<<< Dane tekstu >>>
Autor anonimowy
Tytuł Uczeń Rubensa
Pochodzenie Siedem powiastek
Wydawca Wł. Dyniewicz
Data wyd. 1893
Druk Wł. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Uczeń Rubensa.

— Ruys kochany Ruys! wołało kilkunastu młodych ludzi, otoczywszy starca o drewnianej nodze zajętego rozcieraniem farb w przedpokoju jednego z najpiękniejszych domów w Antwerpii, Ruys uczyń zadość naszej prośbie, otwórz nam pracownię Mistrza!
— Nic z tego trzpioty! nic z tego, zawołał starzec potrząsając przecząco głową, nie! nie i jeszcze raz nie!
— Ależ dla czego dajesz się tak długo prosić, poczciwy staruszku, rzekł jeden biorąc Ruysa za rękę, czyż nas się boisz?
— Bać się! może ciebie mały Van-Dyku, bać się! ja, odparł starzec prostując się. Ja co służyłem na morzu, biłem Anglików i Hiszpanów! miałbym się bać. Ot młokosy, dodał ruszając ramionami. I usiadłszy, począł napowrót rozcierać farby, mrucząc coś niezrozumiale pod nosem.
— Admirale! zawołał Van-Dyk, wszak wiesz dobrze, że się uczymy malować, a kto się uczy musi mieć przed oczyma wzory. Nie bądź tak twardym jak skała podmorska i spuść flagę, to jest otwórz nam drzwi.
— Tobie otworzyłbym dobry chłopcze, bo jesteś poczciwym, i pracowitym uczniem, odrzekł służący nie poruszając się z miejsca. Pan Rubens cię chwali, ale tamci....fiu! fiu! gdybym ich tylko wpuścił, poprzewracaliby wszystko do góry nogami w pracowni.
— My? rzekł jeden z zadziwieniem, my jesteśmy tak przykładni, tak spokojni.
— Jak opałka za wozem. Wszystko rozrzucacie, nic nie szanujecie. A któżto wczoraj rozbił gipsową Wenus grecką, czy rzymską, hę? może ja? Nie wiedziałem, jak się tłumaczyć, co powiedzieć panu Rubensowi i powiedziałem, że to wiatr. Tfu na stare lata ja musiałem kłamać, aby was wydobyć z kłopotu. Wiatr?! odpowiedział mi; cały dzień upał był duszący, najlżejszego nawet zefirku nie było: Kręcisz stary! kręcisz...... Mój Boże.... To prawda, bo kręciły mi łzy w oczach, on pewnie myśli, że to ja ją stłukłem...... ja, jego sługa. Wykierowaliście mię na kłamcę i szkodnika.... Otoż wam nie otworzę... nie... naraz sztuka, póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie, dajcie mi pokój.
— O mój kochany Ruys.
— Zmiłuj się dzielny marynarzu!
— Komodorze!!
— Admirale!!!
— Masz skrętkę wybornego tytoniu za klucz.
— Weź moją ładną fajkę z piany morskiej za klucz.
I skacząc w koło starca wołali ogłuszającym krzykiem:
— Klucz! klucz! klucz!
— Nie! nie! nie! wołał Ruys, nie dam! nie dam klucza.
W tem jeden z uczniów spostrzegłszy koniec klucza który wyglądał z kieszeni, wyrwał go szybko i otworzył drzwi pracowni. Stało się to tak prędko, że Ruys słyszał jeszcze wołających: Klucza, kiedy połowa uczniów już tam wbiegła.
— Moi panowie, zawołał służący, zaklinam was na wszystkie świętości nie zróbcie szkody. Wydarliście mi przemocą klucz i jeżeli wydarzy się jakie nieszczęście pamiętajcie, że od wszystkiego umywam ręce.
Lecz na nic się nie przydały wołania starca. Młódź wpadłszy do pracowni, stanęła jak skamieniała przed stalugami wpatrywając się z niemem zachwyceniem w zaczęty obraz, przedstawiający święte niewiasty modlące się u stóp krzyża.
Widząc to podziwienie młodych uczniów, Ruys przestał mówić, już nawet zmierzał ku drzwiom, gdy w tem jakaś myśl go wstrzymywała, po chwili wachania, zbliżył się do młodzieńca czarno-włosego, na którego twarzy malował się ogień młodości i geniuszu.
— Panie Van-Dyk, rzekł z cicha, tobie powierzam pracownię, miej oko na tych młodych szaleńców. Ty tylko jeden zdołasz ich powstrzymać od jakiego wybryku.
To rzekłszy odszedł.
Okna pracowni Rubensa wychodziły na najpiękniejszy plac Antwerpii.
Jasna, szeroka, obszerna, mogła wygodnie pomieścić kilkanaście osób, a uczniowie chętnie w niej gościli, nietylko dla korzystania z wzorów mistrza, ale także dla przyglądania się przechadzce najbogatszych mieszkańców miasta.
Przez chwilę zajęci arcydziełem, myśląc tylko o sztuce, rozprawiali spokojnie o cudnym kolorycie, o piękności owej draperyi, o dziwnej harmonii i umiejętnem użyciu półtonów. Ale wnet żywość młodzieńcza wzięła górę. Jeden z uczniów spostrzegł w kącie piłkę, a pochwyciwszy ją zaczął wyrzucać w górę i łapać, kilkakrotnie udało mu się dobrze, ale raz nie zdołał jej uchwycić zręcznie, a piłka upadła na ziemię.
— Jakiś ty nie zgrabny! zawołał drugi, i chwytając ją rzucił w twarz Ryszardowi. Tamten odbiwszy raz ugodził nawzajem przeciwnika, wkrótce wmięszali się inni, a gra rozwinęła się na dobre. Zapominając o miejscu w którem byli, wesoła młódź zaczęła gonić piłkę, potrącać się, śmiać, hałasować: nakoniec jeden chcąc wydrzeć ją przeciwnikowi, popchnął go tak silnie, iż tamten straciwszy równowagę, uderzył w stalugi i strąciwszy obraz, padł na niego.
Okrzyk przerażenia wydarł się z piersi trzpiotów. Św. Magdalena ma rękę zatartą, a Najświętsza Panna policzek i podbródek zmazany. Cichość ponura zajęła miejsce krzykliwej wesołości. Postrach oniemiał uczniów.
— Cożeśmy uczynili? zawołał jeden patrząc z przestrachem na obraz.
— Jesteśmy zgubieni! powiedział Ryszard.
— Jutro mistrz wypędzi nas wszystkich ze szkoły.
— Ja sam tu się więcej niepokażę; rzekł drugi.
— I ja także, dodał Ryszard.
— Dokądże pójdziemy, zawołał Van-Dyk, gdzież znaleść drugiego takiego nauczyciela jak Rubens? Nie, nie ma wyboru, a choćby się narazić na cały jego gniew, trzeba pozostać.
— Ależ on taki surowy, zawołał Diepenboke.
— Mnie samo jego spojrzenie dreszczem przejmuje, rzekł Ryszard.
— A głos jego krew mi w żyłach ścina, dodał smutnie Van-Dyk.
— Mój Boże! co robić, co robić? mówili wszyscy przerażeni.
— Postawić wszystko na swojem miejscu, powiedział Ryszard i odejść nic nie mówiąc.
— Nigdy! rzekł Van-Dyk; Rubens posądzi biednego Ruysa, wypędzi go może, a my będziemy mieli na sumieniu niedolę starca. To nie gips stłuczony, który można odkupić za pieniądze, to część arcydzieła zmazana, zatarta, a jakiż inny pędzel, jak Rubensa, może odmalować to co Rubens malował?
— A więc cóż robić? wołał z rozpaczą Diepenboke.
— Poddać się karze na jaką zasłużyliśmy, odparł Van-Dyk.
— A gdyby można tę sztukę naprawić, miejsce uszkodzone odrestaurować.
— Czy nie ty Cohenie zrobisz to? rzekł mu sąsiad z pogardą. Dobra chęć nie zastąpi talentu. Jednakże myśl niezła, ale kto ją wykona, kto z nas jest najzdolniejszy?
— Kto najzdolniejszy? pytali patrząc wszyscy na siebie.
Lecz natychmiast prawie jakby natchnieni, chórem zawołali: Van-Dyk!
— Ja! rzekł Van-Dyk, przerażony zadaniem, jakie nań wkładali jego towarzysze.
— Tak ty! odpowiedzieli wszyscy, tyś najzdolniejszy; masz trzy godziny przed sobą; odwagi! ratuj nas przyjacielu.
Odurzony tem postanowieniem Van-Dyk, wziął drżącą ręką paletę, którą mu podali, usiadł przed obrazem, wybrał pędzle i gdy już miał dotknąć tak pięknego dzieła, wstrzymał się jeszcze.
— Co za zuchwalstwo! rzekł z okiem zwróconem smutnie na przyjaciół zgromadzonych na około niego.
— Dalej, dalej Van-Dyku, mówili składając ręce, cała nasza nadzieja w tobie, ty jeden możesz naprawić szkodę, dalej więc!
Z sercem bijącem ze wzruszenia Van-Dyk uległ prośbie przyjaciół; zasiadł przy stalugach i ręką nieśmiałą ale wprawną wziął się do pracy. Im więcej obawiał się gniewu nauczyciela, tem więcej dokładał starań, aby mu wyrównać.
— Tylko trzy godziny, mówił i mam w nich oddać ten koloryt świeży i młody ciała, te farby świetne, ten pędzel tak czysty. Boże mój, wspieraj mnie.
Ręka Magdaleny już zrobiona, pochwały przyjaciół zachęcają go, posuwa się do policzka Najświętszej Panny, do podbródka; zmrok zapada, robota skończona, Van-Dyk wstaje oblany potem.
Żaden z uczniów nie zmrużył oka tej nocy.
Nazajutrz z bijącem sercem zgromadzili się w szkole mistrza.
Wejście Rubensa do szkoły przejęło ich nową trwogą, ale twarz mistrza była promieniejąca dobrym humorem.
— On nie wie jeszcze o niczem, szeptali do siebie. I uspokoili się na chwilę.
Rubens chodził od stalug do stalug, zachęcając jednego, radząc drugiemu, czyniąc jakiś zarzut innemu.
Nagle zwrócił się do całej szkoły.
— Panowie, powiedział, chcę wam pokazać mój obraz który robię do kaplicy kardynalskiej, pójdźcie za mną.
Drżąc od trwogi i ukrywając o ile możności wzruszenie, uczniowie udali się za mistrzem w cichości. Rubens przybywszy do pracowni, poszedł prosto do obrazu Magdaleny i wskazując palcem na robotę, którą, jak sądził, wykonał dnia poprzedniego, zawołał:
— To nie jest najgorsza z mych prac! Patrzajcie.
Lecz nagle zamilkł, przystąpił blisko do obrazu, przeciera oczy i jeszcze patrzy.
Ta chwila była straszliwą. Śród uroczystego milczenia zdawało się, iż słychać każde uderzenie serca biednej młodzi, a ani jedna kropla krwi nie byłaby popłynęła.
— Co to jest?! zawołał nagle Rubens, wpatrując się w obraz... nie! nie! to nie ja malowałem, kto to zrobił?! przez krew Chrystusa, kto to malował, krzyknął piorunującym głosem, zwracając się ku uczniom. Widocznie obca ręka dotykała mego obrazu.
Młódź pobladła, a żaden nie śmiał ust otworzyć.
— Weszliście wczoraj do mej pracowni? rzekł tak żywo, że nie można było określić dokładnie, czy to gniew, czy niecierpliwość wzmagały dźwięk jego głosu, spustoszyliście wszystko, zwyczajnie jak młodzi szaleńcy, i zdarzyło wam się nieszczęście... nieprawda?... No, mówcież! mówcież! krzyknął uderzając silnie nogą w podłogę. To płótno było zmazane i jeden z was naprawił szkodę? Odpowiadajcież.... kto! kto!! który z was dokonał dzieła; kto naprawił szkodę?... No, cóż, czyście oniemieli?! dodał mistrz patrząc kolejno na każdego ucznia.... Dla czego sprawca nie odzywa się......... czyż się boi?... żebym go nie łajał? Nie, nie, nietrwóż się próżno, prędzej cię ucałuję, bo ten co to zrobił będzie mistrzem, moim spadkobiercą w świątyni sztuki. On będzie mistrzem nas wszystkich, ja, ja, Rubens wam mówię, któryż to?
— Van-Dyk, zawołali wszyscy uczniowie usuwając się, aby zostawić wolne miejsce Van-Dykowi, który cofał się zarumieniony.
— Van-Dyk! powtórzył Rubens wyciągając rękę do młodego ucznia, powinienem był odgadnąć. Brawo, mój młody przyjacielu! Dziś jeszcze możesz mnie opuścić, bo ja cię już niczego nie mogę nauczyć... Jedź natychmiast do Włoch, mój chłopcze, badaj wielkich mistrzów w Rzymie, Florencyi, Wenecyi... Jednę ci tylko dam radę i ta będzie ostatnią... Są ludzie którzy sądzą, że portrety uwłaczają pędzlowi artysty. Wcale nie, mój chłopcze, portret dobrze zrobiony ma swoją wartość, a ta wartość będzie twoją. Ogłaszam cię odtąd królem portretowania... Głowa jest częścią, w której jesteś najdoskonalszym... Chłopcy moi, dodał Rubens, przebaczam wam szaleństwo, bo ono mi odkryło pośród was mistrza. To rzekłszy pochwycił Van-Dyka, przytulił do swojej piersi i gorącemi pocałunkami okrywał, a łzy gorące spłynęły na lica młodziana i pomięszały się z jego łzami.[1]








  1. Antoni Van-Dyk miał wtedy lat 17, urodził się bowiem 1599 r. Ojciec jego malarz na szkle, dał mu pierwsze początki rysunku, a potem go umieścił u Henryka Van-Palen. Ztąd poszedł do szkoły Rubensa. Po powyższem zdarzeniu, pojechał do Włoch, i tam wykonał dla mistrza trzy obrazy historyczne, które mu ofiarował. Rubens ozdobił niemi salony swego mieszkania i pokazywał je jako najpiękniejsze dzieła ze swego zbioru.
    Po powrocie do ojczyzny, zachwycił kraj cały wielkim obrazem, przedstawiającym zachwycenie świętego Augustyna. Dla kanoników z Courtrai, zrobił obraz Chrystusa rozpiętego na krzyżu. Ale kanonicy niewiele znający się na dziełach sztuki, jednogłośnie zganili arcydzieło. Van-Dyk zniechęcony tym sądem, udał się do Hagi, gdzie robił portrety księcia Oranii, całej jego rodziny, panów dworu, ambasadorów, najbogatszych kupców, a nawet obcych, którzy umyślnie przyjeżdżali, aby mieć portrety jego pędzla. To samo powodzenie miał w Anglii, gdzie był wezwany przez Karola I, wielkiego sztuk miłośnika.
    Mimo takiego powodzenia, nie doszedł do majątku, gdyż żył dla drugich, a przytem niemało stracił na doświadczeniach alchemicznych. Umarł na suchoty roku 1641, mając lat 43. Muzeum w Luwrze posiada wiele obrazów, i znaczną liczbę portretów Van-Dyka. Inne rozrzucone są po całej Europie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.