofnął się i drzwi natychmiast zawarły się z hukiem.
— Łotr, łotr!... O nic prosić nie będę, o nic!... Skórznie pod kajdany... przedmiot naszej zbiorowej walki!... Cha, cha!.... — szeptał latając z kąta w kąt po celi jak opętany. Krew lała mu się z poranionej nogi i plamiła starannie wyszorowaną podłogę. Brzęk łańcuchów wypełniał swym łoskotem całe więzienie. »Bazyliszek« przyglądał mu się pilnie przez »judasza«, ale nic nie mówił.
Dopiero o zmroku, gdy ucichło, znużony więzień usiadł przy stole i zimne czoło oparł na drżącej dłoni. Ostrożnie wezwał go dalszy sąsiad, Pankracy.
— Co się stało? Czego biegaliście jak lew ryczący!?...
Opowiedział swoją rozmowę z Herodem.
— Rzecz najzwyklejsza... Nie macie się co przejmować!...
— W żadne już rozmowy wdawać się nie będę... Nie chcę!...
— Szkoda. Czasami trzeba mówić, żeby... wyrównać linię... Walczyć lepiej w szeregu...
— Gadać...
— Teraz gadać a co dalej czynić, naradzimy się. Po co wyprzedzać wypadki?...
— Jakie wypadki?... Co za wypadki?.... Mogiła!... Śmierć!... Jakie tu mogą być wypadki?....
— Moi kochani... Ludzie potracili palce u nóg i rąk od szkorbutu, powypadały im zęby, jeść nie mogą... a nie doszli do takiej jak wy rozpaczy... nie wyrabiają takich breweryi... Pamiętajcie, że każdy wasz postępek odbija się na innych...
Umilkł zawstydzony.
— Kto stracił nogę?... Kto jeść nie może od szkorbutu? — pytał chwilę potem łagodnie, skruszony i przejęty...
Pankracy wystukiwał mu cierpliwie długą litanię przeżytych w tych kazamatach męczarni...
— Przedewszystkiem nie rozpaczać, nie dręczyć się i nie... rozmarzać... Czyż na wolności nie dzieje się to samo? Czyż na każdego nie czyha niewiadomy mu los, choroba, śmierć?
— Tam można o tem nie myśleć...
— I tutaj można... Poczekaj, gdy zdobędziemy skórznie i spacery, zażądamy książek...
— Acha, stopniowanie, oportunizm!... Rozumiem! Ale ja należałem zawsze do krańcowych...
— Śmieszną przecie rzeczą byłoby żądać od nich wolności... uwolnienia! Tego Herod zrobić nie może!
— W takim razie nie żądać nic!
— I rozmyślać w skupieniu o wzniosłych przedmiotach!...
— I rozmyślać o wzniosłych przedmiotach!... — powtórzył Zaremba.
Pankracy uciął. Za to bliższy sąsiad zahębnił tryumfujący i taneczny trel.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Ubierz się i chodź!
Zaremba drżącemi rękami wciągnął na ramiona szary szynel i włożył czapkę. Domyślił się, że wiodą go nareszcie na spacer. Czekał tego, lecz było to w jego mogilnym letargu tak wielkiem zdarzeniem, iż nie mógł opanować wzruszenia i drżał jak w febrze. Znów przeszedł jak przed paru miesiącami białawym korytarzem obok szeregu chmurnych wnęków i zamczystych drzwi, cicho brzęcząc umiejętnie już podciągniętymi kajdanami. Czytał przelotnie numery nad drzwiami i migały przed nim niektóre znane mu z fotografii twarze zamkniętych za niemi. W niektórych celach cicho pobrzękiwały łańcuchy. W jednej okropny, suchy kaszel zakończył się bolesnym jękiem. Gdzieś, niewiadomo gdzie stukanie, ciche, szybkie jak gorączkowa rozmowa — przebijało się przez szmery. Zaremba spojrzał szyderczo na wydłużoną, złą twarz Bazyliszka z podniesionemi kątami ust jak u węszącego brytana. Szedł umyślnie wolno, aby zatrzymać go jak najdłużej.
— Prędzej! — warknął dozorca.
Zaremba jeszcze zwolnił kroku i wyzywające, pełne nienawiści spojrzenie utopił w szarych, wściekłych źrenicach dręczyciela. Ten mimowoli położył rękę na rękojeści rewolwera; ale już bez uwag doprowadził go do wyjścia, gdzie czekał inny służalec, nieznany dotychczas Zarembie.
Zatarg z Bazyliszkiem popsuł humor więźniowi. Gdy wszakże znalazł się na schodkach, na zewnątrz przeklętych murów, gdy błękitne, cudnie wyzłocone niebo szeroko roztoczyło się nad nim, zapomniał o wszystkiem, zmrużył olśnione oczy i w upojeniu zamarł bez ruchu...
— No, no!... Dalej... — burknął strażnik.
Pociągnął go za węgieł, gdzie w istnym wąwozie z cegieł, między korpusem ich kazamat i wysokim, głównym murem więziennym ciągnął się brudny szlaczek głęboko w śniegach wydeptanej ścieżki...
— Więc to już zima?... Jakże szybko przeleciał czas?!...
— Zima, zima!... Cóż dziwnego?... Przecież grudzień przekreśliłem już dawno na mym kalendarzu!... Aha, ptak przeleciał... ptak... Za mur, za mur!... Śnieg... Jaka lekkość, jaka czystość, jaka białość!... Puch... puch... Tysiące kryształów błyszczy... perli się, przegląda w rosie zamkniętego wewnątrz powietrza i światła...
Co za blaski? Jak rznie w oczy!...
Zmrużył powieki i zatrzymał się wyczerpany, rozmarzony...
— Dalej!... Dalej! Nie wolno stać! — krzyczał nań z oddala dozorca.
Zaremba nie ruszał się. Zimne, przedziwnie czyste, upajająco pyszne, bogate i łaskawe, rzeźwiące powietrze tamowało mu dech jak kaskada chłodnej wody bijącej z wysoka, rozpierało i rwało mu z bolesną rozkoszą strudzone, zwątlałe w zaniknięciu płuca. Otworzył szeroko zawiędłe usta, jak ryba wyrzucona na brzeg i na wpół pijany nie słyszał i nie słuchał wołania... Wirujące myśli, cała zawieja motylich obrazów i uczuć, zburzyły nagle niwy, zerwały okowy... Rozbłysnął, rozedniał przed nim biały, jasny i wesoły świat... Zamajaczał grudniowy las, przesnuty muślinem brylantowych szronów, otulony puchami ciężkich sadzi... Łabędzie rozłogi pól i łęgów nizko rozpostarły się w słonecznej pozłocie... Ubita droga... Po bokach migają weselne widma drzew w srebrnych zbroicach... Po drodze mkną jak widmo w zimowych tumanach sanki... Gędżbią uprzęże... Gniade konie, osędziałe i zapołniałe zlekka ponoszą... Ledwie zdoła lejce utrzymać... Już wloką saneczki nie na postronkach uprzęży, lecz na jego rękach...
»Puść pan!... Po co pan je wstrzymuje?!« — szepcze swawolny, miły głos... »Będzie źle panno Stefanio, będzie źle!... Proszę potem ze strachu nie krzyczeć!...«
»Niema obawy!...« Ech!... Impet biegu... śnieżna kurzawa... wyrzucone kopytami grudy lodowe tną im twarze, miotą się jak burza gradowa w oczy i usta, spierają oddech... Dziewczyna chwyta go znagla za rękę i przyciska się doń, aby nie wypaść jak z procy z polatujących niby jaskółka saneczek...
»Ach jeszcze, jeszcze!...«
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nowe wołanie dozorcy... Szybkie, liczne kroki, niezwykły ruch za węgłem więzienia ocuciły Zarembę. Na wpół przytomny, chwiejąc się, poszedł w stronę wyglądającego na dziedziniec strażnika.
— Co się stało?... — spytał głosem obudzonego człowieka.
Dozorca poskoczył ku niemu, wstrzymał go rozkazującym giestem, próbował zasłonić widok własnem ciałem; Zaremba zdążył jednak dostrzedz jakiegoś szpakowatego jegomościa w oficerskim szynelu, zbliżającego się do ich korpusu w towarzystwie starszego dozorcy... Zaciekawiony i cokolwiek wylękły nastawał, aby go zaraz odprowadzono do celi. Twierdził, że mu zimno. Jego stróż opierał się i dopiero, gdy Zaremba sam zrobił stanowczo kilka kroków ku kamiennym schodkom, poszedł przodem mrucząc przekleństwa... W korytarzu spotkał ich gniewnym marsem zmieszany »starszy«; wyciągnięty służbiście Bazyliszek przymknął zabiegliwie drzwi otwartej celi... W jej głębi omdlewający szept, nużący, zdławiony kaszel i krótkie dobitne pytania mięszały się w przykrym, podejrzanym dyalogu.
— Wiktor?! — pomyślał Zaremba, spojrzawszy na numer. — Co się stać mogło?...
Chciał się zatrzymać, choćby kroku zwolnić, ale »starszy« parł go brutalnie przed sobą.
— Po coś go przyprowadził?! — syczał na strażnika...
— Sam przyszedł!... — mruczał ten.
— Sam... jaki skory!... Cóż ty nie wiesz gamoniu, co wtedy robić?!... Pozwól im tu samym się rządzić... A jakże!...
Bazyliszek powiódł posępnie Zarembę w głąb korytarza i zamknął w celi z hałasem.
— Pankracy! co się stało?... — zastukał Zaremba na swego rozmówcę, nie czekając nawet na odejście klucznika.
Nikt mu nie odpowiedział. Widocznie wszyscy nasłuchiwali u drzwi. Zaremba również ku nim przystąpił i przylgnął uchem do... »judasza«... Lecz cela jego była za daleko, rozróżniał zaledwie głuche stąpanie i niewyraźny szmer.
— Co się stało?... Co u Wiktora?... — powtórzył pytanie, skoro głosy znowu ucichły i trzasnęły znacząco drzwi wchodowe.
— Znowu krwotok... Źle!... Poczekaj, niech wypocznie, dowiemy się szczegółów... Byłeś na spacerze?...
Zaremba opowiedział, nie opuszczając najmniejszej drobnostki, swój zachwyt i swoje wrażenia... Nie omieszkał opisać i swego zajścia z Bazyliszkiem.
— Trzeba ich koniecznie przyzwyczaić do stukania. To dla nas kwestya życia i śmierci...
— Jestem tego samego zdania... Uważam, że już nawet kruszynę przyzwyczaili się... Gorzej, że wśród nas są tacy dziwacy, czy samolubi, którzy nie chcą stukać i utrudniają innym komunikacyę...
Po rurze między nimi przesunął się przewlekły szum, jakby ktoś powiódł po niej przyciśniętą dłonią.
— Tak zawsze... Nie tylko nie odpowiada, ale jeszcze przeszkadza!... — stukał dalej Pankracy...
Zaremba poczuł za drzwiami »Bazyliszka«, ale zdążył mimoto odstukać:
— Daj mu pokój!... My też mu pewnie dokuczamy...
Wieczorem Wiktor wystukał współwięźniom:
— Jestem bardzo słaby... Doktor kazał otworzyć mi łóżko i zapisał mleko... Co za rozkosz!... Wyleguję się jak sułtan!
— Trzeba żądać, żeby Herod pozwolił po kolei jednemu z nas czuwać u Wiktora...
— Będzie pytać, skąd wiemy o krwotoku...
— A niech pyta... Dobrze on wie, że porozumiewamy się...
Do późnej nocy trzeszczał więzienny telegraf. »Bazyliszek« nie bardzo im tym razem dokuczał... Zato sąsiad Zaremby wprost cuda wyprawiał, hukał po rurze, bębnił, szurgał... Zdawało się, że wściekł się na dobre... Wreszcie o żelazo zakłapały jak gdyby rozjuszone zęby...
— Powiedz co ci jest?... Wystukaj choć słowo! — prosił go Zaremba.
Głuche milczenie.
I przywidziało sit; na chwilę Zarembie, że dostrzega za ścianą bladego więźnia z ogoloną twarzą i głową, jak utkwił w mur błyszczące, pełne nienawiści oczy. Odszedł i nie odzywał się już na wołanie Pankracego... Słyszał tylko jak w dali stukali do siebie inni więźniowie:
— ...Otrząsnąć się trzeba, otrząsnąć z przygnębienia... Walczyć, inaczej wszyscy zginiemy...
— ...A czy ma który nadzieję, iż stąd wyjdzie?...
— Walczyć, walczyć! — szeptał wzburzony młodzieniec. Chodził podrażniony, że nie może się do chóru towarzyszy przyłączyć i przejęty jednocześnie bezmierną litością dla miłującego milczenia, dręczonego stukaniem sąsiada. Podszedł do pająka, którego dawno już nie karmił, nie pieścił i wziął go na rękę... Owad, jakgdyby obrażony, cofał się i kulił. Z niechęcią odrzucił go z powrotem na pajęczynę. Odwrócił się, oparł czoło o wilgotny, zimny mur i zamyślił, zamyślił, o... niedawnem jasnem widziadle.
— ...Minęło... Nigdy nie wróci... Dla innych kwitną kwiaty... My gnojem jesteśmy... mierzwą przyszłości... Ci, co po nas przyjdą będą już wolni i radośni!...
Czuł, że łzy wzbierają mu w piersiach. Zmógł się, otrząsł...
— A niech kwitną... Niech będą szczęśliwi — mruknął z rozrzewnieniem.
Nie uśmiechną ci się zdala
Koralowe dziewcząt usta,
Nie zawita ci myśl pusta...
— Powiedz, sąsiedzie, co ci jest?... Odezwij się... Jedno słóweczko... Ty cierpisz... Jam brat twój!... Kocham cię!... Podziel się ze mną, a będzie ci lżej... — stukał cichutko, jak najsłodziej, i jak najłagodniej do nieubłaganego sąsiada.
Daremnie czekał. Cisza tam panowała taka, jakgdyby człowiek tam już skonał. Wyczulone ucho Zaremby nie mogło uchwycić nawet brzęku łańcucha, nawet westchnienia. Nie usłyszał też żadnego ruchu i głosu, gdy roznoszono kolacyę, gdy otwierano na noc ramę łóżka... Zaremba badawczo wpatrywał się w twarz Bazyliszka, gdy ten u niego z kolei drzwi otworzył... Miał nadzieję choć coś zauważyć, co by mu objawiło tajemnicę strasznego milczenia... Lecz maska dozorcy wyrażała zwykłą u niego ku nocy znużoną złość, i chłód sennego kata.
Napróżno i Pankracy stukał do Zaremby tego wieczora...
Nagle w nocy z głębokiego snu zbudziło młodzieńca dziwne przejmujące wrażenie... Posłyszał w rurze szmery nieokreślone, głuche, niby ktoś szeptał nad nią pochylony w rogu... Jednocześnie cichutko, ale z niezwykłą wprawą i precyzyą zabrzmiało stukanie — chyże jak szczebiotanie ptaka, łagodne jak uderzanie w okno gałązki bzu w dreszczach ciepłego wiosennego podmuchu... Była w nim miara, dykcya i melodya wietrznej, swawolnej piosenki:
Dzień dobry, dziś święty Walenty,
Dopiero co świtać poczyna:
Młodzieniec snem leży ujęty,
A hoża doń puka dziewczyna.
Podskoczył kochanek, wdział szaty,
Drzwi rozwarł przed swoją jedyną,
I weszła dziewczyna do chaty,
Lecz z chaty nie wyszła dziewczyną...
—————————
Bezbożność to wielka, Bóg widzi,
Jak wielka w mężczyznach bezbożność,
Cny młodzian się tego nie wstydzi,
Gdy tylko nastręczy się możność...
Wszak nimeś cel życzeń otrzymał,
Przysiągłeś się ze mną ożenić!
I byłbym był słowa dotrzymał,
Lecz trzeba ci było się cenić...
—————————
Czyliż on już nie powróci?
Czyliż on już nie powróci?
Nie, nie, on śpi w grobie:
Zaśnij i ty sobie.
Już on nigdy nie powróci...
———————
Usiadł, otworzył szeroko pełne grozy oczy... W grubym zmroku celi coraz wyraźniej zarysowywała się postać kobieca. Płynęła powietrzem w powiewnych, białych szatach... Kwiaty miała w ręku i wieńce z kwiatów na ramionach, na skroniach, na młodych piersiach, na rozpuszczonych ślicznych włosach... Małe usta uśmiechały się smętnie, ciemne oczy patrzały przepaściami bez źrenic... Widmo śpiewało:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
O zmarł, znikł z naszego grona;
Zmarł, opuścił nas;
U nóg jego darń zielona,
W głowach zimny głaz...
———————
Na całunie kwiat;
Wierne ręce go posłały
Za nim, w lepszy świat...
Młodzian snem leży ujęły
Hoża puka doń dziewczyna...
............
Zwolna postać pobladła, zamgliła się, uśmiechnęła smutno i wsiąkła w ciemności, w przeświecającą z poza nich ścianę jak obłoczna plama... Serce jego rwało się ku niej... Pragnął, aby została, aby mówiła...
Nie usnął więcej tej nocy.
Naciągnął na głowę koc i w tym podwójnym mroku zmagał się strasznie z szalejącą w nim burzą, z podmuchami krwi gorącej, przelatującymi bolesnym dreszczem po jego młodych, spragnionych życia członkach...
Nasłuchiwał pilnie, czy nie ozwie się okropny, przejmujący i czarowny stuk sąsiada... Pragnął go, czuł, że przyniósłby mu ulgę... Wreszcie zaczołgał się sam, niepostrzeżenie jak wąż do rury i zastukał lękliwie na Pankracego... Nie odebrał żadnej odpowiedzi... Milczenie, głuche, śmiertelne, sączyło się z murów... Wszystko spało... Nawet bazyliszka nie słychać było na korytarzu... Czasem przeleciał jeno do jęku podobny brzęk kajdan poruszonych we śnie...
Legł z pulsującemi skroniami... Lęk, niepokój i słodycz okrutna rozrywały mu w piersiach serce, pełne po brzegi spiekłej krwi... Szczękał zębami i zmartwiałemi oczyma wpatrywał się w bielmo okna, wyczekując świtu... ulgi... zmiany... dnia...
— Czy stukałeś w nocy sąsiedzie?... Odpowiedz, proszę... Choć jednem uderzeniem odpowiedz! Muszę wiedzieć koniecznie... Sąsiedzie! sąsiedzie! Bądź dobry! Czy stukałeś w nocy?...
Daremnie pytał, daremnie uchem i całem ciałem gorącem do muru przylegał — mur był zimny, niemy i chropawy jak groźny wiszar skalny.
Dzień cały chodził Zaremba w kółko po celi, obłędnie...
— Więc wszystko było przewidzeniem?!... Więc to to? więc to początek końca?!
Stawał u krawędzi zawrotnej otchłani w którą nie miał odwagi spojrzeć... Gdzieś tam w oddali przewalały się ciemne wiry, w których miał zgasnąć za życia... Dreszczowe macki wychylającej się stamtąd meduzy dotykały mu raz w raz piersi i grzbietu... A jednocześnie tlił się we krwi i buchał czerwienią płomieni żar samowładny... Mięśnie i nerwy drgały jak struny harfy, na których oparła się dłoń upalna i pożądliwa... Odpychał od siebie i pragnął jednocześnie, obawiał się i marzył... Ujrzeć, raz jeszcze ujrzeć jej postać uroczą, wykwitającą z ciemności, jak biały kielich niepokalanego kwiatu... Upić się czarem smętnego uśmiechu... Zawisnąć spojrzeniem na drobnych ustach, pobladłych jak płatki opadającej róży...
— Więc to tak!?... Więc to tak?!... A może nieprawda?! Sąsiedzie... sąsiedzie!... Odpowiedz!
Sąsiad milczał, jak zwykle. Natomiast Pankracy stukał wielekroć.
— Co się stało? — Dlaczego nie odpowiadasz? Może już gardzisz sobą, i mną, i światem całym?... Może stałeś się realistą i ugodowcem? Może upadłeś nareszcie do pożądań skórzni pod kajdany?... Marzysz o czytaniu umoralniającem?... Łykasz ślinkę na myśl o Żywotach Świętych, o katechizmie lub nawet... zwykłym modlitewniku?... Odpowiedz, przyjacielu... Będzie ci lżej!... Będziemy się razem śmiać wesoło i szydzić z wrogów naszych! — prosił pieszczotliwie, zupełnie tak samo jak wczoraj Zaremba prosił sąsiada.
Ale Zaremba z krzywym uśmiechem słuchał jego stukania... Nie miał najmniejszej ochoty mu odpowiadać. Przeciwnie, czuł cierpką radość, że ktoś tam cierpi i niepokoi się z jego powodu i chciał radość tę i rozkosz bolesną zwiększyć i przedłużyć...
A gdy zapadać zaczęła noc, słodki bezwład nadziei i oczekiwania odebrał mu resztkę myśli i sił...
— Przyjdzie, czy nie?... Przyjdzie, czy nie? — szeptał prawie głośno i toczył oślepłym wzrokiem po stojącej na stole strawie, po ścianach, kratach... po dozorcy, który wszedł, by łóżko otworzyć, i zerkał nań podejrzliwie...
Wybuch światła elektrycznego, drżący, księżycowy jak Jej szaty, wzburzył go... Posępnie wtulił się w kąt, pragnąc ukryć swą więzienną szkaradę... Ponowne, wielokrotne wystukiwania Pankracego drażniły go, jak obecność natręta na schadzce. Skupionym, jak świder słuchem łowił jeno głuche, dziwaczne szmery w celi sąsiada.
Tam jakgdyby ktoś błąkał się, chodził, deptał oszalałemi rękami po ścianie... To nagle dyszał, chrapał niziutko w samym kącie u zimnej podłogi... To czmerał drapieżnie po tynku cienkimi paznokciami... To zataczał rozwarte, potoczyste obłęki — chybkie rzuty rozmachniętych skrzydeł... To tarł się płasko i szeroko o cegły, niby rozjuszony dzik... To pieścił ściany muśnięciami dłoni, lżejszemi od sennych rozkochanych dotknięć...
Raz wydało się Zarembie, że stuknął, więc odpowiedział mu natychmiast, że gotów słuchać. Lecz było to widocznie omamienie, gdyż po nastałej na chwilę ciszy dawne rozpoczęły się szmery... Od czasu do czasu ciężkie uderzenia pięści robiły wrażenie, że ktoś mocarny drze się ku niemu niezmordowanie, przez skalne zwały, roztrącając opoki i spychając głazy...
Aż zgasło światło i wszystko ucichło. Gorący dreszcz nieziemskiej rozkoszy przebiegł jak piorun po członkach Zaremby... Wstydliwie naciągnął po samą szyję swój koc i leżąc wsparty na ręku, liczył sekundy uderzeniami porywczo ściskającego się serca... Oczy rozżarzone utkwił w ciemności i czekał... czekał...
Nie znał, co to jest niepewne oczekiwanie, oczekiwanie na ukochaną i chwilami wydawało mu się, że umiera...
— Przyjdź!... przyjdź!... — szeptał. — Ukaż się nie na dłużej chociaż, niż cień obłoku!...
Ciemności falowały, zwijając się, krążyły... Już, już biały opar zbierał się w nich, zsiadał, skraplał, krystalizował... Już czuł Zaremba w piersiach przeszywający puginał spotkania... Lecz nielitościwy wir mroku znowu rozbijał znagła, rozpylał i chłonął do znaku dyamenty świetlane...
Wtedy w gniewie uderzył o mur.
— Ty, łotrze, pukaj nareszcie! Pukaj przebrzydły morderco!... Pukaj!
Zachowywał się tak głośno, że »judasz« odsunął się i znowu zabłysło nad nim światło elektryczne. A więc wciągnął na głowę cuchnący koc i z wytężeniem nadludzkiem zaczął grzebać w rumowiskach pamięci...
Hamleta czytał raz tylko we wczesnej młodości, potem również raz widział go w teatrze.
Gdzieś na dnie mózgu, w najskrytszych zakątkach czaszki wyczuwał ledwie małe drobiny pożądanych obrazów. Mozolnie wydobywał je z rdzy, pleśni i kurzu, natrzęsionych życiem. Oczyszczał skrupulatnie rozważaniem, omywał wyobraźnią jak drogocenne perły. Wreszcie składał razem niby czerepki rozbitej, ukochanej mozajki, nawlekał wyrazy na jedną nić jak cudowny naszyjnik z drogich kamieni... Miał ich jednak zbyt mało, zbyt luźne były i rozprószone, zbyt wielkie między sobą miały odstępy...
Usnął znużony, beznajdziejnie smutny, lecz obudził się nazajutrz nadspodziewanie rzeźki i zdecydowany. Pozyskał cel...
Znów zajęcia codzienne, znów zaniedbany pająk i to co działo się na korytarzu, nabrało dlań waloru i znaczenia... Pilnie przysłuchiwał się, kogo wyprowadzano na przechadzkę, co robi dozorca, o czem stukają towarzysze i z najmniejszej przerwy, z najmniejszej okazyi korzystał, aby zarzucić Pankracego tysiącem celowych, podstępnie obmyślonych zapytań...
— Więc nie gniewasz się? — ucieszył się ten, gdy Zaremba po raz pierwszy do niego zapukał. — Myślałem, że dotknąłem cię niewczesnymi żartami!
— Ależ nie!... Wczoraj byłem znużony... W dodatku ten sąsiad... Słyszałeś, co on wyrabiał przeszłej nocy...
— Spałem, ale mi mówiono, że stukał coś niemożliwie długiego... Czy powiedział ci wreszcie swoje nazwisko?...
— Nie... Wyobraź sobie: on stukał urywek z... Hamleta!
— Z Hamleta?... I nic więcej?!
— Nic. — I wiesz co, zaciekawił mię niezmiernie... Czy znasz Hamleta?... Czy widziałeś go w teatrze?
— Owszem kilka razy... Po co ci to?...
— Usiłuję go sobie przypomnieć... Może pamiętasz jaki urywek?...
Pankracy długi czas nie odpowiadał.
— Dobrze. Spróbuję! Zdaje się, że najlepiej pamiętam monolog... Deklamowaliśmy go w młodości za pięknych dni Aranjuezu...
— Czyj? — pytał ze drżeniem Zaremba.
Ale Pankracy znów umilkł. Wyprowadzono go na spacer. Potem krótko odpowiedział, że powie wieczorem, gdyż Bazyliszek...
Istotnie Bazyliszek coś zwęszył i latał po korytarzu, jakby połknął blekotu. Zaremba zwątpił, aby nawet wieczorem udało mu się cokolwiek dowiedzieć.
Gdy jednak, zapadł nuok, Pankracy zawołał go:
— Słuchaj!...
Być albo nie być, to wielkie pytanie.
Jest li w istocie szlachetniejszą rzeczą
Znosić pociski zawistnego losu,
Czy też stawiwszy czoło morzu nędzy,
Przez upór wybrnąć z niego?
Umrzeć... zasnąć...
Urwał.
Wzdłuż ścian na zewnątrz przepełznął wąż-dozorca i aksamitnymi ruchami odsuwał po drodze okienka.
— Dalej! — niecierpliwił się Zaremba, gdy kroki oprawcy ucichły.
— Dalej... nie pamiętam...
— A... o... Ofelii!... Coś o... Ofelii?...
— O... Ofelii?!... Nie, nic nie pamiętam!
Znów długo nic odpowiadał, wreszcie zastukał łagodnie...
— Wiesz co: lepiej byś przypominał sobie... jakie formuły matematyczne... albo trochę... z astronomii... Doprawdy... To lepsze dla zabicia czasu!
Zaremba odsunął się od ściany i już więcej nie stukał dnia tego.
Nazajutrz od rana przemyśliwał, jak wycisnąć z tych więżących go kamienisk to, co mu teraz potrzebniejsze było nad życie; jak wyrwać, wydostać wiadomości z gardzieli potępieńca, co mieszkał obok?
Machinalnie spełnił robotę oczyszczenia i wymiecenia celi, machinalnie odbył przechadzkę, tak, że nie był w stanie przypomnieć sobie, czy śnieg dziś pruszył, czy słońce świeciło na dworze?... Wszystko co czynił, wydawało mu się czemś pośredniem, względnem, pomocniczem, co niby zwiewna woalka, ukrywało istotną treść, rzecz samą w sobie, przenikliwą, niepokonalną duszę nieskruszonego, tajemnego dążenia. To próbował jak »jogg« indyjski wysyłać wolę swą w pościg, narzucać ją niewiadomym, przenikać przez kraty, przez żelaza, skróś opon kamiennych... To wierzył, to wątpił... Szeptał rozkazy niedostrzegalnym ruchem warg stężałych na zaciśniętych szczękach...
Więc się nie zdziwił, gdy o szarej godzinie Pankracy zastukał niespodzianie:
— Dobra nowina, towarzyszu! Dałem znać innym o twoim zamiarze... Owszem, projekt podobał się... Obiecali pomódz... Może wspólnemi siłami uda się odtworzyć nawet cały dramat... Wiktor lubił...
Musiał przestać, gdyż przeklęty Bazyliszek już zalał go potokami elektryczności i odemknąwszy klapę głośno wymyślał, aż rozlegało się po całym kazamacie...
Praca szła bardzo mozolnie, ale wniosła wielkie ożywienie wśród więźniów. Wszyscy wzięli w niej udział... Każdy starał się coś przypomnieć, naprowadzić drugiego, napomknąć... Nawet umierający Wiktor wystukiwał osłabłą ręką całe dyalogi. — Wielki miłośnik sceny, w czasach studenckich wieczny mieszkaniec paradyzu, wiedział najwięcej... Nie zawsze jednak udzielał się... Niekiedy cichem trzykrotnem pukaniem dawał jedynie znać, że żyje jeszcze...
Wszystkie wiadomości przez Pankracego niby przez cewkę spływały do Zaremby, który przez ten las sprzecznych nieraz wyrazów, błędnych szczegółów, przez mgławicę niedomówień, szedł niezmordowanie zapatrzony w swą gwiazdę... Wypytywał się, sprawdzał, uczył się na pamięć, trudniejsze miejsca zapisywał drobniuchno na ścianie dawniej zdobytym rylcem... Poczem w upatrzonej chwili o zmroku głośno wystukiwał innym odtworzone ustępy...
Dzień cały to tu, to tam potrzaskiwał więzienny telegraf... W zachowaniu się więźniów przejawiła się jakaś dobroć radosna, ustępliwość pogodna, która przeraziła swą niezwykłością dozorców... Bazyliszek denuncyował o tem dyrektorowi:
— Coś knują, jaśnie panie, coś knują!... Może ucieczkę...
Dyrektor uśmiechał się lekceważąco.
— Może bunt nieprzewidziany... Wszystkiego po nich spodziewać się można...
— Złap, a już ja zrobię porządek!...
Gruby nie mógł dać sobie rady, zrozpaczony co chwila wołał »starszego« i straszył żołnierzami...
Więźniowie szyderczo milczeli...
— Który?... który?... — dopytywał się groźnie »starszy«.
— Wszyscy!...
— Ee!... Głupiś!... Niepołrzebnie tylko zwierzchność niepokoisz!...
Bazyliszek przyczaił się; udawał, że nie zwraca już wcale na stukanie uwagi...
Robota tymczasem szła coraz raźniej... Pankracy skarżył się na nagniotki w palcach i wyrażał obawę, że wkrótce przedzióbie dziurę w rurze ogrzewalnej i wywoła nowy potop gorący... Zarembie wrócił dawny spokój... Wypracował całą metodę odtwórczą i stosował ją z systematycznością uczonego... Ale serce, obłąkane serce uderzało mu zawsze płomieniem, gdyż zbliżał się... Już drugą opracowywał scenę...
Sąsiad przywarował. Nie przeszkadzał im, nie dawał znaku życia... Chwilami Zaremba myślał, że go niema, że go wywieziono. Lecz corano drzwi jego celi otwierały się jak u innych, szastały się po podłodze szczotki, w obiad podawano tam naczynia, wieczorem otwierano łóżko... Więc był tam ktoś?... Dlaczego nawet kajdany nie brzęczały?... Widać nieszczęśnik dnie całe przesiadywał skurczony bez ruchu gdzieś w kącie, jak to umiał robić i Zaremba i każdy z nich... Zostawili go w spokoju.
. . . . . . . . bo któżby
Ścierpiał pogardę i zniewagi świata,
Krzywdy ciemięzcy, obelgi dumnego,
Lekceważonej miłości męczarnie,
Odwłokę prawa, butę władz i owe
Upokorzenia, które nieustannie
Cichej zasługi stają się udziałem,
Gdyby od tego kawałkiem żelaza
Mógł się uwolnić? Któżby dźwigał ciężar
Nudnego życia i pocił się pod nim,
Gdyby obawa czegoś poza grobem,
Obawa tego obcego nam kraju,
Skąd nikt nie wraca, nie wątliła woli,
I nie kazała nam pędzić dni raczej
W złem już wiadoinem, niż uchodząc przed niem,
Popadać w inne, którego nie znamy...
Tak to rozwaga czyni nas tchórzami;
Przedsiębiorczości hoża cera blednie
Pod wpływem wahań i zamiary pełne
Jędrności, zbite z wytkniętej kolei,
Tracą nazwisko czynu... Ha, co widzę?
Piękna Ofelia!... — Nimfo w modłach swoich
Pomnij o moich grzechach...
— Ofelio!... — jęknął, bledniejąc Zaremba. — Ofelio!...
Wsparty rękami i czołem na murze słuchał przejęty, wpół przytomny... choć stukanie już ucichło i słychać było zamiast niego w celi sąsiada gwałtowne krzykliwe głosy... choć elektryczność dawno już zapłonęła nad nim, odemknęła się we drzwiach klapa i szczekający głos Bazyliszka obrzucał go potokiem obelg.
— Wywłoko!... Kundlu buntowniczy!... przestaniesz?... Już ja ci wygodzę!... Czy przestaniesz nareszcie!? Ani dnia, ani nocy spokoju! Wstawaj, bo strzelę ci w łeb jak psu!...
Błysnął rurą rewolweru w otworze. Gdy wszakże przytulony do ściany Zaremba nie ruszył się, dozorca klapę z wściekłością zatrzasnął i sunął ku wyjściu. Za chwilę brzmiał alarmowy dzwonek, korytarz napełnił się ludźmi.
— Bunt... stuuka — ją!
— Kto?... Co?...
— Tych dwóch...
Stukanie umilkło.
Zaremba słyszał, jak wpadli do jego sąsiada, jak szamotali się z nim, jak ten ryczał jak dziki zwierz, a potem rzężał, gdy wlekli go ku tajemniczym drzwiczkom w końcu korytarza. Następnie z hukiem rozwarły się wrzeciądze jego własnej celi. Gromada ludzi z najeżonemi wąsami, z zębami błyskającemi z pod rozchylonych warg, z wytrzeszczonemu białkami oczu... Nim słowo rzekł, rzucili się nań, chwycili za ręce, za łopatki, przyparli do muru...
— Tu... tu!... Dawaj!... Trzymaj!... Prędzej!... — wołali, sapiąc.
Opinając na zapięściach łańcuchy, wykręcali mu niepotrzebnie, niemiłosiernie dłonie i ramiona, że trzeszczały w stawach piszczele. Wreszcie powiedli go, popychając przed sobą pięściami zaciśniętemi i ledwie hamującemi się od razów.
Małe drzwiczki stały otworem. Postawiona na ziemi świeca słabo rozświetlała poczynającą się za progiem ciemność. Majaczył tam ostry kant ponurego, czarno malowanego zrębu. Podczas gdy pachołek więzienny zgarbiwszy się w niziuchnem wejściu, dał nura w głąb ciemnicy z kubkiem w ręku i kawałem razowca pod pachą, Zaremba dosłyszał gdzieś z boku urywaną, przyduszoną mowę i żałosne jęki. Lecz nie zdążył głowy w tę stronę odwrócić, jak przygięty do ziemi i potrącony, wpadł w otwór.
Była to wielka skrzynia, niezmiernie, jak mu się zdawało wysoka, lecz tak wązka i krótka, że można w niej było jeno stać lub siedzieć. Wyciągnąć się nie było sposobu. Gruby mrok otulał go szczelnym, nieprzeniknionym worem. Omackiem odszukał śmierdzący kubeł, kromkę chleba i blaszany dzban z wodą. Wtulił się w kąt, skute ręce na kolanach położył i wytężył słuch. Zdala jak gdyby z przepaścistej głębi, przetkanej gęstym splątanym lasem, dobiegło go niemowlęce rytmiczne kwilenie. Ktoś śpiewał hymn wolności i zwycięstwa. I padła pieśń mu na piersi, jak iskra na proch. Wstrząsnął się, serce uderzyło jak dzwon, przejął go chłód rozkosznego dreszczu i ze zwątlałego od długiego milczenia gardła wyrzucił tę samą wyzywającą pieśń...
Długo śpiewał. Wreszcie zwalił się skronią na twardą ścianę i usnął.
Obudziła go nieznośna drętwica w skutych rękach. Nie mógł wstrzymać głośnego jęku. Bolała go głowa, bolały kości, język opuchły i skołowaciały jak knebel wypełnił mu usta płonące od żaru... Ostrożnie odszukał dzban z wodą... Ciemności stały się z czarnych rudawe. Miał wrażenie, że rozróżnia z gruba zarysy kubła... Podniósł oczy i z radością dojrzał szereg otworków, przez które sączyło się brunatne światło, jak zaćmione szarugą gwiazdy...
— Aha, nie udało się!... Nie mogli!... — rozważał tryumfująco.
Potem słuchał długo, pilnie, z utęsknieniem i próbował stukać. Walił w drzwi piętą co siły, ale ciosy wsiąkały w grube bierwiona, bez echa jak uderzenie kamienia w błotny mech. Otwarły się wprawdzie na chwilę drzwi na korytarz, ale rychło zamknęły. Duszna, nienaruszalna cisza przygniotła go; próbował śpiewać ale głos z krtani dobył się brzydki, ochrypły, wymuszony...
— Towarzyszu, towarzyszu!... — wołał. Cicho. Może go zabrali i on został sam jeden... Zostanie tu pewnie na długo... na zawsze!?... Kto im zabroni!?... A co robią tamci?.. Co robią tamci!?... Nic nie słychać!...
Opadły go roje myśli gorzkich i niegodnych. Bronił się im, odganiał precz jak sforę dokuczliwą kundysów. Aż wpadł na »Hamleta« i słowo po słowie zaszeptał:
»Kto tu?
Nie, pierwej sam mi odpowiedz!...
Stój, wymień hasło!
Niecił Bóg broni króla...
Bernardo?
Ten sam...«
Cudny poemat był mu osłodą i ucieczką... Był mu puklerzem, zbroją twardą i niespożytą... Był mu druhem miłym, co wiódł go nieczułym przez boleści i marności czasu bieżącego... Był mu podporą, był ostrym mieczem, którego rękojeści nikt mu wydrzeć nie zdoła... Chyba sam złamie go lub ukróci!...
Wzdrygnął się. Mglisty cień »sąsiada« przesunął się w pomroce
»Już rzeczy moje zniesiono na pokład:
Bądź zdrowa, siostro! A gdy wiatr przyjaźnie
Zadmie od brzegu i który z okrętów
Zdejmie kotwicę, nie zasypiaj wtedy,
Lecz donoś mi o sobie...
Wątpisz o tem?
Co się zaś tyczy Hamleta i pustych
Jego zalotów, uważaj je jako
Mamiący pozór, wynikłość krwi wrzącej...
Jako fiołek młodocianej wiosny,
Wczesny lecz wątły, luby lecz nietrwały;
Woń kilka tylko chwil upajającą...
Nic więcej...
Więcej nic?...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przyszła... Przyszła niosąc w rysach i ruchach czar rodzący tęsknotę nieukojoną... Przyszła w obłokach kwietnej woni... w powiewnych lekkich szatach poprzez które świeciło śliczne jej ciało niby różowy płomień zamknięty w alabastrach... Przyszła z cichym łagodnym szeptem upragnionych ust... Siadła na wezgłowiu i oparła mu na czole dłoń pachnącą i przejrzystą jak alpejska róża, świeżą — jak rosa letnia... Pochyliła nad nim perłowe lica i utopiła mu w oczach otchłanne żałobne źrenice...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Od wieków szłaś już ku mnie z głębiny istnienia...
Szłaś przez czasów łańcuchy, przez światów ogromy,
Aż spłynęły się w jedność złotego promienia
Rozsiane w wielu duszach naszych dusz atomy...
W gwiazd drogach żyłaś dla mnie w dalekim wszechświecie
Unosiły Cię burze w swym wartkim oddechu,
Umierałaś co wiosna w każdym zwiędłym kwiecie
I rodziłaś się w każdym dziecięcym uśmiechu...
Dziś dotykam Cię!... Jesteś! Oczy Twoje widzą,
Usta ust mych szukają, pierś drży i oddycha,
Objęcia Twoje pragną, boją się i wstydzą,
Dłoń Twoja mię przyciąga i znowu odpycha...
Kocham Cię! W nikłym splocie tych ulotnych dźwięków,
Słychać rozkazów groźnych niepożyte moce,
Śmieje się dreszcz rozkoszy, budzą echa jęków,
Nowe słońca powstają i giną w pomroce...
W nowe liście stroją się obumarłe drzewa,
Kryształ stale w kochane układa się kształty,
Gdzieś, w mgławicach ruch w nową świadomość dojrzewa
I skupia się w uczucie duch na proch roztarty...
Myśmy się na to z Tobą spotkali, kochana,
I złączyli na krótką szczęścia błyskawicę,
Aby w rozstaniu naszem potęga nieznana
Wzrosła o jedną więcej słoneczną... tęsknicę...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Gdy po trzech dniach wypuszczono go nareszcie z ciemnicy, wyszedł z twarzą bladą jak chusta, z podbródkiem i czaszką szkaradnie okłaczonemi odrosłym włosem, ze spojrzeniem, w którem niepomiernie rozszerzone źrenice otwierały się, jak dwie wypruchniałe dziuple...
Bazyliszek cofnął się mimowołi przed nim i krzywy skurcz przeleciał mu po gębie. »Starszy« zmierzył go zyzem, wypiął wargę i zakiwał znacząco głową.
— Wiktor umarł! — krótko i niezmiernie cicho wystukał jeszcze dnia tego Pankracy.
Sąsiad już był w swej celi. Brzęczał łańcuchami, mruczał i chodził.
W kazamacie zaległa skupiona, pogrzebowa cisza. Zaremba nie odchodził od drzwi i przyłożywszy ucho do »judasza«, łowił do dna zmąconą duszą najmniejszy głos, najlżejszy szmer. Gdy liczne obcasy zatupotały w celi Wiktora, wydało mu się, że depcą one po jego żałości pełnem sercu. Nie znał tego człowieka, a mimo to wyraźnie widział twarz jego, źle ogoloną, zczerniałą, wychudłą, podobną do jego własnej twarzy, odbitej ongiś w zwierciedle wody... Widział, jak zachodzące bielmem oczy szukają poraz ostatni nadaremno wśród pustych, szarych murów ludzkiej, przyjaznej postaci... Wspominał dobroć zmarłego, jego żywy do ostatka udział w odtwarzaniu Hamleta, udział we wszystkich kłopotach, troskach, bolach i radościach towarzyszy... jego wesołe żarty, jakimi krzepił ducha słabnących... Odszedł nieznany, gdyż nikt z więźniów nie znał, jak się okazało, jego oblicza...
Gdy coś ciężkiego przenoszono hałaśliwie wzdłuż korytarza, domyślił się Zaremba, że to ciało nieboszczyka i z palącą goryczą przysłuchiwał się: czy brzęczą kajdany? Czy oswobodzono nareszcie te trupie, cienkie piszczele z łańcuchów? Czy też legły one razem z nimi na dnie trumny, jak stygmat wieczystej niewoli...
— Tak wszyscy będziemy! Hańba synom człowieczym! — szepnął.
Mroźny, granitowy jakiś spokój zastąpił w nim niedawne wzburzenia.
— Co tak cicho?... Dlaczego nie odpowiadają? Polękali się, czy co?...
Zastukał głośno, wyzywająco na Pankracego.
— Co? — zapytał ten po długiem czekaniu.
— Czy dopuszczono do niego przed śmiercią kogokolwiek?
— Z naszych nikogo. Był podobno więzienny duchowny...
— Wywlekli go jak psa... Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Co poczniemy?...
— Dziwny jesteś: cóż możemy począć?...
— Wszystkich nas czeka to samo...
— Zapewne. Może nawet gorzej.
— Proponuję rzucic się na straż... Uciekać...
— Rzucić się na straż? Oszalałeś?... Któż się rzuci?... Ty?... Z twoją nogą kulawą od rany?... Albo ja, który sam się ledwie dźwigam i co dzień próbuję, który z zębów dziś wypadnie mi z gnijących dziąseł?... Większość jest w takim stanie... A zresztą: wyrwiemy się z kazamatu, a co dalej... Tam żołnierze... Mur na 20 stóp wysoki... Bez pomocy z zewnątrz niepodobna... A komunikacyi żadnej...
— Trzeba jednak coś przedsięwziąć...
— No... no!... Dość!... wiesz pan, że nie wolno... Proszę przestać... I mnie za to nie pochwalą!... — zagadał Grubas, otwierając niespodzianie klapę.
Ton głosu łagodny, tytuł »pan« podziałały uspokajająco na Zarembę. W milczeniu odszedł od ściany. Rysiemi oczyma wodził po murach, podłodze i kratach, jakby je oglądał od nowa.
— Aby stąd się wyrwać... A tam, co los da!... Można na mur zarzucić sznur skręcony z bielizny... Tu, za naszem więzieniem straż nie chodzi... Wyjść po wieczornym roncie — cała noc czasu!... A lepiej jeszcze wykopać tunel aż za mur... nazewnątrz!... Można wyciąć asfalt w podłodze, wyważyć cegły i dostać się pod fundament... Zrobić to należy pod siedzeniem i stołem... Tu najmniej widać i najbliżej do muru... Tylko czem?
Znów rozpoczął badanie celi cal po calu, nie pomijając najmniejszego kącika, najmniejszej szczelinki, wrębka, załomu... Wszystkie przedmioty obejrzał z niesłychaną, przenikliwą, skupioną i ostrą jak dziryt uwagą.
Nie znalazł nic odpowiedniego... Twardy, zwarty dokoła głaz, przeciw któremu miał jeno paznokcie i zęby. Poddał się chwilowej rozpaczy, cisnął się z pięściami na ścianę, bił ją, wodził po niej drgającemi dłońmi, gdy nagle usłyszał z przerażeniem z tamtej strony takie same ruchy... Ochłonął. Z zaciętemi ustami, ze zmarszczoną brwią, ze skamieniałą od wysiłku twarzą znów rozpoczął poszukiwania... Chodził, oglądał, dotykał wszystko po raz dziesiąty i setny. Bał się, że to się stanie z czasem jego manią, jego zmorą, a jednocześnie rozumiał, że to jedyna ucieczka przed czemś jeszcze gorszem, czego widmo stało tuż tuż za progiem. Nagle wykrył, że żelazne siedzenie jest podparte i przymocowane do ściany grubą, wygiętą sztabą. Wielka zardzewiała mutra spajała łapę podpory z blatem ławeczki. Wicher myśli gorących i niespokojnych, jak płomienie wydętego burzą pożaru, zakotłował się w mózgu więźnia. Wstał, oparł się o ścianę w obawie, że zemdleje i roztropnie odłożył dalsze badanie na potem.
— Mam czas! — uśmiechnął się. — Trzeba znów zacząć gromadzić nici na sznur, włosy wydzierać ze szczotki na perukę... Ale jak odkręcić mutrę... Ogromnie mocna i zardzewiała... Przedewszystkiem odmoczyć ją należy w ciepłej zupie... Następnie zwolna obluzować uderzeniami kajdanów... Bić w sam kant... Co dzień raz... parę razy... Mam czas!...
Uśmiechnął się i przeszedł po celi spokojny już i radosny...
Bazyliszek tryumfował. Ostatni najzdrowszy i najniespokojniejszy z więźniów przycichł i spokorniał. Pycha, wzgarda, pewność siebie bardziej jeszcze zaostrzyły ostry nos, ostrą bródkę, konopne wąsy i spiczasty wzrok dozorcy. Zadzierał głowę tak wysoko, że widział tylko golone czubki aresztanckich głów; rozkazy wydawał nie słowami już, lecz sierdzistymi ruchami i nieartykułowanemi mruknięciami.
— Inaczej nie można! Za grdykę i o ziemię, to zaraz cicho! Znam ja ich! Ho, ho — pouczał Grubego.
— Też ludzie som!
— Co? Jacy ludzie? Władzy nie uznają, prawo łamią! Dranie som! Na wszystko się targną!
— No tak, prawda! Dranie — zgadzał się Gruby, wylękły o swoją posadę i pensyę. Zwolniony z dyżuru uciekał co rychlej do domu mrucząc:
— Też... zmora!
Bazyliszek był niestrudzony. Nigdy nie spóźniał się i nigdzie nie spieszył. Jak wahadło chodził po korytarzu i jak motyl nocny zapuszcza w kwiatów tajnie swe żądło, tak on zapuszczał pożądliwe oko do coraz to innego »judasza«.
Więźniowie wciąż czuli na sobie jego jaszczurcze spojrzenie, a ponad sobą jego nietoperze skrzydła. A on już żyć nie mógł bez rozkosznego widoku tych pojedynczo zamurowanych w kamiennych odołkach nieboszczyków, gnijących w jego oczach... niezbyt szybko i niezbyt wolno, lecz według... regulaminu.
Ożywienie, które go do niedawna oburzało zgasło, stukanie ucichło. A jeśli rozlegało się jeszcze czasem, to było takie krótkie, nieśmiałe, że... mógł się z niem pogodzić... Polował na nie, lecz napawały go już nie gniewem ale raczej dumą i uciechą jak wybrednego myśliwca powabki zwierzyny.
— Zmądrzeli, juchy! — rozmyślał dobrotliwie.
Pewną obawę wzbudzały w nim jedynie głuche, przeciągłe dźwięki, rozlegające się co jakiś czas w celi Zaremby. Nie mógł dociec co one znaczą i nie mógł schwytać więźnia na uczynku. Gdy rewidował celę w czasie jego spaceru, wszystko znajdował w porządku, zaś pytać się uważał za niestosowne i bezskuteczne.
— He! Bawi się! Niech się bawi, aż go »ustukam!«
I nagle w tej niemocie tryumfującej, w tej żywej śmierci, w tym bezgłosiu pobitych i konających zabrzmiał pewnego wieczoru śpiew... wolności! Spiżowy hymn wyzwolenia...
Śpiewał sąsiad Zaremby. I bynajmniej nie krył się z tem, przeciwnie: usta przyłożył do »judasza« i ryczał jak bawół. Gdy zdumiony Bazyliszek próbował doń zajrzeć, plunął mu przez otwór w oko... Tego było zawiele. Dozorca otworzył klapę i pchnął śpiewającego tak mocno, że ten potoczył się aż pod ścianę; rychło jednak skoczył napowrót ku drzwiom i chlustnął w okienko wprost w twarz Bazyliszkowi wodę przygotowaną w kubku. Więźniowie przylepieni uchem do swych drzwi słyszeli wybornie to chluśnięcie i dziki okropny śmiech współwięźnia, który przejął ich dreszczem. Klapa zatrzasnęła się, ale śmiech nie ustał... i przeszedł w krzyk rozdzierający, męczeński, wołanie nieustanne a rwące się i wstrząsające jak przerywany tok wysokiego napięcia...
Zaremba zastukał na dozorcę.
— Czego?
— Co mu robisz?
— Nie twoja rzecz!
— Nie waż się go ruszyć... Daj zaraz znać do kancelaryi...
Blady z wściekłości Bazyliszek błysnął tylko ślepiami i klapę zatrzasnął.
Całą noc grała więźniom nieludzka orkiestra. Wycie, przeraźliwe chichoty, urywane dwugłosy rozmów, śpiew... potem straszniejsza od nich cisza i nowe wrzaski piekielne, konające wołania o pomoc, histeryczny pisk uchodzącej przed pościgiem ofiary... dzikie charczenie i mamroty zwierzęce... to odchodziły w głąb celi, to zbliżały się ku drzwiom, lecz nie ustawały na chwilę. Nikt oka nie zmrużył tej nocy; usnęli dopiero gdy dobrze oświtło i ucichł gomon. Rychło wszakże obudzono ich według regulaminu. Zaremba, który słyszał, że nie otwierano do sąsiada był pewny, że go zabrano.
— Gdzie on jest? — spytał półgłosem Grubego, który blady jakiś i nieswój, okazywał mu szczególną grzeczność.
— Nie wiem... śpi! — odrzekł cichutko dozorca.
— Powiedzieliście w kancelaryi?
— Powiedział, powiedział... Kończcie już sprzątać... Zamknę.
Zaremba nie wierzył. Lecz usłyszał później, że podają sąsiadowi śniadanie, że on rusza się tam i pobrzękuje pętami jak zawsze. To go uspokoiło. Próbował nawet zastukać do niego, ale ten nie odpowiedział, jak zwykle. Zamienił z Pankracym słów kilka.
— Trzeba rozmówić się z Herodem... Trzeba żądać, żeby go zabrali do szpitala...
— Nie uwierzą...
Więcej nie dał im stukać ani »sąsiad« ani Gruby. Gruby użalał się przed nimi, że go swem stukaniem niechybnie zgubią, że dyrektor lada chwila przyjdzie. »Sąsiad« szurał po ścianie i wystukiwał niecierpliwie gamy.
Dzień jednakże upłynął zupełnie spokojnie, zupełnie spokojnie minęła noc. Dopiero nazajutrz po śniadaniu zadudniło u wejścia, więźniowie poczuli, że weszła do kazamatu gromada ludzi i usłyszeli, że ciężki, twardy przedmiot postawiono pośrodku korytarza. Drzwi od celi sąsiada otwarły się. Zaremba posłyszał tam głuchą, krótką rozmowę; potem z odgłosu kroków rozpoznał, że więźnia wyprowadzają... Drżący głos zawołał nagle:
— Bracia!... Bracia!... Nie dajcie!...
Szamotanie... upadek... ciche tygrysie ruchy ludzi... ciężkie oddechy... a potem niezrozumiały świst w powietrzu... ciachnięcie... przeciągły przeciągły, stłumiony jęk... znów świst i jęk, który zmienił się w nieustający, łkający pokrzyk...
— Biją! — szepnął Zaremba, czując jak wszystka krew zbiega mu do serca. Uderzył zdrową nogą we drzwi, że zadrżały w zawiasach, a łańcuchy zagrały mu na nogach jak dzwony. Po niejakim czasie we wszystkich celach dudniły drzwi i łoskot wstrząsanych łańcuchów zmieszał się z świstem rózeg i skowytem katowanego. Raptem wszystko ucichło... Krótko, dorywczo przebrzmiał niemowlęcy płacz zgłuszony przywartemi z trzaskiem drzwiami. I znowu cicho... Zaremba wciąż stukał w zapamiętaniu.
— Oprawcy! Łotry!
Nagle zaprzestał. Usłyszał, że tłumnie zbliżają się ku niemu. Cichutko zgrzytnęły rygle, nieznacznie odsunęły się sztaby i drzwi uciekły w tył... W półkolu dozorców i stróżów więziennych stał pan dyrektor...
— Przecież on jest obłąkany... — zaczął Zaremba, łykając łzy.
Dyrektor dał ręką znak; pachołcy rzucili się w głąb celi, schwycili za ręce Zarembę, zacisnęli mu usta i wywlekli na korytarz. Szarpnięty za nogi, upadł twarzą na brudną ciężką ławę. Na wyciągniętych jak struna zapięściach rąk i przystopach nóg zacisnęły się niezwłocznie pętlice powrozów. Z grzbietu zdarto mu odzież i po chwili strasznego jak konanie oczekiwania spadł z świstem nań z góry pęk rózeg... Tysiące płomienistych wężów, noży i kolców wpiło mu się w ciało i mózg. Zaremba wyciągnął się, przypadł do ławy i zagryzł do krwi usta, aby nie krzyczeć... Raz tylko, gdy dosłyszał stukanie współwięźniów, z męką i mocą niezmierną zawołał piorunowym głosem:
— Nie stukać! Nie stukać!...
Przestali go bić dopiero wtedy, gdy ciało jego zamieniło się w jednolitą ranę, gdy kawałki skóry i mięsa wyszarpywane łozą latać zaczęły w powietrzu i lgnąć na ścianach. Omdlałego zawleczono do celi i porzucono na podłodze.
Nikogo więcej nie bito, lecz wszystkich zakuto w ręczne dyby żelazne i wszystkich skazano na chleb i wodę.
Zaremba starał się jak najdłużej nie budzić z omdlenia. Nie otwierał oczu... odpędzał myśli... Jakiś twardy niepomierny ból, niby pancerz potworny, okuł mu tułów, całe ciało... opierścienił, znieczulił duszę. Obok w celi wył szaleniec, a w rurę gwałtownie stukał Pankracy. Podpełzł ku niej Zaremba i odezwał się:
— Słucham...
— Umrzemy... wszyscy z tobą... chcesz?
— Nie... ja nie umrę... Nie ucieknę... Niech mnie sami zabiją!
Pankracy umilkł. Zaremba słyszał, jak w dali stukali gorączkowo, porozumiewając się więźniowie, jak krążył po korytarzu Bazyliszek i zaglądał doń co chwila przez »judasza«.
Zaremba leżał twarzą do podłogi, nie ruszał się, krew sączyła się zeń na asfalt i utworzyła tam czarną kałużę... Przyniesiono obiad... Dozorca otworzył łóżko, Zaremba nie zmienił pozycyi... W parę godzin potem przyszedł felczer więzienny...
— Niech pan wstanie... niech pan położy się na pościeli... Doktór prosił i pan dyrektor pozwolił!
Zaremba nie drgnął. Felczer pomacał mu puls, wzruszył ramionami, oczyścił cokolwiek rany z drzazg, z kawałków zmartwiałej skóry i wyszedł.
Pankracy oznajmił Zarembie, że więźniowie postanowili rozpocząć głodówkę. Nic mu nie odpowiedział. Usnął na miejscu jak leżał i nie wiedział, jak się znalazł w nocy na posłaniu. Na plecach miał przylepiony jakiś plaster. Nie mógł już zasnąć. Słyszał, jak obok jęczał sąsiad, jak w dali pokasływali i pobrzękiwali łańcuchami inni. Myśli czarne, otchłanne jak ta noc szły odeń w ciemności...
Na samem dnie jaźni, gdzieś poza świadomością rodziły się jakieś postanowienia i wola nieskruszona dawała klątwy palące, bezsłowne...
Nie pozwalał tym uczuciom przekształcać się w myśl, lubował się mglistymi ich majakami, wdychał namiętnie ich zapach okrutny, chował głęboko ich treść jak owoc trujący, który tem silniejsze daje pędy, im głębiej zostanie zaryty w grudę... Złom na złomie dźwigał granitowe podstawy jakichś przyszłych czynów... Odgadywał jakie zacz będą i patrząc szeroko rozwartemi oczami w noc, wspominał życie, z którem się zawczasu żegnał... Mało miał lat... Był jeszcze jako ranek wiosenny... I mało zaznał dojrzałego szczęścia... Doświadczył jeno pierwokwiatu wrażeń... przeważnie udręki... Z bólem rozważał jak dola człowieka bardzo jest zależna od cnót i zbrodni ludzkich. A cnoty te i zbrodnie są jako dżdże i pogody; niespodziane są jako pioruny; są jako wichry siekące po sercach... Z jednej strony świat skał nieużytych, albo ogrodów rajskich, gdzie samotny człowiek bytuje na poziomie zwierzęcym. Z drugiej... życie wartkie, bogate, gdzie tysiące nici bliźnich, wrosłych w nerwy, w mięśnie i krew szarpie nieznośnie duszę...
— Być samotnym! — pragnął tam nieraz...
Oto był samotnym i poznał, że niema okropniejszej tęsknoty jak tęsknota za człowiekiem!... Gdzież są oni? W mękach porodu leją krew i cenniejsze nad krew skarby szlachetnych serc!... Chłepcą je niby piachy pustyni, niby nienasytne mszarniki leśne — dusze niegodne... Wyrwać je jak kąkol, zniszczyć wszędzie na każdem miejscu, nie szczędząc rąk, nie żałując ginącej pospołu pszenicy... Niech słońce dojdzie do samego łona obnażonej gleby, niech wyprowadzi z ciemnic zagłuszone źdźbła zdrowe... niech ruń, ruń nowa pokryje przeorane szlaki!...
Bardzo mu w zamiarach jego przeszkadzała głodówka. Daremnie jednak próbował odwieść od niej towarzyszy. Zbijali łatwo jego dowodzenia, wreszcie Pankracy zapytał go:
— Sam chcesz coś zrobić! Przyznaj się! Otóż nic z tego!...
Wychudli, zczerniali leżeli na ziemi, gdyż zamykano im łóżka. Niektórzy już nawet nie otwierali oczu. Prosili, żeby nie wnoszono im strawy, nie podawano chleba. Z rozmysłem dostarczano im smaczniejszego jadła, staranniej ugotowanego. Zapach mocno okraszonej zupy lub kaszy wypełniał zaprzałe cele nęcącym zapachem. Chleb czarny świeży zionął smaczny kwas, podobny do zapachu niwy żytniej w parny wieczór letni... Leżały go na stole całe góry...
Gdy nastawał dzień, wyczekiwali z udręczeniem rychło się skończy, a zbliżającej się nocy oczekiwali znowu z przerażeniem... W potępieńczej ciszy błyskały nad nimi od czasu do czasu jeno dzikie chichoty waryatów... Żałosne skowyty zapuszczały im w mózgi i serca swe ostre, jadowite groty...
Już było dwóch obłąkanych i przekrzykiwali się z jednego końca korytarza na drugi jak szatańskie kukułki... Bazyliszek przestał się czaić i kryć. Chodził głośno po piekielnym korytarzu i dzwonił kluczami.
Ilekroć wnoszono jadło, gadał:
— Jedz, jedz!... Nic nie wskórasz!... Oni przecie żrą! — dodawał złośliwie, kiwając głową w stronę waryatów.
Grubas wzdychał i nic nie mówił. W czasie jego dyżuru usłyszeli po raz pierwszy takie same ciężkie kroki gromadki ludzi, niosących ciężar, jak w dzień śmierci Wiktora.
— Kto? — zastukał Zaremba.
— Włodzimierz!
— Widzisz... widzisz.. Nie trzeba!
— Zadalekośmy zaszli... Nie można ustąpić!...
— Należy choć pogadać z nimi, postawić żądania...
— Kiedy nikt nie przychodzi, nie pyta się...
— Więc zawołać!
— Wątpię, czy przyjdzie... W ich interesie jest, aby nas zginęło jak najwięcej...
— Dlatego żądam zaprzestania głodówki...
Nazajutrz wyniesiono drugiego trupa. Zaremba dowlókł się do drzwi i zastukał.
— Żądam doktora... Niech przyjdzie doktór...
Grubas, który był dyżurnym poleciał natychmiast dać znać, że ten najbardziej zatwardziały więzień przyzywa doktora. I doktór przyszedł.
— Czego pan sobie życzy? — spytał drżącym głosem, nie oddalając się zbytnio od proga.
— Żądamy, żeby zabrano obłąkanych do szpitala. Jak ich wezmą, zaczniemy jeść... Przecież to okropne!... Posłuchaj pan...
Doktór blady słuchał wstrząsającego duetu i wzruszał ramionami.
— Co ja mogę! Doskonale panów rozumiem... Sami dawno byśmy wzięli... Ale... dotychczas nie przyszło pozwolenie... Stamtąd...
— Tam spieszą się tylko z krzywdą...
Doktór spuścił głowę.
— Przedstawię znowu dyrektorowi... To istotnie okropne, nie do zniesienia!...
Znowu upłynęła noc i dzień. Leon wystukał rozdzierające pożegnanie... Zaremba uniósł się na posłaniu i bił z rozpaczy bezsilnemi pięściami po murze... Sąsiad odpowiadał mu potężnemi uderzeniami. Nawet im oków z dłoni nie zdjęto.
— Teraz na mnie kolej, bracie! Żegnaj! — stukał Pankracy.
— Stój! Jedz! Żyj!... To nie czyn...
— A ty jesz?
— Nie!
— A widzisz!....
— Słuchaj: ja go zabiję! Przysięgam, że go zabiję, ale jedzcie..
— On nie przyjdzie.
— Poczekam...
— Dusza nie może czekać bezkarnie! Zabije nas wcześniej własna pogarda!
— Zaklinam was!
Zaczęły się nowe przetargi i narady. Bazyliszek nie przeszkadzał im wspaniałomyślnie. Miał nowe zajęcie: drażnił waryatów. Wymyślał im i groził ustawicznie. Zaremba słyszał nieraz, jak wołał na jego sąsiada:
— Wyłaź!... Gdzieś się schował, pokrako!?...
Ale raz, gdy drzwi do celi szaleńca otwarły się, rozległ się niespodzianie łomot, szarpanina, potem krzyk straszny, który nawet wycieńczonego Zarembę postawił na nogi... Jednocześnie ktoś chyżo poleciał bosemi stopami wzdłuż korytarza. Trzasły rygle w najbliższej celi, kroki zawróciły ku niemu, wrzeciądła opadły, uchyliły się drzwi i blada ogolona twarz więźnia z wilczemi oczami i wyszczerzonymi kłami wyjrzała, szepcząc z uśmiechem:
— Zabiłem szczura!... Ten sztych wart dukata!... Wychodź!... Zabiłem szczura!... Chi... hii!... Prra-oo, książę!...
Zaśmiał się jak potępieniec i pobiegł dalej. Za chwilę wszystkie cele były otwarte i ciżba kościotrupich, obdartych mar wyległa na korytarz. Ci co nie mogli wstać wypełzli choć na próg, wlokąc za sobą łańcuchy. Dwaj obłąkańcy, ująwszy się za ręce z chichotem, wymyślaniem, rykiem, z rechotem podciągniętych kajdan, pędzili przez korytarz, kopiąc się i bijąc... Przeskoczyli przez ciało Bazyliszka, który leżał bez ruchu w poprzek drogi. Z roztrzaskanego ciemienia dozorcy wypływała struga krwi i mózgu. Waryaci dopadli do drzwiczek ciemnicy, spróbowali je otworzyć, a gdy nie ustąpiły ich wysiłkom, zawrócili na korytarz i po krótkim namyśle skoczyli do trupa. Schwycili go za nogi, powlekli... Jeden wyrwał mu z kobury rewolwer, puścił się ku leżącym na ziemi więźniom.
— Wstawajcie, nicponie!... Dość wylegiwać się!... Cha... ha!... — ryczał.
— Trzeba ich schwytać!... Trzeba ich schwytać!... Rozbroić!... — wołał gorączkowo Zaremba.
Zgraja okutych na rękach i nogach szkieletów opadła dwóch sytych wzburzonych szaleńców, którzy nadomiar mieli ręce niezakute, gdyż nie brali udziału w proteście. Wszczęła się szatańska, nieopisana walka bratobójcza. Waryat groził rewolwerem; na szczęście bezpiecznik był zamknięty. Zaremba niespodzianem uderzeniem zapięścią ręcznego łańcucha wybił mu broń z ręki. Ale wycieńczeni więźniowie rady sobie dać z obydwoma nie mogli; zaledwie przytrzymali jednego, wyrwał się im drugi, podniósł rewolwer i jego rękojeścią zaczął tłuc po głowach walczących...
Słabsi uciekli do cel i wołali tam w niebogłosy o pomoc, lecz grube mury chłonęły ich krzyki bez śladu. Nikt nie wiedział gdzie jest dzwonek alarmowy. Wkrótce i reszta więźniów musiała się cofnąć do cel i, zawarłszy za sobą drzwi, trzymać ich z całych sił, aby rozjuszeni szaleńcy nie wdarli się tam za niemi. Jeden z więźniów zdarł jakimś cudem z wychudłych nóg kajdany, cisnął nimi w okno i wybił szybę.
— Ratunku!... Ratunku!...
Na korytarzu tymczasem ucichło. Zaremba wyjrzał, aby przekonać się, co się tam dzieje. Jeden z obłąkanych czaił się z rewolwerem pod ścianą niedaleko od jego celi; drugi okraczył jak pająk trupa dozorcy, uniósł do góry jego łeb i gryzł mu czaszkę i twarz, tocząc z gęby pianę z posoką...
W tej chwili drzwi wchodowe otwarły się, na tle słońca zamrowili się ludzie i błysnęły bagnety.
Czający się waryat skoczył jak kot i strasznym ciosem w głowę zamroczył Zarembę...
Ocknął się Zaremba dopiero w sali dużej i jasnej, gdzie stały rzędami biało zasłane łóżka. Przez wysokie okna o szkłach przeźroczystych wlewała się rzeka błękitu i słońca. W tym blasku do znaku topniały kraty grube i cienie szare szarych, niewesołych ścian.
— Żyjesz więc? — szepnął, leżący na sąsiedniem łóżku więzień.
— Kto pan jesteś?... Co to wszystko znaczy?...
— Jestem Pankracy...
— Pankracy?!... — zawołał, siadając Zaremba.
— Cicho. Ruszać ci się nie wolno. Ranił cię w głowę...
— A oni?
Pankracy milczał posępnie przez chwilę.
— Zabici...
— Ach, Pankracy... Pankracy!... Przecież to będzie prawie... połowa nas... Połowa poległa!... — wyszeptał Zaremba i upadł na poduszki, płacząc jak dziecko.
Szkielet zsunął się ze swego łóżka i umieścił się koło niego na pościeli.
— Uspokój się, uspokój! Cóż robić?... Los... los!... Zawsze to zwycięstwo!... Zginęlibyśmy tam wszyscy!... Tutaj patrz: wszyscy... pozostali... wszystkich nas pomieścili... razem... Rozumiesz: razem!
Wskazał chudą jak piszczel ręką na wyschłe, straszne czerepy, które uniosły się z poduszek i ciekawie patrzały na nich zapadłymi oczodołami.
— Mamy słońce... mamy jedzenie dobre... mamy książki!... Patrz!
Mignął mu białą bibułą przed twarzą.
— Obchodzą się z nami... po ludzku!...
— Więc myślisz, że już nas nie zamkną?
— Zamknąć zamkną... Napewno zamkną... Może nawet sąd będzie... Ale wypoczniemy, nabierzemy sił... A walka to zdolność do przeczekania, przetrwania... Przecież i tam toczą się wypadki!... Często dzień, godzina stanowi o życiu... Bo rośnie się dla życia lata, a umiera się w jedną sekundę... Zawsze będzie czas na to!...
Wtem umilkł, gdyż spostrzegł, że Zaremba go nie słucha, że wzrok jego błądzi gdzieś daleko w tajemniczych, niezgruntowanych, mocarnych głębinach...
Miał dosyć obczyzny, ale nie miał wcale pieniędzy. Musiał więc czekać, aż zginą śniegi, stopnieją lody, i ogrzana ziemia otworzy na wsze strony swoje drogi i swoje kryjówki. Wtedy pójdzie piechotą... Czekał spokojnie, cierpliwie, nikomu nie zwierzając się, przed nikim się nie skarżąc. Pisał jedynie od czasu do czasu krótkie, dosadne listy i posyłał je na daleki zachód. W listach stale brzmiała ukryta, ale niezłomna obietnica: czekaj! przyjdę!
Wzamian odbierał blade karteczki, z których unosiła się nikła, odurzająca woń znanych mu perfum, i których obojętne napozór wyrazy szeptały coraz cichszym, coraz bardziej zdławionym głosem:
— Och! prędzej... Kiedyż... kiedyż!... Sił już nie staje dla cierpień!...
Wtedy tracił równowagę i, aby się uspokoić, uciekał daleko od lichej wiosczyny, gdzie mieszkał, od nieszczęśliwych, z którymi był skuty...
Dopiero, gdy szarożółte plamki wioskowych chałup roztapiały się w sinem przestworzu, gdy cichły do niewyraźnego szmeru szczekania psów, pianie kogutów, skrzyp sani, stuk drzwi i głosy ludzkiego gadania, gdy wszelkie ślady ruchu i życia do cna wsiąkały w bezmiar i majestatyczną martwotę śniegów, — siadał na brzeżku skalistego urwiska i, ująwszy w dłoń podbródek, jak żywa statua florenckiego Medyceusza, topił czarne oczy w białą bezdeń.
Parów zaśnieżonej rzeki uciekał, niknąc w bledniejących przegubach złotośniadych cieni. Cichość grobowca, białość ciała, nieskalanego żadnem dotknięciem... Na nim legł, przywarł doń w dławiącym bezruchu błękitny wiszar wietrznego oceanu. A ponad tym mroźnym zlewem powietrza i zastygłej ziemi słońce rozpościerało swój cudny wachlarz złotych, przetykanych tęczą promieni. Pod ich dotknięciem lody płonęły iskrami płomienistych ogni, z cichem westchnieniem osiadały, perląc się na śreń, śniegi; szron zwijał twarde koronki i puchy... Nad pustynią przelatywały ledwie uchwytne tchnienia, ciche dreszcze i szmery lękliwe, jak slaby puls istoty, budzącej się do życia w uścisku zabójcy... Uwolnione z nadwątlałej sadzi gałązki kołysały się ruchem nieśmiałym...
Samotnik chłonął mary dźwięków, przywidzenia drgnięć duszą, łaknącą wolności... Aż mierzchnął dzień, umierały blaski, stygły westchnienia... Na widnokręgu rozlewała się struga krwi, kąpiąc w swej pożodze obłoki i góry.
Wtedy podnosił smutne jeszcze, ale gładkie już czoło, rozsuwał zasępione brwi, rękę odejmował od ściśniętych szczęk i, wybijając nią zlekka takt po kolanie, nucił cicho, zapatrzony na stulający się i opadający kwiat dnia:
»Już nam znikły nadziei promienie,
Zanim zorza zabłyśnie nam blada...
Wstańmy jako upiorów gromada...
............
W noc spokojną do domów wpadniemy,
Gdzie szczęśliwi błogimi śpią snami,
Naszą pieśnią im pokój zmącimy...
Niechaj wstaną i pójdą za nami«...
Wracał późno wieczorem, gdy nic już nie było widać i w chmurze wysokiego brzegu świecił jedynie rząd rubinowy wioskowych ogni.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Co wam jest? Tacy jesteście dziś dziwni?! — pytała go sąsiadka-wygnanka, zaglądając mu w oczy z niepokojem.
Milczał i ściągał rozedrgane usta.
— Dlaczego nie przychodziliście tak długo?
— Miałem pilną robotę...
— Cóż to
— Wybieram się w podróż długą i niepowrotną...
— Co? Uciekacie?!
Kiwnął głową.
Pobladła.
— Domyślałam się... A... a...
Głos jej się załamał. Ucichła. On spochmurniał.
— Cóż robić? Dlatego nie mówiłem nikomu... Niepotrzebne żale i smutki... Bywajcie zdrowi, muszę już iść, gdyż chcę zajrzeć do wszystkich!
Wstał. Gdy schylił się, aby ucałować jej rękę, w nagłym porywie przycisnęła jego głowę do piersi. Gdy wyszedł, te same dłonie przycisnęła do zamierającego serca.
Nie zauważył jej ruchu, nie dosłyszał cichego pół-jęku:
— Już po wszystkiem!...
Odwiedził górala z dalekich, południowych gór, umierającego w małej, zakopconej izdebce.
Gdy wszedł, chory usiadł na pościeli i zwrócił ku niemu wyschłą, ciemną, orlą twarz z wielkiemi, ptonącemi oczyma.
— A, to wy!... Co słychać?... Może odebraliście jakie wieści?...
— Nic szczególnego... Borykają się, ale mało ich pozostało...
Usiadł i opowiadał jak zwykle, co gdzie wyczytał lub usłyszał.
Piersi umierającego wznosiły się ciężko i wysoko, kotłowało się w nich, jak w wygasającym wulkanie.
— Nic, nic... Nie szkodzi!... — mówił, dysząc usilnie.
— Niech tam!... Oczyścimy się w tym ogniu od wszystkich brzydot, wad i słabostek... Wszyscy źli i marni opuszczą nas... Wzlecimy ponad światy, ponad dzieje bieżące, przemijające... wzlecimy! Ale... mnie już nie będzie!...
Głucho zakaszlał i opadł na poduszki. Odjeżdżający uścisnął mu rękę.
Zajrzał następnie do »profesora«, gdzie w zimnym, wilgotnym, brudnym chlewku, na glinianej podłodze pełzały, płacząc i swarząc się, pół nagie dzieci, a wśród nich kobieta, z bólem przyschłym do lic, czyściła w milczeniu kartofle.
Zajrzał i cofnął się. »Profesora« nie było. Dojrzał go daleko na ścieżce, dźwigającego na grzbiecie wiązkę chrustu. Podszedł ku niemu, nosze od niego odebrał i zarzucił je sobie na plecy, a obok, ocierając pot z czoła, podreptał »profesor«... Wyrzekał na cały świat, na los swój, oskarżał historyę i ludzi...
Odwiedził »komunę« studentów i robotników, gdzie dobry humor, młodość i zdrowie walczyły rozpaczliwie z nędzą i tęsknotą...
Gdy wyszedł stamtąd, westchnął, zdjął czapkę i spojrzał ku ciemniejącym niebiosom. W ich nieskończonych głębiach już migotały iskry niezliczonych nocnych słońc, a nad ziemią jeszcze słabo się krwawił ślad zagasłego jej żywiciela.
Młodzieniec minął domek dozorcy policyjnego. Policyant stał przed progiem i patrzał nań bezmyślnie. Odpowiedział mu na ukłon wstrzemięźliwem kiwnięciem głowy. Poczem zawrócił do siebie. Zajmował ubogi kąt w zapadłej w ziemię chałupie. Zapalił świecę i rozejrzał się po izbie. Pusto, ubogo, jak zawsze. Nic nie brał, nic nie ruszał. Wszystko zostawiał bez zmiany. Rzucił się jeno na pościel i zgniótł ją. Następnie usiadł przy stoliku, pomyślał chwilkę i napisał na ćwiartce papieru:
»Proszę nikogo nie obwiniać o moją śmierć. Zegnajcie, towarzysze«
— Zawsze to im ułatwi wyplątanie się z tej sprawy... I dozorcy mniej będą władze dokuczały... Nie był wcale zły dla nas... — rozmyślał.
Wymknął się niepostrzeżenie z domu z workiem ukrytym pod połą i bocznemi ścieżkami ostrożnie skierował się ku rzece.
Światła w wiosce już pogasły. Noc ciepła, ciemna, grubym płaszczem szczelnie otuliła okolicę. Promienie gwiazd ginęły w jej zmroku bez śladu, niby ostrza złotych igiełek, wetkniętych w miękie i czarne fałdy aksamitu. Wiktor skradał się, jak mara i pilnie słuchał. Z nikim się nie spotkał i nawet zaspane psy nie szczekały nań. Po białawej łunie oparu i lodowym chłodzie poznał, że jest w pobliżu rzecznego parowu. Wkrótce usłyszał tuż pod sobą głuchy szum nurtów liżących podmywisko. Raz jeszcze rozejrzał się wokoło i hyżo ześlizgnął po gliniastej pochylni. W miejscu zacisznem a widocznem, na kupie wielkich kamieni położył kartkę i nakrył ją kapeluszem. Jeszcze raz posłuchał, obejrzał uważnie krawędź parowu, twardym zrębem odrzynającego się na jaśniejszem niebie, i ruszył steczką, lepiącą się nad wodą u osypiska. Niedaleko w zaroślach odszukał małe czółenko, spuścił je cichutko na wodę, wsiadł z kocią zręcznością i pomknął bez szmeru ku przeciwnemu brzegowi.
Gdy się tam dostał, zawrócił i tuż u mielizny popłynął z prądem, ukryty w cieniu gór porosłych wysokim borem. Rozgrzaną twarz owiewał mu wietrzyk lekki i wilgotny, a serce biło w piersi miarowo, niby wiosło o wodę... Nie rozmyślał, nie rozważał, jeno słuchem ssał ciszę, jeno drążył oczami cienie... jeno całym sobą wartował nad najmniejszą zmianą otoczenia... Przyjemne i potężne uczucie skupienia i siły pochłonęło go całkowicie.
Niedługo wszedł księżyc. Za rzeką sznur ścian i dachów wioskowych... parkany i ogrodzenia — stogi i gumniska — szeroka, bita droga z szeregiem drobnych jak zapałki i jak zapałki równych słupów telegraficznych — zabielały, zalśniły nagle od poświaty miesiąca, niby od spadłego na nie szronu.
Na ciemnem lustrze rzeki odciął się atramentowo zębaty szlak górzystego brzegu. W jego ukryciu czuł się Wiktor bezpiecznie nawet od rysich oczów syberyjskich wieśniaków. Na górskiej zaś stronie wiedział, że nikt nie mieszka, i że o tej porze roku nikt nawet nie odwiedza zapadłych jego ostępów.
Dopiero gdy miesiąc wszedł wysoko i cała rzeka zabłysła jak struga żywego srebra, Wiktor zatrzymał czółenko, wywlókł je na brzeg, wydziobał nożem w jego dnie wielką dziurę i, zaczepiwszy tyczką za powróz na nosie, odepchnął stateczek na głębinę. Chwilkę łódeczka walczyła ze śmiercią, kołysała się, zawracała... wreszcie napełniła się wodą i cicho pogrążyła na dno. Wiktor żerdź zręcznie z pętlicy wyszarpnął i puścił ją z wodą. Było mu trochę przykro... lubił czółenko, ale... niebezpieczne przedsięwzięcia nie znoszą sentymentów... Sakwę więc corychlej na plecach przymocował i spojrzał przeciągle na brzeg przeciwny, gdzie bielała, jak okiem sięgnąć, taśma bitej drogi i wyciągał się długi komunik słupów telegraficznych, niknący w oddali.
Skręcił do leśnego jaru, wpadł w samo jądro ciemności, podbitych zdołu skalnymi złomami, zasnutych na całą swą grubość tłumem chropowatych pni i krętych gałęzi, z dachem skołtunionej gęstwiny, ledwie tu i owdzie przebitej wątłem ostrzem miesięcznego światła. Drożyna, którą szedł, ginęła bez śladu wśród czarnej chmurniawy. Ale wyczuwał ją jeszcze wprawną stopą myśliwca. Znalazł się jednak wkrótce w tak wązkim i zagęszczonym parowie, że księżyc już tu nie przenikał, że mrok i las zlały się naraz w jedną nieprzenikliwą dla oka otchłań, w której poznawał głazy, kłody i krzewiska jedynie po nieuchwytnych, niewyraźnych powiewach ciepła lub chłodu, po nikłych zapachach. Zatrzymał się. Gdzieś nieopodal sączyła się kroplami wilgoć, wydzwaniając na epoce uchodzący czas. Nie był wcale znużony i nie miał zamiaru odpoczywać. Przeciwnie, wzburzenie gnało go naprzód, a krople leśnej klepsydry padały mu jak wyrzut na płonące serce. Był zbyt blisko od wioski, od rzeki, i skrzydło możliwej pogoni mogło go tu jeszcze zagarnąć.
Wyjął z kieszeni mały kompas i zapalił zapałkę. Przy niepewnem jej świetle określił kierunek wpadliny. Uśmiech szeroki, radosny przewinął mu się po ustach, gdy spostrzegł wśród czarnych wyrw dalszy ciąg ścieżyny. Ogarka zapałki wszakże nie rzucił na ziemię, gdyż mógł go wydać, lecz schował go do kieszeni, gdzie miał grzebyk, scyzoryk, ołówek i... inne użyteczności...
Ruszył dalej i puścił wodze myślom radosnym o tem co ma przezwyciężyć. Piął się wolno po sromości jak ślepiec, macając przed sobą pososzkiem. Drożyna — trop zwierząt leśnych, wiodący z puszczy do wodopoju — co chwila rwała się, kryła wśród korzeni i mchów, pod arkadami niskich zarośli, paproci i ziela...
Dniało, gdy stanął na przełęczy. Wodnista płachta powietrza zabielała w szerokiej szczerbie rozłogu.
Z dymiących się mgieł, z brudnych mszystych trzęsawisk, z kłakowatych wrzosowisk wznosiła się nieprzejrzana szczecina starego wysmału, lud cały drągowatych kłysów, osmalonych pni, żałobnych szkieletów drzew... Ościste kikuty ich sęków, wątłe, uszkodzone czuby i zwęglone cielska pochylały się żarliwie w jedną stronę, na południe... ku słońcu... jakby starając się ujść ze swą nagością i nędzą od wiatru, od zimna... W dali półkolem otwierała nęcące objęcia, świeża, zielona, żywa tajga...
Wzruszające wspomnienie...
— Ci, co umarli... umarli! — szepnął.
Nagle szybko się zwrócił i rękę położył na rękojeści noża. Uszy jego uchwyciły nieopodal cudaczne stękania... Potworny, jak legiendarny dziw, łoś, zarzuciwszy na kołtuniasty garb łopiaste poroże, pokroczył, grzęznąc i kłapiąc racicami, przez bagno.
Zbieg poszedł za nim, ukrywając w wyboinach jego śladów odciski swych stóp.
Odtąd dnie jego składały się z kroków drobnych, z ruchów powolnych, z małych wybuchów wielkiej skupionej woli... I męką było nie to, że słońce paliło nieraz w tych nagórnych mokradłach, jak w piaskach Sahary; że rozmokłe obuwie plątało się dokoła okaleczonych nóg zbiega, jak wężowe pęta; że znój jątrzył stare i wygryzał nowe rany; że niewypoczęte członki z bólem i trudem obracały się w stawach; że deszcze i wiatry siekły często ciało, jak szpicruty dawnych wyroków... Męką było ciągłe uczucie nieskończonej odległości celu dla duszy drżącej od pragnień, jak rzucony dziryt. Pchał, motał na swe okaleczone nogi niezmierzony zwój pustyni z uporem potępieńca i wesołością warszawskiego robociarza...
Popasać i nocować lubił w głębokich ostępach, w ciemnych jarach z szumiącymi na dnie strumieniami, które gęsto przecinały faliste płaskowyżyny. Zapadał w nie, jak w piwnice, pełne aromatu drzewnej opadzi i pleśni wiekowej. Rozpalał ogień blisko huczącej wody i patrzał ciekawie, jak, po raz pierwszy może, pełgał czerwony blask płomieni po osędziałych od mchów głazach, po wielkich skrętach cedrowych korzeni, dźwigających w swych omotach wielkie kamieniska niby zmartwiałe oczy potwornych mątw... Nasłuchywał uważnie, jak łoskot kaskad i potrzask ogniska leciały rozedrgane przez ciemne kolumnady pni olbrzymich, jakby z granitu ciosanych lub odlanych z bronzu... Tam, gdzie nie dobiegał ani połysk ognia, ani granic potoków — topił wszystko szarozielonawy zmierzch, bijący z wysokiego stropu, i ciche zdroje bezdźwięcznie ciekły z niewidzialnych górskich poników, z samego serca obumarłych pod ziemią przedwiecznych lodowców... Po gąbczastych, wilgotnych widłakach, przez rude szczeciny wrzosów, po drobnolistnych jagodnikach, po rdzawych koronkach porostów, trącając nefrytowe baldachimy paproci, przekradały się kolorowe lisy, płowe łasice, białe, drobne jak ptaki, złe jak padalce gronostaje... Wśród ciemnych rosoch, wśród mroku siwego, jak ich futerko, przelatywały płochliwe wiewiórki, przesuwał się puszysty soból. Gniade sarny migały w przelotach, jak błyskawice, lub stały nieruchomo wśród pni sosnowych, podobne do rudosinych ich cieni... Chyży zając czaił się u ziemi, świecąc krwawemi ślepiami pod dozorem wiecznie bacznych słuchów wielkich, jak infuła biskupia... Niewidzialny niedźwiedź przewalał się wśród gęstwiny, łamiąc krzewy.
Zmęczony tułacz przyglądał się tym zjawom boru, poznawał ich skryte obyczaje, chuci i zabiegi, ich niestrudzoną walkę o istnienie i czerpał z nich niepożyte wzory cierpliwości, stałości, odwagi...
— Będę chytry, jak wąż, jak soból, jak lis... Będę chyży, jak sarna, czujny, jak zając, uważny, jak borsuk... Będę cichy i mężny, jak gronostaj...
— O, wolności! jakże łatwo cię utracić, lecz jak trudno zdobyć!... I jakże miła jesteś dla wszystkich!...
Na noclegach niecił w małych wgłębieniach ziemi niewielki ogienek — byle mógł przy nim ugotować herbatę i trochę zupy z suszonego mięsa. Nie lękał się już pościgu, lecz wolał nie zdradzać niczem swego tutaj pobytu, uniknąć spotkania nawet z drwalami i myśliwcami.
Raz naskoczył na samego niedźwiedzia. Kudłacz leżał na pagórku, kopał pazurami ziemię i zjadał korzonki. Spostrzegłszy wędrowca, uniósł się, burą sierść na grzbiecie najeżył, mordę zmarszczył i sine dziąsła pyska z białych kłów opuścił. Wiktor zamarł bez ruchu z ręką u pasa, z duszą zatrwożoną. Pierwszy raz widział tak blisko leśnego drapieżcę, i uderzył go dziki, posępny blask krwawych jego ślepi. Niedźwiedź cicho zacharczał i podygał na tylnych łapach, ale po chwili odwrócił się z mamrotem i odszedł. Wiktor poczekał, aż umilkł chrzęst jego kroków i obejrzał uważnie porzucone przez zwierzę kłącze. Miały smak słodki, podobny do selerów. Odtąd po drodze Wiktor pilnie tych selerów szukał i wraz z cebulkami dzikich lilij używał za przyprawę do zupy. Niedźwiedź się przydał.
Po dziesięciu dniach wędrówki natrafił na małą chatkę myśliwską, a w dwa dni potem wyszedł niespodzianie na brzeg łąki, pośrodku której czerniał zeszłoroczny stóg. Skończyło się bezludzie.
Już nie odważał się podróżować we dnie i niezawsze ośmielał się rozniecać ogień na postojach. Gdy słońce wypełniało powietrze swem złotem i ciepłem, gdy budził się na nowo przygłuszony nocą szmer życia, wędrownik, jak rosomak, wpełzał w najciemniejsze gąszcze i, podetknąwszy pod głowę worek podróżny, spał. Wstawał z wieczornemi mgłami, przekradał się w mroku, jak dziw leśny, strasząc wioskowe psy, i przepadał nad ranem. Wpleciony misternie w gałęzie krzów, niby drzewozwierz, przyglądał się nieraz z oddali z ciekawością i strachem siołom spotkanym, przysłuchywał pieśniom lecącym z pól lub okrzykom wadzących się ludzi... I nieraz spostrzegał tuż obok siebie któregoś z mieszkańców kniei z nadstawionemi uszami i wylękłym i zaostrzonym wzrokiem. Rozumiał ich, współczuł im i poczynał miłować...
Aż pewnego poranku stanął niespodzianie nad przepaścistą krawędzią leśnej wyżyny i zdumiał się. Góry znikły. Odbiegły w obie strony niby równy, siny szlak morskiego wybrzeża. A dalej, jak okiem sięgnąć, aż po grzędy białawych chmur, nie było widać ni drzew, ni wzgórka, ni cienia... Step zielony, gładki jak toń i jak toń blady, słał się bezbrzeżnie... Tu i tam niby głazy i mielizny, albo drobne wysepki, czerniały przyziemne budowle, kopulaste, maluchne namioty... Siwe dymy snuły się nad nimi, a obok błądziły stada koni i krów, podobne do igrających fok i delfinów...
Środkiem przecinał równinę biały szlak drogi z nicią telegrafu u boku.
Zbiegł schował się przezornie do tajgi, przywarował w ustronnej wpadlinie i wyjął mapę podróżną.
— Tak, to step! Słynny buryacki step. Ominąć go nie można, a przejść niepostrzeżenie pono niepodobna!
Tak mówiono... On legł u drogi na zachód, jak straszny, mściwy lewiatan... Wojował bezlitośnie z włóczęgami, którzy płacili mu wzamian pożogami, mordami okrutnymi i kradzieżą bydła...
Wiktor zarzucił ręce pod głowę i, patrząc na chmurki płynące swobodnie w stronę jego ojczyzny, rozważał, co czynić. Bał się drogi stepowej, bał się rozstawionych na wieżach pikiet ułusnych przeciw koniokradom.
Wprawdzie miał fałszywy pasport »posieleńca«, lecz rozumiał, że ten go nie obroni. Postanowił nareszcie ominąć górami step jak najdalej i przeciąć go za jednym zamachem, w ciągu nocy, w najwęższem miejscu.
Musiał podróżować we dnie, gdyż przekonał się, że w nocy łatwo mógł trafić na potrzaski, sidła, łuki, lub samostrzały, dość gęsto zastawione na zwierza po górach. Na noc więc zagłębiał się w las, ale we dnie wychodził na brzeg stepu, aby go wciąż mieć przed oczyma i wciąż śledzić jego wrogie ruchy. Ogień rozpalał w zupełnem ukryciu, w jamkach — ogień maluchny, niewiększy od miejskiej fajerki.
Co rano, jak olbrzymia koncha perłowca, otwierały się przed nim siwe, omglone rozłogi — w dole stepu, a w górze niebios. Na ich zlewie, daleko, tlił się różowy świt i powlekał delikatną, atłasową pożogą płaskość ziemi i nieba zaklęsłość. W miarę jak żagwił się wschód, chmury zawisłe u firmamentu, niby szare, namokłe żagliska, nasiąkały zwolna purpurą, złotem i ametystem. Gasły dopiero, gdy słońce pojrzało na nie z za widnokręgu i zamieniło je znów w brudne łachmany. Na stepie budziło się życie. Szły ku kibitkom z dalekich nocleżysk dojne kobylice, odpowiadając tęgiem rżeniem na cienkie głosy wabiących je źrebiąt; owce i krowy wypędzano z ogrodzonych »syrtów«. Pochyleni na siodłach jeźdźcy ulatywali w dal, spleceni z końmi w jedna bryłę. Kobiety, dzieci, psy wylęgały przededrzwi ruchliwą gromadą. Konni pastusi w »tułupach«, wywróconych wełną na wierzch, wystawali nieruchomo na wzgórkach, jak czatujące jastrzębie, baczni na białe kłębki owiec rozproszone po obszernych żeremiach.
Wiktor szedł, z utęsknieniem wpatrywał się w mierzchliwy obłok zastępowych wyniosłości, to doszczętnie ginący za równią horyzontu, to ścielący nizko ponad nią długie skrzydła swej siniawy. Zawartość jego worka mocno zeszczuplała, a o kupieniu chleba na stepie nie mogło być mowy.
Nareszcie ujrzał na południowym nieboskłonie wielki leśny, wysoki przylądek, roztrącający bladozielone wełny stepu. Serce mu zabiło. Zrozumiał, że tam jest miejsce pożądane, o którem słyszał. Ale dzień cały szedł jeszcze, nim dostał się do szyi równiny. Wydała się bezludną. Łysawa jej wypuklizna nie wabiła widać stad. Porastały ją kołtuniaste wikliny stepowe, sztywne badyle ostów i dziewanny, pokręcone wichrami grzywy wyschłych oczeretów oraz piołunów. Szeroka droga wiła się wśród nich niewyraźnie.
Wiktor ukrył się w zaroślach u początku drogi i czekał zmroku. Przejechała mimo niego skrzypiąca, dwukołowa »arba«, pełna kobiet, postrojonych w długie siwe koszule, w niebieskie i czerwone świty, kobiet śmiejących się, wesołych i rozbawionych. Przeleciało z tętentem dwóch jeźdźców w żółtych, zapuszczonych, jedwabnych chałatach i płaskich, czerwonych kapeluszach. Przebrnął piechotą żebrak z workiem na plecach, z długim zakrzywionym koszturem w ręku, z półnagim pachołkiem-przewodnikiem przed sobą. Mówili gardłowem narzeczem, podobnem do krakania kruków.
Pociemniało. Wiktor worek podwiązał i puścił się na step. Szedł szybko popędzany niepokojem, jaki budziła w nim otwarta nagle wokoło halizna. Woddali, z obu stron migały czerwone ogieńki koczowników. Górzysty przylądek zmalał, przysiadł, skrył się za przęsłami potarganych traw i ciernisk, które niespodzianie wyrosły. Zdala dolatywały głosy porykujących pojedynczo bydląt i głuche ujadanie owczarek.
Tułacz szedł coraz spieszniej, pilno mu było znaleźć się znowu w schronisku znajomej kniei... Gdyby choć noc zapadła prędzej! Ale ciemności odbite od bladego stepu nie gęstniały. Czuł, że w opalowem ich przeźroczu, na lekkiem wzniesieniu ziemi, czarna sylwetka jego widnieje daleko, daleko... Nagle drgnął. Poza nim zatętniały kopyta. Jeźdźcy jechali drogą wprost ku niemu. Ścisnął zęby i wstrzymał z wysiłkiem huragan myśli. Szedł dalej, nie zmieniając kroku. Gdy go mijali, dostrzegł wilcze błyski dwóch par oczu, obmacujących go drapieżnie. Stanęli opodal.
— Aj!... Oros!...
— Kuda poszoł?!
— Pstoj!...
Pogadali z sobą i zawrócili. Zatrzymał się chciał obrócić się, uchylić, lecz w tej chwili pętlica arkanu mignęła mu przed oczami i szarpnięty potoczył się nawznak w czarną otchłań...
Gdy się ocknął, wydało mu się, że spał długo i głęboko. Zdziwiło go niepomału, że jest nagi, że leży na gołej, otwartej płaszczyźnie. Zastanowił go uszczerbiony sierp miesiąca, wiszący nad czarnym zrębem niedalekich gór. Bacznie mu się przyglądał, jakgdyby najważniejszą dlań rzeczą obecnie było poznać dobrze ten nowy przedmiot...
Wtem usłyszał tuż obok gardłowy charkot... Z trudnością ruszył obolałą szyją, obrócił głowę... Ujrzał opodal dwie patelniane twarze, z ukośnemi szparkami oczów, z rzadkim, szczeciniastym zarostem dokoła wielbłądzich gąb. Postaci jota w jotę z historycznych obrazków, jakie czytywał w dzieciństwie. Jak tamci — siedzieli w kucki na ziemi i, szeroko rozstawiając w powietrzu grube od »tułupów» ręce, oglądali jego odzież. Już chciał na nich groźnie krzyknąć, gdy jeden z nich błysnął nożem i wypruł zaszyte w kurtce pieniądze...
Pochylili się oba nad pakietem, i twarze im się poruszyły w rozkosznym uśmiechu. Dosłyszał ciche, słodkie rechotanie, dostrzegł białe kły w ciemnych szczelniach szeroko rozciągniętych ust... i chłód bolesny, jaki dawno go ziębił, zamienił się nagle w śmiertelny dreszcz... Liczyli pieniądze, chrząkając coraz smakowiciej. Wiktor skulił się cichutko i cichutko, jak wąż, popełnął precz od nich... W pobliżu jeżyła się życzliwie wielka, miotlasta kępa wikliny... Niedługo był za nią i przycupnął bez ruchu, gdyż głosy ucichły. Uniósł głowę od ziemi i oko pożądliwie zapuścił w okienko gęstwiny. Czynili w skupieniu dalszy przegląd jego garderoby... Poczem rozłożyli ją na dwie kupki i chwilkę pochyleni ku sobie łbami, jak dwa tryki, przyglądali się swym obliczom. Odstające uszy sterczały im jak rogi. Po chwili niższy wydął wargę i zamruczał, a drugi wyciągnął z zanadrza paczkę pieniędzy, oddzielił parę papierków, też wydął wargi i zamachał ręką przed nosem. Naraz oba wrzasnęli jak rozzłoszczone koczury i zerwali się na nogi... Machali rękami, przysiadali, przytupywali, nie przerywając wrzasków... Biegnąc chyłkiem wśród krzewów, Wiktor oglądał się od czasu do czasu za siebie i widział, jak się bili pięściami, jak jeden padł, a drugi skoczył na konia i pomknął... Po chwili i ten drogi skoczył na konia i z wrzaskiem za nim popędził... Czas jakiś trwała szalona gonitwa, napełniając tętentem okolicę... Wiktor zatrzymał się i ukrył w krzewach, sposobiąc wrócić po odzież, lecz niezadługo ścigający jeździec pozostał daleko w tyle, konia zdarł, zawrócił i wolno pojechał na porzucony majdan. Tu zeskoczył z siodła, rzeczy w węzeł związał i, znowu wdrapawszy się na wysoką jak pagórek kulbakę, zaczął z wyciągniętą szyją, uważnie wśród zarośli krążyć.
Wiktor jeszcze niżej przy ziemi przywarował i ścisnął w garści znaleziony sęk. Jeździec zataczał coraz szersze kręgi, gdy nagle spłoszyła go odległa wrzawa i ognie, buchające na stepie. Stanął, posłuchał i stępa w tamtą stronę odjechał.
Gdy znikł, Wiktor wstał i, nie kryjąc się więcej, poszedł drogą ku przeciwległym górom. Przejmował go ziąb gniewu i rozpaczy.
— Co mu zrobią? Nic mu już więcej zrobić nie mogą!... Da się zaaresztoweć, byle dobrnął do miejscowości, gdzieby mógł się po ludzku rozmówić, gdzieby nie ścigała go plemienna, zasłużona zresztą nienawiść! Niech tam!...
Szedł przez stepy wielkimi krokami, biały jak upiór, podpierając się długim drągiem, odrzucając w rodłem świetle księżyca długi, niewyraźny cień. Spotkanego przy drodze koczowiska nie okrążył, nie wyminął, przeciwnie — przeszedł tuż, blizko kibitek. Wypadłe ze szczekaniem psy uciekły, podwinąwszy ogony, zdziwione jego nagością, przestraszone błyszczącym wzrokiem i gniewnym spokojem... Nawet buryat, wywabiony hałasem z domostwa, wrócił pośpiesznie, zatrzaskując za sobą drzwi i przysięgając, że widział idącego drogą »jerlika«.
O świcie był już w błogosławionej górskiej kniei i, narwawszy długich zwiędłych traw, gałązek i modrzewiny, uplótł sobie coś w rodzaju płaszcza, jakim w słotę chronią gołe barki wieśniacy Japonii i Chin.
Mieszanina strachu i wstrętu pchała go dalej w bory... Szukał wioski, lecz myśl powrotu na step nie przychodziła mu nawet do głowy. Z rozpaczą zrozumiał, że jest daleko od wszelkich sadyb ludzkich, dopiero wtedy, gdy droga, jakiej się trzymał, zmalała do wymiarów głuchego, leśnego przegonu... Wlókł się dalej, bardziej zresztą zajęty szukaniem korzonków, wypatrywaniem nor mysich, gniazd wiewiórczych i ptasich, niźli przebytą drogą. Cel wysiłków znikł przed nim, zamglił się, rozprysł na tysiące majaczących pomysłów, chęci, zamiarów, nad któremi górował głód i straszne zimno... Nie wiedział, gdzie się przed niemi ukryć, czem je utulić. Wpełzał do dziupli, łochował się jak dzik pod kupami przeliny leśnej, zaszywał się w chróśniakach... Ale wszędzie dosięgał go wilgotny od słoty lub blady od rosy chwyt zimna, trząsł nim, bił o ziemię, ssał szpik i nadrywał wnętrzności... Resztką woli wstrzymywał tułacz od ryku szczękające zęby i wykrzywione usta... wydało mu się, że gdy raz z dygocących piersi wyrzuci rwące się głosy, pobiegnie na czworakach, jak wilkołak, opuści ludzi nazawsze...
Wtedy widywał w gorączkowem zapamiętaniu obszerny wygodny pokój, nocną oświetlony lampką, w biało zasłanem łóżeczku siebie i twarz słodką, pochyloną nizko nad nim z koroną złotych warkoczy nad czołem, szepcącą: »śpij, śpij! synusiu, śpij!«.... — Budził się, gdy las był już pełen do samego dna dziennego światła i ciepła... Łatał naprędce swe liściaste łachmany i gnał przez haszcze, jak opętaniec, wypatrując ostrym wzrokiem pożywienia...
Nareszcie pewnego wieczoru, gdy był tak słaby, że nawet nie szalał, że przypadł do ziemi z cichym piskiem zdychającego szczenięcia, spostrzegł poprzez trawy i badyle, tuż u korzeni drzew, rubinową iskrę ognia. Usiadł i głowę przewiesił, nie chciało mu się ani szukać, ani sprawdzać, lecz ogień sam odnalazł jego źrenice, świecił w nie wyraźnie, niezbyt daleko, nęcił, grzał... mamił migotaniem. Powstał więc i posunął się wśród cieni.
Tuż u drogi stał stary, przegniły szałas myśliwski, przed nim palił się drobny ogienek. Nad ogieńkiem wisiał na drążku kociołek. Z głębi szałasu z poza dymu i pary wychylała się chwilami wyleniała bermyca sybirska, a pod nią twarz mięsista, czerwona, z sinym, obłuszczonym nosem, okolona długą, siwą, zwichrzoną brodą. Gdy nieznajomy usłyszał lekkie kroki Wiktora, nakrył lewą dłonią przymróżone oczy i bokiem wyjrzał z ciemności; prawą rękę jednocześnie oparł zniechcenia na rękojeści siekiery, leżącej w pobliżu.
— Hej, kto tam?... Kto idzie?!
Wiktor w milczeniu wyszedł z ciemności i przykucnął przy ognisku. Czarne wychudłe ręce wyciągnął łapczywie ku ciepłu. Stary odchylił się cokolwiek w tył, twarz mu się zsiadła, broda najeżyła... Nie ruszył się jednak, nie zdradził nawet niczem wzruszenia. Siwe oczki jego patrzały spokojnie, z pewnem nawet zadowoleniem na młodą, wynędzniałą twarz, na dziwaczny liściasty strój i nagie, przeświecające zeń ciało...
— Ze stepu? — zapytał łagodnie i zdjął rękę z siekiery.
Wiktor kiwnął głową.
— Jeść! — syknął przez ściśnięte zęby.
— To się rozumie!... Urządziły cię te mordy kobyle!...
— Ledwiem uszedł...
— Widzę... Znam ich, psią ich mać obłupaną!... Bywałem i u nich... He! he!
Rząd drobnych, białych zębów błysnął mu pod obwisłymi wąsami.
— Jeść!... — szepnął znowu cichutko Wiktor.
— To się rozumie... Po co gwałtować?.... Niech się uwarzy. Nie umrzesz. I tak wiele ci nie dam. Ile dzion idziesz?
Wiktor roztworzył pięć palców. Stary pokiwał głową.
— Noo... Bywa gorzej!... Połóż się, wygrzej u ognia. Rychło dośpieje...
Wiktor nie ruszał się i oczu gorejących z kociołka nie spuszczał, po krtani mu przechodził widoczny spazm.
— Młodyś!... — mówił wolno stary, przyglądając mu się zmrużonemi oczkami. — Pewnie pierwszy raz? Bo pierwszy raz to boli jak dziewczynę, a potem nawykniesz, polubisz!...
Łyżkę do kociołka zapuścił, zamieszał, czerpnął, spróbował, znów zaczerpnął i ostrożnie na nią podmuchał.
— Na!... Przetrzyj kiszkę... A nie sparz się...
Wiktor pieczołowicie wziął łyżkę i pociągnął zupy zaprawnej mąką. Do ciemnego zastygłego jego wnętrza wlała się nagle struga błogiego ciepła... Spojrzał wdzięcznemi oczami na starego i zwrócił mu łyżkę.
— Dobrego po troszeczku!... — rzekł włóczęga.
Zdjął kociołek z ognia i odstawił go na bok.
— Niech się studzi, a ty powiedz, jak było.
— Szedłem przez step...
— W »gęsiej szyi«?
— Zapewne... tu... u tej drogi...
— Jakto? Eh! Mać!... Ty widzę, idziesz bez »sznurka«...
Wiktor zmieszał się.
Chwilkę mierzyli się oczyma podejrzliwie i wyczekująco...
— Nie jestem włóczęgą, dziadu! — rzekł wreszcie Wiktor.
— Ano widzę!
Ujął brodę w garść i koniec jej wsadził do gęby. Czekał. Ale Wiktor wstrzymał się i popatrzył w zamyśleniu na ogień.
— Ptaak! — szepnął z zadowoleniem stary. — Naści jeszcze łyżkę, a nie myśl, że przez chciwość nie daję... Wyciągnąłbyś do jutra kopyta, gdybyś zjadł... Kiszki ci się skręciły, powoli rozwijać się muszą... Ciągnij kropelkami... nie spiesz się... Eh, eh! Dufna młodość wasza... nierozważna!...
— Weźmiesz mnie z sobą, dziadu, co?
— To się rozumie, żreć ci dam. A droga dla każdego otwarta: zechcesz, pójdziesz...
— Bóg ci zapłać, dziadu!... Dobry jesteś...
— Z musu każdy dobry. Dokoła las, a w lesie rozmaicie bywa... Nie dam ci, to mię zabijesz...
— Co?!
— Nie cokaj, wypiorze! Ani się spostrzeżesz, jak zgrzeszysz!
I znów uśmiechnął się dziwnie.
— Ale barachła nie mam... Będzie wieś niedługo, tam dostaniemy... — dodał surowo i spojrzał przeciągle na Wiktora. Ten głowy nie podniósł. Siedząc na piętach, grzał z rozkoszą wyziębłe ciało. Morzył go nagły bezwład; nie miał siły nawet unieść ociężałych powiek.
— Naści jeszcze łyżkę!... A potem właź w barłóg...
Słyszał jak przez sen i jak przez sen czynił, co mu kazał głos głuchy, tajemniczy, uchodzący coraz dalej...
Obudził go nagły blask i zimno. Otworzył oczy i w błękitnem świetle dnia, tuż nad sobą ujrzał barczystą postać włóczęgi. Podnosił pokrywę modrzewiowych gałęzi, jaką był młodzieniec przykryty i ciekawie przyglądał się jego nagiemu żołądkowi i biodrom. Wiktor podebrał pod siebie kolana.
— Czujnie, po warnacku drychniesz! Chwalę, ale czas wstawać. Do wsi daleko, a »marszłuta« pusta.
Pokrzepiony snem i jedzeniem Wiktor rzeźko wziął się do reperacyi swego liściastego płaszcza i był gotów jednocześnie prawie z włóczęgą, który mył tymczasem kociołek, wiązał węzełek i gasił ogień.
— Przyjdzie wicher i rozdmucha... A las nasza matka! — pouczał sentencyonalnie Wiktora.
— Chcesz, wdziej!... — dodał nagle, podając młodzieńcowi ciżmy. — Bierz, nie dmij się, mam zapasowe!
Ale Wiktor potrząsnął przecząco głową.
— Przyzwyczaiłem się, dojdę!... Może we wsi dadzą...
— A jakże!... Gdyby choć koszulę i portki dali... A co obutki, to już niechybnie ukraść trzeba będzie!
— Pójdę i boso.
— Jak chcesz... Nikt cię nie niewoli.
W źrenicach włóczęgi zatliły się szydercze ogniki.
— Nawet pop zgodzi się, że jak mus, to niema grzechu! Co?
— A jak was zwać, dziadu? — spytał wymijająco Wiktor.
Włóczęga chwilkę pomyślał.
— A zwij choćby... Wasilczem. A ciebie?...
— Ignac...
— Niech będzie Ignac... A tylko zapamiętaj sobie, że lepiej wieś spalić, niźli wędrowca o nazwisko pytać!... Takie jest nasze warnackie prawidło!... Rzetelny włóczęga nie ma nic, ani rodu, ani plemienia, ma na sobie wór, a kasę... w szynku!
Szli drożyną, gawędząc. Słońce coraz częściej zaglądało na skrętach w cienistą szparę leśnego przesmyku i złociło zieloną koronkę modrzewiowych pławin. Wreszcie wypłynęło ponad drzewa i, niby szeroki brzeszczot ognistego miecza, rzuciło słup swych promieni na drogę między brunatnozielone pobocza puszczy. Szara, więzienna postać starego włóczęgi na koślawych, pałąkowatych nogach oraz młoda, smukła figura Wiktora w stroju leśnego fauna utonęły w rozedrganem świetle i cieple...
Droga wiodła ich na poręby, na karczunki, gdzie miejscami na świeżych pleszach drżały w wietrze nieliczne oszczędzone sosny mateczne, — żałobne wytycznie popełnionego mordu. Długie cielska ociosanych kłód morążyły się wśród wrzosów. Na ugniecionych mchach bielały kałuże smolnych wiórów. Młody jagodnik strzelał nieśmiało nad mietliskami rdzawych porzuconych gałęzi.
Włóczęga przysiadł na pniaku gęsto ołzawionym brunatną żywicą.
— Psia kość! To ci narobili! Anibym poznał! — zauważył żałośnie. Spojrzał ku lasowi, który jakby cofał się w popłochu. Posłuchał w stronę, gdzie miarowo, ale zajadle stukały liczne siekiery. Wciągnął w nozdrza zapach drzewnego octu, dziegciu i zgorzelizny, lecący z polesia.
— Ani wąlpić! nowosioły!... Któż inny mógłby tyle tajgi zepsuć! Nie, nie pójdziemy tędy... Nie uszanują nas tam, nie!
Wsparł się na koszturze, popatrzał, pokręcił głową i poszedł w las, precz od łoskotu siekier i sinych dymów, wijących się nad rozłogiem.
— Sybirski czałdan żółty ma kałdon! To prawda!... krew z nas przy sposobności wyssie!... Ale znamy się z nimi jak łyse konie... Te zaś gołopięte lizołapy... niewiadomo nigdy, co i jak... Zuchelek im zginie, zachodu niewart... Zaraz wrzask uczynią do jęku ziemi... lecą za człowiekiem niemiecką milę, nie zipną... Asmodeusze!... — mamrotał, idąc sparko wskroś zarośli.
Szumski ledwie za nim podążał.
Obiegli daleko gęstwinami niebezpieczne miejsce. Gdy znowu wyszli na haliznę, czerwone słońce, jak wielkie gorejące oko, stało tuż nizko na łanami wybujałego zboża. Młode, tu i owdzie wytryskujące pióra kłosów płonęły w jego promieniach, jak płomyki jarzęcych świec. Obłazem między zbożami i zasieką »okolicy«, zbudowaną z potężnych, zapadłych i omszałych zwałów drzewnych, włóczędzy pomknęli ku wrotom, widniejącym na drodze. Ledwie trącili odźwierze, z budy obok wyjrzała blada, kudłata i brodata głowa.
— A co to?
— Przechodnie...
Stary nakrył oczy dłonią jak daszkiem i przyjrzał im się.
— A ten... cóż taki?!
Wskazał brodą w stronę Wiktora.
— Czarna robota buryacka! Niech ich sam szatan pokocha! — odrzekł półgłosem Wasylicz.
Dziad wylazł całkiem z budy i cokolwiek rozprostował zgięte w pałąk plecy oraz barczyste ramiona. W wyblakłych oczach zatliły mu się słabe iskierki, białe szramy na czole i policzkach zaróżowiły się.
— Aa! Chlizcie do chazy, poseżdońcie!... — powiedział półgłosem.
Wiktor, który stał na przedzie, nie zrozumiał i nie ruszał się z miejsca; dopiero stary włóczęga trącił go w łokieć z pobłażliwym uśmiechem.
— Właź! Na co czekasz?
Oba dziady za jego plecami znaczące zamienili spojrzenie.
— Muchorta!
Buda była nizka, ciemna, cała prawie zajęta legowiskiem ze słomy i suchych liści, przesiąknięta zapachem butwiejących łachmanów i źle strawionego chleba. Wiktorowi wydało się, że wpełznął do złodziejskiej pieczary z ludowych bajek. Wyciągnął się na ziemi, gdyż siedzieć nie było na czem, a stać niepodobna. Starcy, przykucnąwszy u wejścia, rozmawiali nawpół zrozumiałą gwarą więzienną.
Domyślił się z pochwyconych wyrazów, że włóczęga wypytuje się o wieś, wywiaduje o jałmużnę i możliwość wszelkiej pożywy. Wśród klątw, wykrzykników, przekręconych rosyjskich wyrazów przewijały się znane mu z etapów »jasaszne majaki«: »sary«, (pieniądze), »czistiak« (chleb), »strzelać« (żebrać), »tyryć« (ukraść)...
— Śpiesz się... Aby przed nocą!...
Włóczęga porwał się do wyjścia.
— Hte! A ja? — zawołał Wiktor.
— Ty?... Ty zostań! Psy tylko swym widokiem nastraszysz, dzieci z całej wioski ściągniesz... Jak ubranie zdobędziemy, jak się »litościwą« śpiewać nauczysz... — Wtedy co innego... — zobaczymy!
— Co dwóch, to nie jeden... Słusznie... Zawsze więcej dadzą... To prawda... Ale teraz pożytku nie przysporzysz, jak kozioł mleka — wtrącił stróż.
— Wrócę niedługo, może ci jakie portczyny dziś jeszcze przyniosę. Zostań!... Chyba, że chcesz swoją goliznę kobietom pokazać... hę? — dodał drwiąco włóczęga.
— He, he, he!... Łase na to tutejsze baby, och, łase... Tylko, że wszystko chciałyby na darmochę — zaśmiał się stróż.
Wyszli i jeszcze z sobą coś szeptali na drodze. Wiktor nasłuchiwał zaniepokojony i niemile dotknięty.
— Cóż, wróci, czy nie wróci? — spytał, gdy stróż ukazał się we drzwiach.
— Co nie ma wrócić? Chyba, że źle »osiodła«!... Wtedy i ciebie, brachu, wezmą... Nasza wieś starodawna...
— Dawno służysz?
— Tu, przy tych wrotach, piąty rok waruję...
— Nietutejszy?...
— Nie, jam daleki, rosiejski...
Umilkł i zaczął popiół rozgarniać na nizkiem palenisku pod okopconym otworem dymnika.
Wnętrze budy nasiąkało zwolna gęstym, ciężkim mrokiem. Przez dziury i szczeliny dachu wpadały ogniste smugi zachodu, niby zbroczone krwią dzidy szturmującego wroga. Przy blasku ich stary systematycznie układał szczapy, drewienka, wiórki, niecił ogień i gadał:
— Moja ziemia południowa, pobrzeż ciepłego Azowskiego morza, od Kierczy, od Tuzły... A służyłem niegdyś w wojsku, w samej stolicy, w gwardyi, w Siemionowskim pułku. Czasy to czasy! nie to, co teraz! Kochano nas, ale nie pieszczono, oj nie! Za byle co uczono rozumu... I nabrałem się ja tych pałek, pamięcią nawet nie obliczę... Bardzo mię lubił nasz pułkownik i rotny też mię lubił... Jak tylko co trudnego, zaraz ja! I uczyli mię, walili jak w bęben! Pamiętam, raz w pałacu, nie wiem już którego księcia bal dawano... dla samego oficerstwa. W sali wielgachnej jasno, niby samo słońce tam chodzi... Pod ścianami, po rogach postumenty, dalej sofy, fotele, dokoła kwiaty... A na postumentach dziewki gołe, ale żywe... Ładne takie, stoją, nie ruszą się... nie dyszą. Gapili się panowie, kwiaty wtykali, gdzie się dało, rżeli jak konie... Zwyczajnie wojskowi ludzie!... Aż jedna spadła... Co tu robić? pustego miejsca nie można zostawić. Jak je zapełnić? Rada w radę... Aż mój pułkownik woła na mnie — na straży stałem u podwoi. Zluzuwali mię... Każe zdejmować amunicyę, ubranie... gołemu włazić na słup... Byłem biały jak kość, gładki jak szkło, rosły jak sośniak... Brwi niby dwa sobole, wąsy jak skrzydła jaskółcze... rumieniec na policzkach jak zorza niegasnąca... To się zebrało panów i cywilów przedemną — cały tabun, więcej, niż przed dziewkami. Winem mię częstowali z własnych kieliszków... »Ech, pokazaćby go naszym paniom!« — gadają. Potem kazali stać na słupie z najpiękniejszą dziewką. »Adam i Ewa« — powiadają. Żądają, żeby obejmować ją i pod sobą dusić... Pieniędzy mi dali... Z własnych kieliszków winem poili... Były czasy!... Byli panowie i żołnierze!.... Umieli żyć!...
Rozczesywał krzywymi palcami swą mleczną brodę, która mu gęsto porastała twarz aż po szpary oczu, szeptał w zamyśleniu, patrząc na ogień i rozdymając poszarpane przez kata nozdrza.
— Czasy... czasy... grzechy nasze... głupi byłem... od szczęścia swego uciekłem... Wolności zachciałem... A gdzie ona jest... wolność? Towarzyszy zebrałem, hulałem, rabowałem, po kolana nieraz we krwi i złocie brodziłem i może nawet człowiekiem bym został, ale zgubiła mię słabość serca...
Już wtedy szeroko o mnie wieści poszły, obławy urządzano, okup za głowę naznaczono... Towarzyszy wyłapano... Hulałem za Wołgą. Postanowiłem uciec z »Rosiei« na Sybir i ustatkować się. Pieniędzy miałem jeszcze trochę... Kupiłem sanie-poszwy, konika gniadego... Beczułkę wódki włożyłem pod siedzenie, chleba bochen, kiełbasy... Z miasta, gdziem się krył, wyjechałem w »buran« taki, żem konia przed sobą nie widział... Liczyłem, że znam okolicę, jak matkę rodzoną, i przeliczyłem się... Ciemno było... nie wiadomo, czy noc czy dzień... Sanki jak łódź pływają po wydmiskach... Opamiętałem się rychło, żem zbłądził... Ale zamiast szukać drogi i po śniegu brodzić, od czego się w taki czas siły jeno traci, odzież macza i marznie, układłem się na dno sani, nakryłem derą, a gniademu dałem wolny paszport, niech szuka wedle swej myśli... Czuwam nie czuwam, ale też i nie śpię!... Nagle zatrzymały się sanie, uderzyły o coś hołoble... Uniosłem derę, patrzę... Przedmiot czarny, wielki jak miejska kamienica... Gniady skubie zeń i żre... Stóg... A obok drugi koń i drugie sanie, jota w jotę jak moje... Na saniach siedzi figura.. Podchodzę, pytam. Milczy. Biorę za rękaw, nie rusza się... Twarz cała zawiana śniegiem. Na kożuchu i czapce skorupa lodu... Chciałem bliżej popatrzeć, kogo Bóg dał... Czapkę z czoła zsuwam... Figura leci w tył, jak nieżywa... Dobryś!... Chwyciłem ją delikatnie na ręce i do moich ciepłych sani wwaliłem... Poszedłem dokoła stogu poszukać, czy niema więcej towarzyszy... Pusto... Tylko zamieć wije i wije dokoła stogu w ciemnościach białe swe nici, niby kądziel dyabelską. Chciałem stóg zapalić, aby się ogrzać, ale uląkłem się... Może gdzie blizko »zaimka«... Spostrzegą... na ślad trafią... Czerniało coś niedaleko... Przywiązałem cudzego konia do moich sani. Pojechałem ku tej czerniawie... Był to las. Wiatr tu mniej dokuczał... Znalazłem zaciszną wądolinę... Odszukałem suchą sosnę złamaną... Siekierę zawszem z sobą woził... Naszczypałem trzasek, rozpaliłem wielkie ognisko... Zrobiło się ciepło... Śnieg wokoło rozmiotłem, udeptałem, gałązek jodłowych na dno nakładłem — jedną z »poszni« saniowych postawiłem bokiem od wiatru, niby szałas. Wtedy figurę z moich sani wyciągnąłem, z śniegu oczyściłem, na gałązkach położyłem, zacząłem zwolna ją ze szmat rozpowijać... Ciekawym, kogo Bóg dał... Dziwo!... Dziewczyna... młodziutka, dostatnio ubrana... Leży, ani się ruszy, nie dychnie, oczy zamknięte... niby śpi... Biała taka, ładna, niby kwiatuszek ścięty... Zęby równiutko z pod zaciętych ust błyskają, na rzęsach szron topnieje, niby łzy... Wyjąłem beczułeczkę z wódką i przez słomkę zacząłem jej z ust do ust lać ciepłą gorzałkę...
Odetchła cichutko... Ostrożnie jąłem zdzierać z niej zlodowaciały kożuch, mokre przemarzłe obuwie, pończochy... Roztarłem nogi, ręce... Pocieplały... A takie były cienkie, krągłe jak badylki, a takie były miękkie jak atłas... wiadomo — dziewczyna! Zwlokłem resztę przesiąkniętego śniegiem ubrania... w jednej została koszulinie... Widzę, że budzi się... Zaróżowiły się policzki, drgnęły rzęsy. Rączyną chwyciła giezło pod szyją, nie daje tasiemek rozwiązać... »Głupia, ciało pomrozisz... trza wysuszyć« — mówię. »Nie, nie!« I nagle oczy otwarła i z taką trwogą na mnie spojrzała, jakby umrzeć zaraz miała... Znów jej usta zbielały... drży!... Litość mię wzięła... Odsunąłem się, własnym kożuchem ją nakryłem, pytam, co i jak... Wyjechała z miasta do ciotki niedaleko, i wichura ją zamiotła. Opowiada składnie, co w domu i jak... Zupełnie najmłodsza moja siostrzyczka i nawet podobna... Takież oczy szare i ciemne rzęsy nad niemi i brwi... Zupełnie zgłupiałem... Zamiast pobawić się z nią, jak przystało wedle naszego zakonu, a potem rozedrżeć... Gawędzę z nią, rozpytuję... A potem, gdy zamieć ucichła wywiodłem ją na drogę do miasta... I cóż: wydała mię! Pewnie pochwaliła się cudownem ocaleniem... A brat albo ojciec domyślił się, że to ja, połakomił na nagrodę i dał znać do policyi... Schwytano mnie...
Umilkł, brwi najeżył i brodę gwałtownie w garść schwycił.
— Jużem potem nigdy nie był głupi, he, he!
Biała szrama na czole znowu napłynęła mu krwią, broda i kudły na ciemieniu zaruszały się jak srebrne jeże a rozdarte nozdrza zadrgały jak skrzydła potwornego chrabąszcza.
— Coś nie idzie twój stary... Nie udała mu się pewno »strzelanina«... Późno!...
— Owszem — idzie!... — odrzekł Wiktor, nasłuchując.
Na drodze niedaleko miękko cłapały postoły, cicho wtórzyły im uderzenia kosztura. W ciemnym otworze drzwi ukazała się wyleniała futrzana bermyca Wasylicza, a następnie i cała jego postać, podobna do kupy szarych łachmanów.
— A niech im Bóg da zdrowie!... Uszanowali należycie. Nadawali więcej, niż trza... Doskonałej wsi stróżujesz, stary... wybornie... doskonałej wsi. Sam nie oceniasz, jaki masz skarb!... Wszystko jest, wszystko w przenajlepszym porządku.. Widzieliście?!
Wyjął zza pazuchy dwie butelki wódki i miłośnie, pieczołowicie je na boku postawił. Roztkliwiony stróż przeżegnał się bogobojnie, wziął kociołek i, nie zwłócząc, ruszył po wodę do nocnej uczty.
Tymczasem Wasylicz wyciągał resztę zapasów: kołacze, pierogi, placki i rozkładał je przy ogniu. Był tam nawet cukier i herbata.
Podjedli sobie, napili się herbaty i dopiero wtedy sakramentalnie otworzyli butelki. Stróż nie mógł ukryć wzruszenia, chrząkał jak stara kaczka, oczekując poczęstunku...
— Pij, chlaj, stary... Znaj prawdziwych włóczęgów! Pewnie dawno nie miałeś takiej gratki... — puszył się Wasylicz, podając mu wyszczerbioną filiżankę.
— Skąd zaś! Tego, co przejezdni dają, starczy ledwie na szmaty... A i jacy tutaj przejezdni?... Samo chłopstwo nieubrane. A gmina nie tylko nic nie płaci, ale jeszcze mnie o myto prosi. »Bogacisz się!« — gadają... To dla was tylko, tułaczów, oni serce mają... Ano i o »kogucie czerwonym« też pamiętają... A ja co?! Dokąd się podzieję!... Nogi, ręce nie służą... oczy nie dowidzą... uszy nie dosłyszą... Gniję na miejscu.
— Cóż, Ignac, zmarkotniałeś? Na, bierz i ty! Napij się... A co się tyczy portek i koszuli... to nie dostałem ich... Będziesz jeszcze musiał w swej pochodzić liberyi... — dorzucił Wasylicz, łypiąc swawolnie oczkami.
— Gdybyś zamiast dwóch butelek kupił jedną, toby na koszulę starczyło... — odrzekł niechętnie Szumski.
— Co?... Słyszana rzecz? Toż to nie wiesz, człowieku, że prawdziwy włóczęga z siebie zedrze a przepije... Nieee!... Ty, widzę, ptak... ptak, ale z nieznanego kraju i »chamło« to ciągniesz, jakby cię ząb bolał.
— Nie martw się! — pochylił się dobrotliwie stróż ku młodzieńcowi. — Nie martw się... Jutro ja cię skieruję tu do jednej żołnierki, co cię za jedną noc pobytu ustroi... jak z morskiej piany wydmuchnie!... A i sama baba niczego... szero-o-oka... roz-łoży-sta!...
— Ho! ho! A może i mnie starego przy tej okoliczności nakarmi i napoi... — śmiał się Wasylicz.
— To się wie! Za ogiera i to rubla płacą...
— Ho!... Ho!... ho! Słyszysz, Ignac!... Kapitały zbierzemy, jak dobrze pójdzie!
Szczerze śmieli się, otwierając szeroko czarne starcze paszczęki i jeżąc siwe brody, tak że ginęły w nich doszczętnie i skurczone, pokiereszowane nosy i zmrużone, zaropiałe oczy i sieć zmarszczek potwornych, ryjących im twarze.
Szumski z cicha gwizdał, aby ukryć zmieszanie.
»Powiernuwsia ja z Sibiru,
»Nima mene doli,
»A zdajetsia nie w kajdanach,
»Jednakże w niewoli...«
Zaśpiewał nagle stróż głosem ochrypłym, nadpękniętym — jak z rozbitej beczki.
— Cichaj, cichaj! Ty nie umiesz, ja ci zaśpiewam »Kainową« — przerwał mu Wasylicz i, zasłoniwszy oczy ręką, kołysząc się z boku na bok, zawył żałośnie:
To nie trawka się kołysze pośrodku pola,
To kołysze się moja niedola,
Moja bezdomna głowa zuchwała!...
W bory się rzucił mołojec żwawy,
A już po borach stały zastawy,
I już straż mocna czujnie czuwała...
Pyta o paszport, o drukowany,
Z tłoczoną w laku krwawą pieczęcią,
Na białe ręce kładzie kajdany,
Zawiera wrota krzepką wrzeciędzą...
............
— Na, bracie!... Siulim! — częstował go stróż, który wszedł nagle w rolę gospodarza, raz wraz nalewał drżącą ręką filiżankę, sam pił i śpiewakowi podawał.
— Haim, bracie! A teraz razem! O carze, o Iwanie...
Podparli policzki dłońmi i, pochyliwszy głowy na bok, zawodzili cieniutko:
»Bili zucha, bili na pręgierzu,
Na perłowym bili go rozstaju,
W noworoczne bili go mroziska
Żelaznymi bili go prętami...
Stoi siłacz, ani się poruszy,
Ani zadrżą mu kręte kędziory...
Ino z oczu płyną łzy gorące...
I podjeżdża doń car prawosławny,
Prawosławny car Iwan Groźny...
Nie złota zagrała to trąbka,
I nie srebrne zagędźbiły rogi,
Ino ozwał się car Iwan Groźny...
Tak podśpiewywali sobie, częstowali się wzajem, przechwalali się, wymyślali sobie, swarzyli się... O Szumskim zapomnieli zupełnie. Wreszcie pobili się. Chwycili się za brody, zwarli łbami w cichości, jak dwa omszałe pnie, i potoczyli się w samo ognisko. Wiktor skoczył i w porę ich rozłączył, gdyż nad przyduszonym do ziemi gospodarzem już błysnął nóż w garści włóczęgi. Gdy Wiktor nóż mu odebrał, wściekły stary rzucił się nań z kolei i powalił, chwyciwszy za nogi...
— Puść, puść, a to cię wydam!... Ścierwo... polityku... Myślisz, że nie wiem, coś za jeden?!... W pierwszym powiecie cię sprzedam, judaszu!... Carobójco! Nie oszukkaszsz!... — syczał włóczęga, starając się schwycić młodzieńca za gardło. Wreszcie padł zmożony przezeń, zachrapał nagle, jak konający, i usnął w mgnieniu oka.
Wiktor podniósł się na klęczki, odetchnął chwilę, rozplątał pod gardłem pijaka zawiązki, zdarł zeń koszulę, poczem uniósł ją w ręce przed ogniem... Łachman zagrał krwawo, jakby skąpany w posoce... Młodzian wzdrygnął się, spojrzał na chude, czarne, pocięte bliznami od rózeg ciało włóczęgi i w zamyśleniu znów go pieczołowicie nakrył zdartą zeń szmatą. Odtrącił nogą nóż, siekierę, torbę z chlebem, leżące na drodze, i wyszedł nazewnątrz nagi, jak wszedł.
Jakby nabrzmiała od natężonego blasku pełnia księżyca zalewała zielonawą poświatą dalekie lasy, pola i wieś, ku której zawrócił Wiktor. Czarne cienie chat kładły na drodze nierówny łańcuch wielkich kanciastych plam. W ucichłych budynkach, białych od miesiąca, jak przepalona kość, błyskały matowo ciemne okienka, niby ślepia szczelnie przywarte powieką. Zamknięte drzwi nieufnie strzegły progów. Z za płotów, z za wrót, z dalekich zacieniów gumien w miarę, jak je mijał, cicho, leniwo ujadały rozespane psy.
Wiktor, idąc środkiem ulicy, pilnie spoglądał na obie strony, na małe półeczki podokienne. Wreszcie w ostatniej chacie dostrzegł na jednej z nich drobne, czarne przedmioty... Podszedł i chwycił je łapczywie... Były to słynne sybirskie »sawatejki« z czarnej, jak ziemia, mąki, umyślnie wypiekane przez oszczędne gospodynie dla włóczęgów... Wydało mu się, że w głębi okna w chacie zamajaczył jakiś cień, więc zastukał ostrożnie... Istotnie poza szybami zabielała brodata twarz chłopska... Wiktor ukazał mu giestem błagalnym na swe nagie ciało.
— Koszulę!...
Chłop znikł, po chwili wrócił i pokazał mu... siekierę.
Szedł noc całą z początku polami, a potem borem. Zjadł zabrane placuszki, znużył się, sposępniał. Zimny blask księżyca, zimna rosa nocna dokuczały mu. Miał zapałki, ale bał się rozpalać ogień, chciał ujść, o ile można, najdalej, a dzień przespać w gąszczach. Ze wstrętem, z fizyczną niemal odrazą myślał o tem legowisku, na zimnej ziemi, pod zimnemi gałęźmi, wśród szorstkich sęków i kłującego igliwia leśnej ściółki... Usiadł na osędziałym od wilgoci pniu, aby wypocząć. Zamyślił się o końcu swej wędrówki, o ciepłym zakątku, o pracy wyzwalającej, twórczej, o ludziach dobrych, sprawiedliwych, ukochanych... o duszach ognistych, potężnych jak grom... I zamyślił się o celu celów, o powszechnem szczęściu i weselu... Tutaj, w tym dzikim lesie, nagi i głodny mógł o nich myśleć z dawną młodzieńczą świeżością, niezmąconą żadnym rozdźwiękiem. Nie miał nic, nic nie posiadał, w nikim nie mógł budzić zazdrości... Natomiast wszystkiego pragnął, wszystkiego potrzebował, jak te tłumy, za których rycerza uważał siebie... I naraz poczuł, że znowu wszystko obejmuje łaskawem, miłującem sercem, że znowu rozumie wszystko i tłumaczy ze słodyczą niezgruntowanej wspaniałomyślności... Znowu nawiedził go przejmujący dreszcz nadludzkiego misteryum, które odeszło go było w walkach, a do którego tajemniczo a daremnie tęsknił... Znowu ocienił go swem skrzydłem błyskawicznem okrutny bóg Ofiary... Wstał przejęły, z pobladłemi licami, i zamąconą źrenicą powiódł po tłumie chropawych pni...
Puszcza budziła się. Daleki lazur niebios płonął rumieńcem i siał między drzewa delikatne karminy rozbrzasku. W ciemnych rubieżach leśnych, w zielonych ostojach uperlonego rosą podszycia, w gęstych młodnikach iglastych ocykały się ledwie dosłyszalne głosy, piski, mamroty, wzdychania... Ledwie dostrzegalne ruchy kolebały liśćmi, kolkami i wiciami roślin... Górą, po wybujałych konarach starodrzewie przelatywały dreszcze dziennego wiatru i miarowo zaczynało szumieć nefrytowe morze, gdzie każdy liść, każdy pączek igliwia był kroplą, był falą...
Z duszy Wiktora osuwał się niepostrzeżenie jakgdyby mglisty welon. Wracało mu dawne, niepożyte, twarde uczucie, pokrewne siłom, które dźwignęły ten las...
— Chcę żyć!
Wyprostował się i smukły jak smerek, jak on okryty jedynie opaską gałęzi, ruszył przed siebie.
Drożyna niepostrzeżenie rozszerzyła się, rozwidniła i wywiodła go na kraj obszernej polany. Kędzierzawe zboża stały tam bez ruchu jeszcze blade od nocnej rosy. W dali czerniały ogrodzenia, płoty, budowle; w purpurze wyglądającej z za lasu zorzy wił się z komina gęsty słup dymu. Trafił widocznie do zamożnej, sybirskiej »zaimki«. Puszcza okalała ją w koło zwartym pierścieniem. Na skłoniu, za łączką, błyskała srebrna struga, a nad polami w podniebiu śpiewał skowronek.
Wiktor szukał chciwie oczami ludzi. Długo nie postrzegał nikogo, nareszcie niespodzianie tuż, blizko wyłonił się z za pagórka oracz. Para mocnych kasztanów ciągnęła bez pośpiechu drewniany pług. Chłop wielki, mięsisty, w perkalowej, kwiecistej koszuli i czarnej czapce sukiennej, z niedużą jasną brodą dokoła ogorzałej twarzy szedł pochylony nad czepigami pługa, podtrzymywał je rękami i uważnie śledził odwijającą się z lemiesza skibę.
Wiktor zaczekał, aż do końca doorał bruzdę i stanął pod zaroślami. Wtedy wyszedł z cienia. Chłop spojrzał nań ciekawie, wyprostował się, ale nie zdradził żadnego zdziwienia, ani przestrachu.
— Dopomóż Boże!
— Dziękuję. A skąd to?
— Ze świata!
— Rzecz prosta, że ze świata! Przecie nie od nas!
Rozśmiał się i błysnął białemi zębami i niebieskiemi oczkami.
— A któż to was tak ogołocił?
— Buryaci.
— Ho! ho! Zdala idziecie. I nikt was nie przyodział?
— Nikt. Chyba wy dacie jaką koszulinę i portczęta...
— Pewnie, że dam. Toć to srom dla całego świata, żeby taki młody chłop ciałem na słońcu świecił!
Zawrócił konie i lemiesz w ziemię wraził. Wiktor chciał iść za nim.
— Poczekaj tu. Nata-a-lka! He! hee! — krzyknął w stronę zagrody.
— Ho! hoo! Naa-taal-kaa!...
— I-d-ę!...
Wiktor ukrył się w zaroślach. Po świeżo podoranej roli biegła w różowym »sarafanie« młoda dziewczyna, migając złotymi warkoczami; przed nią skakał, ujadając, łaciasty pies, a za nią w obłokach kurzu pędzili, poszturgując się wyrostek z dziewczynką w kusych wiejskich koszulinach. Otoczyli ojca. Ten opowiadał im wesołe zdarzenie i kiwał głową w stronę Wiktora. W tę stronę spoglądała ukradkiem i zasromana dziewczyna, chowając rozśmianą twarz w rękaw koszuli; w tę stronę zwróciły niebawem dzieci rozdziawione usta i oczy. Nawet pies przysiadł i, fajtając ogonem, mordę w tę stronę przekrzywił.
Wiktor nie mógł wstrzymać się od śmiechu. Nadzieja rychłego powrotu do ludzi wróciła mu dobry humor, innemi już zgoła oczyma spoglądał na dolinę. Wydała mu się śliczną. Dojrzał nagle, że obrzeża ją na podgaju girlanda liliowych dzwonków, bladych przylaszczek i żółtych jaskrów, że kwitną tam głogi, że dziki chmiel wiesza już na krzewach obrostnicy swe białe festony, że struga na łączce tworzy ciche zatonie, nad któremi czerwone porzeczki zwieszają łopiaste liście, ciemna olszyna chyli pnie rdzawe, a w których przeglądają się łobuzia krągłych, prątnych sitowi, mieczowych irysów i rzesze niezapominajek błękitnych jak woda. W dali, na drugim końcu wyrębu, dymiły się poczwarne wykroty świeżo wypalonej lady...
Jednocześnie zauważył Wiktor, że ogród przy chacie był duży i starannie ogrodzony, że gospodarskie porządki, obórki, śpichlerze były liczne i całe... Widocznie mieszkano tu rok cały.
Sporo upłynęło czasu, zanim na roli pojawiła się gruba baba w czerwonej spódnicy z węzełkiem pod pachą. Oddała mężowi rzeczy i usiadła wyczekująco na miedzy. Chłop z węzełkiem w garści, nie śpiesząc się, prół dalej ziemię lemiechem w stronę Wiktora.
Ten mył się tymczasem w potoku...
Tak dokonały się uroczyste jego obłóczyny.
— A teraz pójdziemy na śniadanie... Zwą mię Mitryj Stepanycz... A ciebie, chłopcze?...
— Wiktor.
— I nic więcej?
— Nic!
— Niech i tak będzie!... Bez imienia i owca baran!...
— No, i zażyłeś, biedaku, niedoli, zażyłeś... Tyli kraj świata, — jak matka urodziła — szedłeś goluśki... Powiadał mi mąż... o rety... powiadał! Że też cię jeszcze nie zabili, dziwota!? — litowała się gospodyni, raz wraz składając ręce. — A taki młodziuśki, dziecko nieledwie. Niestarszy od naszego wojaka! — dodała, spoglądając życzliwie na młodzieńca.
Wiktor pomagał dość sprawnie gospodarzowi wyprzęgać konie i powiódł je pod szopę. Przy herbacie z gorącymi placuszkami na maśle nawiązała się dalsza znajomość. Potem przybysz narąbał gospodyni drew i dopomógł jej wysadzić flance kapusty w ogrodzie. Wieczorem Mitryj Stepanycz zaproponował gościowi, aby został u niego przez lato.
— Dużo ci nie dam, gdyż widzę, że naszej chłopskiej roboty nie umiesz, ale dam ci... rubla miesięcznie, buty, świtę, kożuch...
— Całe lato, nie wiem, czy będę mógł... ale na sianożęć zostanę... zgoda!
— A dokąd się śpieszysz? Tu, u nas, dobrze, cicho... Jedynie markocić ci się może, że wódki niema... A i to stary jeździ od czasu do czasu do miasteczka i przywozi... możesz się upić! — przekładała gospodyni.
— A daleko miasteczko?
— Będzie wiorst ze sto...
Spojrzała na przybysza przychylnie; badawczo spoglądał nań gospodarz, ciekawie zerkała śmieszka Natalka, raz poraz zakrywając rękawem rumiane usta...
— Kieszka, czort, po coś gwóźdź w ławkę wbił? Paskudniku! — krzyczała na braciszka, który nie omieszkał skorzystać z zamieszania i podstawił jej w odpowiedniej chwili szpilkę.
Szumski umyślnie zwłóczył z odpowiedzią. Postanowił atoli zostać. Wywie się o drogę, może nawet ze starym do miasteczka pojedzie, ogarnie się cokolwiek, trochę grosza zarobi...
Nieprzebyty bór opływał »zaimkę« dokoła, jak czarne morze; pienił się, chmurzył w wietrzysko — uciszał tajemniczo w dnie upalne, nieruchliwe... Do najbliższej wsi było dwadzieścia wiorst, do gminy pięćdziesiąt. Żyli tu na ustroni, jak na wyspie. Nikt tu nie zachodził, nie zalatywały wieści żadne... Był to świat w sobie zamknięty, całkowity, nakryty niebem, obwarowany ostrokołem niebotycznej puszczy. Wiktor rychło poznał wszystkie jego tajniki. Podzielał gospodarcze troski Mitryja Stepanycza co do dobroci wykonanej przez dzień roboty i szczerze się martwił, gdy mu nie dogodził. Słuchał cierpliwie zwierzeń gospodyni Maryi Wasilewny, współczuł jej »biedzie« żeńskiej; oburzał się z nią razem na liszki, co się rzuciły na kapustę, podzielał obawy, że kartofle zbyt wolno dźwigają się z pod ziemi. Nie przerywał długich, żałosnych opowiadań, wciąż tych samych, o synu żołnierzu, który już trzeci rok służy gdzieś na kraju świata... W święta chodził z Natalką, Kieszką i Wierką do lasu na grzyby... hukał tam i śpiewał, ile dusza chciała. Pod przewodnictwem tegoż Kieszki, z którym nieraz »tabunił« rozbiegłe po lasach konie (a było ich ze dwadzieścia), zbadał okoliczne tajniki, mokre »kałtusy« bezkreślne, gdzie gnieździły się kaczki, poznał mszyste wysmały i wrzosowiska, gdzie rosła maroszka i »oblepicha«, gdzie chowały się wypiory cietrzewie... Nieraz przynosili z takiej wyprawy ustrzeloną zdobycz, za co coraz łaskawiej spoglądała nań gosposia i coraz chętniej z nim żartowała Natalka.
— Ty patrz w oba oczy... nie zmarnuj mi bez pożytku dziewki! Coś ich zabardzo puszczasz! — mruczał Stepanycz.
— Nie bądź głupi! Chłopak jak mnich, nie patrzy nawet w naszą stronę!
— Już jabym cię przeorem tego klasztoru nie zrobił... Znam ja ich, tych mnichów!
Marya Wasilewna wzdychała ukradkiem; w jej wypukłych, obciążonych górami tłuszczu piersiach też żyła niejasna tęsknota do małej choć w życiu odmiany. Nieznacznie robotnikowi podsuwała smaczne kąski w czasie obiadu. Ale mąż bacznie na wszystko uważał i przybysza na chwilę nie pozostawiał bez nadzoru.
— A gdzie? A dokąd? A po co?...
Kobiety czuły oko gospodarskie i strzegły się.
Niedługo gospodarz zabrał niebezpiecznego parobka na pokosy. Po paru dniach Wiktor posiadł niezgorzej mądrość wymachiwania kosą-»litewką« i Stepanycz zaczął niepostrzeżenie coraz więcej od chłopca wymagać, żyły zeń po trochu wyciągać... Gdy po pracowitym dniu od świtu do zmroku, skąsani przez komary, z obolałymi, jakby wyschłymi z krwi członkami wracali do domu, żaden z nich nie miał ochoty do romansów... W święto spali do obiadu, a po obiedzie znowu się kładli, aby spać do wieczora... Przezorny gospodarz kładł się wtedy razem z Wiktorem w szopie na sianie, pod pretekstem, że w izbie gorąco, a w śpichlerzu... myszy hałasują. Wiktor widział te manewry i śmiał się w duchu... Ale myślał, że to tak pilnują Natalki.
— Dziewka jak rzepa i bożą wolę już czuje! — rozważał rozbudzony chrapaniem gospodarza. — Rzecz prosta, że się lękają! Owszem, niechby tylko mi spać nie przeszkadzali!
Gdy wszakże na mokradłach Natalka wchodziła w wodę zgrabiać siano i podkasywała spódnicę tak, że widać było białe nogi powyżej kolan, odwracał pośpiesznie głowę. Stepanych wtedy uśmiechał się nieznacznie a chytrze. W swej obecności pozwoliłby dziewczynie i na bardziej ryzykowne doświadczenia. Udał mu się chłopak, polubił cichego przybłędę... Do roboty ochotny, nie sromnik, nie pustogłów, czytać i pisać umie... aż straszno, że taki odpowiedni... czy aby na długo?...
— Im włóczęga lepszy, tem mniej mu wierz! Boję ja się tego chłopca. On zupełnie inny, niż wszyscy... — zwierzał się żonie. — Widziałaś, jak oczami łypnął, gdy Natalka do wody wlazła? Aż zbladł...
— Aż zbladł, powiadasz!... A to ci dopiero! — pytała gospodyni, sama blednąc zlekka. — Trzeba będzie jednak mieć na nich oko... Już ja im nie popuszczę, już ja ich wyświecę... Dobry robotnik, szkodaby go stracić... A trzeba będzie!
— Po co »trzeba«? Ty tylko pilnuj należycie! Każ dziewczynie spać od ściany, za dzieciakami...
— Każę, każę! a jakże! To prawda! — podchwyciła gorąco gospodyni.
Deszcze wstrzymały zbiór siana, zamknęły kosiarzy na czas jakiś w izbie... Ale i w domu roboty było huk. Gospodarz, który musiał jechać do gminy w pilnym interesie, wahał się i rozważał: czy wziąć z sobą Wiktora czy nie.
— Jeszcze go o paszport spytają! — ostrożnie zauważyła żona.
Pojechał więc Mitryj Stepanycz sam.
Deszcz chlapał, bębnił w dach, w ściany i okna domostwa, jak obrzydły, dokuczliwy grajek. A w dali ryczał i stękał targany wichrem ocean boru.
— Ale dziś to już ciebie, Wiktorze, nie puścimy na siano... Musisz spać z nami w izbie... w sieni...
— A bo co?
— Boimy się... Słyszysz, jak huczy... Jeszcze kto przyjdzie...
— Onegdaj w boru, mamko, tak ci coś czarnego latało niziutko. A zamiast ślepiów miało węgle żarzące... Praa! i Wierka widziała! Mamko, jak mi Bóg miły, latało!... — łopotał Kieszka.
— Nie, widziała ja, nie... łżesz! — broniła się Wierka.
— Cudacznie bywa na świecie... Bywa, że widzisz, czego niema a nie widzisz, co jest... Ale najstraszniejszy, a zarazem najmilszy to jest człowiek... Niektóry jak dyabeł, a niektóry jak spojrzy, niby do duszy anioł wejdzie! — wzdychała gospodyni.
Natalka opuściła szycie na kolana i, patrząc w płonące łuczywo, zamyśliła się.
— Szyj, dziewczyno... Czego gały wytrzeszczasz... Żniwa nadchodzą, obedrzemy się, jak cygany... Ja bo muszę jeszcze koszulę dla was obmyślić, żebyście od nas nie odeszli, jak poganin grzeszny — dodała ze znaczącym uśmiechem.
— A jak to było w tym stepie?
Opowiadał im przygodę z buryatami. Słuchały, zwiesiwszy ręce, nie spuszczając zeń rozgorzałych oczu. Kieszka i Wierka do kolan mu przypadły, aby nie stracić żadnego poruszenia jego ust. Cicho zgrzytał pilnik w ręku Wiktora o brzeszczoty nacinanych sierpów, ciągłe opowiadanie szemrało w szumie pluchoty, jak strumyk.
— O la Boga! — wzdychały kobiety.
— Wola jego przenajświętsza, żeś żywy został... Prawdziwe twory nieludzkie! Mordować przechodniów... Słychana rzecz! Niejeden do miejsc świętych może dąży...
— Albo tego, matko, i sybiracy nie zrobią!...
— O co to, to nie!
— A Małych?... — wtrąciła nieśmiało Natalka.
— Co Małych?.... On nietutejszy, on posieleńczyk... on zamorski, przyszedł nie z własnej woli, z za Bajkału przysłano go... Ale tetujsi ludzie tego nie robią! My lubimy ludzi rosyjskich... tułaczy... A wy skąd będziecie, można teraz spytać?
— Polak jestem...
— Polak?!...
Grube jej ręce opadły, jak kłody.
— Czuło serce moje, czuło!... To wy z panów?...
— Cóż wy myślicie, gosposiu, że u nas niema ani włościan, ani prostego ludu?
— Nie widziałam, takich nie widziałam... Sama ślachta!... Buntownicy, powiadają... Podpalacze... Ludzie bez cesarza, co na wszystko się porwą... na wszystko zdolne!...
Długo jej opowiadał o Polsce, o wiekowem wygnaniu Polaków na Syberyę, o usługach, jakie okazali tej ziemi.
Dziwił się, dlaczego słucha go tak nieuważnie, dlaczego zamyśla się co chwila i dlaczego na odchodnem nie żądała już, aby położył się spać w sieni. Drzwi mocno zwewnątrz przywarła i córce kazała się obok siebie położyć... od ściany. A gdy nazajutrz wieczorem wrócił mąż, pośpieszyła mu opowiedzieć nowinę.
— Więc cóż? — zdziwił się ten. — Teraz rozumiem, skąd ma takie zręczne ręce! Oni uczeni... wszystko umieją!...
— Mówią, że czarowniki, że co chcą, to z człowiekiem zrobią; zamówią mu serce, a nawet... portret mu sfotografują i z sobą zabiorą, — aby mieć nad nim wolę...
— Głupiaś... Wielka rzecz! Za te, za... fotografie w miastach płacą pieniądze... A zresztą Bóg ich wie! — pomyślał i dodał chytrze: — Dobrze się mieć na ostrożności... Tymczasem chodź, poprosimy, żeby przeczytał nam list od Nikołki. Już mi czytano w gminie, ale posłucham raz jeszcze.
— A więc pisał?
— Pisał, pisał i pieniądze przysłał.
Skupili się wszyscy za stołem przy zapalonym na tę uroczystość ogarku świecy.
»Ukochani rodzice!
»W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
»Jestem zdrów, czego i wam życzę, i ojcu memu, Mitryju Stepanowiczu, i matce Maryi Wasilewnoj, i siostrze Natalii Mitrownie, i bratu, Kieszce, i najmłodszej siostreńce, Wierce. I proszę pokłonić się krewnym i znajomym...«
Tu znowu ciągnęła się długa litania imion własnych i ojcowisk...
»A proszę przyjąć 10 rubli, które załączam«.
— To te właśnie przysłał?! — ucieszyła się gospodyni.
— A jakże!
— Stara się chłopak, rozumu nabiera! Do tej pory tośmy mu wciąż posyłali... Tylko, daj i daj! — objaśniała skwapliwie Szumskiemu.
»...Teraz często się zdarza zarabiać, gdyż nasz pułk stoi w mieście, gdzie same polaki i żydy...«
Nagle wargi czytającego drgnęły i pobladły; przestał czytać i list oddał gospodarzowi.
— Cóż tak? Ach, ach! — klasnęła dłońmi Marya Wasilewna.
— Tak, tak... tutaj on trochę niezręcznie pisze — bąkał zmieszany Stepanycz.
— Poczekaj, my mu odpiszemy, my mu odpiszemy, że i polacy i żydzi też są ludzie. Koniecznie napiszemy mu! Co? może nie!? Ty nie bierz tego tak do serca... Młodziak on! Gołowąs... Co on wie!? Głupawy chłopak — uspokajał i pocieszał Wiktora.
W nocy długo szeptał żonie, co mu w liście w gminie wyczytano, i co z tego powodu dodał od siebie pisarz gminny...
— Męko Chrystusowa — szeptała z przerażeniem przerażeniem baba, zwijając w kłębek grube nogi i ciało.
— Puśćcie mię, gospodarzu... Muszę iść!
— Przed żniwami? Zwaryowałeś chłopie, czy co? Jeszcześ portek, któreś zdarł, nie odrobił...
— Wstydzilibyście się, gospodarzu, taki szmat łąki wykosiłem z wami!
— Czego się mam wstydzić?... Niech się wstydzi, kto po świecie chodzi i cudzego pożąda, a ja swego pilnuję. Nie więcej jak sześć tygodni robisz — policz, ileś zarobił? Nawet na pokrycie nagości nie stanie... Półtora rubla! A swoją robotą mi oczy nie kol, boś się od miesiąca godził, a nie z morgi... Umowa grunt!... A i to pomyśl, na Boga, skąd ja na twe miejsce teraz robotnika znajdę... hę!? Trzeba też mieć sumienie i gospodarza interes rozważyć... Po żniwach, co innego... Inna rozmowa... Policzymy się... Co komu kto winien, to mu odda, i pójdziesz sobie... Przeszkadzać nie będę, wędruj, skoro, ci znów rządowa łoza pachnie!...
Wiktor zrozumiał, że nic nie wskóra, i nie nastawał.
— Zemknie, warnak! Czuje dusza moja, że w najgorętszej chwili drapnie! Tacy oni! — zwierzał się gospodarz żonie... — Od tego listu chodzi jak senny... I robota nie ta... choć skarżyć się nie mogę... pilny... Ale tak każdy z nich: dobry, dobry, aż oszaleje... Co robić?... I odpowiedź należytą sam Nikołce po ludzku pisał... I przytakuję mu, zagaduję, jak mogę... Nic... Milczy... Czasem uśmiechnie się tak, że żałość mnie samego za serce szarpnie!... Zczerniał chłop... Czy może ty mu dokuczasz za... nacyę?... Albo Natalka? Powiedz dziewce, żeby ani śmiała... ni, ni!...
— Gdzie zaś, człowieku! Kto mu się sprzeciwi, takiemu drągalowi! Coprawda, nie mam już dla niego tego serca, co dawniej... Zawszeć on heretyk... Ale...
— Dziękuj Bogu, kobieto, że nie żyd, a i żyda ścierpieć byśmy teraz musieli. I żyda byś w brodę pocałowała — co? nie? Przecie zboże po deszczu osypie się w mgnieniu oka... A polak, co? Dziś polak, a jutro prawosławny...
Gospodyni słuchała z widoczną ulgą i znowu się zmieniła w obejściu z robotnikiem. Znowu lepsze kęsy i sutsza omasta znalazły się po jego stronie na misie z jadłem, znowu w głosie kobiety zadrgały dziwne, głębokie, niezrozumiałe dla Wiktora tony. I choć wszystko to stawało się coraz wyraźniejszem, on nic tego nie dostrzegał, ogarnięty strasznym porywem tęsknoty, pochłonięty jedną jedyną myślą: być jak najprędzej ze swymi, dzielić z nimi losy, opisane w liście.
Otwarcie odejść nie mógł. Od rozmowy z gospodarzem śledzono go czujnie i, aby zmusić go spać w »podizbiu«, zapełniono szopę po sam szczyt sianem.
Częste deszcze przedłużały żniwa.
Markotny nastrój zapanował na »zaimce«.
Uciekł. W noc ciemną, wietrzną, wyszedł ostrożnie, licho odziany i bosy. Zanurzył się w bór ciemny, zbałwaniony, drgający od zimna, obmierzły od dżdżowej siepoty. Drogę do miasteczka znał dobrze, ale instynkt włóczęgi kazał mu iść bokami, bezdrożem. Dobrze zrobił, gdyż w mglistym świcie rychło usłyszał tętent za sobą i, przywarowawszy w jamie wykrotu, dostrzegł Stepanycza, pędzącego oklep na koniu z fuzyą na plecach. Widział zdala jak wyjechał na rozstaje, jak zsiadł i długo badał ziemię oraz krzewy wokoło. Poczem chłop wracał wolno, rozgniewany, zapuszczając złe, przenikliwe oczy w pobocza puszczy.
Dwa dni szedł Wiktor do miasteczka bez przygód szczególnych. Wsie omijał.
Przed wejściem do »powiatu« wyczekał zmierzchu.
Mieścina składała się z wielkiego zabłoconego placu, z którego wychodziło kilka uliczek, wiodących wprost w pole. Na środku placu czarna, wielka, jak góra, cerkiew odrzynała się kopulastemi wieżami wyraźnie na chmurnem niebie... Niedaleko majaczyła niejasno biała plama murowanego, piętrowego więzienia, upstrzona centkami ciemnych okienek. Dokoła rozsypały się pokornie nizkie, płaskie, niepozorne domki... Słabe, nieliczne światła nieśmiało migały w oknach.
Szumski stał na rozstaju i nasłuchiwał. Pod parkanem, poufale pochylonym na ulicę, ktoś cłapał niezgrabnie, walcząc z deszczem i wichurą.
— Co to? Kto tu? Czego? — spytał lękliwie przechodzień, gdy Wiktor wynurzył się nagle z ciemności.
— Gdzie mieszkają »politycy«?
— A czego chcecie od nich?
— Mam interes... Przywiozłem na sprzedaż... Przysłano mię ze wsi...
Zaciął się, gdyż nie przygotował odpowiedzi zawczasu.
— To chodźcie za mną... — odrzekł nieznajomy życzliwiej.
Pocłapał dalej, co krok wpadając w kałuże wody, które usiłował wymijać.
— Pogoda!... A zboże i siano gniją! Jakże tam zbiory u was?
— Na pniu porastają...
— Znów głód... Lud nie dojada, a panowie tymczasem...
Zaczęła się leciuchna propaganda. Wiktor zrozumiał, że dobrze trafił, i nagła, szalona radość żywym, ciepłym strumieniem oblała mu piersi, serce, ogrzała zziębnięte, wyczerpane członki. Cichy, niewstrzymany śmiech wyginał mu usta, okrąglił ścięte wichrem policzki, łaskotał mile wnętrzności. Tułacz szedł i milczał. Towarzysz tymczasem posuwał się chyżo w wywodach w kierunku programu rolnego. Był to czyściuchny program s.-d., najnowszego stempla, »bolszewickiej« odmiany.
— Chcecie zabrać ziemię, bierzcie! Rozumie się, że bez żadnych wykupów. Ziemia boża!...
— Bez żadnego burżuazyjnego zawracania głowy... A czy wy sami macie ziemię? Czy dużo macie ziemi?...
— Nie, towarzyszu! Jestem wygnańcem. Uciekłem z Orlińskiego sioła...
Nieznajomy obrócił się z nerwowym giestem.
— Z Or-liń-skie-go sioła?! Z tak daleka? Jak się nazywacie?
— Szumski.
— Szumski.... Szumski... Acha, coś sobie przypominam. — Pisano nam, ale myśmy myśleli, żeście już Bóg wie gdzie... Chodźcie prędzej, zmarzliście pewnie... To tu, tu... W tę bramę naprawo... Ale pozwólcie, że pójdę pierwszy, zobaczę, czy niema kogo obcego!
Skoczył na ganeczek pod filarki i znikł w sionce. Wiktor wycierał nogi na schodach i przysłuchiwał się znanemu gwarowi za jasno oświetlonem oknem. Gwar nagle urwał się, następnie drzwi szeroko otwarły, buchając ciepłem i światłem...
— Chodźcie, chodźcie, towarzyszu!
Pokój niewielki, pełen tytuniowego dymu... Lampa pod zielonym abażurem na stole... Szklanki i filiżanki z herbatą... Połamany i pokruszony chleb razowy... Książki, gazety... Twarze młode, oczy błyszczące z pod okularów i bez okularów... Czupryny gęste, rozkosznie rozwiane, lub ostrzyżone na wspaniałego jeża... Gdzieś w dali jaśniała nieśmiało łysina...
Obstąpili go, i pół tuzina rąk pompowało mu aż do omdlenia prawicę.
— Chcecie herbaty? Siadajcie tutaj! — zabrzmiał melodyjny głos kobiecy.
Wiktor ciężko usiadł i, całą potęgą woli opanowując wzburzenie, przytknął szczękające zęby do szklanki.
— Więc... Szumski? — spytała nagle łysina, siadając obok Wiktora na rogu stołu i wpatrując się badawczo w zbiega. — A do jakiej należycie partyi?
Wiktor z odcieniem dumy wymienił nazwę jednej z najpotężniejszych organizacyj politycznych.
Zapanowało chwilowe, niezrozumiałe dlań milczenie...
— Oho! A wiecie, że tam się u was coś psuje...
— Rozłam... Wiem napewno — wtrącił ktoś drugi.
— Co?...
Wiktor powstał mimowoli.
— Niepodobna!
— Dlaczego? To było do przewidzenia... Partya wasza nie ma naukowych podstaw. Jest zlepkiem żywiołów... Drobne mieszczaństwo i robotnicy... Patryoci i socyaliści...
W miarę, jak mówili, Szumski bladł, i wązkie usta nikły mu całkowicie w półbolesnem, półwzgardliwem zacięciu.
— Ach, słyszałem już to... Więc to tylko domysły?
— Ależ nie, przyjezdni mówili, i coś w tym sensie przemknęło w gazetach...
— A szczegóły, szczegóły?...
— Nie wiemy... Jutro odnajdziemy wam te gazety.
— Dlaczegóż was to tak boli? — zaczęła poważnie łysina. — Różniczkowanie jest rezultatem wszelkiego wzrostu. Rewolucya, szczególniej prolełaryacka, zaostrzająca klasowe sprzeciwieństwa...
Wiktor dotknął dłonią czoła i na króciuchną chwilkę zakrył nią oczy.
— Dajcie mu pokój, on zmęczony... — zauważyła łagodnie niewiasta. — Kto go weźmie na noc do siebie?
— Ja!... — zawołał wesoło młody, kędzierzawy blondyn. — Chodźcie, zaraz idziemy, bo potem trudno się do mnie dostać, psa spuszczają z łańcucha... trzeba stróża wołać. Nie trujcie się!... Nic napewno niewiadomo. A te esdeki gotowe każdemu nalać atramentu do duszy. Krwi bo sami dużo nie mają. Wiadomo... Pluńcie na nich, towarzyszu!
— Hola, hola! Bez zwrotów ludowych!
— Bywajcie zdrowi, zacni materyaliści, niech wam się sam kapitał przyśni!
— Złam nogę, idealisto...
— Albo lepiej jeszcze zgub kalosze...
— A przygotujcie jutro dla towarzysza możliwie dużo objektywnych przejawów waszego subjektywnego uświadomienia... Każdy po sztuce... Widzicie, w jakich paraduje proletaryackich cnotach?... A ja: omnia mea mecum porto!...
— Weźcie tymczasem mój pled — mówiła niewiasta, zarzucając na Wiktora chustę.
— Nie bierzcie, gdyż jest to zarazem jedyna kołdra tej oto niemszewiczki... Przykryjecie się moim eserowskim kożuchem!...
Odurzony Wiktor dziękował, brał, zwracał, uśmiechał się. Ale uśmiechy, słowa i czyny jego sprawiały wrażenie męczącej larwy, ruchliwej, powierzchownej skorupy, pod którą znagła stężały w twardą bryłę bezdenna boleść i smutek.
— Hej! Gołąbeczku chyżoskrzydły! Nieś! Wal! Rwii-i-ij!... Huuu-u-u... hee-e! — wykrzykiwał od czasu do czasu woźnica. Śmigał krótką nahajką, pochylał nizko dziko wykrzywioną twarz i ręce z podebranemi lejcami wyciągał daleko nad zadami koni. Te przysiadały jak płomień, uderzony wichrem, następnie podchwytywały i, grając kopytami po ubitym szlaku, leciały w zapamiętaniu, ile stało tchu.
Chryple rechotało, nikło nieledwie w ogólnym tumulcie oszalałe szczękanie »poddużnych« dzwonków i janczarów uprzęży. Koła furczały jak piły tartaku, tnące powietrze. Wóz jęczał i postękiwał na wybojach. Obłok kurzawy rwał się i pozostawał daleko w tyle. Jeno wielki, czarny, roztrzęsiony cień biegł narówni z unoszonym pojazdem w blaskach słońca po bladej wstędze drogi. Z budy tarantasu wyglądali wtedy wesoło Wiktor i kędzierzawy eser.
— Śmigaj, chłopcze! Nie pożałujesz!
Wlatywali tak na każdą górę, bo tak każe sybirski obyczaj, i spadali tak z każdej góry, bo... lekko.
Nieraz na zakręcie tylne koła wyfruwały poza krawędź siwej przepaści; nieraz z przerażeniem spostrzegali tuż przed wyciągniętymi pyskami koni urwisty brzeg i błękitną toń rozlanego pod górą jeziora. Lecz nim zdołali krzyknąć, już zuchwały woźnica, oparłszy na hołoblach nogi i wygiąwszy się w tył łukiem na koźle, osaczał rozhukane rumaki.
— A co? Gieneralska jazda?! Takeśmy tu na Syberyi wszędzie jeździli, zanim przeszła ta przeklęta kobyła żelazna... A wy pewnie na nią się śpieszycie?
— Na nią. Albo co?
— A bo to, że, jeżeli chcecie miasto ominąć, to tu będzie bliżej kupieckim traktem na Telecką stacyę... I po co pocztą? my za tańsze pieniądze niegorzej was powieziemy... od przyjaciela do przyjaciela!
— Wal kupieckim traktem!
Mieli pasporty, rewolwery, przyzwoite ubranie i po kilkadziesiąt rubli w kieszeni.
— Bodaj to organizacya! Z piasku bicz kręci!
Wyboistym »kupieckim« pojechali o wiele wolniej. I wioski tu były rzadsze i mniej przejezdnych. Wyrąb drogi, niby wązka rysa, roztrącał czarne połacie puszcz. Czasem wśród nich rozwierał się widok na słoneczny łęg, niby uśmiech pełen kwiecia i zielonej jasności.
Eser zeskakiwał wtedy z tarantasu i biegł w zapamiętaniu w sam gąszcz wysokiej trawy, gdzie, niby niezliczone płomienie, czerwieniły się kielichy »sorany«; gdzie fioletowe irysy sybirskie siały swój zapach cudowny; gdzie pałał przejmujący »żarkoj« — kwiat miłości do granatu podobny; gdzie szlaki gwiaździstych rumianków wyszywały swe złociste wzory; gdzie chmurki liliowych dzwonków i błękitna mgła niezabutek naśladowały niebios odbicie...
Po długich wołaniach wracał dopiero młodzieniec, obładowany kwieciem, nurzając w ich kielichach twarz młodą, rumianą, złotowłosą, błękitnooką, jak one, i wesołą, jak pieszczący je promień słońca.
Jechali dzień i noc, spiąc w wozie na sianie.
Ale raz woźnica nie chciał ich wieźć dalej po północku.
— Warnaki... włóczą się! — objaśniał niechętnie.
— Widzieliśmy ich dosyć na drodze, nie zaczepiali nas...
— Ale tutaj co innego... tutaj... zbytkują!... — przekładał im mrukliwie.
Wiktor, któremu nie podobał się ani posępny »przyjaciel«, ani uboga i odrapana jego stancyjka, nastawał.
— Jedziemy. Nie twoja rzecz, co nam zrobią... Nie boimy się, mamy broń!...
— A jakże: nie moja rzecz!? Niby to oni mi popuszczą... Tu komisya ma zjechać. Jutro albo pojutrze z powodu ich rozbojów...
— Jak chcesz. My kogo innego poszukamy. Musimy jechać.
Chłop skrobał się w głowę.
— Jak chcecie — mruczał — ale jak ostrzegałem... Jechać, to jechać. A ile dodacie?
Umówili się co do dodatku. Wtedy znikł, i, zanim napili się herbaty, już zaprzężony tarantas stał przed ganeczkiem.
Noc cudna, przejrzysta i świeża, gwiaździstym, połyskliwym puklerzem ocieniała ziemię. Tylko w Syberyi i na wysokich górach gwiazdy jarzą się tak jasno, roszczepiają swawolnie na pęki promieni, migocą, mienią się jak drogie kamienie niezrównanego dyademu. Wysoko, ale poniżej gwiazd, dwa widma białych obłoczków płynęły wolniuchno w niewiadomą dal:
Eser, półleżąc w wózku obok Wiktora, zaśpiewał nagle pełnym głosem:
Chmurki niebieskie
Tułaczki wieczne...
Woźnica obejrzał się i gniewnie zaciął konie.
— Dalibyście, panie, ze śpiewaniem spokój... Ech!
— A co?
— Nie miejsce, nie miejsce! — mruczał i konie niecierpliwie popędzał.
— Boicie się? — roześmiał się młodzieniec.
Usiadł i patrzał rozmarzonemi oczami na ciemne, ciche, pierzaje borów, w których turkot wozu i stuk kopyt końskich ginął bez echa, niby szmer biegnącej przez pole myszy. Wtem dostrzegł w dali migocący dziwacznie drobny, czerwony jak iskierka ogieniek. Już go z oczu nie spuszczał. W miarę, jak się zbliżali, ogieniek rósł, przybierał fantastyczne kształty, wreszcie łypnął szeroką łuną aż na drogę i podniebie. Nawet Wiktor podniósł się. U wielkiego stosu ognia stały dwie brodate postacie w łachmanach, oparte na sękatych drągach.
— A co to?
— Stróża!... Pilnują ciała zabitego! — mruknął woźnica, wskazując głową na długi ciemny przedmiot, majaczący na kresach światłości.
Chłopi — radzi przejezdnym — poprosili natychmiast o tytoń.
— Swój to wykurzyliśmy, a cni się...
Zwijali papier w tutki i gawędzili z woźnicą.
— Jedziesz?
— Jadę...
— Rozpaczliwy jesteś chłop!...
— Płacą. Rubla dodali... »Rewolwerty« mają...
— Abo tamci nie mają! Ech, człowieku...
— Wrócilibyście się, panowie, póki czas... Po dniu pojedziecie spokojnie! — zagadał jeden z nich do młodzieńców.
— Policya przyjedzie... obławę urządzi — to potem tu będzie jak w Peterburku... Śpiąc, przejedziecie bezpiecznie... no... nie dalej, jak do następnego przegonu... A tam znowu komisya — drwił drugi.
— My właśnie swego »boja« na tamten przegon chowamy! — żartował Wiktor.
— A to jedźcie z Bogiem!... Ale w jarze podwiązałbyś, Romanie, dzwonki, na wszelki wypadek.
— Ano wiem!
Znów głucho zastukały kopyta i zaturkotały koła po zacienionej borami drodze. Pod górą, która jak brzydki garb, najeżony lasem, wzdymała się do połowy nieba, woźnica zatrzymał się, dał koniom wytchnąć, odpiął brzękadła i podwiązał dzwonki. Noga za nogą, jakby skradając się, wyjeżdżali na przełęcz po piaszczystem zboczu. Chłop szedł obok wozu, Wiktor z towarzyszem również wysiedli. Górą, szczytami drzew, przelatywały ciche poszumy, jakgdyby dreszcze — czasem koń parsknął, czasem okute kopyto ostro stuknęło o korzeń lub skrzesało iskry o porzucony na drodze kamień...
— Dzięki Bogu, świta — szepnął woźnica, gdy stanęli na szczycie. — Teraz siadajcie i trzymajcie się...
Poprawił szleje na koniach, wytarł im mordy, przysiadł na rogu wasągu, podebrał lejce, krzyknął i jak burza spadł po stromej drodze w błękitniejący jar. Zanurzyli się w siwe, zimne opary, w których czerniały kosmate postawy drzew, a z pod których przebłyskiwały blade mokradła. Wielkie, czochrate kępy, jak ogromne jeże morskie, wpełzały nieledwie na wązką drogę, gdzieniegdzie ogaconą przegniłym chrustem. Trzciny i nizkie sitowia oramiały zamulone rowy.
— Zatracone miejsce! Ani zawrócić, ani uniknąć spotkania!... Knieja do ukrycia w trzęsawiskach wszelkiej zbrodni...
Pędzili wskok, choć wóz podskakiwał na wybojach i nakotach, jak gumowa piłka. Przebyli z impetem rzeczułkę, rozbryzgując wysoko błotnistą wodę, i znów znaleźli się przed górzystym garbem, porosłym gęstą jedlą i sośniną. Było tak stromo, że konie rychło zasapały się i zwolniły biegu. Chłop znów zeskoczył z kozła i, idąc obok, ponukał je nerwowo...
Świt już nadobre zarumienił niebo.
— No, najgorsze tośmy już przebyli; teraz można i zakurzyć!... — rzekł Roman wesoło, gdy wdrapali się wreszcie na przełęcz. — Stąd do promu już niedaleko, a za przewozem — wieś...
Zanim spuścili się z ostatniego zjazdu, wzeszło słońce i zagrało złocistym słupem w bystrej w błękitnoszarej rzece. Ale u samego promu, gdy byli już zupełnie spokojni, nagle rozległo się za nimi przeciągłe gwizdnięcie, i z nadrzecznej trawy uniosło się kilka figur ludzkich...
— Oni!... — szepnął przejmującym głosem woźnica i konie ściągnął.
— Jedź! Czego stajesz? — krzyknął Wiktor.
Nieznajomi nie ruszali się i pozwolili im podjechać do samego przewozowego pomostu. Prom był z tamtej strony uwiązany u przystani, nad którą na urwisku wisiał mały domek. Wszystko tam spało głęboko, bielały zawarte drzwi, martwo sterczał komin bezdymny, zamknięte okno lśniło w słońcu, jak blacha z miedzi.
— Wołaj na prom!
— Ho! ho... hoho! Przewóz! — drżącym tenorem zajęczał Roman.
— Ho! ho hoho!
— A co: pilno wam?... Ale nie śpieszcie się... panowie!... Poczekacie!... Tu można człowieka zabić i pochować, zanim tam się ruszą... Tu takie obyczaje! Prawdę mówię... A skąd jedziecie? — ozwał się tuż blizko chrypławy głos i siwy brodaty oberwus położył łokcie na drążkach tarantasu. Wiktor spojrzał bystro na niego.
— Wasylicz!
Włóczęga cofnął się cokolwiek, i twarz mu poczerwieniała.
— Ignac!... A to spotkanie! Powodzi ci się, widzę, tak... uchasz!?...
— A tobie jak się wiedzie? Daleko jednak zaszedłeś...
— Ano wie-dzie-się... — przeciągnął stary. — A co, czy nie zgadłem odrazu, coś ty za ptak?! Starego włóczęgi nie oszukasz...
— Krzycz, krzycz... na przewóz — upominał Wiktor zbaraniałego woźnicę... — Poczekaj, strzelę, może prędzej usłyszą...
Szybko wyciągnął rewolwer i wypalił w powietrze.
Włóczędzy, którzy, stropieni rozmową, zbliżali się ciekawie do pojazdu, zatrzymali się na chwilkę.
— Co się śpieszysz — ciągnął Wasylicz, jakgdyby nic; — myślałem, że się z nami po dawnemu herbaty napijesz?!
— Nie mam czasu, bracie... Pilne interesy. A wam pewnie niepilno... Przecież już raz musiałem cię dla pośpiechu porzucić... — uśmiechnął się Wiktor.
— Chwackoś nas urządził... Tylkoś niepotrzebnie koszuli mojej nie wziął... jabym wziął...
— No... bo twoja wiara inna... A chcesz, to cię podwiozę?
Wasylicz zamyślił się.
— Nie, nie mogę... Ja, widzisz, nie sam tu jestem. I po co?... Wcześniej, później... dalej, bliżej... jednaki mój koniec!... Daj trzy ruble na przepicie dla chłopaków i zabierz nas na prom... Już płynie... Widzicie ich, myślą pewnie, że »japońcy«... tak się pośpieszyli... — zwrócił się do towarzyszy, którzy z powagą i uszanowaniem przyglądali się wysokiej figurze Wiktora. Es-er też im się ciekawie przyglądał nie wyjmując ręki z kieszeni, gdzie miał rewolwer.
Już na drugim brzegu Wiktor, płacąc za przewóz, dał pięć rubli Wasyliczowi, ale ręki mu nie uścisnął, choć ten zrobił ku niemu ruch. Łuna krwi opłynęła grubą szyję i obwisłe policzki włóczęgi.
— Dziękuję ci, stary, żeś mnie nakarmił...
— Niech ci służy na zdrowie! — odrzekł krótko.
— Może się kiedy jeszcze spotkamy...
— Ech, lepiej... nie!
— Bywajcie zdrowi!
— Jedź szczęśliwie i kłaniaj się od nas macierzy rodzonej — Rossiei... — odpowiedzieli chórem oberwańcy.
— A to przygoda!... — mruczał woźnica, nawracając do wsi.
Włóczędzy skręcili w bok i znikli w gęstwinie.
Stąd już niedaleko było do kolei.
Zmienili konie i raźno podążyli dalej szeroką, ujeżdżoną drogą wśród żółtych ściernisk, ustawionych mędlami snopów. Wokoło siniały odepchnięte w dal, wycięte, wykarczowane lasy. Białe nici pajęczyny włóczyły się leniwo w rozsłonecznionem, drgającem powietrzu, białe pajęczyny srebrnych obłoków rozprzędły się szeroko po zielonawem niebie.
Es-er siedział nadęty i oczy uparcie od Wiktora odwracał. Dawno już to robił. Już na stacyi zaniedbał wielu drobnych usług, jakiemi dotychczas otaczał starszego towarzysza.
Ale Wiktor zdawał się tego nie uważać i sam spokojnie robił to, co przedtem robił młodzieniec. Obecnie półleżąc nawznak w tarantasie, utkwił w zamyśleniu niemrugające czarne oczy w dalekie niebiosa.
Tak się jakoś złożyło, że Wiktor nigdy pierwszy nie rozpoczynał rozmowy: obecnie więc było mu szczególnie trudno się przezwyciężyć, i zdarzało się, że upływały całe godziny w przykrem milczeniu. Leżeli obok siebie, czuli nawzajem ciepło swych członków, myśleli o sobie, ale nie odzywali się do siebie.
— Dlaczegoś tak z nim postąpił? Dlaczegoś mu ręki nie podał? — spytał niespodzianie es-er i całem ciałem zwrócił się do Wiktora.
— Komu?
— Staremu... Przecież on ci życie uratował?
Wiktor usiadł.
— Dostał za to pięć rubli! — odparł chłodno.
Towarzysz spojrzał nań z niechęcią.
— Pycha... szlachecka pycha... — szepnął i, pogwizdując znowu, wbił oczy w nagie rżyska.
Przykry uśmiech wykrzywił wązkie wargi Wiktora i uniósł w górę końce jego długich, cienkich wąsów. Nie odpowiedział jednak narazie.
Leżeli dalej obok siebie w milczeniu dzień cały, rozdzieleni jakby taflą lodu.
Pod wieczór zamajaczał w oddali charakterystyczny rząd słupów, i długa równa linia niby plosa ukrytego morza przecięła widnokrąg.
— Kolej! — zawołał ze wzruszeniem es-er. Za chwilę tarantas turkotał już na brukowanym podjeździe stacyi.
Była to licha, brudna i mała stacyjka, pozbawiona bufetu i nawet poczekalni, ale za to posiadająca wspaniałego... żandarma.
Wiktor z przykrością spostrzegł, że nie może opanować zimnej nienawiści, uczuł, że twarz wydłuża mu się, jak paszczęka wilka. Unikał więc spotkania wzrokiem z szarofiołkowem wspomnieniem przeszłości. Pulchny, niebieskooki, dość dobroduszny stróż bezpieczeństwa zaraz ich spostrzegł i zaniepokoił się również. Byli sami na stacyi. Pociąg miał przyjść według rozkładu za godzinę, nie licząc opóźnienia. Dla zabicia czasu wyszli na plant, lecz i tam natychmiast dostrzegli za szybą okna czerwoną twarz z faworytami i podejrzliwe niebieskie oczy. Spojrzeli na siebie znacząco. Młode, okrągłe policzki es-era podciągnęły się w górę. Mocno uścisnął Wiktora za łokieć.
Stacya zaludniała się zwolna; przeszedł posługacz z latarkami i bańką nafty; zaruszały się semafory; zadźwięczał, zakuł pośpiesznie a nużąco i jednostajnie sygnał elektryczny; koło drzwi pojawił się wyszarzany strażnik ziemski; stuknęło okienko kasy. Wtedy wrócili na salę. Niezwłocznie podszedł ku nim żandarm:
— Pasporty...
Podali je bez zbytniego pośpiechu. Czytał, oglądał, mrużąc oko, podpisy i pieczęcie z miną nieskończenie poważną. A tymczasem szyny już dudniły pod zbliżającym się pociągiem. Wiktor poszedł do kasy po bilety. Es-er dalej czarował uśmiechem »naczalstwo«.
— A daleko stąd najbliższy bufet?
— Trzecia stacya! — odpowiedział pośpiesznie strażnik.
— Niema tu, widzę, nikogo, coby pomógł nam zanieść walizki do wagonu...
— Cóż... mogę i ja... podać!
— Więc nieście do drugiej klasy!
— A skąd panowie jedziecie i dokąd? — pytał przeciągle żandarm.
— Kupcy, kupcy... do Irbitu... na jarmark. Przecież napisano w pasportach — odpowiadał pośpiesznie es-er, odbierając papiery i pomykając za Wiktorem ku drzwiom.
Ze słodkiem wzruszeniem, z przedziwnem, rozkosznem uczuciem jakby ponownych zaślubin z czemś drogiem, od czego oderwano ich przemocą, wyciągnęli się na szarych siedzeniach wagonu, cuchnących tytoniem i zastarzałym brudem...
Za chwilę, za mgnienie oka pociąg ruszy, i utoną w ludzkiem mrowisku... Dlaczego jednak stoi tak długo? Zbyt długo stoi... podczas gdy serce bije...
Głucho szczęknął trzykrotnie dzwonek; blaszany dach, plugawe okna stacyjne i żółte jej ściany zaczęły niepostrzeżenie usuwać się, uciekać... Znikł zatroskany żandarm na drewnianym chodniku, mignęła czerwona, jak mak, czapka zawiadowcy... Wagon drgnął raz, drugi... zatrząsł się i z rosnącym hukiem i kołysaniem się potoczył po szynach, postukując na spoidłach.
— Nareszcie!
Es-er zajrzał do sąsiedniego przedziału. Byli sami. Zapadający zmrok i żółte światło lamp powlekało brudnym kolorytem trzęsące się i stękające wnętrze wagonu.
— Jeść mi się chce! Zobacz, Wiktorze, czy nie zostało co jeszcze w walizce?
Szumski zdjął swój kufereczek i otworzył go. Znaleźli tam kilka suchych już jak kość obwarzanków.
— Wciąż zapominasz, że nie jestem Wiktorem, lecz Stepanem Iwanowiczem Kulkowym...
— Acha! będę pamiętał! A ja jestem Inocenty Matwiejewicz Sieriebriakow, — sprawdził młodzieniec, zaglądając do swego pasportu.
— A więc... Kiesza!
— Ano niby Kiesza...
— Bilety, panowie! Panowie tylko co wsiedli? czy nie tak? — przeciągnął przez nos konduktor.
— Właśnie! Oto są...
Gdy minęła kontrola, znowu pogrążyli się z zamiłowaniem w gryzienie obwarzanków. Nagle »niby Kiesza« siadł na ławkę obok Wiktora i, opierając mu rękę na ramieniu, zagadał ciepło:
— Słuchaj... Daruj... Rozumie się, że ja wiem, że ja domyślam się, dlaczego... nie podałeś mu ręki... Ten tam... trup... Ale przyznaj, wszak z tobą postąpił on po ludzku? Dlaczego nie uszanowałeś w nim tej... kruszyny człowieka? Przecież to wszystko pewnie, co on jeszcze z tego działu posiadał... Nie zauważyłeś, jak on boleśnie się zmieszał... jakbyś mu dał policzek!... Czyż tak wielka w zasadzie między nami różnica? Czy ty... czyż my nie tratujemy, nie rozbijamy rozmaitych poglądów i obyczajów, które są święte dla innych ludzi? Czy nie łamiemy co krok powszechnej etyki? On też jest... protestem, wybuchem krzywdy! On też, tak jak my pragnie pełni życia... On żywioł...
— Tak, właśnie!... Nie jestem żywiołem!
— Więc czemże jesteś? Osobnik żyje raz tylko... Wszystko, co czyni, czyni dla siebie... Trudno nawet czego innego żądać. Wszyscy pragniemy potęgi, rozkoszy... Nienasycona chciwość wrażeń rządzi nami... Pod ich naciskiem urabiamy i wydajemy sądy nasze, i one popychają nas do czynów, zmuszają stwarzać dobro lub zło. Od energii duszy zależy jedynie, czy zadowoli się ona utartemi drogami, wskazanem kołem potrzeb i uczuć, czy rozpęta się i wybiegnie poza nie... A od ilości wiedzy nabytej, od subtelności odczuwania, od wytworności upodobań zależy, czy to się tak ujawni czy inaczej. Ten twój Wasylicz wydał mi się sympatycznym chłopem. On kąsa z bólu najbliższe mu przedmioty, jak pies kij, który go uderzył... My zaś staramy się złamać rękę... Oto cała różnica!
— Nigdy się na to nie zgodzę, nigdy! — porwał się Wiktor. — Wszystko we mnie protestuje przeciw temu porównaniu... Jeżeli chcesz wiedzieć... to pobudką mej działalności nie jest pragnienie wrażeń, ani pragnienie pełni życia, lecz wręcz co innego.... Prędzej — poczucie sprawiedliwości! Wprost żyć nie mogę na świecie razem z tem, co się tam dzieje...
— Dlaczego więc... nie umrzesz sam?
— Dlatego, że umierając nie miałbym wrażenia, że tamto... choć część tamtego — zginie wraz ze mną, podczas, gdy zadając ciosy, widzę cząstkową śmierć... Będę walczył, muszę walczyć, ale mylisz się, jeżeli myślisz, że ja to... dla pełni życia... Ja cierpię... ja strasznie cierpię... — dodał wstydliwie i cicho.
— I ja cierpię... — zgodził się Kiesza. — Ale cóż z tego? To znaczy jedynie, że dusze nasze nie znoszą rozdźwięku, sprzeczności... Lubię się zastanowić, skąd to pochodzi?...
— Po co? Wolę myśleć, jak to usunąć!
Umilkli i zadumali się, patrząc w okno pociągu, gdzie obłoki czerwonych skier wyprawiały w ciemościach nocy dziwaczne harce. To leciały jak krwawa, pylna mża, to wiły się, jak długie rozwichrzone włosy szybującej obok pociągu dziewicy pożaru. A pociąg uciekał, uciekał, gdakając miarowo...
— Widzę, że towarzysz jest trochę maksymalistą — zauważył z lekkim przekąsem Wiktor.
— Nie wiem doprawdy, kim jestem... Na co mi etykietki... Pracuję z ludźmi, których poglądy uważam za najbliższe swoim, a pozatem głównie mi chodzi, abym mógł być szczerym ze sobą i z otoczeniem...
— O to każdemu chodzi...
— Co zaś do maksymalizmu, to ta zachodzi między mną a nimi różnica, iż ja bronię bandytów, a nie bandytyzmu, jak w wielu wypadkach broniłbym zbrodniarzy, ale nie zbrodni...
— Tego tłum nie rozróżni.
— Na to już nic nie poradzę...
Znów w zamyśleniu patrzyli na okno, gdzie ognista wichura miotała snopy płomiennych wężyków, a purpurowy cień łuny biegł obok po polach, gajach i rozświetlał je na chwilę i malował krwawo.
— A więc nie zgadzasz się, że każdy istnieje dla samego siebie, że to, co czyni, czyni też wyłącznie dla siebie...
— Zapewne... — odpowiedział z roztargnieniem Szumski.
— Czyż ciebie to nie zajmuje?
— Owszem, bardzo nawet! Ale nie mam czasu na podobne rozmyślania... Dokoła tyle spraw, wymagających wielkiego natężenia umysłu. Zresztą wychodzi to poza kres dociekań, dostępnych obecnie ludziom... W osnowie ich leży problemat wolności woli... Nie mogę pozwolić sobie na te rozmarzające i osłabiające rozkosze. I powtarzam: wolę odczuwać odpowiedź w swych czynach!
— A o czem myślałeś przed chwilą?
— Myślałem... o nowem naszem nieszczęściu... Znów rozłam... W takiej chwili... Ostry miecz, miecz kuty w ciągu długich lat cierpień, przez wysiłki setek ofiarników, złamany, złamany...
Wstał niezmiernie poruszony i znowu usiadł.
Kiesza patrzał nań z głębokiem współczuciem.
— Ee... Może jeszcze plotka!...
— Nic pewnego, ale możliwe...
Znów wstał i, oparłszy czoło o szybę, patrzał na ognistą zawieję.
Kiesza leżał nawznak i cicho pogwizdywał.
— Jacy wy, Polacy, jesteście jednak... egoiści!
— Egoiści? Dlaczegóż to?
— Przecież tych rozłamów na... kuli ziemskiej odbywa się mrowie... Nie wiem, czyś się nawet bardzo tem interesował, a tu nagle taka rozpacz...
— Żadna rozpacz... Dla każdego chyba własna koszula jest bliższa ciała. Czy wy tak bardzo interesujecie się całą kulą ziemską?
— To zupełnie co innego. Wasza kwestya jest częścią naszej... Rozwiązanie naszych zagadnień...
— ...Jesteśmy stokroć od was nieszczęśliwsi... — ciągnął, nie zważając nań, Szumski. — Musimy zwalczać nietylko własne wady i występki... Cierpimy często za swoje i za cudze winy... To stwarza taką straszną plątaninę, taką duszącą sieć, że często wydaje się, iż niema dla nas ratunku. Każda wasza ofiara, każde wasze zwycięstwo, lub prosty wysiłek szlachetny staje się bezwarunkowo dla was cegiełką lepszej przyszłości... Dla nas one lecą w nienasytną przepaść, która nie ma dna i brzegów...
— Och! Aż tak?!
Szumski nie odpowiedział.
I znowu jakgdyby mrożąca tafla lodu wyrosła między nimi.
Gdy nazajutrz obudzili się ze snu, w sąsiednim przedziale znalazło się kilku pasażerów. Obecność ich utrudniła im rozmowę. W oknach wagonu przesuwały się, niby wstęga kinematografu, szare zadeszczone krajobrazy. Kiesza kupił na większej stacyi jakieś romansidło, Wiktor pilnie studyował stare gazety.
Przejezdni zmieniali się, wsiadali, wysiadali. Parę razy zbiegowie uczuli na sobie ciężkie, badawcze spojrzenie znanych im dobrze figur. Raz zrewidowano nawet pociąg cały. Lecz zbiegowie umieli tak dobrze dostosować szarość swego zachowania się, rozmów i giestów do szarości otoczenia, że »oczy i uszy« prześlizgiwały się po nich wciąż jak po gładkiem miejscu.
Dopiero w Tajdze zagroziło im pewne niebezpieczeństwo. Kupa tragarzy wpadła do wagonu.
— Przesiadać, przesiadać! Do innego pociągu... Kto do Tomska?...
Musieli być w tem mieście, gdyż tam mieli dostać pieniądze na dalszą podróż i potrzebne wskazówki.
Podnieśli się.
— Hej, tutaj! Prosimy... Dwa kuferki...
— Będzie osobista rewizya! — szepnął cicho wąsaty tragarz z fioletowym nosem.
— Nie śpiesz się! Jeszcze to zabierz! Niech wyjdą... Po co się tłoczyć? — powiedział spokojnie Wiktor. Zwrócony tyłem do publiczności, zręcznie wyjął rewolwer i kiwnął na towarzysza. — Masz, schowaj to... oddasz nam w tamtym pociągu. Który numer?!
— Dwudziesty piąty... Dobrze, proszę pana! — odrzekł tragarz.
Spuścił rewolwery do obszernych kieszeni, jedną walizę zarzucił na ramię, drugą wziął w rękę i, tańcując na nogach, jak ciężko objuczony koń, rzucił się pędem po peronie...
Spokojnie odbyli ceremonię szczegółowej osobistej rewizyi i, zapłaciwszy tragarzowi trzy ruble, przybyli szczęśliwie do miasta.
Zatrzymali się w hotelu i niezwłocznie odszukali wskazanego jegomościa.
Był to blady, niemłody już mężczyzna o smutnej, zadumanej twarzy. Przyjął ich w małym pokoiku skromnego mieszkanka. W głębi za drzwiami hałasowały dzieci.
— Rewolucya kona... Zniechęcenie... upadek sił... niewiara!...
— Czy mogło być inaczej tam... gdzie wieś od wsi o dwadzieścia wiorst leży... — mruknął Wiktor posępnie.
— To nic! to nic! To pójdzie w głąb, to się rozrośnie! — wtrącił ze wzburzeniem Kiesza.
— Zapewne... ale teraz... niezmiernie ciężko...
— A rozłam u nas. Coście słyszeli o rozłamie w naszej partyj?
— Rozłam istotnie nastąpił. Szczegółów wszakże nie znam... Zdaje się, że na tle taktycznem...
Przebyli Ural. Zbliżała się powoli chwila rozstania. Mimo serdeczną pozornie zażyłość, było w stosunku ich coś, co ich dzieliło, co ciążyło im i dokuczało. Nawet gdy zostawali sami, ograniczali się do zupełnie anegdotycznych opowieści lub niezmiernie oderwanych dociekań.
Wieszcie raz es-er, zlustrowawszy dalsze przedziały i przekonawszy się, że prócz grubego podpiłego kupca i popa z rodziną, niema nikogo, położył rękę na ramieniu Wiktora.
— Pomówmy otwarcie! Przykro mi, iż myślicie, że jestem wam przeciwny... Wcale nie... Boli mię jedynie ta nuta nieufności, jaką słyszę w waszych rozumowaniach.
Szumski szybko się ku niemu obrócił.
— Powiedz szczerze — wybuchnął — czy dużo jest takich, jak ty? To darmo! Pięćset lat zbiorowych wysiłków w pewnym kierunku urabia odpowiednią psychologię. Tylko grupy narodowo jednolite dość gibkie i dość obyczajowo i duchowo przejrzyste, aby się w nich odbyć mogły wielkie, zasadnicze reformy. Gdzieindziej grożą ludzkości... przemysłowe koszary.
— Więc przypuszczasz, że bracia z ducha i pojęć byliby zdolni...
— »I nie wódź nas na pokuszenie...« My pragniemy swobody bez zastrzeżeń...
— Nawet bez... braterstwa?
— O... zgoda na braterstwo... równych sobie...
— Ależ zgadzam się, najzupełniej zgadzam... — radośnie zawołał Kiesza i westchnął, jakgdyby mu ciężar spadł z piersi.
Szumski spojrzał nań życzliwie, ale po zmęczonej jego twarzy, już pożłobionej przedwczesnemi zmarszczkami, przesunął się ledwie dostrzegalny uśmiech.
Była to ostatnia ich na ten temat rozmowa, ostatni etap serdecznego zbliżenia.
— Ach, jakżebym chciał spotkać się raz jeszcze z tobą... później... — mówił z przejęciem Kiesza, siadając obok Wiktora.
Ten objął go wpół.
— Kiedy... wszyscy wolni, wszyscy dobrzy... wszyscy zdrowi, piękni i ukształceni... Lubię i ja... pomarzyć... Żyć w atmosferze, gdzie każdy myśli o wszystkich, a nikt o sobie...
Cicho gwarzyli o świetlanej, bardzo odległej przyszłości...
Za Saratowem musieli się rozstać. Kiesza skręcał na południe. Uściskali się, spojrzeli sobie w oczy. Serca zamarły im na krótką chwilę.
— Czy nie spotkamy się już nigdy?
— Dlaczego nie!? Ziemia nie jest znowu tak wielka, a miejsca naszego na niej spotkania nie tak liczne...
Po krótkiem wahaniu pocałowali się w usta, uścisnęli mocno, długo i trochę wzruszeni, trochę zawstydzeni tą »czułostkowością«, rozstali się, nie patrząc na siebie. Kiesza schwycił przygotowaną walizkę za uszy, wyskoczył z wagonu i zmieszał się z tłumem.
Pociąg powlókł się dalej.
Widnokrąg zalegały spiętrzone, ołowiane, nizko nawisłe chmury. Kradły one światło dnia, niweczyły ślady barw na wyblakłej równinie, zamazywały jej ubogie kształty, zasnuwały dal czczą, beznadziejną mgłą. Tu i owdzie czarne, cyprysowe kontury drzew bezlistnych i niezliczone krzyże wiatraków unosiły się żałobnie nad płaszczącą się, jakby wylękłą, ziemią, nad wielkiem sinem cmentarzyskiem obranych pól, oczekujących na całuny zimy...
Im dalej posuwał się Szumski na Zachód, tem dobitniej czuł tężejące kleszcze nadzoru i wywiadu. Ze wszech stron lustrowały przejezdnych coraz doskonalej wyćwiczone oczy, podsłuchiwały ich coraz kunsztowniej wykształcone uszy. Musiał zatrzymać się w jednem z miast litewskich, aby dowiedzieć się szczegółów o położeniu w kraju i dostać potrzebne adresy. Nie znalazł jednak osoby, którą mu wskazano, już była »poza granicami dostępu«... Organizacya w rumowiskach, wszędzie popłoch...
Postanowił więc jechać do rodzinnego miasta, gdzie miał resztki stosunków.
Popychał go tam i nieśmiały szept serca, któremu uległ po krótkiej walce.
Ogarnęła go naówczas gorączka pośpiechu i niepokoju. Cała tęsknica przebytej drogi niby ogromny głaz przywaliła mu trzepocące się piersi. Miarowe postukiwanie kół odbijało się w bezsennej głowie jak kucie złośliwych i potwornych gnomów.
...Nigdy... nigdy... nigdy...
...Niedługo... niedługo... niedługo...
Śmiesznie często spoglądał na zegarek, odliczając godziny... Siadał, wstawał, przechadzał się, aż nagle przychodziło mu do głowy, że wszyscy już zwrócili uwagę na jego niezwykłe zachowanie się... że sąsiad z przeciwka z za przymrużonych rudych rzęs śledzi go ołowianemi oczyma... Złowrogo spoglądał na otaczających, ściskał zęby i, oparłszy tył głowy o poduszki siedzenia, zamierał na długie godziny bez ruchu, z zamkniętemi powiekami.
Ktoś pociągnął go za rękaw. Drgnął i otworzył dziko płonące oczy.
— Co?
— Bilet!
— Czy niemożna pytać trochę grzeczniej?
Kontroler patrzał nań ze zdziwieniem i nieufnością, podczas gdy on szukał bezładnie po kieszeniach, nie mogąc pokonać drżenia rąk. Pasażerowie spoglądali na niego ciekawie, wyczekująco...
— Aha! oto jest! Włożyłem do portmonetki. Czy daleko stąd przesiadam się?
Czuł, że mówi zbyt głośno i zbyt wiele.
— Przesiada się pan dopiero na trzeciej stacyi.
— Doskonale. A bufet daleko?
— Tam też będzie miał pan bufet.
— Bardzo dobrze, dziękuję.
Otaczający interesowali się nim coraz więcej. Jakiś żydek wyjrzał z drugiego przedziału i zapytał półgłosem:
— Pan zdaleka?
— Zdaleka.
— A skąd?
Wiktor zamknął oczy i udał, że zasypia. Wewnątrz wszakże drżało w nim wszystko. Miał wrażenie, że lodowaty jakiś podmuch przeleciał tuż mimo niego. Już się więcej nie odzywał, nie ruszał. Pasażerowie szybko zmieniali się, wchodzili, wychodzili, przepływali przez wagon, jak sypki strumień piasku przez cewkę klepsydry... Coraz częściej słyszał koło siebie mowę ojczystą, wreszcie fala jej znienacka zachlusnęła pociąg i zmyła, zagłuszyła bez śladu dźwięki, wśród których żył ostatnie lata. Poczuł pod rzęsami łzy palące. Bał się oczu otworzyć, bał się ruszyć, aby się nie polały jawnie.
— Maniu... Zosiu... Stasiu... Jasiu... — oblegały go zabawne, a dlań tkliwe szczebiotania nawoływania, wykrzykniki...
Zamiast tęgich, mięsistych postaci Wschodu, otoczyły go figury drobne, o rysach delikatnych i trochę smutnych.
— Gdzie koszyk? Wzięłaś butelkę?
— Ach, Boże, niech pan nie zapomni powtórzyć mamie, o com pana prosiła...
— Ha! Jak kto może, tak orze!... Powiadam mu, mości dobrodzieju...
— Widzi, pani dobrodziejka; myślę, że każdemu wolno obdarowywać innych, ale ze swojej kieszeni... Nic nie mam przeciwko takiemu komunizmowi...
— Właśnie! Ale oni rozporządzają się cudzem mieniem. W tem cała rzecz...
Rój słów... myśli... urywanych zdań... dawnych wspomnień szumiał dokoła, jak kołysanka lat dziecinnych... Pragnął wstać i powiedzieć tym ludziom: »oto jestem, wróciłem do was!«
Pragnął uścisnąć ich, spytać o tysiące szczegółów z życia, które upłynęło bez niego, i opowiedzieć im swoje przygody, bóle, udręki... Nagle w najczulszych i najweselszych momentach cudnych opowiadań wypływały przed nim niby krwawe widma, niby krótkie błyski piorunu, niedawno przeżyte obrazy... Szukający go w stepie buryat... Własna jego naga figura, idąca przez las słoneczny... Krwawo oświetlona buda wioskowego stróża... Trup u drogi... Prom... Stary Wasylicz... Młoda, czysta i natchniona twarz Kieszy... Wreszcie niepostrzeżenie w jasnej, księżycowej aureoli wypłynęła i postać najdroższa i dlatego najdalej odpychana, zachowana gdzieś na samem dnie zawstydzonej duszy. Wypłynęła wśród woni kwiatów i powodzi miesięcznego blasku...
Już się nie bronił... Za chwilę, za godzin kilka zobaczy ją... Już pociąg mija wzgórza znajome... Oto lasek, gdzie nieraz »toczył wagary«, uciekłszy z gimnazyum... Oto obrane obecnie z ogórków i kapusty ogrody »starowierów«... Oto cmentarz, gdzie łapał motyle, owady, i skąd raz przyniósł nawet do domu »prawdziwego węża«... Oto pierwsze domy miasta... Jakże są brudne, odrapane, ubogie... Oto słynna aleja, wiodąca od dworca do miasta ze swemi odwiecznymi białodrzewami... Reszla drogi królewskiej... Oto czarna renesansowa wieża fary... Znajome sklepy, domy, bramy... Czerniawa ludzi, snujących się po chodnikach... Wielu z nich zna go pewnie, z wieloma biegał nieraz po tych kątach w dniach dzieciństwa i wczesnej młodości, zanim nie utonął w wirze społecznym... Poniósł go daleko prąd walki, a wyrok losu oderwał od rodzimych piersi...
Stanął w hotelu nowym, gdyż w starym bał się, że natrafi na kogo ze znajomych. Może zarządzający, może szwajcar ten sam, co przed laty?... Może poznałby go który ze służących?... Na prowincyi ludzie przyrastają do miejsc!...
Nowy hotel był pół-niemieckiego, pół-żydowskiego pochodzenia. Cuchnął jeszcze wapnem i wilgocią, a jednocześnie już przyswoił sobie przykry zapach niedomytych talerzy, właściwy podobnym zakładom. W ciasnych i ciemnych numerach słały meble suto lakierowane, dostatecznie spaczone i koszlawe. Za to przed bramą wisiały dwie wielkie banie lamp acetylenowych, ostatnie nowości miasta.
Szumski przebrał się, zjadł obiad w restauracyjce podejrzanej czystości i wyszedł na ulicę.
Uderzył go jakiś zamęt niezwykły. Dorożki stały na niezwykłych miejscach. Ludzie ściśnięci w kupki coś sobie szeptali. Wielu tkwiło nieruchomo na brzegu chodników i patrzało w jedną stronę.
— Co to? Pożar?
— Ale gdzie tam! Bomba! — odrzekł niechętnie młody człowiek i odszedł pośpiesznie.
— Co takiego? Na kogo?
— Nie wiem. Zdaje się, że w naczelnika rzucono... — odparł drugi, spojrzał dziwnie i również oddalił się.
Szumski zniechcenia pomacał czapkę i zastanowił się.
— Hm, mój akcent!... Kawał czasu! — rozśmiał się wreszcie i, nie pytając już nikogo skierował się wprost do znajomej kamienicy.
Po wązkich schodach, rozświetlonych temi samemi żółtemi szybami, wbiegł na pierwsze piętro i z bijącem sercem pociągnął za dzwonek. Długo czekał, wreszcie zagrzmiały łańcuchy, i z rozchylonych drzwi wyjrzał blady nos.
— A co to?
— Do panny Heleny...
— Jakiej panny Heleny?
— Panny Heleny Zwierzynieckiej...
— Tu nie mieszka... tu mieszka Rubinstein!
— Więc wyprowadzili się... A dokąd?
Ale drzwi już się zatrzasnęły.
— Idź pan, idź pan! Tu niema nic dla pana! — słyszał za drzwiami mamrotanie, a na podwórzu głos kobiecy wołał:
— Stróżu! stróżu! jej!
Cofnął się do bramy i sam zaczął szukać stróża. W małym chlewku znalazł całą rodzinę...
— Stróżowa jestem... stróż poszedł... — wezwali go do cyrkułu... — A co wielmożnemu panu?
— Dokąd się wyprowadzili Zwierzynieccy?
— Zwierzynieccy? Tu tacy nie mieszkali...
— Ależ mieszkali. Wiem napewno...
— To my nie wiemy, bo my niedawno... od kwartału...
Zakłopotany wsunął dyskę stróżowej i odszedł. Na ulicy zatrzymał się i rozważał, co począć. Bał się zbyt włóczyć po mieście, gdzie krążyć już zaczęły patrole, bał się pokazać u kogokolwiek z mniej wtajemniczonych znajomych, gdyż było do przewidzenia, że wieść o jego przybyciu natychmiast gruchnie po mieście. Wtem przypomniał sobie adres, który podawała mu Helena w listach dla korespondencyi na wypadek, gdyby długo nie miał od niej odpowiedzi. Wsiadł do dorożki i kazał się wieść. Woźnica żydek nachylił się doń tajemniczo z kozła i po raz wtóry spytał o adres. Usłyszawszy go, tupnął nogami z wielkim ferworem i zaciął szkapę. Strasznie turkocąc i niemożliwie podskakując na nierównym bruku, »sypnęli samym centrem«, zwracając uwagę wszystkich kawalerską jazdą. Nagle na skręcie, w głębi wskazanej ulicy, Wiktor spostrzegł łańcuch dragonów. Syknął na dorożkarza, trącił go nawet parasolem, ale ten pijany, czy też podniecony, leciał dalej zapamiętale. Zresztą już ich spostrzegli. Jeźdźcy rozstąpili się, i roztrajkotana drynda wpadła za kordon...
— Jedź dalej! — mruknął przez zęby Szumski.
— Po co dalej? To tu: siódmy numer..
Szumski czuł, że spojrzenie całej ulicy zestrzeliły się na nim. Wolno, wolniej, niż zwykle, zapłacił dorożkarzowi; wolno, wolniej, niż zwykle, wszedł na schodki frontowego wejścia. Kamienica nie miała bramy. Znalazł się wobec dwojga eleganckich drzwi z metalowemi, świecącemi jak klamry strażackich pasów tabliczkami nazwisk. Przed nim były schody z wyświechtaną poręczą. Myśli twarde, jasne, jak zawsze w chwilach niebezpieczeństwa, niezmiernie wypukło występowały przed nim.
— Aha! trzeba zyskać na czasie... Skombinować...
Wszedł cicho na schody. U drzwi na trzeciem piętrze stał wyciągnięty żołnierz z karabinem w ręku.
Spojrzeli sobie w oczy. Żołnierz zrobił ruch niespokojny i coś zamruczał. Szumski cofnął się z połowy stopni, równie cicho, jak był wszedł.
Wyszedł na kamienne stopnie od ulicy i spojrzał na twarze dragonów, na czapki z malinowymi lampasami, na wsparte na biodrach karabiny, na ładownice, szable i konie skarogniade, wszystko czerwone od promieni zachodzącego za domy słońca. Ściągnął z ręki rękawiczkę i zszedł wolniuchno na chodnik. Żołnierze, policyanci, zaaresztowany dorożkarz nie spuszczali zeń szeroko otwartych i wystraszonych oczu. On spokojnie skręcił w furtkę, wiodącą na podwórze. Tu, przed rewirowym, w kole stójkowych stał płaczący stróż z okrwawioną twarzą.
— Gdzie tu mieszka kupiec Perłow?
— Kupiec Perłow tu nie mieszka... To na Krakowskiej ulicy... — odrzekł cokolwiek zdziwiony rewirowy.
— A gdzie ta Krakowska ulica?
— Tu za rogiem...
Szumski chwilę postał, odwrócił się i chciał odejść. Już zrobił kilka kroków, gdy usłyszał za sobą okrzyk, spostrzegł, że stójkowy zabiega mu drogę, i obrócił się.
Wszystkie karabiny dragonów były podniesione i wycelowane doń.
— Stój! Waroczaj!...
Zawrócił, nic śpiesząc się zbytnio. Byt zadowolony z siebie. Czuł, że żaden aktor nie mógłby grać lepiej.
— Paszport. Kto pan jesteś?
— Słiepan Iwanowicz Kulkow, ajent handlowy, wysłany z irkucka przez firmę herbacianą Butakowych dla zawiązania handlowych stosunków... Oto mój paszport.
Mówił doskonale po rosyjsku, bez cienia cudzoziemskiego akcentu.
Rewirowy przejrzał paszport, poczem wszedł do poblizkiej sionki i szepnął uniżenie:
— Wasze prewoschoditelstwo! Jak rozkażecie postąpić?
Ostrożnym rzutem oka Szumski wykrył tam spodnie z czerwonymi lampasami...
— Nie moja rzecz! nie moja rzecz! — zagrzmiał głuchy bas.
Rewirowy wrócił zmieszany.
— Gdzie się pan zatrzymał? Tu niema wcale meldunku! — pytał zgryźliwie.
— Owszem, jest...
— Niema... gdzie?
Przerzucał kartki, szukając pieczęci.
— Proszę pozwolić!...
Szumski wziął pasport i pokazał pieczęć hotelu na pierwszej okładce...
— To nie na miejscu!
Szumski wzruszył ramionami. Rewirowy żarł go, świdrował oczami. Wreszcie twarz policyanta zmiękła.
— Więc w Nowym Hotelu? Dobrze, zajdę tam. Idź sobie pan a nie szwędaj się... Perłow tu za rogiem.
Szumski schował paszport do bocznej kieszeni i odszedł szpalerem, jaki tworzyli policyanci i dragoni.
Gdy mijał zdziwionego dorożkarza, żydek zdjął czapkę i szepnął:
— Panie, mnie się jeszcze pięć kopiejek należy!
— Jakie pięć kopiejek?
— Prowaliwaj! — grubijańsko wrzasnął dragon, najeżdżając na Szumskiego. Wiktor wyjął srebrną dwudziestówkę i rzucił pod nogi dorożkarza.
— Prowaliwaj! Pszoł!...
Skrzydła mu rosły u nóg, ale żelazna wola hamowała kroki. Nie śpiesząc się, doszedł do rogu, nie śpiesząc się, odszukał Perłowa, wszedł i zapytał o właściciela lub zarządzającego.
— Właściciel w Moskwie, a zarządzający bywa w rannych godzinach.
— Do godziny jedenastej! — dorzucił drugi subiekt.
— Dobrze!
Wyszedł i, nieznacznie zerkając za siebie zaczął krążyć po ulicach. Nie, nikt go nie śledził. Co robić? Wracać do hotelu i dziś jeszcze wyjeżdżać! Ale w pobliżu hotelu zauważył, że »nieczysto«, że u oświetlonego acetylenem wejścia stoi nieśmiertelna figura w kortowym paltocie i czarnym meloniku. Wyminął takiegoż jegomości na rogu ulicy, który mocno mu się przyjrzał...
Pomyślał chwilkę i ruszył ulicami, pełnemi łuny zachodu.
Nagłe spostrzegł przy bramie biały, niepozorny szyld miejscowej gazety.
Wszedł do redakcyi i zapytał o adres mecenasa Zwierzynieckiego. Z sąsiedniego pokoju wyjrzał znany mu z widzenia redaktor i krzyknął adres.
— Pan nietutejszy? to wcale niedaleko stąd, czwarta ulica naprawo...
Błoga radość znowu zalała mu serce. Poczuł się ocalonym. Pomaszerował, nie żałując nóg.
Helena sama otworzyła mu drzwi.
— Do kogo pan sobie życzy?
— Panno Heleno... nie poznaje mnie pani?
Cofnęła się zdumiona, przerażona nieledwie.
— Pan... pan... puścili pana?
— Ależ nie... uciekłem! — odrzekł, zdejmując palto.
Chwyciła go za rękę i pociągnęła w głąb przyległego saloniku.
— Pan pewnie nie wie, co się tu u nas dzieje?
— Owszem. Byłem u Bukowskiego... Nie mogłem odszukać adresu państwa...
Usta jej zbielały i zęby zaszczękały drobnym bolesnym szczękiem.
Opowiedział jej w krótkości całe zdarzenie. Słuchała uważnie, lecz wydało mu się, że się słania na nogach. Zrobił nieznaczny ruch, aby ją podtrzymać, i pochylił się ku niej cokolwiek. Dostrzegł wtedy w półzmroku, jak po bladej, skamieniałej twarzy potoczyły się z pod przymkniętych powiek wielkie łzy. Zapomniał o wszystkiem. Przygarnął ją po raz pierwszy w życiu do siebie, poczuł jej piersi na swoich piersiach, jej smukłą postać wyciągniętą tuż blizko swego ciała. Jej ramiona otuliły mu szyję, palce błądziły po włosach.
— Jesteś... — szeptał głos senny i cichy. — Myślałam, że już nigdy, nigdy cię nie ujrzę, a oto... jesteś...
Nie odpowiadał, szukał jej ust, lecz usunęła je mu i mógł jedynie całować jej szyję miękką, pachnącą i ciepłą. Miał wrażenie, że płonącemi wargami w skwarze i znoju dręczącej podróży przypadł nareszcie do zdroju czystego, że pije napój mocny, krzepiący, ożywczy... Ogarnęła go rozkosz bezwzględnego zapomnienia, jakiej do tej pory nie znał, przedsmak boskiej nirwany, ucieczki zupełnej od trosk świata... Głowa mu ciężko osunęła się na jej ramię, jak we śnie. Garnął ją do siebie coraz mocniej.
Odtrąciła go z lekka.
— Dość już, dość! Ojciec przyjdzie...
— Dosyć?!... — powtórzył nieprzytomnie Szumski. — Ach tak, ojciec...
Wyprostował się.
— Opowiadaj, gdzie zatrzymałeś się... pan... co zamyślasz robić? Czy na długo?
— Właśnie nie wiem, jak postąpić... Hotel obsaczony... Muszę spędzić gdziekolwiek noc. Kto tu jest z naszych?
— Po rozłamie zostało bardzo mało... A teraz ta sprawa Bukowskiego... Ale to się da zrobić. Siadaj...
— A więc rozłam nastąpił?
— Nie chcę mówić o tem teraz, nie chcę...
— Rozłam z jakiego powodu?
— Niepodległość!... Wyrzekają się...
— Co? — żachnął się, odchylając w tył. — Dlaczego?
— Nikt tego dobrze nie wie — zaczęła, wybuchając i płomieniejąc coraz bardziej. — W tem kryje się jakaś tajemnica. Niektórzy twierdzą, że klika intrygantów znalazła się wypadkiem u steru w chwili najwyższego politycznego napięcia... Rozegrała się jakaś niezmiernie wyrafinowana intryga, intryga na szeroką skalę. Pokryto ją płaszczem, że dla proletaryatu niepodległość jest niepotrzebna, a nawet szkodliwa. Obsadzono na gwałt wybitniejsze, odpowiedzialniejsze miejsca ludźmi stosownych poglądów, albo ludźmi chwiejnymi, nowymi, niczem niezwiązanymi z ruchem. Głośno na wiecach wyrażano pogardę dla dawnego programu, dla przeszłości, wyszydzano i obrzucano błotem dawnych zasłużonych działaczy... Zaczęła się wewnętrzna, zażarta, bratobójcza walka... Działo się coś niesłychanego... Nie spełniano uchwał, przeszkadzano sobie wzajem... Nie, nie będę o tem mówiła... nie mogę...
— A robotnicy? — spytał złamanym głosem.
— Też się podzielili... Znaczna część oszołomiona, zachwiana w wierze waha się, lub odchodzi, traci idealizm... Tragizm niewysłowiony...
— A pani, panno Heleno? Czy pani też odeszła?
Zmieszała się i spojrzała nań smutno.
— Niezupełnie... Nie! Ale... mama umarła... Musiałam zająć się drobnem rodzeństwem, gospodarstwem... więc chwilowo... znalazłam się na uboczu...
Siedział postarzały, zgięty ze zwieszoną głową i nie patrzał na nią.
— Ojciec idzie! — szepnęła drżącym głosem i podniosła się.
Podniósł się i Szumski.
— Helciu! Helciu! Rewirowy przysyła stróża, aby oddać klucze od naszej góry i piwnicy... Coś nowego... Co oni chcą z nami robić? Chodź, gdzie się podziałaś?
— Tu jestem, ojcze.
— A kogo tam masz, Helciu? Wszak prosiłem cię, żebyś... — zabrzmiał głos na progu, i we drzwiach ukazał się siwy mężczyzna ze wspaniałą, rozłożystą brodą.
— A-a-a... To pan... W jakiż to sposób? Więc pan wrócił?! Czy uwolniono pana?
Chłodno przyjął wyciągniętą rękę i nie ruszył się, gdy młodzieniec pochylił się do jego ramienia.
— Nie, ojcze, pan Wiktor uciekł i potrzebuje właśnie...
— Co to, to nie. Nie cofam nigdy swego słowa, a już powiedziałem, że z tem skończyłem... Dosyć, panowie! — zaczął z pięknym gestem. — Ale pogadać mogę... Owszem, nawet bardzo proszę! — dodał i ręką wskazał Szumskiemu fotel. Ten jednak z zaproszenia nie skorzystał, tak, że i mecenas po krótkiem wahaniu pozostał na nogach.
— Czegóż jeszcze chcecie? Doprowadziliście kraj do pożądanego przez was stanu... Nędza, bezrobocia, głód... rozboje... Zamiast korzystać ze swobód, zająć się pracą twórczą — strajki, wywłaszczenia, chaos mgławice... Rozpętaliście bestyę... Cofnęliście życie o sto lat... Zniszczyliście wysiłki całego pokolenia... uniemożliwiliście wszelką kulturalną pracę u podstaw...
— Jaką kulturalną pracę? Czyją? Nie przypominam sobie, aby pan założył choć jedną szkółkę, albo nawet biblioteczkę w czasach, gdy za to karano więzieniem.
— Robili to inni, to wszystko jedno. A teraz co? Do czego doprowadziliście społeczeństwo? My tęsknimy do stójkowych, my z wdzięcznością spotykamy żołnierzy, gdyż oni bronią naszego życia i mienia. Pozbawiacie nas tej naturalnej obrony, nie zapewniając bezpieczeństwa. A co daliście nam: garść szumnych frazesów, orgie mów wiecowych, trupy niewinnych i bezbronnych. Napady... środy! Chcecie wmówić w nas, że uwolnicie nas przez to wszystko. Nie! Prysł urok waszych słów! Wyszliście nareszcie z ukrycia, i znikła odrazu bajka o bohaterach. Z pod jaśniejącej monstrancyi tajemności obnażyło się owrzodzone i trędowate ciało wasze... Historya odwróci się od was, przeklęte pokolenie!...
Szumski zrobił ruch gwałtowny.
— Pozwól pan, niech wszystko wypowiem przy tej okazyi... — tu kiwnął głową w stronę córki. — A ojczyzna, coście zrobili z ojczyzną? Opluliście jej imię. Sam słyszałem, jakeście wołali: »precz z Polską«...
— Paru ciemnych szaleńców... trąciła Helena.
— Wymyślaliście na białego orła...
— A odkąd to pan, panie mecenasie, stał się takim jego zwolennikiem?
— Zawsze nim byłem... Że nie gardłowałem, nie krzyczałem, to niczego nie dowodzi. W głębi serca nosiłem go w ukryciu... A wy...
— Daliśmy możność mówić o nim głośno...
— Proszę mi nie przerywać!
— Nie mam wcale zamiaru wysłuchiwać pana. Wiem, do czego to wszystko prowadzi i.... żegnam pana.
Ukłonił się.
— Ojcze! Ojcze! Pan Wiktor trafił wypadkiem do... Bukowskiego... Nie ma się gdzie ukryć... Hotel osaczony...
— Co?... Bu-kow-skie-go? Tego jeszcze brakowało! Tem lepiej, tem lepiej... — mruczał zmieszany mecenas wychodząc za Szumskim do przedpokoju. Ten wciągnął już palto na ramiona.
— Ojciec uniósł się!... Ojciec nie miał racyi... Zostań pan — powtarzała zająkliwie dziewczyna.
— Wcale nie! pan Szumski zbiera własny posiew... Nie ma prawa żądać, abyśmy ginęli z jego powodu.
— Zupełnie słusznie, panno Heleno... Zegnaj!... Proszę o jaki adres do Warszawy...
— Żadnych adresów... Proszę sobie iść! — ostro wmieszał się Zwierzyniecki, stając między gościem a córką. Znacząco ujął za klamkę i, skoro się tylko Wiktor cofnął do sieni, drzwi za nim natychmiast zamknął.
Helena gorączkowo szukała w ciemnościach kapelusza i okrycia.
— Chcesz iść? Szaleństwo! Ani mi się waż! Telefonowano mi, że straszne rzeczy dzieją się na mieście...
Dziewczyna nie słuchała go. Wtedy przekręcił klucz w zamku i włożył go do kieszeni. Poczem spokojnie zapalił lampę.
— Zdasz mi sprawę z tego, co tu między wami zaszło... Czego on od ciebie chciał? Dlaczego przyszedł do nas właśnie? Żądam, aby to się raz nazawsze skończyło!... — mówił.
Ale Heleny już nie było. Rzuciła się w głąb mieszkania i, roztrąciwszy drobne rodzeństwo, zastępujące jej drogę, wypadła przez kuchnię na schody, na podwórko i w bramę.
Szumski był już dość daleko. Szedł sztywnym, niepowstrzymanym krokiem lunatyka. Głębię ulicy zasnuł już stalowy zmierzch. Blado migały w nim żółte centki latarń... Jakaś różowa łuna biła dziwacznie nad domami... Zdala dobiegał poszum niespokojnego ruchu... Dziewczyna nic tego nie widziała... Biegła, śledząc wytężonym wzrokiem za wysmukłą figurą młodzieńca.
— Wiktorze! Wiktorze! — zawołała nareszcie z rozpaczą, gdy miał jej zniknąć za rogiem ulicy. Obejrzał się i stanął.
— Co pani robi? Nie widzi pani, co się tu dzieje?
Drgnęła, gdyż w tej chwili właśnie rozległ się głuchy łoskot odległej salwy. Schwyciła go za rękę.
— Już cię nie opuszczę!
— Przeciwnie. Wrócisz zaraz do domu. Sam dam sobie radę...
Próbował obrócić ją i pociągnąć z powrotem.
— Nie, nie! Pójdę z tobą... Będziemy razem... budować od początku... — szeptała cicho, przylegając głową do jego ramienia. — Nie odtrącaj mnie!... Na nic się to nie zda!... Nie mogę... Oszaleję... Nie odczepię się... Będę krzyczała... Zresztą, pozwól, odprowadzę cię do znajomych... Wrócę potem z którymkolwiek z nich... — powtarzała bezładnie, uśmiechała się, garnęła ku niemu i drżała.
Znów głuchy, jakiś potworny pomruk doleciał ich od krańców miasta, a na skrzyżowaniu ulic, poza nimi, zabłysnęły w świetle latarni bagnety. Słychać było miarowe kroki piechoty.
— Dobrze, już dobrze! Idziemy. Jeszcze nas tu zabiorą — odpowiedział rwącym się, wylękłym i zarazem radosnym głosem.
Zaczęli szybko uchodzić przed zbliżającym się, miarowym szmerem wojska. Wkrótce zauważyli, że takich, jak oni, jest wielu... Żenie ich w jednym kierunku jakby jakiś wicher niewidzialny... Bramy domów zawierają się przed nimi z łoskotem... Gwar popłochu polatuje nad nimi...
Dziewczyna, gwałtownie ciągnięta przez Wiktora, zawisła mu ciężko na ręku.
— Tu, tu... w tę ulicę! Stamtąd już niedaleko...
Nagle tuż blizko huknęła salwa i kule, jak stado świegocących drozdów, przeleciały nad ich głowami... Jednocześnie fala czarnych, obłąkanych ludzi wylała się z bocznej ciemni ulicznej, gdzie nie błyskało już żadne światło.
Tłum ogarnął ich, zmiął, podchwycił i poniósł z sobą. Szumski rozumiał niebezpieczeństwo, ale narazie nie był w stanie wyrwać swej towarzyszki z szalonego ludzkiego potoku... Biegli więc razem z falą i dopiero, gdy cokolwiek zrzedniała, zawrócili do pierwszego spotkanego zaułku. Tu było cicho, złowrogo cicho... Nigdzie nie migało światło w oknach, nigdzie nie było widać żywej duszy. Jeno za rogiem pełzały jakieś niezrozumiałe blaski, czepiając się krawędzi dachów i gzemsów. Ale zbiegowie nie mieli wyboru.
— Gdzie jesteśmy?
— Nie wiem...
— Zdaje się, że tu gdzieś niedaleko plac, obejdziemy placem i wrócimy na Krakowską... Albo wiesz co, pójdziemy za miasto... Na cmentarz... noc ciepła...
Helena przytuliła się doń mocniej...
Ostrożnie przekradali się w cieniu domów, łagodząc, o ile się dało, stuk własnych kroków. Zdawało im się, że brzmią one niezwykle dziko i złowieszczo w wymarłej ulicy. Łuna tymczasem rosła, zabarwiała ciemności, jak krew, przesiąkająca przez żałobną oponę. Zawrócili pod kątem i zastygli bez ruchu przed niespodzianym widokiem... W głębi obszernego placu płonął z trzaskiem piętrowy dom... Oddzielał go od nich czarny, nieruchomy żywopłot ludzi, poza którym opodal błyskały w łunie pożogi rzędy, jakgdyby ostrych płomyków... Zbliżyli się ku wylotowi ulicy, pociągnięci straszną, niezwyciężoną siłą i zmieszali się z milczącym, rzadkim tłumem... Przepychali się coraz dalej naprzód, jak w okropnym śnie...
Dom płonął, niby stos ofiarny, rzucając prosto ku górze niezmierzony słup czarnego dymu, sięgający, zda się, gwiazd.
Na pustym placu widać było, jak na dłoni blade kółka twarzy, regularnie rozstawione nad ziemią, niby żałobne, bezpłomienne lampy... Z boku błyszczały krwawo hełmy strażaków, mosiężne krany ciemnych beczek i sikawek, guzy końskiej uprzęży... Wszyscy z zapartym oddechem patrzyli na ten straszny dom, gdzie z płomieniem, dymem i łuną biły w podniebie obłąkane wrzaski, to cichnąc, to zrywając się, jak wytryski głowni i skier, lecących z żarowiska...
Z sykiem ognia płynął nieustannie głuchy, mistyczny, przejmujący śpiew, szeroki jak świat, jak świat wielki i niezgłuszalny... On wylatywał z samej gardzieli ognia, z poza płomiennych języków, liżących białe ściany, wybuchających ze wszystkich otworów wysoko ponad dach.
W złotych kwadratach okien migały tu i ówdzie czarne sylwetki ludzi... Krzyczeli coś, wyciągali ręce, grozili pięściami...
Niektórzy wyskakiwali na plac. Lecz tu rychło chwytała ich gromada rozjuszonych potępieńców, z wielkimi drągami w rękach strzegąca domu...
Zabijano ich natychmiast i rzucano na kupę drgających ciał, skąd z cichym jękiem wychylały się blade, pomiażdżone, okropne twarze i skąd płynęła po bruku daleko czarna struga posoki...
Już nikt z domu nie skakał, już nie było widać czarnych ludzkich plam w otworach okien...
Wtem tłum drgnął... Rozległo się przenikliwe wołanie:
— Ludzie!...
Kobieta z rozpuszczonymi włosami wychylała się, wypadała nieledwie z kamiennej framugi, podając stojącym w dole małe dziecię.
— Ludzie, ulitujcie się!
Potępieńcy chwilkę nie ruszali się, wreszcie kilku podskoczyło ku oknu i wyciągnęło ku górze ramiona w czerwonych koszulach, łapy czerwone od krwi i ognia... Po tłumie przeleciał pochwalny pomruk...
— Rzuć!
Dziecię błysnęło w krwawem powietrzu, niby gołąb. Poczem kobieta oswobodzone ręce przycisnęła z wdzięcznością do ust, do serca i z łkającym szeptem, z oczyma wniębowziętemi błogosławiła oprawców...
Nagle przeciął ciszę słaby pisk duszonego pisklęcia i rozerwane na strzępy rączki i nóżki dziecięcia poleciały napowrót do góry, godząc w twarz oszalałej matki.
Tłum drgnął.
Naraz niewiadomo skąd i jak przedostała się przez łańcuch młoda dziewczyna i z głośnem szlochaniem, z wyciągniętemi rękami podbiegła ku szatanom.
— Ludzie!...
Wnet ją spostrzegli, schwytali...
Szumski z głuchym rykiem cisnął się naprzód...
— Heleno... Puśćcie... Zabiję...
— Obywatele!... — zaczął gdzieś ponad tłumem rwący się głos.
Lecz nagle płomyki pochyliły się i ludzie, tłocząc się, wyjąc, depcząc, potoczyli w tył ulicą.
Daremnie rwał się Wiktor, bił rączką brauninga, szarpał, kopał, przeklinał. Ścisnęli go, jak kleszczami i wlekli wraz z sobą...
Wreszcie wybił się wyżej, ponad ramiona, i dojrzał, jak Helenę odzierali z szat, jak rzucili ją na okropny, ruszający się wzgórek trupów, rozkrzyżowali białe ręce, a między rozdarte nogi wbili gorejący pal...
Stracił przytomność... Upadł w jakąś czarną przepaść... Gdy się ocknął, był sam ledwie żywy, na bruku pośrodku ulicy. Od pożaru wolno posuwała się ku niemu zwarta masa... Wyciągnął rękę i gdy byli już blizko, zaczął słać kulę za kulą...
Zatrzymali się... Rozległy się żałosne jęki śmierci... Błysnęła sina salwa i bicz kul chlasnął w ciemne powietrze...
Szumski wsunął do brauninga nowy pełny naboi magazyn i chyłkiem zgięty, niemal na czworakach podbiegł ku nim, wyprostował się, wyrósł tuż przed nimi.
Włosy zjeżyły mu się nad czołem, zaciśnięte zęby błyskały z pod drgających ust, straszna, spiżowa twarz płonęła w łunie dalekiego pożaru...
Szedł przeraźliwy, jak sam bóg wojny i szukał piorunowymi oczami.
— Bomba!... bomba!... — wołali, cofając się.
Jednocześnie huknęła salwa i Wiktor padł na bruk, jak zerwany sztandar...