<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Bardzo rano po wczorajszém polowaniu obudził się pan Tadeusz, ale od dziewiątéj wieczornéj, do trzeciéj rano dosyć wypoczął; już się téż na dzień zbierało i przez okno słychać było świergotanie ptasząt koło domu w porzeczkach i leszczynie. Skrzypiał jeszcze żuraw studni, co głosem swym Tadeusza zbudził. On porwał się z łóżka, przetarł oczy i poprawiwszy na kominie wygasły ogień, usiadł do herbaty, przygotowanéj już przez Jakóba, sposobiąc się wyjść znowu ze strzelbą, sam jeden jak zawsze. Zadumany, myślący, chodził po izdebce swojéj; bo co ranka tak, nim się przejął nowém swojém życiem, wstawał ze snu, świeżo upojony marzeniami przeszłości, które mu się całą noc roiły, które potém opędzać musiał jak muchę natrętną. O! przeszłość zerwana, niedokończona, kamieniem cięży na sercu.
Wstawszy od herbaty, wdział prędko swój ubiór myśliwski i nie czekając wschodu słońca i ciepła, wybiegł na brzeg jeziora drożyną do lasu wiodącą.
Byłto piękny, cudowny ranek wiosenny; piękny jak dziécię co się rumiane budzi w kołysce uśmiechem, pokropiony rosą perlistą, wonny, smętny, a tak spokojny! Nad jeziorem unosiła się mgła lekka kołysząca z wiatrem, pachniały kwitnące czeremchy, śpiewały słowiki, a na wschodzie czerwieniało niebo, tam, gdzie za chwilę słońce się miało urodzić. Przed nim wiła się piasczysta drożyna, przez pola do lasu wiodąca. Za nim został dwór, jezioro, wioska; przed nim rozwijał się czarny, szumiący poważnie bór sosnowy. Tadeusz się zadumał i głowę spuścił, i szedł tak dość długo, aż pies jego wierny towarzysz zaszczekał, a ktoś krzyknął bojaźliwie.
Tadeusz obejrzał się, — i zobaczył prostą wsi swojéj kobiétę: boso, w siwéj świtce, w białéj chustce na głowie, idącą zapewne do lasu po wiosenne grzyby, bo na plecach niosła krubkę na czerwonym zawieszoną pasie. Spojrzał i mimowolnie zatrzymał na niéj oczy, bo było coś tak wdzięcznego na jéj twarzy, w jéj postawie, a nawet prostym ale zręcznym ruchu, iż nie mógł pojąć, jakim sposobem tak piękna kobiéta była tylko prostą wieśniaczką. Patrzał i patrzał myśląc, że to był chyba ktoś przebrany. Twarz tak biała, usta tak świéże, włosy tak gładko uczesane pod białą chustką, ruch tak zręczny. Zkądże to na wsi, w Polesiu! Spojrzał na kosy chcąc wiedziéć czy była zamężną i nie postrzegł ich. Miała więc męża!
Tadeusz zbliżył się do niéj i uporczywie na nią spoglądał; ona się rumieniła i szła ciągle z rękoma w kieszeniach świty, z głową spuszczoną, jakby się wstydziła, że była tak piękną. Nie było uśmiechu na jéj twarzy, jaki pospolicie u prostych kobiét przybywa na usta, gdy są rade spojrzeniu i pochwałom. Spuszczała głowę, niespokojna i zarumieniona.
— A z witki ty? (A zkąd ty?) — spytał Tadeusz.
— Z seła (z wioski).
— Z Ozera?
— Z Jeziora, — odpowiedziała po polsku.
— Umiész po polsku?
— A cóż? (zwyczajna odpowiedź w Polesiu, zamiast prostego, tak) umiem.
— Gdzieżeś się nauczyła?
— We dworze.
— Gdzież byłaś we dworze?
— Tu, u państwa.
— Jak się nazywasz?
— Ulana.
— A twój mąż?
— Oxen Honczar.
Wszystko to mówiła Ulana cicho i niezrozumiale, oglądając się wkoło i przyspieszając kroku coraz bardziéj. Ale Tadeusz nadto był zdziwiony tą niebieską twarzą anioła w szacie tak lichéj, żeby jéj się dozwolił przegonić. Spojrzał na nogi: nóżki miała małe, ale zbłocone i czarne; wyjęła rękę z kieszeni poprawując włosy, i ręka była mała, różowa, a jak na prostą kobietę, niepojęta. Twarz czasem się trafia, ale ręka? ręka, co jest wyłączną ozdobą tych, co nic nie robią i mają ją tylko piękną, zdaje się na to, aby nią się chwalić; ręka była cudem!
Już Tadeuszowi brakło zapytań; jéj serce biło i lice się paliło i tak uciekała, że nakoniec musiał ją porzucić, ale jeszcze szedł zdaleka.
— Dokąd idziesz?
— W las za grzybami....
Tadeusz odwrócił się drożyną w drugą stronę i poszedł zamyślony. W jego głowie to objawienie się tak pięknéj kobiéty, wywołało tysiąc wspomnień, tysiąc bolesnych pamiątek.
O! mówił do siebie oglądając się na bielejącą świtkę Ulany w oddaleniu — jestto zaniedbany piękny kwiat wśród chwastów; kwiat, który od wielu naszych oranżeryjnych byłby piękniéjszy, gdyby tylko na grządce ogrodu zszedł był, a nie w lesie. I nie Oxen Honczar, ale ilużto lepszych od niego, umiejących kochać, kochaliby ją. Jakżeby z nią ktoś mógł być szczęśliwym! Bo te oczy nie kłamią, jest w niéj dusza, ale ta dusza spi i spać będzie całe życie. O! byłby z nią szczęśliwy, powtórzył. I nie jeden! dodał zaraz z szyderskim uśmiechem. Nie jeden: dwóch razem, może pięciu, dziesięciu z kolei!
Te ostatnie słowa tak dziwaczne, przywołały na usta jego wspomnienia dawnéj miłości, w któréj dziejach nie on sam, nie on jeden był tylko — podobno aż dwóch naraz szczęśliwych! Wspomnienie jeszcze go gryzło.
Tadeusz spuścił głowę smutnie i poszedł w las z myślami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.