Tułacze (Sieroszewski, 1909)/XIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tułacze |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Szumski był już dość daleko. Szedł sztywnym, niepowstrzymanym krokiem lunatyka. Głębię ulicy zasnuł już stalowy zmierzch. Blado migały w nim żółte centki latarń... Jakaś różowa łuna biła dziwacznie nad domami... Zdala dobiegał poszum niespokojnego ruchu... Dziewczyna nic tego nie widziała... Biegła, śledząc wytężonym wzrokiem za wysmukłą figurą młodzieńca.
— Wiktorze! Wiktorze! — zawołała nareszcie z rozpaczą, gdy miał jej zniknąć za rogiem ulicy. Obejrzał się i stanął.
— Co pani robi? Nie widzi pani, co się tu dzieje?
Drgnęła, gdyż w tej chwili właśnie rozległ się głuchy łoskot odległej salwy. Schwyciła go za rękę.
— Już cię nie opuszczę!
— Przeciwnie. Wrócisz zaraz do domu. Sam dam sobie radę...
Próbował obrócić ją i pociągnąć z powrotem.
— Nie, nie! Pójdę z tobą... Będziemy razem... budować od początku... — szeptała cicho, przylegając głową do jego ramienia. — Nie odtrącaj mnie!... Na nic się to nie zda!... Nie mogę... Oszaleję... Nie odczepię się... Będę krzyczała... Zresztą, pozwól, odprowadzę cię do znajomych... Wrócę potem z którymkolwiek z nich... — powtarzała bezładnie, uśmiechała się, garnęła ku niemu i drżała.
Znów głuchy, jakiś potworny pomruk doleciał ich od krańców miasta, a na skrzyżowaniu ulic, poza nimi, zabłysnęły w świetle latarni bagnety. Słychać było miarowe kroki piechoty.
— Dobrze, już dobrze! Idziemy. Jeszcze nas tu zabiorą — odpowiedział rwącym się, wylękłym i zarazem radosnym głosem.
Zaczęli szybko uchodzić przed zbliżającym się, miarowym szmerem wojska. Wkrótce zauważyli, że takich, jak oni, jest wielu... Żenie ich w jednym kierunku jakby jakiś wicher niewidzialny... Bramy domów zawierają się przed nimi z łoskotem... Gwar popłochu polatuje nad nimi...
Dziewczyna, gwałtownie ciągnięta przez Wiktora, zawisła mu ciężko na ręku.
— Tu, tu... w tę ulicę! Stamtąd już niedaleko...
Nagle tuż blizko huknęła salwa i kule, jak stado świegocących drozdów, przeleciały nad ich głowami... Jednocześnie fala czarnych, obłąkanych ludzi wylała się z bocznej ciemni ulicznej, gdzie nie błyskało już żadne światło.
Tłum ogarnął ich, zmiął, podchwycił i poniósł z sobą. Szumski rozumiał niebezpieczeństwo, ale narazie nie był w stanie wyrwać swej towarzyszki z szalonego ludzkiego potoku... Biegli więc razem z falą i dopiero, gdy cokolwiek zrzedniała, zawrócili do pierwszego spotkanego zaułku. Tu było cicho, złowrogo cicho... Nigdzie nie migało światło w oknach, nigdzie nie było widać żywej duszy. Jeno za rogiem pełzały jakieś niezrozumiałe blaski, czepiając się krawędzi dachów i gzemsów. Ale zbiegowie nie mieli wyboru.
— Gdzie jesteśmy?
— Nie wiem...
— Zdaje się, że tu gdzieś niedaleko plac, obejdziemy placem i wrócimy na Krakowską... Albo wiesz co, pójdziemy za miasto... Na cmentarz... noc ciepła...
Helena przytuliła się doń mocniej...
Ostrożnie przekradali się w cieniu domów, łagodząc, o ile się dało, stuk własnych kroków. Zdawało im się, że brzmią one niezwykle dziko i złowieszczo w wymarłej ulicy. Łuna tymczasem rosła, zabarwiała ciemności, jak krew, przesiąkająca przez żałobną oponę. Zawrócili pod kątem i zastygli bez ruchu przed niespodzianym widokiem... W głębi obszernego placu płonął z trzaskiem piętrowy dom... Oddzielał go od nich czarny, nieruchomy żywopłot ludzi, poza którym opodal błyskały w łunie pożogi rzędy, jakgdyby ostrych płomyków... Zbliżyli się ku wylotowi ulicy, pociągnięci straszną, niezwyciężoną siłą i zmieszali się z milczącym, rzadkim tłumem... Przepychali się coraz dalej naprzód, jak w okropnym śnie...
Dom płonął, niby stos ofiarny, rzucając prosto ku górze niezmierzony słup czarnego dymu, sięgający, zda się, gwiazd.
Na pustym placu widać było, jak na dłoni blade kółka twarzy, regularnie rozstawione nad ziemią, niby żałobne, bezpłomienne lampy... Z boku błyszczały krwawo hełmy strażaków, mosiężne krany ciemnych beczek i sikawek, guzy końskiej uprzęży... Wszyscy z zapartym oddechem patrzyli na ten straszny dom, gdzie z płomieniem, dymem i łuną biły w podniebie obłąkane wrzaski, to cichnąc, to zrywając się, jak wytryski głowni i skier, lecących z żarowiska...
Z sykiem ognia płynął nieustannie głuchy, mistyczny, przejmujący śpiew, szeroki jak świat, jak świat wielki i niezgłuszalny... On wylatywał z samej gardzieli ognia, z poza płomiennych języków, liżących białe ściany, wybuchających ze wszystkich otworów wysoko ponad dach.
W złotych kwadratach okien migały tu i ówdzie czarne sylwetki ludzi... Krzyczeli coś, wyciągali ręce, grozili pięściami...
Niektórzy wyskakiwali na plac. Lecz tu rychło chwytała ich gromada rozjuszonych potępieńców, z wielkimi drągami w rękach strzegąca domu...
Zabijano ich natychmiast i rzucano na kupę drgających ciał, skąd z cichym jękiem wychylały się blade, pomiażdżone, okropne twarze i skąd płynęła po bruku daleko czarna struga posoki...
Już nikt z domu nie skakał, już nie było widać czarnych ludzkich plam w otworach okien...
Wtem tłum drgnął... Rozległo się przenikliwe wołanie:
— Ludzie!...
Kobieta z rozpuszczonymi włosami wychylała się, wypadała nieledwie z kamiennej framugi, podając stojącym w dole małe dziecię.
— Ludzie, ulitujcie się!
Potępieńcy chwilkę nie ruszali się, wreszcie kilku podskoczyło ku oknu i wyciągnęło ku górze ramiona w czerwonych koszulach, łapy czerwone od krwi i ognia... Po tłumie przeleciał pochwalny pomruk...
— Rzuć!
Dziecię błysnęło w krwawem powietrzu, niby gołąb. Poczem kobieta oswobodzone ręce przycisnęła z wdzięcznością do ust, do serca i z łkającym szeptem, z oczyma wniębowziętemi błogosławiła oprawców...
Nagle przeciął ciszę słaby pisk duszonego pisklęcia i rozerwane na strzępy rączki i nóżki dziecięcia poleciały napowrót do góry, godząc w twarz oszalałej matki.
Tłum drgnął.
Naraz niewiadomo skąd i jak przedostała się przez łańcuch młoda dziewczyna i z głośnem szlochaniem, z wyciągniętemi rękami podbiegła ku szatanom.
— Ludzie!...
Wnet ją spostrzegli, schwytali...
Szumski z głuchym rykiem cisnął się naprzód...
— Heleno... Puśćcie... Zabiję...
— Obywatele!... — zaczął gdzieś ponad tłumem rwący się głos.
Lecz nagle płomyki pochyliły się i ludzie, tłocząc się, wyjąc, depcząc, potoczyli w tył ulicą.
Daremnie rwał się Wiktor, bił rączką brauninga, szarpał, kopał, przeklinał. Ścisnęli go, jak kleszczami i wlekli wraz z sobą...
Wreszcie wybił się wyżej, ponad ramiona, i dojrzał, jak Helenę odzierali z szat, jak rzucili ją na okropny, ruszający się wzgórek trupów, rozkrzyżowali białe ręce, a między rozdarte nogi wbili gorejący pal...
Stracił przytomność... Upadł w jakąś czarną przepaść... Gdy się ocknął, był sam ledwie żywy, na bruku pośrodku ulicy. Od pożaru wolno posuwała się ku niemu zwarta masa... Wyciągnął rękę i gdy byli już blizko, zaczął słać kulę za kulą...
Zatrzymali się... Rozległy się żałosne jęki śmierci... Błysnęła sina salwa i bicz kul chlasnął w ciemne powietrze...
Szumski wsunął do brauninga nowy pełny naboi magazyn i chyłkiem zgięty, niemal na czworakach podbiegł ku nim, wyprostował się, wyrósł tuż przed nimi.
Włosy zjeżyły mu się nad czołem, zaciśnięte zęby błyskały z pod drgających ust, straszna, spiżowa twarz płonęła w łunie dalekiego pożaru...
Szedł przeraźliwy, jak sam bóg wojny i szukał piorunowymi oczami.
— Bomba!... bomba!... — wołali, cofając się.
Jednocześnie huknęła salwa i Wiktor padł na bruk, jak zerwany sztandar...