<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ULANA.
POWIEŚĆ POLESKA
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Wydanie drugie




PETERSBURG I MOHYLEW
NAKŁADEM BOLESŁAWA MAURYCEGO WOLFFA

1855.
Pozwolono drukować, z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury, prawem oznaczonéj liczby exemplarzy.
Wilno, dnia 16 Lipca 1854 roku.
Cenzor, Paweł Kukolnik.

W Drukarni Gazety Codziennéj.






I.

Jeśli jaki kraj cichy, jeśli jaki spokojny, to Polesie nasze. Kiedy przez którą wieś gościniec pocztowy albo trakt kupiecki nie przechodzi, to prócz pospolitego odgłosu wsi, który jest jakby jéj oddechem, nic nie słychać obcego, nic nie widać cudzego. Wszystkie świty jednakowo siwe, wszystkie chustki jednakowo białe, i sosny jednakowo zielone i chaty jednakowo nizkie i nieforemne, i ten sam zawsze dym czarny ponad ich dymnikami się wzbija. Jednakże jak dwóch liści jednakowych na krzaku, tak dwóch wiosek zupełnie jednakowych w Polesiu nie znajdziesz; tam cerkiew wyższa z ciemnemi galeryami dokoła, tam las gęstszy, tam chat więcéj: wszystkie podobne jak siostry rodzone, a dwóch nie ma jednakowych zupełnie, jak dwóch ludzkich twarzy.
Spojrzyj ponad to jeziorko, co ciche i spokojne położyło się u stóp wzgórza, zajętego przez dwór pański: jestto jedna z najpiękniejszych wiosek wołyńskiego Polesia, co go otacza. Gdy zjedziesz z pagórka, po którym droga się wije, widzisz przed sobą wieś rozsypaną nad brzegiem jeziora; za niém dwór bieleje, a od przyjazdu twego trzykopulna cerkiew stara, na wzgórku stojąc, pogląda na okolice. Droga idzie spadzisto ponad jeziorkiem aż do karczmy, która wieś rozpoczyna. W oddaleniu naokoło jednaki las sosnowy, mniéj więcéj zniszczony, niższy lub wyższy, ogradzający każdy widok na Polesiu; piasek, błoto kępiaste przez które sączy się rzeczułka okryta trzcinami, a nad tém niebo pochmurne.
Przez wieś ciągnie się błotnista ulica, gdzieniegdzie przedzielona dróżką od chaty do chłopskiego gumna, paździerzem lub wiórami i trzaskami wysłaną. Otaczają ulicę naprzemian chaty, chlewy, gumna całe i pozawalane, zwieszone, w węgłach rozparte, z słupami pochylonemi, z dachami zapadłemi, lub zaczynające się dopiéro klecić; między niemi kawałki tynu (płotu z dębowych szczepów), i starego ogrodzenia z kołków i chrustu. Tu i owdzie z zagrody blada jarzębina wychyla się na ulicę, stara grusza wygląda, lub długi żuraw od studni kołysze się powolnie nad głową przechodnia. Z przodu chat nizkich, pokrytych nie szczelnie czarnemi już od dymu dranicami, zaledwie do krokwi przymocowanemi, widzisz tylko pod okapem wystającym niewygodną przyźbę, często z położonéj pod ścianą odartéj z kory kłody składającą się; nizkie drzwi od dziedzińca, zniżone jeszcze wysokim progiem, nie dopuszczającym wejścia do sieni blizko stojącéj kałuży; małe okienka, z umyślnych szyb okrągłych zielonych, do dna butelek podobnych, złożone. Rzadko nieforemne szybki bielsze z cienkiego szkła pospolitego, kupione z gotowém oknem na jarmarku, zastępują pospolite, krągło-szybowe okienko. Nad okopconym dachem wysokim, wznosi się dymnik drewniany, czarny od dymu, w kształcie trąby lub czworogrannego słupa. W zimie, a często i innych por roku, niedość dymnika na wypuszczenie dymu zebranego pod dachem chaty: ciśnie się on wszystkiemi szczelinami, oknami, drzwiami, ścianami i dachem tak, że się zdaje, jakby chata wewnątrz płonęła i za chwilę płomień się miał ukazać. W takiéjto atmosferze smolnych, gęstych, sosnowych drew wyziewów, pary i swądu, całe swe życie przepędza Poleszuk.
Środek chaty, tego samego ubóstwa czy niedbalstwa dowodzi: sień błotnista zwyczajnie, po któréj świnie się przechadzają, zarzucona grabiami, przygotowaném na zimę łuczywem, drwami olchowemi, drabinami i ułamkami soch i bron popsutych; z niéj wejście do jedynéj izby z piecem i ławami naokoło, ciemnéj, małéj, dymnéj, bez podłogi. W środku stół jeden, dzieża, matka chlebodajna; w rogu izby na ławie pod świętym obrazkiem, czasem jeszcze kołyska dziécięcia i krosna tkackie. Nic zbytkowego, nic nad najpiérwsze potrzeby życia, żadnego wspomnienia, żadnego uczucia przywiązanego do przedmiotu nie znajdziesz. Jestto jeszcze stan wpół dzikiego ludu, nie myślącego o niczém, nad zaspokojenie piérwszych swych potrzeb zwierzęcych. Zaledwie dziecinne młynki na rowach, i ogródki pod chatami, w których złoci się nogietek, kwitnie czasem malwa i mak czerwony jaśnieje, dowodzą, że i tu dzieciom młodym wolno się czasem pobawić. Niedługo jednak i dziécię zaczynając od pastuszkowania i niańczenia młodszego rodzeństwa, wchodzi w żywot pracy, rzuca swoje zabawki nazawsze, a dziéwczę wyszedłszy za mąż, nie myśli sadzić kwiatków, ni stroić się w kwiatki.
O! jak lżéj, swobodniéj nad jeziorkiem, niż w téj chacie smutnéj i brudnéj. Na wzgórzu masz dom dziedzica, który wiankiem otoczyły topole przeglądające się w wodzie; ostawiony śpichlerzami, gumnami, stértami i stogami siana. Wśród drzew widać tam i gołębnik, i żuraw studni, i próżnujący wiatrak z tyłu na pagórku, któremu wiatr lasy kradną: to téż większą część roku spoczywa.
Daléj na drugim brzegu wyniosłym jeziora, cerkiew czarna, mała, stara: krzyż koło niéj i dzwonnica; milcząca cerkiew, któréj jeszcze życie wraca, kiedy się pieśnią jéj ściany rozlegą, dzwony uderzą, lud ją przepełni. Od niedzieli do niedzieli milcząca, głucha, patrzy na wioskę, jak staruszka na dzieci, co się grzebią w piasku. W oddaleniu na żółtem polu, wśród zagonów chłopskich jest cmentarz wiejski pogarbiony mogiłami, nad któremi stoją czarne krzyże podwójne, potrójne, od drobnych, które nastąpisz nogą, do wysokich jak sosny: proste i malowane, z męką i bez męki. Nad wszystkie wyżéj wyniósł się krzyż Semena Bartnika, pokryty zielonym daszkiem; syn mu go postawił: wziął po nim sto barci, więc było z czego!
Teraz pytaj, jak ci ludzie żyją, którzy w tych chatach mieszkają, w téj cerkwi się modlą, na tym leżą cmentarzu. Życie to smutne, a jednak nawyknieniem lekkie, byleby Bóg rodził, byleby ich zbyt obfity ryb połów głodem nie straszył, bo wierzą w przysłowie: kiedy się ryba łowi, żyto się nie rodzi. Łatwo wytłumaczyć tę przypowiastkę: ryby najlepiéj się łowią, gdy wiele wody, a nizkim gruntom Polesia zalewy grożą nieurodzajem. Zapomnieliśmy jeszcze jednéj z najważniejszych we wsi budowli, któréj w opisie ominąć niepodobna. Widzieliśmy już dwór, który dla kmiecia reprezentuje władzę i zwierzchność, cerkiew, skarbnicę niebieskich przyszłego żywota nadziei: zostaje karczma, miejsce uciechy codziennéj. Wszystkim tym trzem wkoło siebie ustawionym ogniskom, wieśniak musi dać z siebie życie, musi odpracować, odpłacić za opiekę panu, za nadzieję księdzu, za uciechy arendarzowi; wszyscy trzej żyją z niego, ale i on bez nich żyćby nie potrafił. Pokażcie mi wieś bez dworu, cerkwi i karczmy? — będzieto chyba biedna jakaś sierota, mająca gdzieś nieopodal opiekunów. Jeszczeż obejdzie się bez dworu łatwo, jako tako bez cerkwi (bo są miejsca, gdzie o milę chodzą się modlić i grzebać umarłych); ale gdzież jest wieś bez karczmy? Byłobyto stworzenie bez serca. Karczma bowiem jest miejscem schadzki, rady i wesela: w niéj się wszystko zawiązuje i rozwiązuje, w niéj żal jeden drugiemu wylewa, w niéj się kłócą i biją, i swarzą i godzą, i kochają! Karczma, to serce wsi, tak jak cerkiew jéj głową, a żołądkiem jéj dwór; ręce i nogi tego ciała, to chaty wieśniacze. W téj długiéj walącéj się budowie, w któréj razem mieszka żyd z familią, bydło, kozy, gęsi i kury przez ścianę tylko od niego, a czasem nawet w jednéj izbie; jest główne miejsce schadzki i rady, dzisiejsze horodyszcze wieśniaków. Nad jéj dachem wznosi się arystokratyczny biały komin, okna ma podobne chłopskim, ale znacznie większe; u okien okiennice, u drzwi czasem żelazne klamki, jeśli nie pierwotne zasuwki drewniane.
Piérwsza izba, prócz łóżka żydowskiego (które w każdéj izbie być musi) ma stół szynkowny, szafę szynkowną z odmalowanemi na niéj kwartami i wieńcami z obwarzanków; piec z przypieckiem i komin szeroki, na którym i w lecie palić się musi dla Poleszuka; wiadro z wodą, bezpłatnym napojem podróżnych bez grosza, trochę bachurów, błota wiele smrodu.
W drugiéj izbie może być zabita koza, baran lub cielę, pełen kąt kartofli, dziesięcioro przykazań w kącie, znowu kilka łóżek z wysoko wysłanemi betami, ławka, stolik. Jeszcze tu gęściejsza ludność, jeszcze dziwniejsze (jeśli być mogą) wyziewy. Otóż karczma poleska — serce wsi.
Tu to zobaczysz starców wlokących się, żeby zalać w głowie resztę rozumu i pamięci; kobiéty oszarpane i brudne niosące krupy, jaja, kury, często ostatnie berdo z warsztatu, za kwartę wódki; dziéwczęta pijące dziesięcią łykami jeden kieliszek, chłopców zziębłych, zasługujących się pani arendarce za kropelkę tego czarownego napoju. O! ileż tu scen, których połowa ludzi, że są nizko, nie widzi, druga połowa nie sądzi godnemi bliższego przypatrzenia się i zajęcia. Ile tu ciekawych rozmów obija się o te brudne ściany, ile kłótni, ile powiastek! I nikt nie patrzy, i nikt ich nie słucha; a przecie i to są ludzie. Tu najszczerzéj w nich może odkrywa się niczém nieskrępowana natura ludzka, nagi człowiek jak wyszedł z rąk bożych, którego tylko trochę udawania nauczyli panowie, a trochę wiary duchowni.
Ale czas zajrzéć do dworu i wyjść z karczmy. Pan téj wioski, sam jeden, nieżonaty, niedawno powrócił z miasta; młody jeszcze, głowa zapalona, serce wrzące. Wszystko złe, jakie kiedy książki przewracając głowę zrobić mogły, na nim zrobiły. Tadeusz Mrozoczyński nie skończywszy nauk za życia rodziców, poczciwéj szlachty; odumarły sierotą, resztę szkół i uniwersytetu odbył sam, swobodny, w mieście. Szczęściem czy nieszczęściem dla niego, nie wpadł on w towarzystwo młodzieży zupełnie zepsutéj, lecz obłąkanéj; z tego obcowania z nią, z ulubionych ksiąg, dostał zawrotu poetycznego i jakiegoś przekonania, że aby być wielkim człowiekiem, dosyć jest prawie być wielkim dziwakiem. Co téż za dziwactwa dokazywał w mieście i czego sobie nie pozwalał, opisać, wypowiedziéć trudno. Nie uznając za obowiązujące żadnych przyjętych prawideł towarzyskiego życia, żadnych względów nie mając na ludzi i opinią, robił to tylko, co mu się podobało: często szlachetnie, a po większéj części tylko nierozważnie postępując sobie. Byłto młody chłopiec bez rozwagi, bez uczucia potrzeby hamulca, brnący wpław wszystkiego, za uczuciami, namiętnością; walczący z opierającym mu się światem, nie zrażony długo przeciwnościami, śmiesznością własną — niczém. Jątrzyło go wszystko, ale nic nie wstrzymywało.
Nareszcie, w skutek wypadku, z którego wyszedł haniebnie oszukany, gdyż chciano skorzystać z jego prostoty, szlachetności i ślepoty dobrowolnéj, a przypadek ledwie go od nieszczęścia ocalił; Tadeusz zbrzydził sobie świat, zasmakował w myśli samotnego, pustelniczego życia, wyjechał na wieś do swego jeziora, i tu przedsięwziął czytać tylko, dumać, i tak całe spędzić życie. Łatwo było przewidziéć, że to nagłe, namiętne, nierozważne postanowienie, jedna chwila zburzyć mogła, a rok ciężarem swym przełamać musiał; lecz jemu się zdawało, że w tém życiu wytrwa, że je poślubi nazawsze. Dziwna rzecz, jak człowiek we wszystkiém co czyni na przekor naturze swojéj, zawsze chce sobie wiekuistość budować; nie mogąc ręczyć za jutro, przysięga do śmierci, i sto razy zawiedziony, poczyna setne piérwsze doświadczenie od nieopatrznych zobowiązań na wieki! Cieszył się Tadeusz tą myślą pustelniczego życia, powiedziawszy sobie, że nie ma przyjaciół, że nie ma krewnych, że nie ma żadnych związków na świecie, że jest sam jeden, wziął los swój na ramiona, przesadzając go, i nie chciał już znać i widziéć nikogo, żyć z nikim; i nad swojém jeziorem, wśród niedostępnych błot i lasów, ze strzelbą, wyżłem i książką, myślał wiek cały przepędzić. Dom jak zastał po rodzicach, tak religijnie zachował: nic w nim nie ruszył, nie zmienił; a choć widział piękniejsze, choć mógł miéć wygodniejszy, cenił w nim ostatnią, żywą pamiątkę tych, co go jedni prawdziwie kochali, a których już na świecie nie było. Wybrał sobie jeden pokoik na rogu, do tamtych tylko jak w gościnę uczęszczając.
Widok opuszczonych mieszkań, z których zda się wczoraj dopiéro życie uciekło, mieszkańcy wyszli jakby na długą przechadzkę, był smutny, ale dziwnie przejmujący. W pokoju matki, na kominie szedł codziennie nakręcany zegar, śpiewały stare kanarki, leżała pończocha niedokończona, poduszka pod nogi, książka otwarta na loretańskiéj litanii, założonéj wstążeczką. Łóżko nawet pod czerwonym adamaszkowym pawilonem, posłane stało, i klucze od komodek i kantorka wisiały na ćwieczku, wbitym przed ćwierć wiekiem.
W pokoju ojca tenże porządek: — strzelba na haku, torby i trąbki, kalendarz na sznurku, wyschły kałamarz na stoliku, na którym leżał zegarek kieszonkowy z pieczątką herbowną, woreczek zielony od pieniędzy, i tabakierka z konchy. Olchowe drewka niedopalone na kominku, i zapas ich w skrzyni.
Na pułeczce świéca, siarniczki i fidibusy do fajek, postrzyżone z listów. Daléj szafa z odzieniem, łóżko z obrazkiem Matki Boskiéj Częstochowskiéj; w głowach gromnica, któréj już użył ten, co na niém sypiał. A wszystko jakby wczoraj opuszczone, jakby tylko co porzucone jeszcze. Co chwila spodziewać się było można usłyszéć głos zmarłych, zobaczyć ich wchodzących: żyli tu jeszcze w czci, jaką im syn oddawał. Nie każdy byłby mógł sam jeden, w obec tak rozdzierającéj, tak dojmującéj pamiątki zmarłych, wytrzymać, wyżyć i patrzéć na nią bez strachu lub boleści niepokonanéj: potrafił to Tadeusz, i jemu lubo było wieczorem cieniami rodziców zaludniać te puste pokoje, w których tylko matczyne świergotały kanarki i stary zegar zdał się szeptać ciągle:

Wieczne odpocznienie.

On nic nie ruszył z miejsca, nic nie dozwolił przestawić: szanował nawet węgle w kominku ojca i popiół z ostatniéj przez niego wytrząśnionéj fajki i próbkę pszenicy rozsypaną na oknie, którą tylko myszom jeść było wolno.
Takie samotne, pustelnicze życie pana Tadeusza trwało już miesiąc czy dwa podobno: i to wiele, bardzo wiele! Książki, polowanie, przechadzka, dumanie, zajmowały czas cały; czuł się spokojniejszym jeśli nie szczęśliwszym, a choć czasem poziewał, choć codzień śniło mu się wrzące miasto, i turkot powozów, i łoskot muzyki i gwary ludu; gdy się obudził przy szumie jeziora, przy odgłosie dzwonu cerkiewnego, czuł, że mu tu lepiéj było, i doznawał jakby słodkiego napojenia dokonaną zemstą, mówiąc:
— Obejdę się bez świata i ludzi.
Jeden tylko sługa dość niezgrabny, lecz milczący, bo p. Tadeusz ze sługami rozmowy nie lubił, cały dwór jego składał. Ekonom, kucharz, szafarka, rzadko mu się pokazywali; dawał rozkazy, patrzał czy je spełniono, lecz się do nich więcéj nad konieczną potrzebę nie odzywał. Często Jakób, służący, nosił tylko rozkazy, i Jakób był téż ważną figurą we dworze, bo on jeden do pana przystępował: byłto jakby piérwszy minister.
W pokoju Tadeusza było łóżko ciasne i twarde, stolik z książkami, na ścianie strzelby i torby, pies przed zawsze zapalonym kominem grzejący się, szafka zamknięta u drzwi: oto cały sprzęt jego. Strój składał się z tych fantazyjnych części ubrania, które opiérają się modzie i rozkazów jéj nie słyszą: kurta szara, czamarka czarna, lisiurka zielona, czapka z baranem, kapelusz słomiany, i twarde rękawice łosiowe.
Niedawno piérwszy strojniś w mieście, na wsi przyjął ten rodzaj stroju powszechnego, który go nie odróżniał od innych, a uwalniał od myślenia o najgłupszéj ze wszystkich reguł towarzyskiego życia — o modzie, skomponowanéj dla próżniaków.
Całkiem pustelnik, wyrzekłszy się świata, bo nawet do najbliższego nie jeździł miasteczka, chciał żyć sobie tylko, nie zważając na nic i nikogo, i całym dniem rozporządał jak chciał, jak zamyślił. Nie miał interesów żadnych, nic mu nie przeszkadzało, i rad był swojéj swobodzie, przekładając ją nad życie miejskie, a w duchu obiecując sobie, że do niego już nigdy a nigdy nie wróci.
— Czyż jeszcze niedość znam ludzi? — mówił do siebie. — Czyż znowu cierpieniem miałbym nowe doświadczenia płacić? Na co! Czyż mi nie dość? Ilużto ludzi nie ma téj swobody, takiego kątka, takiego życia jak moje, niezawisłości mojéj. Ilużto jeszcze mogłoby mi zazdrościć? Na co mi świat, kiedy mi wystarcza Jakób, pies, strzelba i kilka ulubionych książek; kiedy mam las, wodę, ziemię, powietrze moje, kawałek mojego nieba; kiedy o nic nikogo nie proszę i nie mam natrętów, i jestem tak dobrze, tak spokojnie sam jeden! I tak życia łódkę do brzegu dobić można, nie szukając szérszego morza i burzy.
To mówiąc zawsze jednak wzdychał Tadeusz, jakby żałował, że mu się przeszłość nie udała, jakby czegoś więcéj wymagał jeszcze od życia, jakby roił nadzieję, do których sam sobie nie chciał się przyznać.
Sam żal przeszłości, samo do niéj odzywanie się, malowało stan jego duszy nieukołysanéj jeszcze, niespokojnéj, wyglądającéj wynagrodzenia za boleść doznaną, tak jak zwykle po każdéj człowiek od losu wymaga zapłaty. Jest w nas przeczucie szczęścia: zranione serce czuje, że mu się coś za jego bliznę należy, ale ślepo szuka nagrody na pobojowisku, gdzie bój panuje tylko ze śmiercią i zniszczeniem.





II.

Bardzo rano po wczorajszém polowaniu obudził się pan Tadeusz, ale od dziewiątéj wieczornéj, do trzeciéj rano dosyć wypoczął; już się téż na dzień zbierało i przez okno słychać było świergotanie ptasząt koło domu w porzeczkach i leszczynie. Skrzypiał jeszcze żuraw studni, co głosem swym Tadeusza zbudził. On porwał się z łóżka, przetarł oczy i poprawiwszy na kominie wygasły ogień, usiadł do herbaty, przygotowanéj już przez Jakóba, sposobiąc się wyjść znowu ze strzelbą, sam jeden jak zawsze. Zadumany, myślący, chodził po izdebce swojéj; bo co ranka tak, nim się przejął nowém swojém życiem, wstawał ze snu, świeżo upojony marzeniami przeszłości, które mu się całą noc roiły, które potém opędzać musiał jak muchę natrętną. O! przeszłość zerwana, niedokończona, kamieniem cięży na sercu.
Wstawszy od herbaty, wdział prędko swój ubiór myśliwski i nie czekając wschodu słońca i ciepła, wybiegł na brzeg jeziora drożyną do lasu wiodącą.
Byłto piękny, cudowny ranek wiosenny; piękny jak dziécię co się rumiane budzi w kołysce uśmiechem, pokropiony rosą perlistą, wonny, smętny, a tak spokojny! Nad jeziorem unosiła się mgła lekka kołysząca z wiatrem, pachniały kwitnące czeremchy, śpiewały słowiki, a na wschodzie czerwieniało niebo, tam, gdzie za chwilę słońce się miało urodzić. Przed nim wiła się piasczysta drożyna, przez pola do lasu wiodąca. Za nim został dwór, jezioro, wioska; przed nim rozwijał się czarny, szumiący poważnie bór sosnowy. Tadeusz się zadumał i głowę spuścił, i szedł tak dość długo, aż pies jego wierny towarzysz zaszczekał, a ktoś krzyknął bojaźliwie.
Tadeusz obejrzał się, — i zobaczył prostą wsi swojéj kobiétę: boso, w siwéj świtce, w białéj chustce na głowie, idącą zapewne do lasu po wiosenne grzyby, bo na plecach niosła krubkę na czerwonym zawieszoną pasie. Spojrzał i mimowolnie zatrzymał na niéj oczy, bo było coś tak wdzięcznego na jéj twarzy, w jéj postawie, a nawet prostym ale zręcznym ruchu, iż nie mógł pojąć, jakim sposobem tak piękna kobiéta była tylko prostą wieśniaczką. Patrzał i patrzał myśląc, że to był chyba ktoś przebrany. Twarz tak biała, usta tak świéże, włosy tak gładko uczesane pod białą chustką, ruch tak zręczny. Zkądże to na wsi, w Polesiu! Spojrzał na kosy chcąc wiedziéć czy była zamężną i nie postrzegł ich. Miała więc męża!
Tadeusz zbliżył się do niéj i uporczywie na nią spoglądał; ona się rumieniła i szła ciągle z rękoma w kieszeniach świty, z głową spuszczoną, jakby się wstydziła, że była tak piękną. Nie było uśmiechu na jéj twarzy, jaki pospolicie u prostych kobiét przybywa na usta, gdy są rade spojrzeniu i pochwałom. Spuszczała głowę, niespokojna i zarumieniona.
— A z witki ty? (A zkąd ty?) — spytał Tadeusz.
— Z seła (z wioski).
— Z Ozera?
— Z Jeziora, — odpowiedziała po polsku.
— Umiész po polsku?
— A cóż? (zwyczajna odpowiedź w Polesiu, zamiast prostego, tak) umiem.
— Gdzieżeś się nauczyła?
— We dworze.
— Gdzież byłaś we dworze?
— Tu, u państwa.
— Jak się nazywasz?
— Ulana.
— A twój mąż?
— Oxen Honczar.
Wszystko to mówiła Ulana cicho i niezrozumiale, oglądając się wkoło i przyspieszając kroku coraz bardziéj. Ale Tadeusz nadto był zdziwiony tą niebieską twarzą anioła w szacie tak lichéj, żeby jéj się dozwolił przegonić. Spojrzał na nogi: nóżki miała małe, ale zbłocone i czarne; wyjęła rękę z kieszeni poprawując włosy, i ręka była mała, różowa, a jak na prostą kobietę, niepojęta. Twarz czasem się trafia, ale ręka? ręka, co jest wyłączną ozdobą tych, co nic nie robią i mają ją tylko piękną, zdaje się na to, aby nią się chwalić; ręka była cudem!
Już Tadeuszowi brakło zapytań; jéj serce biło i lice się paliło i tak uciekała, że nakoniec musiał ją porzucić, ale jeszcze szedł zdaleka.
— Dokąd idziesz?
— W las za grzybami....
Tadeusz odwrócił się drożyną w drugą stronę i poszedł zamyślony. W jego głowie to objawienie się tak pięknéj kobiéty, wywołało tysiąc wspomnień, tysiąc bolesnych pamiątek.
O! mówił do siebie oglądając się na bielejącą świtkę Ulany w oddaleniu — jestto zaniedbany piękny kwiat wśród chwastów; kwiat, który od wielu naszych oranżeryjnych byłby piękniéjszy, gdyby tylko na grządce ogrodu zszedł był, a nie w lesie. I nie Oxen Honczar, ale ilużto lepszych od niego, umiejących kochać, kochaliby ją. Jakżeby z nią ktoś mógł być szczęśliwym! Bo te oczy nie kłamią, jest w niéj dusza, ale ta dusza spi i spać będzie całe życie. O! byłby z nią szczęśliwy, powtórzył. I nie jeden! dodał zaraz z szyderskim uśmiechem. Nie jeden: dwóch razem, może pięciu, dziesięciu z kolei!
Te ostatnie słowa tak dziwaczne, przywołały na usta jego wspomnienia dawnéj miłości, w któréj dziejach nie on sam, nie on jeden był tylko — podobno aż dwóch naraz szczęśliwych! Wspomnienie jeszcze go gryzło.
Tadeusz spuścił głowę smutnie i poszedł w las z myślami.





III.

W kilka dni potém, wszyscy byli na polu, a Tadeusz przeciw zwyczajowi swemu kierował się ulicą ku wsi wiodącą, do chaty garncarza. Po co? — sam nie wiedział; a kiedy się sam zbadał i uczuł dlaczego to robi: śmiał się z siebie. Szedł jednak jak zwierzę ciągnione na powrozie.
Jak często w jednym człowieku jest wyraźnie dwóch ludzi? Zimny tylko jednym rozumem i głową rządzący się, nie czuje nigdy tego rozdwojenia w duszy. Dla innych, jest ono cierpieniem nieznośném. Często śmieje się jeden z płaczu drugiego, wyszydza jego czynności, grozi przyszłością, i wśród najżywszéj rozkoszy wskazuje chmury rodzące się na niebie, rozbija rozkosz analizując ją, obnażając ją niedowiarstwem swojém. Zimnyto rozum, co jak strażnik siedzi wysoko, patrzy pod nogi, i ostrzega i szydzi. Rzadko człowiek mu posłuszny i mści się rozum na nim szyderstwy, mści się wyrzutami późniejszemi. Im go mniéj słuchają, tém ostrzéj dojada, tém boleśniéj kąsa, tém więcéj szydzi. O! to męczarnia! Serce leci do świata, człowiek wyciąga ręce, czuje się już szczęśliwym, chwyta swoje szczęście, a ten głos okropny Cassandry, którą w łonie swém nosi, krzyczy mu nad głową nieustannie: zobaczysz jutro to twoje szczęście! Albo: przypatrz się coś otrzymał! — I naówczas człek patrzy, zaczyna nie wierzyć, przestaje być szczęśliwym.
Ten głos ducha zawsze się przeciwi woli człowieka, zawsze z groźbami staje wpoprzek jego drogi. Niestety! on zawsze prorokiem zniszczenia i prawdziwym prorokiem!
A człowiek opuszcza głowę, zamyka oczy, dogadza namiętności i nie otwiera powiek, aż zbudzony szatańskim śmiechem tryumfującego rozumu. Rozumto, czy jak chcesz go nazwiesz, nieznośny, uparty, nieubłagany. Głos jego nieustannie obija ci się o uszy i nie daje spokoju; zagłuszyć go niepodobna: on z tobą wszędzie, jak twoje sumienie, on jest częścią ciebie, ale częścią oderwaną, niezależną, co plwa ci w oczy, tarzając się z tobą w błocie, a nie zwala się; co szydzi z twoich rozkoszy, wyśmiewa płoche zamiary, zuchwałe plany wskazuje rozbite na ziemi.
Któż z was nie zna tego towarzysza nieodstępnego, tego węża, co opasawszy ciebie, ssie z twéj piersi spokojność, i czarną przyszłością jeszcze nim przyszła straszy, ściérając z brzegów osłodzonéj czary życia odrobinę miodu, co przepaści goryczy nagradza??? Któż z was nie zna tego nieznośnego natręta, przed którym nawet w głębinach własnego serca skryć się nie można? Nie uciec od niego, nie przypochlebić mu się; a nieznośny przekora im bardziéjbyś go chciał ująć, tém ostrzéj ci jeszcze dogryza.
Właśnie Tadeusz walczył z tym wrogiem. Dwóch ludzi w nim mówiło: jeden zimny, rozsądny, szyderski; drugi nieopatrzny, namiętny i dziecinny.
I piérwszy nielitościwie wyśmiewał drugiego, męczył go, upokarzał; a drugi jakby nie słyszał, jakby nie czuł, jakby nie rozumiał.
— Cóżto? pokochałeś garncarzychę, prostą wieśniaczkę? — mówił szyderca. — Szkarada! Zgorszenie! Wstyd! Będzieszże śmiał, potrafiszże, odważyszże się, wiész co to wiedzie za sobą?
Na to wszystko Tadeusz nic nie odpowiadał. Szedł, słuchał i milczał.
W istocie coś się z nim działo niepojętego. Zaszła jakaś odmiana. W nocy, nie miasto ze swym gwarem, nie las z kołyszącemi się sosny i wonnemi brzozy, ale piękne oczy garncarzychy mu się śniły; a temi oczyma patrzyła na niego z tysiącem obietnic i rozkoszną jakąś tęsknicą.
A! ta co go zdradziła! Zawsze ta jeszcze, taż sama!! I widział ją i widział inną, dwie w jednéj; a gdy się obudził i wyszedł w las, na pole, niespokojny obracał się, szukał oczyma, czy gdzie nie ujrzy znowu Ulany.
Posłuszny gwałtownéj żądzy zobaczenia oczu téj kobiéty, szedł ku chacie garncarzychy. We wsi cicho było, tylko się dzieci na ulicy bawiły: staruszka niosła kaszląc wiadro wody i co chwila spoczywała, maleńkie dziéwczątka w jednych koszulkach, śpiewając, tańcowały po błocie przed chatami, pobrawszy się za ręce korowodem.
Wszedłszy w wieś, zbliżywszy się ku chacie, Tadeusz się wstrzymał i zawstydził sam siebie.
— Szalony! — zakrzyczał mu ten drugi ja, co nigdy nic nie robi, a nieustannie z wszystkich czynności człowieczych się śmieje. — Po co idziesz? co myślisz?
A pokorne drugie ja, wykłamując się ze swéj czynności, któréj rzucić nie chciało, mówiło:
— Dajże mi pokój, jéj pewnie nie ma w chacie, ona być musi w polu.
Na to szyderca paplał do ucha niezmordowany:
— A jeźli ona w domu, a ty do niéj wejdziesz, wszyscy o tém będą wiedzieli; ją mąż obije, choćby nie było za co. A tobie będzież ci z tém lepiéj? swobodniéj, weseléj? Pomoże ci to?
— Wstąpim napić się wody — powiedział drugi ja pocichu. — Cóż w tém doprawdy złego? Nawet bardzo mi się pić chce, tak gorąco!
Już stał przy nizkich drzwiach chaty, poruszył skoblem — wszedł.
A szyderca zaśmiał się sowim głosem i zawołał:
— O! ślicznie! prześlicznie! wybornie! idźże prędzéj po zawód nowy i nowe cierpienie.
Ulana była w domu, stała w sieni około drobiu coś robiąc. Postrzegłszy pana, zaczerwieniła się, pobladła i osłupiała z podziwienia i przestrachu.
Trzeba albowiem wiedzieć, że Tadeusz nigdy po wsi nie chodził, nigdy w chatach nie bywał. Biédna kobiéta to zrozumiała wszystko, zadrżała i milcząc czekała co jéj powié.
— Dajcie mi wody Ulano — rzekł zcicha Tadeusz przestępując próg.
Pobiegła prędko garncarzycha do wiadra do piérwszéj izby i cała jeszcze zaczerwieniona i drżąca, wyniosła kubek z wodą. Tadeusz pijąc ją niby patrzał, ale pił powoli, a patrzał ciągle. Ulana zakrywała się ocierając fartuchem twarz i nie wiedziała co począć. Dworscy tak ją przyzwyczaili do grubiańskich zalotów, od których się bronić było potrzeba pięścią i kułakiem jak od wilka; że nakoniec widząc zimne na pozór lice pana, nieruchomą jego postawę, zaczynała wątpić o tém, co wprzód jéj na myśl przyszło.
— Cóż tu robicie sama? — spytał po chwilce.
— A cóż? zwyczajnie w domu znajdzie się robota.
— Wszyscy w polu?
To pytanie znowu nastraszyło kobiétę i milczała, ale jakby za odpowiedź dały się słyszéć głosy dziécięce z ulicy.
— Możeś mi nie rada w chacie?
— O! i bardzo — odpowiedziała z przymusem i zimno, ociérając znowu twarz fartuchem — ale chata uboga, czémże przyjąć pana?
— Bogata, kiedyś ty gospodynią, moja piękna Ulano — rzekł pomieszany i niewiele wiedząc co mówi Tadeusz.
— Albożto bogactwo! — odpowiedziała garncarzycha wzdychając.
— Wszyscy kochają.
— Tém gorzéj.
— Dlaczego?
— Czyżto pan nie wié? Jak ludzie kochają, to mąż nie kocha, a jak mąż nie kocha, nie ma zgody w domu: płacz tylko i biéda — gorzéj głodu.
— A mąż bardzo cię kocha?
— Ja nie wiem, musi kochać.
— Stary on, czy młody, bo wy czasem za młodszych od siebie mężów idziécie!
— O! mój stary!
— Jakto! stary? Któż ci kazał iść za niego.
— Zwyczajnie: ja z ubogiéj chaty, on bohatér.
— Biédna! — rzekł zcicha Tadeusz. — Taka piękna!
— Czyżto na długo! — pogardliwie szepnęła kobiéta.
We wszystkich jéj odpowiedziach był jakiś smutek, który równie jak niepokój w jéj głosie i w postawie się malował. Tadeusz trzymał kubek w ręku jeszcze, jakby na wymówkę swéj przedłużonéj w chacie bytności: nie śmiał wychodzić. Siła wzroku téj kobiéty, wzroku, który w sobie miał coś niepojęcie uroczego, wzroku, co od niéj saméj był piękniejszy, trzymała go przykutym u drzwi.
— I nie wiész nawet, czy cię twój mąż kocha? — powtórzył Tadeusz.
Kobiéta spojrzała, milczała.
— Musi mnie kochać — odpowiedziała po chwili — bo bardzo zazdrosny. Wieleżto razy za to, że ze mną dworski który pożartował, wybił.
— Jakto? wybił! — zawołał Tadeusz zdziwiony — śmiał ciebie uderzyć?
— Cóż to dziwnego? albożto ja nie jego żona?
— Prawda! lecz cóż ty temu winna, żeś piękna i wszyscy to widzą.
— Ja temu nie winna, ale ja za to pokutuję. O! i wieleżto razy modliłam się do Boga i Matki Boskiéj, żeby mię od ludzkich napaści uwolnił!
— I nie lubisz kiedy cię kto pokocha?
— Na co się to zdało! I jeszcze mąż bije za to! A gdyby i nie bił, co to ich za kochanie!
Na ten wykrzyknik zcicha, dziwnym jakimś głosem, z westchnieniem wyrzeczony, zadrzał p. Tadeusz i oczy na nią zwrócił.
— Jakto? a jakież inne wiész kochanie?
— O! wiem — odpowiedziała spuszczając oczy kobiéta — słyszałam o niém będąc we dworze; nieraz słyszałam jak mówili i widziałam jak kochali po pańsku! O! to, to nie tak jak dworacy i my! Tamto pańskie kochanie bardzo jakieś piękne, trochę smutne, a choć smutne to miłe. I kończy się, mówią, zawsze niewesoło. Tak ludzie mi we dworze powiadali.
— Prawda, prawda, to co innego; nie wasze, nie chłopskie zaloty Ulano — odrzekł Tadeusz — ale u was na wsi, kiedy mąż wybije, matka połaje, kobiéta zapłacze, a chłopiec się upije, to i po wszystkiém. Tam na tém nie koniec: za tém pańskiém kochaniem idzie choroba, i śmierć często idzie.
Kobiéta nic nie powiedziała, ale kryjąc jakieś uczucie widoczne na twarzy, czy westchnienie może, odwróciła się do kur, a Tadeusz wyjść musiał.
Wyszedłszy uczuł jak go wstyd ogarniał, razem z blaskiem słonecznym dnia i świeżém powietrzem. Wspomniał z czém wchodził do chaty, a z czém wychodził z niéj. A serce mu biło, a twarz pałała: i wszystko dla jednéj prostéj kobiéty, dla wieśniaczki, dla Honczarychy!
— I ona — mówił do siebie — wié, że jest jakieś insze kochanie, że jest jakieś lepsze szczęście, warte ofiar; że na tymże świecie Bożym, na którym ona pędzi szare godziny między kolébką dziecka, stodołą i chlewem, jest insze życie uczucia: życie serca, obłąkania i szczęścia. Biédna Ulana, na cóż jéj było do dworu zaglądać i bajek słuchać, i bajkom wierzyć. Bajkito pańskie, trucizna!! Nie lepiéjże dla niéj byłoby jak inne, zostać szczęśliwą, zepsutą; zepsutą, jak jéj siostry, niż biédną i czystą, jak niewielka liczba wybranych męczenników, których między jéj równemi nie znaleźć. Terazby się pocieszała z jakim dworakiem, nie dbając o męża, nie czując téj tęsknoty za drugiém jakiémś kochaniem; nie byłoby jéj nudno w chacie! Aleto dzieciństwo! dzieciństwo! marzenie! dziwactwo! Chytrato dworka i nic więcéj zapewne! Cha, cha! i mnie na chwilę podeszła. Filut baba ze swoją rozprawą o kochaniu: musiała go probować!
Tak myśląc, szedł p. Tadeusz brzegiem jeziora ku domowi, ze spuszczoną głową; niekiedy poglądał na dwór samotny, cichy, jak było jego nowe życie; to znów na wieś i na czarną cerkiew starą, a w głowie jego zwieszonéj jakby ciężała, plątały się dumania wieczorne i niespokojne pytanie przyszłości o jutro.
Bo każdy człowiek ma trzy życia w sobie: jedno, po którém płacze; drugie, w którém żyje i stęka; trzecie, którego się spodziewa. Temi trzema żywotami w pełni dopiéro żyje człowiek; z tych trojga zwija się wieniec jeden, a gdzie brak z nich jednego, tam srogie miejsce jego zastępuje cierpienie: i zarówno płakać przeszłości, i tęskno się do niéj odzywać, boléć na ciężar teraźniejszości i spoglądać w przyszłość jaśniejszą potrzebujemy wszyscy. Tego trzeciego brakło w téj chwili Tadeuszowi, i dlatego tak dumał smutnie. Jedna kobiéta, jedno wejrzenie, słowo, już mu obrzydziły to życie, które przed kilką dniami jeszcze za najspokojniejsze, najszczęśliwsze uważał. Jedna kobiéta, i jakaż kobiéta?
A wieczór zstępował na ziemię cichy, spokojny, wiejski; słońce czerwieniało za lasem sosnowym, bydło wracało z pola i samo szło z spuszczonemi głowy do swoich obór i chlewów, skakały kozy, których tyle Poleszucy trzymają; niewiele owiec z długą wełną na cienkich nóżkach, biegły becząc ku chatom, leciały dzikie kaczki nad jeziorem, wiatr podnosił jego fale i rozbijał je o brzeg nad drogą, dając im głos jakiś niezrozumiały, a drażniący jak wszystkie dźwięki otaczającéj nas natury. W tém widoku tak pospolitym, tak codziennym, był jakiś urok tęskny, było życie; lecz życie, którego widok nie wystarcza cokolwiek szerszemu sercu: może zbyt ciche, może zbyt bez celu.
Tadeusz patrzał, widział to, co go otaczało pięknem, a razem coś tak smutnego biło w jego sercu, że się zatrzymał i usiadł czując potrzebę smutku, potrzebę tęsknoty.
Cały ten ruch wieczorny wsi przeszedł drugim brzegiem jeziora naprzeciw niego, i posunął się mimo karczmy do sioła. On siedział i patrzał, a mimowolnie oczy jego zwracały się na chatę Ulany, z któréj dymnika czarny, smolny dym się unosi. Słychać tam było w téj stronie z rykiem bydła pomieszane głosy wracających z pola, i dzieci witających matki, i śmiechy! Są jednak szczęśliwi w tém życiu, pomyślał: — może prędzéj i mniejszym kosztem niż w inném. Chléb dla nich wszystkiém, a dzięki Bogu, nie są głodni i nie będą.
Jakiś szelest dał się słyszéć za nim, ktoś przeszedł mimo. Jakby naumyślnie na rozdrażnienie go, byłato Ulana. Tadeusz powstał, chciał ją zatrzymać. Ona biegła z wiadrem wody, spojrzała, uśmiechnęła się i uciekła. Nie chciał jéj gonić, bo z drogi widać ich było, mógłby był kto zobaczyć: a mąż! Wówczas byłoby piekło w chacie.
Wstydząc się i sam sobie różnego rodzaju robiąc wyrzuty, Tadeusz wrócił do dworu. Nikt na niego nie uważał, nikt do niego nie przemówił: poszedł i zamknął się w swoim pokoju.





IV.

Tak, tak — mówił w parę dni potém — filut dworka, umié ona jak nasze panie i wzdychać, i gadać, i oczy przymrużać. Ich prostota, kiedy się w nią fałsz wda, sto razy niebezpieczniejsza, bo w jéj szczerość łatwiéj się wierzy. Za cóżby ona miała być wyjątkiem? za cożbym miał tak się zniżyć, żeby się aż przywiązać do téj kobiéty, do prostéj Honczarychy? To stara choroba się odzywa, to słabość i niedarowane dzieciństwo! Marzyć dla oczu wieśniaczki, które zalotność zaostrza, którym chciwość może blasku dodaje, a fałsz ponętniejszemi jeszcze czyni; marzyć dla szaréj siermiężki w któréj chodzi rzeczywistość: — to głupota!
Wyszedł i trzasnął drzwiami za sobą, a w sieniach zastał — kogoż znowu? Ulanę. Tą razą śmielsza podniosła przeciw niemu swoje czarne oczy.
— Co ty tu robisz?
— Że byłam dawniéj we dworze i umiem prać, wzięli mnie do pańskiéj bielizny.
— A dworscy pewnie temu bardzo radzi?
— O! Ale ja? Mąż aż tu przychodzi śledzić za mną. To nieszczęście!
Tadeusz ruszył ramionami, a widząc ekonoma na dziedzińcu, zawołał na niego:
— Panie Linowski! każ WPan, niech Oxen Honczar....
Na te słowa kobiéta pobladła i uciekła.
— Niech Oxen Honczar, — kończył Tadeusz — w ten moment wybiéra się w drogę. Ma on konie?
— A ma panie, i jego najlepsze.
— Pojedzie z wacpanem do Berdyczewa; wszak potrzeba ci jednéj furmanki?
— Miałem wziąć dworskie, folwarczne konie.
— Właśnie dlatego dysponuję go, bo konie będą mi potrzebne. Ich podobno kilkoro tam w chacie?
— Tak, panie.
— Więc on może jechać?
— Może, panie.
— Proszę tak zrobić jak mówiłem.
Ekonom wziął ten rozkaz za dziwaczną chimerę politowania dla folwarcznych koni, i odszedł. Ale i Ulany już nie było. Tadeusz stał we drzwiach i czatował. Wyszedł potém do ogrodu; wiedział, że tam czasem od strony jeziora wieszano chusty, brano wodę. Nigdy w życiu nie zastanawiał się nad tém, gdzie i jak co w domu jego się robiło; teraz wszystkie szczegóły przychodziły mu na myśl: czego nie wiedział, zgadywał. Namiętność rodząca się, ma oczów dziesięcioro.
Zszedł nad jezioro. Tu w istocie stała Ulana, ale zamyślona, z zwieszonemi rękoma; nie widząc go ruszała ramionami, potrząsała głową, rozmawiając ze swemi myślami.
— No, już będziesz na jakiś czas od niego wolna.
Ulana odwracając się krzyknęła.
— Mąż twój dziś wyjedzie — dodał Tadeusz.
— O! da on mnie za to!
— Zkądże wiedziéć może?
— Kiedy najmniéj wié, najwięcéj się domyśla — odpowiedziała dworka.
— O czémżeśto tak myślała i rozprawiała z sobą, kiedym tu przyszedł?
— Czy ja wiem.
— Pewno nie o mnie.
— Czyżto mnie o panu myśléć.
— A czémuż nie, kiedy ja myślę o tobie.
— O mnie? — spoglądając mu w oczy zapytała kobiéta — a toż dlaczego?
— Ja sam nie wiem — odpowiedział naiwnie Tadeusz — ale, ale gdym cię zobaczył, odtąd ciągle mi się snujesz po myśli.
— Ja! Krzyż na mnie! Panby myślał o mnie?
— Zdaje mi się, że cię kocham, Ulanko; ale nie po waszemu, nie po chłopsku i nie po dworsku, ale tak, jakto kochają po pańsku: oczarowałaś mnie niegodna!
I zbliżył się, i wziął ją wpół i chciał ją pocałować; ale ona przestraszona wyrwała się i zawołała po rusku żałośnie:
— A! moje dzieci!
— Ty masz dziéci?
— Mam — odpowiedziała cicho — A! dwoje maleńkich niebożąt.
— Lecz dlaczego boisz się o nich — rzekł, zbliżając się znowu. — Czyż ja im co zrobię? czyż mąż twój im co zrobi?
— O! — odpowiedziała smutnie Ulana — ja słyszałam o tém kochaniu: to zawsze się biédno kończy, a moim dziéciom źle będzie!
— Śmiéj się z tego Ulano — rzekł Tadeusz odgarniając włosy na czole, jakby z niemi chciał myśli odgarnąć. — Na cóż to złe na końcu.
— Kiedy kto komu przysiągł w cerkwi, a ksiądz pobłogosławił, koło ołtarza oprowadził, i razem krzyż całowali, i z jednego kubka pili: o! to niedobrze złamać przysięgę, i zły koniec zawsze! Nikt do przysięgi nie musił... i dotrzymać jéj potrzeba!
Tadeuszowi wymowy niestało.
— Słuchaj Ulano — rzekł obejmując ją gwałtownie — dzisiaj twój mąż pojedzie. Jest kto u was więcéj w chacie?
Ona milczała ponuro.
— Cóżto? nie chcesz mi odpowiedziéć? więc się spytam ekonoma, żeby się cały dwór domyślił dlaczego.
— Jest u nas kilkoro w chacie — zawołała szybko Ulana, podnosząc oczy: parobek, dziewczyna, dzieci. Ale na cóżto panu?
— Słuchaj — rzekł Tadeusz — ja dziś u ciebie będę.
To powiedziawszy i nie chcąc wiedziéć i słuchać odpowiedzi, odwrócił się nagle i poszedł do domu; mimowolnie tylko raz się odwrócił i ujrzał, że Ulana stojąc na miejscu, końcem fartucha łzy ociérała.





V.

Nadszedł wieczór i noc. Tadeusz, który ludzi do swoich dziwactw przyzwyczaił, wyszedł pocichu z domu nad jezioro. Noc była czarna, we wsi światła pogasły, świeciło się tylko w karczmie, i odbite światło okna połyskiwało na wodzie spokojnego jeziora. Czasami słychać było oddalone gdzieniegdzie podwórzowych psów naszczekiwanie, szmer wody co się do snu kołysała, i pisk żurawia od studni, poruszanego wiatrem, i pianie kogutów, i ryk urywany bydła w oborach. Głosy te na milczącém tle nocy wydawały się jak jaskrawe obrysy na ciemnym obrazie.
Z biciem serca, które zawsze każdéj podobnéj sprawie towarzyszy, Tadeusz szedł brzegiem jeziora zamyślony; w głowie jego przewracało się, biło, łamało: byłto huk niepojęty myśli, i krwi przebiegającéj żyły ognistą falą, zęby szczękały, ręce drżały, czoło zimnym potem się wilżyło. Nie postrzegł jak się znalazł blizko karczmy, mimo któréj przechodzić było potrzeba, ażeby od dworu przejść do wsi. Szczęściem nikogo nie było przed karczmą już prawie uśpioną, w któréj tylko głos bachura jeszcze się odzywał. Noc tak była czarna!!
Nie uważając na błoto, na kałuże i doły, szedł Tadeusz do chaty, którą znał dobrze. Dzieckiem jeszcze z niańką przebiegał nieraz wieś, pamiętał w niéj każde drzewko, każdy zakręt ulicy; każdą kładkę, studnię, każdy przystronek pociemku poznawał i pewien był, że się nie omyli.
Lecz gdy zbliżył się do chaty, tak był pomieszany, tak niespokojny, jak złodziéj: bo i on jeśli nim jeszcze nie był, chciał już nim być przynajmniéj. Stanął, słuchał: wkoło była cisza. Podniósłszy oczy, ujrzał kogoś w bieli stojącego na progu. I ten ktoś i on, zarówno pociemku uczuli się, usłyszeli, zobaczyli przeczuciem.
Tadeusz odkaszlnął, postać w bieli przytuliła się do drzwi; on milczkiem się ku niéj posunął. Ufał w swoje położenie pana i w zepsucie kobiéty; rachował na to, że nie była czystą! I cóżto za rodzaj rozkoszy chciał tam znaleźć!!! O! niepojęte serce ludzkie, któż cię kiedy zrozumiał, gdy bijesz żądzom ciała? Biedna istoto zbłąkana, biedne szalonych pragnień ognisko!
Tadeusz zbliżywszy się poznał łatwo, że postać w bieli była Ulana.
— To ty?
— Kto tu?
— To ja.
— A! pan, pan — niespokojnie powtórzyła kobiéta poruszając się z miejsca — pan przyszedłeś? Po co? Na moje nieszczęście, na łzy moje, na biédę? Pan! Ach! idź pan sobie — idź!
— Iść, kiedyś ty mnie czekała na progu — odrzekł z uśmiechem Tadeusz — miałbym tak odejść!
— Czekałam! prawda! — odpowiedziała Ulana — czekałam umyślnie, żeby uprzedzić, żeby nikt pana nie widział, uprosić, żebyś nie wchodził. Krzyż na mnie nieszczęśliwą! Panie! panie! ja nie jestem taką jak myślisz. I to wasze kochanie? — dodała — a! to gorzéj nienawiści!
Tadeusz zdziwiony stłumionym i łkającym głosem téj kobiéty, w którym się oburzenie wyrażało silnie, stał, nie wiedząc co począć.
— No, no, Ulano — rzekł pomieszany zbliżając się — chodźmy do chaty! Czego się boisz?
— Do chaty! po co? żeby nas widzieli, żeby słyszeli, żebym ja była nieszczęśliwa, żeby... — I zaczęła płakać. — Pan Bógby mnie pokarał na dzieciach, na domu, na dobytku, na chlebie.
— Chodźmy, chodźmy Ulano — nastawał Tadeusz — Pan Bóg jeśli ma karać, to mnie tylko ukarze.
— Krzyż na mnie panie! Nie pójdę! nie chcę! nie pójdę! Krzyknę i całą wieś zbudzę! Zwołam wszystkich! Idź pan, idź!
— Chcesz więc — zawołał Tadeusz zgrzytając zębami — żebym się mścił, żebym cię zmusił.
— A cóż mi pan zrobisz? — spytała — każesz bić? czyż i tak mnie nie biją? Odbierzesz chléb? i tak go niewiele, a dzieci małe, w rekruty nie oddasz.
Tadeusz posępnie się zamyślił. Jeszcze raz chciał przystąpić ku niéj, ale kobiéta błysnęła w ciemności nożem.
— Ostrożnie — rzekła — ja mam nóż, ja go wzięłam umyślnie i będę się bronić!
Słysząc to Tadeusz, osłupiał i ochłódł.
— Myślałeś pan może — mówiła szybko — dlatego żem piękna, to już wiary i serca nie mam, i Boga nie znam. O! — I rozśmiała się drżącym głosem cicho, a smutnie. (Śmiechto był gorzkim łzom równy). — Idź pan gdzieindziéj; znajdziesz sobie drugą i trzecią, i dziesięć, ale nie mnie. Idź pan. Gdyby kto nadszedł, musiałabym krzyczeć i wstydby było dla was...
— Więc nie chcesz mnie i mojego kochania — szepnął Tadeusz pół-szydersko, pół-gniewnie.
— O! czyżto kochanie? — spytała. — To, o którém mi się śniło, dumało, o jakiém w piosnce śpiewają, a na wieczornicach gadają: pańskie kochanie, królewskie kochanie, czuję, insze jest wcale. Tamte, tamte! o! nie dla nas biédnych, nie w chacie go szukać, nie na spracowanych czarnych rękach je kołysać!
— Osobliwsza kobiéta — rzekł sam do siebie Tadeusz. — Dobra noc Ulano!!
A ona szydersko odpowiedziała mu zcicha:
— Dobra noc. — On stał jeszcze i nie wiedział co począć z sobą; ta znikła. Pełen wstydu powolnie powlókł się nazad, powtarzając: Osobliwsza kobiéta!





VI.

Nazajutrz rano wybiegł w las, rozbierając jeszcze w myśli wczorajszą swoją przygodę; wstydził się sam przed sobą i żałował swéj nocnéj przechadzki. Postępowanie téj kobiéty siedziało mu w sercu jak niepojęta zagadka. Raz myślał, że to było udaniem zręczném; to znowu usiłował pojąć cnotę kobiéty w stanie, w którym zwykle wyobrażenia jéj nie mają, a pańskie zaloty uważają za pociechę i pożądany wypadek raczéj, niż za postrach i nieszczęście.
— Boi się męża i wszystko w tém — myślał w sobie. I znowu przypominając rysy jéj twarzy, jéj wzrok, którego niepojęty wyraz tak źle się godził z szarą jéj świtą, zdawał się przewidywać, że ona nie powinna być sądzona jak inne téj klassy kobiéty: ogólną regułą zepsucia, strachu, obojętności. Byłato może perła zamieszana w błocie; lecz jakim sposobem blask jéj i pozór miała? Jakim sposobem taką twarz, taką duszę dał Bóg takiéj kobiécie, w tym stanie? Jakim sposobem otaczające, obléwające ją zepsucie nie tknęło dotąd? Jaki anioł strzegł młodości? Kto jéj dał tę dumę i poszanowanie siebie, i miłość cnoty, i pojęcie świętości przysięgi?
Tego ani Tadeusz, ani nikt na jego miejscu wytłumaczyć sobie nie umiał.
Z fuzyą na ramieniu szedł powoli w las. Byłto dzień świąteczny, wiele ludzi spotykał po grzyby i jagody idących; zdaleka już w borze śpiewy i hukania się rozlegały. Spoglądał niespokojny: między temi migającemi jak cienie postaciami, szukał Ulany. Kto wié, czy nie z tą myślą wyszedł z domu? Chciał ją spotkać, choć się nawet przed sobą do tego nie przyznawał.
I myśląc i idąc gdzie nogi niosą, zapuścił się w gęstą knieję, za którą było błotko i stara odwieczna mogiła, na któréj zwykł był spoczywać. Machinalnie i pan i wyżeł drapali się drożyną przez nich podobno samych tylko wydeptaną do mogiły dwóch braci. Tak ją nazwało podanie.
Leżała ona otoczona najgęstszą knieją podszytą leszczyną, ożynami i gęstemi zaroślami; nikt prócz strzelca tam nie chodził, a i ten rzadko zaglądał, bo trzeba było albo duży kawał krążyć, albo brnąć przez kępiaste błoto, żeby dojść do wzgórza, na którém usypana była mogiła. Podanie ludu mówiło, że się tam dwóch braci ścinając sosnę zabiło. Miano więc to miejsce za straszne i zaklęte: nikt się tam nie zapuszczał, nikt nie chodził, nawet pobereżnicy je okrążali żegnając; i choć jest zwyczaj powszechny rzucania gałęzi na takie mogiły, tu ich prawie nie było — nie było komu ich rzucać.
Różne bajki prawiono na wieczornicach o tém miejscu; prawie wszyscy jednak zgadzali się na to, że miejsce było zaklęte i nieszczęśliwe. Niektórzy dodawali, że z dwóch braci jeden kochał i żył z żoną brata, a drugi widział to i pozwalał, bo się lękał i żony wiarołomnéj, i złego brata, a Bóg ich za to pokarał. Inni powiadali, że sosnę ścinali w niedzielę; inni, że brat zabił brata, a zbójcę przywaliła sosna, ale wszyscy powtarzali, że to było miejsce krwią niepomszczoną oblane i przeklęte.
Drapiąc się do téj mogiły, Tadeusz z jakimś przestrachem oglądał się, czy nie ujrzy gdzie duchów pobitych braci, o których jeszcze od niańki swéj słyszał. Pies jego wąchał po ścieżce biegnąc, zwracał się w stronę, podnosił głowę, naszczekiwał, warczał i stawał. To zdziwiło Tadeusza, który tłumaczył sobie niespokojność wyżła tém, że ktoś chodząc za grzybami, aż tu się musiał dostać, może zbłądziwszy.
Nareszcie wydarli się z gęstego lasu i uszedłszy brzegiem mokréj łąki kilkadziesiąt kroków, zbliżył się do mogiły, podniósł oczy. Na wierzchołku — o cuda! — siedziała Ulana: na kolanach sparła rękę, na ręku głowę, plecy o drzewo, oczy patrzyły gdzieś daleko za lasy, za góry.
— Znowu ona! — zawołał stawając Tadeusz, — ty tu! — dodał głośniéj. Ulana się porwała.
— A! — krzyknęła — przynajmniéj tu myślałam, że mnie pan nie znajdziesz. — Chciała uciekać: pies się rzucił za nią. Przelękła stanęła, a Tadeusz się zbliżył.
— Czegoż uciekasz — rzekł powolnie, udając obojętną spokojność — przynajmniéj tu nie boisz się nikogo.
— Was, panie — odpowiedziała prędko.
— Jam Ulano, ani chłop, ani dworak; ani cię bić, ani ci gwałtu robić nie myślę.
— Nie? — spytała usty i oczyma — pewnie nie?
— O! nie — odpowiedział Tadeusz — gdybym cię kochał, to nie tak jak oni.
Kobiéta się ośmieliła.
— I nie tak jak mąż twój, a tak, jak cię jeszcze nikt nie kochał; o takiém kochaniu tyś nie słyszała nawet.
— A potém cóżby było? — spytała bawiąc się końcem fartucha, cichym głosem z bojaźliwém wejrzeniem.
— Nic: kochałbym cię długo, zawsze, do śmierci.
— O! ja téż wiem, że w takiém kochaniu, śmierć być musi na końcu — śmierć koniecznie.
— Ale któż myśli o śmierci.
— Czyż ja nie wiem? Ile razy słyszałam w piosneczce, w skazce o takiém kochaniu, zawsze tam były na końcu mogiły i śmierć.
— I! nie wierz temu Ulano: można się kochać a nie umrzéć dlatego.
To mówiąc Tadeusz, który już stał przy niéj, wpół gwałtem posadził ją przy sobie, objął ręką. Ona tak się zamyśliła, że się prawie zapominała bronić, nic nie mówiła; lecz gdy się zbliżył, aby ją pocałować, odsunęła się dopiéro i rzuciła wstawać.
— Nie bójże się — rzekł Tadeusz — pozwól mi choć popatrzéć na siebie.
Ze śmieszną skwapliwością dziecka, Ulana podniosła na niego cudne swoje oczy, i tak na niego patrzyła, że Tadeusz nie wiedział, czyli w istocie mógłto być wzrok prostéj kobiéty. Ten wzrok zdawał się mówić tyle i tak dziwnych rzeczy, tyle nadziemskich wyjawiać tajemnic, tyle obiecywać szczęścia, tyle zamykać dumań o przyszłości!
Spotkał z was kto kiedy taki wzrok cudowny, przy siwéj prostéj sukmance, u kobiéty, która jednym tylko wzrokiem była aniołem, a resztą, ciała i duszy kucharką? Nie jestżeto okropne męczeństwo patrzéć na ten posąg zwiastujący piękną duszę, a nie mający jéj: ten wzrok powiadający tyle rzeczy, których usta powtórzyć nie potrafią. Taka kobiéta to straszna potwora! a takich kobiét seciny, miliony, tysiące. Rożek duszy przegląda zawsze przez źrenicę, i gdy ją już człowiek udusił w sobie życiem zwierzęcia, ostatek do oczu ucieka.... I oczy mówią, obiecują, śpiewają, kłamią, gdy na dnie ich przepaść lub pustynia!
— A! moja Ulano — rzekł do niéj zcicha oczarowany jéj wejrzeniem — to kochanie o którém słyszałaś, to słodkie kochanie, jemu dość widziéć kochanka, dość dotknąć ręki, dość do ust się przybliżyć.
Kobiéta czując jak ją brał za rękę, obłąkana, z uśmiechem spojrzała na niego. W tém wejrzeniu był przestrach i poddanie się prawie, ale poddanie ze strachu, nie rozmyślne. Tadeusz poznał przestrach jéj, puścił rękę, któréj tylko dotknął i wlepił w nią oczy. Dotknienie szorstkiéj, spracowanéj ręki, która pod jego dłonią zadrzéć nie umiała, mogło go było odczarować. Patrzał: ona już spuściła oczy, mimo swéj prostoty uczuwszy co było w jego wzroku namiętnego, strasznego, jaka burza wrzała pod uśmiechniętą powieką.
— Chcesz ty mnie tak kochać? — spytał po chwili.
— Ja? — O! panie, czyżto być może, ja biédna; ale....
— Ale cóż?
— Można szczerze powiedziéć?
— Szczerze, najszczerzéj, co chcesz?
— Szczerze: ja nie wiem, — odpowiedziała zasłaniając oczy — pan mnie oczarował, ze mną się coś dzieje, czego nigdy w życiu nie było. Mnie się zdaje, że ja się budzę, że mnie już dawniéj kiedyś ktoś kochał tak samo, że nie jestem Honczarychą. Honczarychą! — powtórzyła wzdychając. — Biédna ja! Krzyż na mnie! z dwojgiem dziéci, z ubogiéj chaty. A czyżby pan mógł taką nędzę pokochać? A mąż?
— O! to co innego, — z przymuszonym uśmiechem dodał Tadeusz.
— Co innego? I takie kochanie to nie grzéch? — spytała naiwnie.
— O! nie grzéch pewnie! A będzieżże mnie kochać Ulano!
— Czy ja wiem! czy ja wiem! Mnie się tylko coś niepojętego dzieje, jakoś smutno, miło, straszno; boję się już, żeby mnie pan nie porzucił, strach myśléć na jutro. A i samego pana tak mi czegoś straszno!
— Czegoż się mnie bać możesz: ja ciebie tak kocham.
— A! panie, to kochanie, to na godzinę tylko. Ja wiem, ja słyszałam, ja myślę, że pan prostéj jak ja kobiéty kochać nie możesz. Dziś, jutro, porzuciłbyś! Czyż jato umiem co pan, jestemże pięknie ubrana jak wasze panie, jak ekonomowa, jak popadia i księdzówny. O! one to piękne, a ja!... Nie! nie! to być nie może; żeby się kochać, trzeba być równemi sobie.... Jam chłopka... jam brzydka... i nie zrozumiem was jak wasze panie.
— Tyś sto razy piękniejsza w téj świcie Ulano. Nie lękaj się o to: dałyby one wszystkie swoje krasne stroje, za jedne twoje oczy. I na cóżbym kłamał, gdybym cię nie kochał?
— Czemuż nie? Panom to wolno: at pobawić się i porzucić.
— Nie jabym to zrobił, nie jabym cię zwodził! O! nie! — odparł z oburzeniem Tadeusz, którego samotność, wejrzenie téj kobiéty i mowa jéj nawet, exaltowały coraz bardziéj. — Ty mnie nie znasz, ale żart się mnie nie trzyma, a moje słowo warte przysięgi.
— Kiedyś pan mógł myśléć, żem ja pana mogła puścić w nocy do chaty, czyż nie możesz pan myśléć, że mnie wolno zwieść i oszukać?
— Ja ciebie wówczas nie znałem, Ulano, nie wiedziałem ktoś ty była; poznałem teraz dopiéro.
Ulana westchnęła.
— A i do czegoto wszystko! na coto nam! Na co pan mnie zobaczył i uczepił się do mnie. To na moje nieszczęście pewno. Krzyż na mnie! A mąż, a ludzie. Któżbo tego nie zobaczy?
— O! bądź o to spokojna, Ulano — zawołał uradowany Tadeusz, cisnąc się ku niéj i przytulając ją ku sobie — nie bój się, ja... ja cię obronię, ja.....
Chciał mówić, ale kobiéta nagle, jak błyskawica porwała się, i nie oglądając pobiegła w las; a nim Tadeusz wstał, już nie czas było gonić, bo świta jéj znikła w gęstych krzakach otaczających mogiłę.
On stał na mogile.
— Co to jest? — mówił do siebie, oparty na strzelbie, z oczyma wlepionemi w ziemię. — Coto jest? Na czém się to skończy? Miałażbyto być miłość — w sukmanie!! Dziwna, niepojęta, bezrozumna, dla prostéj, dla dzikiéj kobiéty: to niepojęta! Zkąd jéj te oczy, zkąd jéj ta twarz, zkąd jéj ten uśmiech i mowa? Czemuż przynajmniéj nie jest wolną, dziewczyną. O! wówczas niechby sobie świat gadał, niechby się śmiał i szydził!
Westchnął i potarł ręką po zmarszczonem czole.
— Co ma być niech będzie! Jam oszalał! — To mówiąc rzucił gałąź ułamaną na mogiłę, wedle zwyczaju, i powoli pociągnął za psem do domu.





VII.

Tadeusz nie mógł się zrozumiéć, nie mógł pojąć, co się z nim stało; a widząc wewnątrz siebie odmianę, kiedy jéj przyczyny na myśl przywodził, prawie nie wierzył sam sobie.
— I cóż jest takiego w téj kobiécie — powtarzał sobie czując się niespokojnym — piękna? ale tyleż widziałem pięknych, a żadna mnie nie zajęła. Bo... zresztą jestto dzikie dziécię Polesia, bez myśli, bez mowy.
A jednak gdy to mówił i przypominał wzrok Ulany, czuł, że jéj wejrzenie zastąpić mogło i mowę, i myśli często pożyczane innych kobiét, które wychowanie tylko i świat wygładziły na lalki, a szczebiotać nauczyły jak sroczki pożyczane myśli, nie będące własnością niczyją, bo są dziedzictwem wszystkich.
Niespokojny teraźniejszością dziwną, już prawie nie żałował i nie wspominał życia przeszłego, lecz roił jakieś przyszłe.
Jakież? sam jeszcze nie wiedział. Jakież bowiem mogłoto być życie z prostą kobiétą, którą od niego mąż, stan i cały świat oddzielał, świat innych wyobrażeń, niższy o tyle od tego, z którego zszedł Tadeusz?? Marzył wszakże o niéj i prawie się spodziewał, że od niéj szczęście dla niego przyjść miało. Patrząc na niego, można było po setny raz powtórzyć z angielskim poetą: „Serce — przepaść niezgłębiona”.
Przywykły postępować wedle swéj woli, nie pomyślał oprzéć się rodzącemu uczuciu Tadeusz, przytłumić je wyjazdem, roztargnieniem. Rzucił się w nie przez próżniactwo, przez niedbalstwo, nie usiłując się nawet wyrwać z niego. Jeśli niekiedy samotność młodym bywa użyteczną, jakże to często oderwanie się zupełne od świata, bywa zgubne i wiedzie do zdziczenia!
Człowiek potrzebuje ludzi; ten tylko żyć potrafi samotnym, kto się ich wyrzekł dla Boga i z Bogiem zjednoczył. Potrzeba wyrzec się świata, wdziać włosiennicę i opromienić modlitwą, tému kto zaślubia samotność; a i tak nie każdy wytrwać potrafi wśród pokus pustyni i widm przeszłości.
Tadeusz dawniéj zagorzały myśliwiec, bo myśliwstwo było jego jedyném zatrudnieniem i rozrywką, teraz bał się odejść od domu, żeby nie stracić z oczu Ulany, która często do dworu zabiegała.
Czasem błądził po wsi, wybiérając chwile, kiedy wszyscy byli w polu, szpiegował, chodził, lecz Ulana unikała go. Któż tam wié i pojmie, co się z nią działo.
Te kobiéty tak mało mają swobodnego czasu, tyle im chwil praca zajmuje, tyle kłopotów wisi nad niemi w chacie, tyle cielesnego trudu, że niepodobna im prawie myśléć nad sobą.
Człowiek musi miéć trochę swobody, żeby umysłem żyć zaczął: praca ręczna powoli zabija w nim duszę. Lecz próżnujący Tadeusz, którego całém zatrudnieniem były myśli tylko, w swojéj głowie najdziwniéj marzył, a prześladowany wzrokiem Ulany, niepojętym jemu samemu wzrokiem, szukając go wszędzie, pragnąc nieustannie, błądził, aby się z nim spotkać.
I myślał sobie: tylu ją otacza i widzi, tylu ludzi, czemuż nikt tego w niéj nie dojrzał co ja? Prawda, że to są inni, daleko inni ludzie, ale zdaje się, że siła tego wzroku powinnaby duszę obudzić w umarłym, rozpowić ogłupiałego nazawsze, prorokiem uczynić prostaka, poetą niemego.
Potém żałował Ulany, że była Honczarychą tylko, że musiała pracować razem z bydlęciem i tyle co bydlę: chciał ją wywieść z téj niewoli trudu. Ale jakim sposobem? Cała wieśby to spostrzegła, a ona sama, czy kosztem spokoju domowego chciałaby trochę swobodniejsze życie okupić? O! pewnie nie.
Tymczasem, gdy się to dzieje, Oxen, mąż Ulany jedzie do Berdyczewa, a Tadeusz codzień to tu, to tam ją widząc, zbliża się do niéj powoli, oswaja ją z sobą i myślą przeniewierstwa i grzechu. Wstrzymywać siebie i cofać się już nie chciał; a kiedy sobie mówił, że taka miłość dla takiéj kobiéty była szaleństwem niepojętém, że ona jéj uczuć nie potrafi, ani ocenić co on dla niéj zrobi i uczuje: namiętność niepokonana uznając się szaloną, szła daléj, a szła cale odmienną drogą, nie tą, jakąby inna wyznaczyła dla pana, który polubił wieśniaczkę.
Nareszcie obejrzeli się, postrzegli wszyscy. Tadeusz zmienił sposób życia, obyczaje; widziano go rozmawiającego z Ulaną, często przechodzącego przez wieś. Piérwszy stary ojciec Ulany kiwnął głową podpatrzywszy raz, jak pan za nią wiódł wzrokiem upartym.
Stary Lewko poszedł do chaty i usiadł zamyślony, zmarszczony nad stołem. Ubodło go to odkrycie, ale nie śmiał nic mówić nikomu. Przyszedł mu na myśl nagły wybór Honczara w podróż; ztąd powstały domysły, a z domysłów smutna rozwaga, co z tą biédą począć.
Chłop poleski, mimo codziennych przykładów niewiary żon i córek wstydu, drażliwy jest na to; nie mogąc mścić się na panu, będzie się mścił na żonie, a bieda nawet i panu, jeśli go do ostateczności przywiedzie. Wówczas zrozpaczony, podłoży ogień pod tok i dwór, a sam uciecze. Jeszcze jednak stary Lewko nie był tak pewien swego, aby już dumać o zemście; czarne tylko domysły uwijały mu się po głowie. Poszedł do karczmy, po drodze spotkał ojca Oxenia, starca drżącego, wlokącego się o kiju, co już na łasce syna żył w chacie i powiódł go z sobą do karczmy.
Tam w kącie, za stołem, nad kwartą posadziwszy starego, Lewko jął go wypytywać:
— Widziałeś ty kiedy pana w swojéj chacie?
— Mówili, że raz przychodził się wody napić.
— Albo co?
— Nic, ot tak. A często Ulana chodzi do dworu?
— Jak zawsze; albo co?
— Nic. A nie widziałeś kiedy pana włóczącego się koło waszéj chaty?
— Czasem.
Lewko się podparł i zamyślił.
— A nie nocowała Ulana we dworze?
— Nie, nigdy. Cóżto, ty myślisz co złego na córkę?
— Nic, stary, ale się boję: pan młody, ona piękna, a diabeł nie śpi.
— I dajcież pokój panu. Czy jemu to w głowie; on z fuzyą a z psami, aby po lesie włóczyć się, to jemu dosyć!
— Oj nie bat’ku! nie! Coś ja widzę, coś ja myślę, a ja nie myślę nadarmo. Nie gadajcie tylko przed nikim, ale mnie się zdaje, że oni się z sobą zwąchali: oni się znają!
— Tać Ulana dawniéj służyła we dworze, a nigdy tego nie było, a teraz kiedy sama gospodynią w chacie i z dziećmi, żeby jéj dur na głowę przyszedł.
— A pamiętacie wy Nastkę Prokopową — rzekł Lewko.
— O! o! a cóż, pamiętam.
— Żyła lat pięć z mężem, a ekonom ją potém zbałamucił. Prokop dał jemu w lesie w skórę, złapawszy go z żoną. Ekonom nazajutrz oddał we dworze na pańszczyznie we dwoje, a potém...
— Prokopa oddali w rekruty.
— A Naścia była gospodynią u ekonoma, a dzieci zostały sierotami na wieki.
— A cóż? prawda. Ale Ulana nie taka, o! nie taka! i pan także.
— Pan! o! to gorzéj ekonoma. Cóż jemu zrobić? co jemu powiedziéć! Trzeba cierpiéć, bo i uciec nie można, i na dnie w piekle teraz znajdą, a potém rekruty, albo nędza gotowa: przepadły dzieciska!
— Ale kiedy tego nie ma, a Ulanie to nie w głowie; tobie staremu śni się.
— Daj Boże, daj Boże. — Do was, kumie.
— Do was. Dobrego zdrowia.
— Dobrego zdrowia.
— Na zdrowie wam.
— Na zdrowie.
A potém już podchmieleni starzy, zaczęli długo swoję nędzę i utrapienia swego stanu wywodzić, aż na stole posnęli. Ale gdy się Lewko przedrzémawszy obudził, przyszło mu wszystko na myśl; potrząsnął za rękę starego ojca Oxenia, bo już noc była i czas do chaty powracać.
Przebudzony stary wlókł się pocichu błotnistą ulicą, rozmyślając o tém, co mu Lewko nagadał. Ale trzęsąc głową nie wierzył, i oziębły, przywyklejszy, obyty ze wszystkiém, nie tak brał wstyd swego syna i hańbę synowéj jak tamten; owszem, gdyby tak było nawet, nie widział nic bardzo złego. Tak w pół-myśląc, w pół jeszcze drzémiąc prawie, doszedł do drzwi. We drzwiach spotkał Ulanę ubraną jak do wyjścia: miała na sobie świtę, trzewiki niedzielne, pończochy, białą chustkę na głowie i przepasana była paskiem kolorowym. Stary ujrzał to choć pociemku i zastanowił się w progu.
— Czyżbyto prawda była? — pomyślał i spytał: — Dokądżeto po nocy, Ulano?
— Do ekonomowéj — odpowiedziała śmiało kobiéta — przysłała po mnie, bo jéj dziécko słabe: trzeba popilnować.
— Masz ty swoje w chacie.
— Jest przy nich Pryśka.
— Pryśka nie matka — odpowiedział stary wchodząc we drzwi. Ale idź z Bogiem, kiedy chcesz. Obejrzał się jeszcze i poszedł natuliwszy czapkę na uszy. Ulana ruszyła ramionami i pobiegła do dworu.
Ale ona nie szła do ekonomowéj. O! nie! Już nie piérwszy to raz, na zawołanie pana biegła z nim w las, lub do ogrodu, i uplątana w tę miłość pańską, o któréj tyle w piosenkach słyszała, zapominała już na dzieci, na chatę, na męża, na wstyd, na wszystko, bo kochała pana. Jak się to stało? zkąd to przyszło? — sama nie wiedziała. Płakała czasem nad sobą, a szła do niego i poświęcała swój spokój, wszystko swoje za trochę szału, którego połowy lepszéj nie pojmowała, słuchając go jak dalekiéj pieśni, co ją wiatr rozerwaną, niezrozumiałą, a jeszcze piękną do uszu przynosi.
Z nim razem całe nocy, w ogrodzie albo w gęstwie lasu ukryta przesiadywała; i milcząc rozmawiali lub niewielu słowy, a w téj rozmowie tyle było rzeczy! Byli szczęśliwi szczęściem jakiémś osobliwszém, niepojętém, potworném, do którego jedno się wysoko spinać, drugie nizko upadać musiało. A jednak byłoto szczęście, nie chwilowe nasycenie, nie przemijający szał: oboje to czuli, i napróżno Tadeuszowi szyderski rozum wskazywał jutro odmienne: to jutro było jeszcze dalekie. Szczęścieto było, choć za niém świeciły burze, choć w niém były łzy i niepokój, i poniżenie. Szczęście to było krótkie, wiotkie, liche, z goryczą na dnie, z przebudzeniem bolesném, z groźbą na czole, jak wszystko ziemskie, ale w szacie godowéj i upojeniu rozkoszném.
Ulana przy panu zdawała się pojmować sercem gorącém co do niéj mówił Tadeusz, często słowy i myślami z innego wcale świata uniesiony przemawiając do wieśniaczki, chociaż rychło się opamiętywał: i co dla niéj niezrozumiałém być mogło, zniżał do jéj pojęcia, stosując formy swéj miłości, jéj wyraz do serca, do którego przemawiał więcéj uściskiem i pocałunkiem, niż przysięgą i słowem.
Było coś dziwnego w ich rozmowach nocnych, w ich zbliżeniu do siebie, w poufałości; lecz wdzięk wejrzenia, uśmiechu Ulany, żywe jéj pojęcie, miłość codzień wzrastająca, tłumaczyły ich położenie.
Wieśniak téż przy swém nieuctwie, przy swojém zaniedbaniu, więcéj ma poezyi w duszy, niż inne niższe społeczeństwa klassy, a od wieśniaka poetyczniejszą jest jeszcze wieśniaczka. Ich życie z naturą i cierpienie usposabia, kołysze do snów i marzeń, a świeży umysł chwyta chciwie napój z krynicy żywota; zepsucie nawet nosi często barwę ponętną jakiegoś piękna, którego mieszczanin ani pragnie, ani pojmuje.
Tadeusz chętnie przy niéj zapomniał wszystkich dawnych poezyj i marzeń swéj duszy, wszystkich innego świata przyjemności, wszystkiego co się w jego teraźniejszą nie mieściło sferę; żył tylko tą osobliwszą sielanką, w ciągłém odurzeniu, nieustanném pijaństwie bez wytrzeźwienia. Rozum coraz się rzadziéj z szyderstwy odzywał: podbity padł i milczał.
Tak płynęły dni, nocy, wieczory, tygodnie, i już wieść o tém coraz się stawała na wsi głośniejszą. Pan o tém nie wiedział, a Ulana już o to nie dbała. Ona go kochała szalenie, namiętnie, łzawo, do śmierci, do poświęcenia bez granic, do zapomnienia nawet, że była matką!!





VIII.

Po kilku tygodniach wrócił nareszcie Oxen z Berdyczewa; przyjęły go dzieci okrzykami, starzy ściśnieniem ręki, wszyscy obstąpili jego wóz dokoła i pytali o nowiny, a on nawzajem. Sam arendarz ciekawy ceny wołów, wyszedł ku niemu, założywszy w tył ręce.
Opodal stali Lewko i Ułas, ojcowie, i patrzyli po sobie, czy mu co powiedziéć czy nie; stała i Ulana, ale blada, bez pamięci, bez wiedzy co robiła. Trzymała biały fartuch pod brodą w ręku i spoglądała na męża, ale tak, jakby go nie widziała, jakby gdzieindziéj zupełnie była myślami i duszą; bojaźń przechodziła po niéj dreszczem i migała przed oczyma łzami.
Przyjazd Oxenia obudził w niéj zgryzoty, przestraszył, przerwał słodką już przędzę kilku dni, kilku nocy z Tadeuszem spędzonych. Kobiéta myśląc jak przyjdzie to porzucić i wrócić znowu do swojéj chaty, do męża, do dzieci, a lubego nie widziéć, nie kochać i nie siedziéć z nim swobodnie długich wieczorów: płakała krwawemi łzami w duszy, bo oczyma nie mogła. Wszyscy na nią patrzali; uśmiechała się konając w głębi serca ściśnionego tą walką.
Stary Honczar obaczywszy dzieci, którym dał po jabłku, dowiedziawszy się o dobytku, dawszy żonie chustkę na gościniec przywiezioną, nie troszczył się już o więcéj i poszedł z dwoma staremi, z ojcem i teściem do karczmy. Do nich przyłączył się młody Pauluk brat Oxenia, który najbaczniéj niejako z tradycyjnego obowiązku strzegł Ulany, i najlepiéj wiedział o wszystkiém, a najpilniéj chciał o tém uwiadomić Oxenia.
Gdy oni wszyscy szli do karczmy, widząc ich twarze ponure, ich milczenie znaczące, Ulana domyśliła się do czego to zmierzało: uczuła burzę blizko. Płacząc ukradkiem, ścierała ławy i stoły, stawała u okienka i patrzała za odchodzącemi, myśląc co będzie gdy wrócą. Wiedziała ona, że Pauluk i Lewko powiedzą mężowi o wszystkiém. Spodziewała się jednak z zarzutów wytłumaczyć jakkolwiek nie mając nadziei, aby się obeszło spokojnie, bez łajania, gniewu a może i bicia. A jéj tak dziwno było już pomyśléć, że ją ktoś bić i łajać może! Ona się już tak rozpieściła, tak zpaniała, tak przywykła do pocałunków i słów miękkich, że nie pojmowała co pocznie, jak wytrzyma.
Nasi poszli do karczmy, siedli za stołem, a póki arendarz wypytywał Oxenia o nowiny Berdyczowskie, milczeli; lecz gdy wyszedł i zostali sami, Lewko się piérwszy odezwał:
— No, synku, my tu tobie twojéj żonki pilnowali, musisz za to taki kwartę postawić.
— Dobrze, niechaj kwartę — rzekł śmiejąc się Oxen — ale pilnowaliż wy jéj bardzo?
— O! jak mogli — odezwał się Pauluk — ale bracie, kto kobiéty ustrzeże, to na pajęczynie się powiesi.
Oxen spojrzał mu w oczy i szare jego źrenice zapałały ogniem.
— Albo co? — spytał ściskając zęby.
— At, biéda u nas w domu.
— U mnie?
— A cóż? Wiész ty dlaczego jeździłeś do Berdyczewa?
— A no?
— Bo pan z twoją żonką zna się.
— Pan? Co ty gadasz? Nasz pan?
— Tak. A cóż? Ona do niego raz-wraz chodzi.
Oxeń uśmiechać się zaczął.
— Coś ty się skręcił? zwaryował? czy co? Nasz pan?
— Ale, pan — rzekł Lewko stary — jużto my tego zaraz po twoim odjeździe dopatrzyli. Z początku to było ni siak ni tak, ale teraz już Ulanie kiepsko w chacie: już jéj nudno, raz-wraz wylatuje do niego! Darmo! co prawda to się nie skryje: chodzi codzień.
— Mówi, że do ekonomowéj — odezwał się stary Ułas.
Oxen milczał.
— Ej damże jéj, dam — porwawszy się zawołał po chwili — jeżeli to prawda a wszyscy wiedzą.!!
— Nikt nie wié — odpowiedział Lewko — my nikomu nie gadali.
— A jéj czemuście nic nie mówili, nie zabronili, nie zatrzymali.
— O! a kiedy pan mądry, wszystkich roześle: tego tu, tego tam — trudnoż upilnować.
— Widzieliście ją z panem, pana w chacie?
— Nie.
— E! kiedy tak, to łgarstwo i złość tylko ludzka. Ulana nigdy taką nie była i nie będzie.
— Nu, a teraz jest — odpowiedział żywo Pauluk — co my widzieli to i powiemy. Po waszym wyjeździe Ulana chodziła w las za grzybami i widzieli ją jak szła, a potém w chwilkę i pan za nią. Ja sam szpiegowałem ją; gdy szła do ekonomowéj, weszła w pański ogród i tam znikła. A do folwarku nie przez dwór droga. Wczoraj w nocy stary Ułas zachorował, prosił wody, Pryśka wody przyniosła, a w komorze szukali Ulany: nie było. Mówiła znów rano, że po nią w nocy ekonomowa przysyłała.
— A może i ona? — rzekł Oxen.
— Oj nie, nie — rzekł Pauluk. — To nie to: dziecko ekonomów zdrowe. Oni mają sługę, po co im Ulana. Wszyscy dworacy widzą, jak się pan odmienił. Jakób dworak coś już przewąchał i śmieje się tylko kiedy Ulanę zobaczy. Nawet na folwarku gadają, i ja sam słyszałem ekonomowę, jak mówiła cyrulikowi, że pan daleko teraz weselszy; a bodaj aby mu tylko nie wpadła w oko która kobiéta ze wsi, bo gdzieś nocami chodzi, czego dawniéj nie było.
Stary Oxen, który bledniejąc słuchał opowiadania, szarpał na sobie świtę i oczyma okropnie przewracał; uderzył pięścią o stół, łając:
— Bodajby przepadła i z wami razem Lewko, coście jéj dopilnować, albo wybić nie mogli, żeby poleżała z pół roku. Czyto nie mogliście rady dać. Czyto nie ma kijów w płocie, albo rózek w lesie, czyto wy nie ojciec? Lewko, albo wy Pauluku, czyto nie rodzony brat? Toście patrzali a nic nie gadali i dawaliście jéj broić; a jacy wy teraz mądrzy, mnie to na głowę kłaść, jakbyście wy bezemnie nic nie mogli. Albo i wy także ojcze: alboto nié ma sposobu na takie rzeczy, alboto piérwszyzna z złą kobiétą rady sobie dać?
— Nie krzyczcieno, nie krzyczcie — wyrzekł ponuro ojciec rodzony Oxenia. — Stary ja i siwy, i wiem co robić, a nie miałbym chyba rozumu, żebym ją bił i kaleczył, kiedy ja jéj nie widział i nie złapał. Kobiéta wyłże się gładko, a nam trzeba wierzyć, bo i lepiéj. Pan kiedy zły, straszny, gorzéj wilka, jak ów powiadał (przysłowie Litwy i Poleszuków). A i wy nie bądźcie głupi mój synku, choćto i ty nie młokos; ale widział ja więcéj na świecie od was i inszych rzeczy, pamiętam jakto bywało. A chcesz prawdy? Gdybyto i tak było, tobie synku milczéć i cierpiéć, bo będzie biéda. W rączkę pocałuj żonkę, pokłoń się i cicho! Biéda będzie, powiadam.
— Będzie biéda! mnie! — zawołał Oxen coraz tężéj pijany, — alboto ja się boję. A co on mnie zrobi? Wybije — niechaj siecze choć w śmierć! W tydzień się skóra zagoi, w rekruty nie odda, bo nie przyjmą, zabić taki nie zabije. Co on mnie zrobi?
— Oj! oj! jakiś-bo ty śmiały, — odpowiedział rodzony ojciec — tak jak żyd do psa na powrozie! A jakby wam przyszło pocierpiéć, tobyście powiedzieli co ja: trzeba znosić i milczéć.
Lewko i Pauluk dobrze podpili przerwali mu:
— Oj! ty już bat’ku krzywo gadasz; coto ty chcesz, żeby my hodowali cudze, kukułczyne dzieci? Będziemy cierpiéć wstyd w domu? Czyto na to rady nie ma? Coto, że on pan, a i ja człowiek i ręce mam takie jak on; alboto nie ma ziela w lesie i ognia w piecu?
— Oj! to wy źle gadacie, — rzekł sobie znowu ojciec. — Kryj Boże kto usłyszy: pogubicie wy nas. Choćby nas pan ze skóry darł, na to on pan; a ty za jedno takie słowo pójdziesz, gdzie ciebie więcéj twoi nie zobaczą: milczbo, milcz.
Oxen zerwał się od stołu i chwycił do kija.
— Chodźmy do chaty! — rzekł — już nie wytrzymam, bo mi ręce świerzbią tak ją obłatać, żeby rok leżała. Ja jéj tego nie daruję.
A Pauluk ozwał się:
— Jutro, żeby się pan nie dowiedział, powiemy, że z drabiny spadła, włażąc na dach.
A Lewko mruczał.
— Lepiéj ja ją sam oćwiczę, bo ja ojciec, a mnie pan za to nic nie zrobi. Wam Oxeniu, jeśli skóra na grzbiecie nie świerzbi, nie tykajcie jéj sam, bo czort baby nie upilnuje; pan się dowié i będzie źle.
Ale Oxen nie słuchał i szedł ku drzwiom, a drudzy za nim; tylko stary ojciec jeszcze go ciągnął za rękaw.
— Postój, Oxen, postój, pogadajmyno jeszcze; nie śpiesz się, kij nie uciecze i żonka doczeka się swego: odłóż na jutro.
— Nie wytrzymam.
— Siadajno jeszcze, ot tu, siadaj-bo. — Panie arendarzu, dajcie jeszcze kwartę na mnie.
Oxen na wspomnienie kwarty obrócił się i siadł, a reszta także od drzwi odeszła. Tymczasem z alkierza z zakasanemi po łokieć rękawami, wyszła żydówka ocierając czoło fartuchem, za nią krzyczący w jarmułce z złoconemi galonami wyleciał bachur.
— Czego wy chcecie?
— Jeszcze kwartę — odpowiedział stary.
— Nu, a macie pieniądze?
— Wy wiecie, — odpowiedział stary — że ja płacę dobrze, a nie zapłacę, to jest miarka żyta jeszcze u Filipa, co mi ją winien za robotę, to oddam.
— Nu, nu! — I żydówka poszła napełnić kwartę, a stary szeptał Oxeniowi:
— Nie chwytaj się synku, postój, trzeba czasem starego posłuchać. Daj ty pokój kijowi i milcz. Lepiéj złapać Ulanę na czém inném i za co innego niby ukarać.
A Lewko dodał:
— Tażeto moja rodzona córka, a ja jéj nie żałuję, co wy jéj będziecie żałować. Czy ona warta tego, kiedy sama siebie nie żałuje!
— Ja bo jéj nie żałuję — rzekł stary — ale syna rodzonego. Co on jéj da, to jemu sto razy oddadzą; nie czepiaj się złego psa i nie drażnij pana, kiedy chcesz być zdrów, jak ten powiadał. Ty jemu raz, a on tobie sto; ty jemu dwa, a on tobie tysiąc. Będziemy teraz pilnować Ulany: zjé czorta kiedy nas oszuka; a jakby na moją radę. Tu stary uciął i głową pokiwał. — Ale ja darmo z radą, bo wy jéj nie posłuchacie...
Tu arendarka podała wódkę i zaczęła się ceremonia częstowania.
Nalano kieliszek, spełnił go częstujący z życzeniem:
— Dobrego zdrowia wam.
— I wam ojcze. Do was.
— Do was.
I kłaniali się sobie i pili małemi hausty, a Lewko mruczał:
— Chcecie żebym ja wam powiedział, może wy nie pamiętacie. Toćto i z moją było, póki była młoda. Cały dwór za nią biegał, i pokoju nie było, aż ja jednemu furmanowi grzbiet wyłatał, a żonę tak obił, co się potém cienia swojego bała, a tak była poczciwa, że na nikogo nie spojrzała nawet.
— Oj bo — rzekł stary — co innego z furmanem, a co innego z panem. Co wrona, to nie jastrząb. Słuchajcie mnie, widział ja wiele świata, ot niedaleko i ztąd — przerwał mu Pauluk.
— Oj, bo wy ojcze pozwolilibyście na wszystko, a jakby mąż żony nie pokarał, toby one nam włosy z głowy pozdzierały. Za coto my cudze dzieci karmić mamy. A co mu pan zrobi, że on swoją żonkę obije?
— Nu, nu, słuchajno tylko słuchaj: ot, niedaleko ztąd, mila, koło Ołyki, znacie karczmę na trakcie podewsią Silnem, gdzieto pop się zabił, co jemu figurę postawili nad drogą.
— Aha! aha! na trakcie, byli my tam, jak jechali z żytem.
— Nu, to w téj wsi, dawnegoto czasu, jeszcze za ojca mego, był pan, boto książęca wieś Radziwiłłowska, ale ją tam puścili byli komuś, a dość, że był pan. I pokochał się on z żoną chłopa, a chłop widział to i co ma zrobić? Wybił żonę. Nazajutrz jego w dyby i do czabanki wsadzili na chléb, na wodę, aż pobladł, jakby chorował, siedząc tak cztery niedziele.
Poczęli prosić pana ludzie: wypuścili go. On co tylko jemu żonka na oczy naszła, znowu do niéj. Pan jego znowu na chléb i wodę, aż tak siedział pół roku. Nu, nie wiem jak tam jego puścili, a puścili potém. W dni dwa, z wieczora, aż tu pali się dwór, a wiatr był na gumna i tok, pali się stodoła, ta i obora. Oj! pan w płacz i ręce łamie; a nazajutrz jego w dyby. Najechało tam dużo, posadzili chłopa a pytali, a macali, a prosili; sprowadzili popa, a męczyli go, aż się po dobréj woli sam przyznał. Poszedł chłop w kajdany, a żona do dworu. Nu, jak tobie zdaje się Oxeniu: nie lepiéj było cierpiéć a milczéć. Nu, a co robić, kiedy taka nasza dola? Aboto ty piérwszy, abo co? Alboto tobie jednemu, jak ten powiadał.
— Kiedyżbo to głupi chłop: a czemu on podpaliwszy nie uciekł.
— Oj! oj! a dokąd ucieczesz teraz? Jutro ciebie złapią, — odpowiedział stary. — Coto tobie się zdaje, teraz nie tak jak dawniéj: ucieczesz za sto mil, to cię złapią i oddadzą. Biéda! a cóż? trzeba milczéć i cierpiéć.
— A wy co mówicie bracie i wy Lewko, jak wam się zdaje stary?
— Taki ty wybij żonę, to nic tobie nie będzie, a dobrze wybij, żeby aż poleżała na piecu ze dwie niedziele. Co tobie pan zrobi? Chodźmy, chodźmy. — I ruszyli się do wyjścia, kiedy drzwi skrzypnęły, otwarły się, i pokazała się we drzwiach Ulana.
Zobaczywszy ją, zrazu języka w gębie zapomnieli. Oxen wstał z ławy trzęsąc się z gniewu.
— Nie bijcie w karczmie — rzekł Lewko — bo zaraz do dworu doniosą.
— Wieczerza gotowa, chodźcie do domu — odezwała się Ulana drżącym głosem, udając, że niczego się nie domyśla, choć część rozmowy z podedrzwi słyszała.
— O! jakto ty mnie czekała — rzekł jéj mąż wymykając się za nią. — A kto tobie dopomagał mnie czekać? A nie tęskniłaś za mną.
— Jakby nie tęsknić?
Oxen zżymał się ze złości, aż wreszcie oddaliwszy się już od karczmy i widząc, że towarzysze jego zostali za nim daleko, porwał się do niéj. — A dobrze tobie było z panem zabawiać się, ha!
— Co? co ty gadasz, za co mnie bijesz — zawołała z wrzaskiem Ulana. — Czego ty odemnie chcesz?
— A po coto ty do pana chodzisz, a czegoto ty w nocy nie nocujesz. Coto tobie dworski chléb smaczny i pańskie podarki? Ja cię rozumu nauczę!
I bił nieszczęśliwą, która głośno krzyczała wyrywając się i wołając:
— Ratujcie, ratujcie, on mnie chce zabić! Nadbiegli Lewko i Pauluk i stary Ułas, porwali Oxenia i odciągnęli.
— Co ty się skręcił, wrzask na ulicy robić i budzić ludzi, żeby wszyscy twój wstyd wiedzieli? Czyto tobie mało tego, że ciebie z chaty posłyszą? Czyto ty chcesz prędzéj, żeby pan posłyszał!
— A chcę — odpowiedział Oxen rozjuszony — i ją zabić i jego.
— Milcz — wrzasnął Ułas — milcz na krzyż Pański, pogubisz nas wszystkich. Chcesz swojego i naszego nieszczęścia? Powiedzą, żeśmy ją wydali i tobie radzili!
Ulana tymczasem widząc co się dzieje i co ją czeka, wyrwała się im, i płacząca, zbita, okrwawiona, wpadła do chaty siostrzynéj z płaczem.
W chacie Maryi, była jak na biédę wieczornica: kilka starych bab siedziało u ognia, kilka kobiét przędząc śpiewało, a dzieci skakały po izbie. Otworzywszy drzwi i obaczywszy ich, wróciła się Ulana i zawołała tylko na siostrę:
— Maryo, chodźno tu. — Sama została w sieniach. Porwała się od kądzieli siostra poznawszy ją po głosie, za nią wybiegły wszystkie ciekawe baby, a za niemi mężczyzni; ale nie posłyszeli co siostra siostrze szeptała i próżno pytali jeden drugiego:
— Czegoto ona chce? Czemu nie weszła do izby?
Widząc w tém jakąś tajemnicę, mężczyzni nazad do izby się wrócili pleść postoły i szczepać łuczywo, a jeden się z nich ozwał:
— Czegoto Ulana przybiegła?
— Cośto poradzić się z siostrą.
— Oxen dziś powrócił — rzekł drugi — czy nie pobił jéj tylko.
— Aha! — dodał trzeci — i byłoby za co; oj wiem i ja coś, wiem.
— Alboto i my nie wiemy — powiedzieli inni. — Nie utai się to pańska miłość, jak kot w śpiżarni.
— Nie gadajcie, kiedyście nie widzieli.
— Żebyto nie widzieli.
— Albo co!
— Ot, lepiéj milczéć!
Tymczasem w sieni, Ulana płacząc prosiła siostry, żeby ją przed mężem schowała. Spodziewała się ona znaleźć politowanie u niéj, ale się omyliła. Siostra Ulany, Marya, była także piękna, a niegdy dworka: daleko jednak inna, choć niemniéj piękna. I ona już wiedziała co się działo, i zazdrościła siostrze, bo męża miała niedołęgę, co patrzał i nie widział nic w chacie, prócz miski na stole; a rada była, żeby się pan ku niéj obrócił, bo myślała, że jéjby do gospodarstwa dopomógł. Zimno więc przyjęła płacz i użalanie siostry.
— Mąż mnie pobił — mówiła Ulana — i jeszcze bić będzie jak złapie. Upił się w karczmie, przyczepił się.
— Nu, to co — odpowiedziała siostra — alboto ty rąk nie masz, żeby jemu oddać?
— Kiedyż ich kilku.
— A za cóżto oni do ciebie przyczepili się? — spytała Marya, udając, że nic nie wié.
— Ach! czyż ja wiem!
— Nie jużto nie wiész?
— Aha! — dodała jakaś stara kiwając głową — kiedy my wiemy.
— To pewno za to, że ty raz-wraz do dworu chodziła?
— Alboż ja chodziłam, albo kiedy każą do ekonomowéj, to można nie iść?
— Jużto ty zawsze do ekonomowéj chodzisz — przerwała stara — a ja ciebie dlatego nigdy na folwarku nie widzę: małoto ja tam nocy nocowała?
I stare baby zaczęły między sobą gadać, szeptać, a Ulana stała i płakała, tuląc twarz w koniec zmiętego fartucha. Aż we wrotach podwórka posłyszeli głosy Oxena i Pauluka. Biédna Ulana rzuciła się na drabinę, na strych, a baby obróciły się do drzwi.
— Dobry wieczór — rzekł Oxen, który w téj chwili przestępował próg — a nie było tu mojéj Ulany?
— Była — odpowiedziała szybko jedna stara — ale poszła.
— Kiedy! dawno?
— Ot, tylko co była, czegoś z siostrą pogadała, ta i poszła.
— Pewnie poszła?
— A juściż pewnie! A cóż? wyszła podwórkiem ono co na ulicę. Krzyż na mnie, że poszła. Alboto czego wy jéj szukacie? — dodała stara, stając z ręką założoną pod brodę do rozmowy.
— At, — rzekł Oxen — to nasza sprawa domowa; niechajno pójdę jéj poszukam. Ty tu zostań Pauluk i pilnuj choćby do białego dnia. Może gdzie przychowała się.
— Nie bój się — odpowiedział Pauluk — już ja nie odejdę.
— To chodźcież z nami do chaty — odezwała się Marya, siostra Ulany.
— Nie, nie, ja tu sobie na przyźbie usiądę i popilnuję.
Kobiéty weszły cicho szepcąc i usiadły do kądzieli porzuconych, ale nie śpiewały. Mężczyzni w milczeniu pletli łapcie. Długa chwila upłynęła nim piérwsza śpiewaczka zaczęła znowu nucić pieśń smutną, do któréj powoli łączyły się głosy wszystkich, ciche z początku, potém coraz głośniejsze, jakby mimowoli wyrywające się z uciśnionych piersi.

Czemuż mi pierwéj nie było wiedziéć,
Że mi w rodziców chacie nie siedziéć;
Sad trzeba żegnać i kwiatków w grzędę,
Bo z niéj wianka pleść nie będę!
Jeden wianek uwiłam,
Sama go nie znosiłam,
I jak był jeden, Jankowi oddałam.
O! czemuż sadu nie porozgradzałam!!
Niechby nań stadem poszły konie wrone,
I moją rutę zdeptały zielonę...[1].

Cała pieśń długa, i druga, i trzecia, które po niéj nastąpiły, tęsknych myśli dziewiczych były powtarzaniem, a nuta ich gdyby płacz powolny rozchodziła się po chacie....





IX.

Gdy się to dzieje, Tadeusz tymczasem wyjrzał w dziedziniec i spostrzegłszy Berdyczowskie furmanki, których się tak prędko nie spodziewał z powrotem, zagryzł usta i czoło namarszczył.
— Jużeścieto wrócili? — spytał ekonoma.
— A cóż! nie można było wcześniéj — odpowiedział pan Linowski, kręcąc zawiesistego wąsa.
— No, no, idźcież się rozpakujcie, a potém do mnie. — I drzwi zamknął, bo nie miał dość przytomności, aby się z nim zaraz rozmówić. Upadł na kanapę i mimowolnie głośno spytał się siebie:
— Cóż teraz będzie?
Zdało mu się, że coś okropnego spadło na niego. Nigdy jeszcze nie uczuł tak mocno swojego szalonego przywiązania, nigdy żadnego tak silnie nie uczuł nieszczęścia jak teraz. W oczach mu się mieniło, i powstawał, i chodził, i myślał. A na podwórzu zciemniało właśnie i chłodny wiosenny wieczór przez okno zaglądał. Powietrze go w izbie dusiło, oczy mu nabrzmiewały, dreszcz przechodził po plecach i wdrapywał się na czaszkę zimnemi palcami.
Wybiegł do ogrodu: tu ujrzał miejsca swych schadzek wieczornych i wrócił nad jezioro. Tam dymiła się wieś, na jaśniejącém jeszcze łuną zachodnią niebie wieczorném, i chata Ulany!
— Miéj rozum! — rzekł do siebie: — Cóż się tak strasznego, tak nieprzewidzianego stało? On nic nie wié, ty będziesz z nią jak byłeś dawniéj, będziesz ciągle.
Ale gdy tak tłumaczył i wmawiał sobie, czuł wszakże, że coś się stać musiało, bo go okropna niespokojność dręczyła: czuł, że sama przytomność męża czyniła położenie jego nie do zniesienia; czuł, że dzielić się tém, co zwał swojém szczęściem, piekielną było męczarnią, a lepiéj sto razy nic nie miéć, niż dzielić się i z kimże jeszcze!!
On, co swoją Ulanę już był osłonił dziwaczny w tak poetyczne szaty, co ją był oswoił ze swemi marzeniami, co śpiące w jéj duszy rozkołysał myśli, jakże cierpiał okropnie, gdy między nich dwoje, w to życie krótkie, ale już swobody pełne, pełne tajemnicy i wdzięku, wpadła czarna ręka gbura — Kalibana, odrywająca ich od siebie, rozsuwająca daleko.
Tak myśląc wlókł się brzegiem jeziora nieprzytomny i poglądał to na niebo wieczorne, poczynające się już blademi gwiazdkami ubiérać, to na wioskę, przez któréj czarne, nizkie, okopcone chaty, widział Ulanę swoją. Szedł tak brzegiem jeziora, nie wiedząc co czyni: czasem się tylko konwulsyjnie wstrząsnął, gdy nagły szelest dumanie mu przerwał. Byłyto to lecące dzikie kaczki nad głową, to przez trzciny sunący się wąż wodny, to ptaszyna spłoszona z noclegu przez niego, to znów powiew wiatru przelotny, który ciepły przelatywał, poruszał suche trzciny i łozy, i upadał gdzieś pod lasem.
Tadeusz nic nie widział, nie poznawał: jedna myśl go zajmowała — jedno tylko własne położenie. Oxen powrócił, jéj już widziéć nie można codziennie; rozkoszne nocy, w których przy blasku księżyca patrzał w jéj oczy tak wyrazu pełne, tak wiele mówiące milczeniem, i te nocy już się skończyły, przerwały.
Tego nie umiał przypuścić Tadeusz, nie potrafił wierzyć temu.
— Choćbym miał nie wiem co uczynić, ja ją miéć muszę, ja bez niéj żyć nie będę. Ten chłop — ja się go pozbyć muszę. Ona warta. A onby jéj śmiał teraz dotknąć po mnie! On dziśby ją ściskał, ja jutro! Jabym się musiał z nim dzielić! Nigdy! nigdy! ja go.... ja się go pozbędę... dziś... jutro...
I obłąkany gadając tak do siebie, szedł brzegiem jeziora, aż pod karczmę samą. W karczmie słychać było głosy. Mimowolnie nastawił ucha, i sparty o płot dumając, spotkał kilka razy dolatujące jego uszu własne nazwisko, wyrzeczone przez chłopów. Zbliżył się do okna, nastawił ucha.
Właśnieto była chwila, w któréj chłopi rozprawiali o ukaraniu Ulany. Tadeusz wysłuchał wszystkiego, ale od piérwszych słów, krew mu się rzuciła do głowy, włosy najeżyły, ręką uderzył po czole i o mało nie padł.
— On wié, oni wiedzą — zawołał w duchu — wszyscy, cała wieś. Nieszczęśliwa! Co tu począć?
W miarę jak słuchał rozmowy i pogróżek, gniéw jego wzrastał niesłychanie; już i miłość i tęsknotę zastąpiła w sercu niepohamowana żądza zemsty, odzywająca się z głębi serca ludzkiego, ilekroć ją namiętności za sobą wyciągną. Gdyby był mógł, rzuciłby się był na nich, ale jakby niewidzialna władza przykuła go do miejsca, ruszyć się nie potrafił, i piersi tylko poruszane ciężkim oddechem, na który brak mu już było powietrza, wznosiły się często, a ręka drżąc, ściskała mocno kij i potniała zimna.
Co przez jego głowę przeszło, co się w niéj działo w czasie téj rozmowy, któréj podsłuchał, niepodobna opowiedziéć. Tysiąc się po niéj przelało zamysłów zemsty, sposobów uwolnienia się od tych ludzi, a nie przyszło ani na chwilę uznanie własnéj winy. I jakkolwiek Tadeusz dotąd cnotliwym prawie i jeszcze obłąkanym tylko nazwać się mógł, w téj chwili szału, połowa jego myśli krwią nabiegła i okropnemi zaczerniła się zbrodniami. Do kogóż czasem nie przemówi szatan tym sposobem, probując skusić go do złego?
Tadeusz passował się z miłością, gniewem, żądzą zemsty, rozpaczą, żalem; nie dziw więc, że na wiérzch tych fali wypływały okropne myśli, na które sam się wzdrygał, a pozbyć się ich nie mógł. Namiętność zawsze uniewinnia siebie a wszystkich potępia; gdyby potrzeba było poświęcić świat dla nasycenia w chwili szału, zepchnęłaby go w przepaść bez namysłu.
Okropna była ta półgodzinna męczarnia pod oknem karczmy, w osłupieniu i gniewie spędzona; gdy się wreszcie ludzie piérwszy raz ruszać poczęli do wyjścia, Tadeusz skoczył w blizkie zarośla nad jezioro, i nie wiedząc co czyni, pędzony tą samą niespokojnością, która go tu przygnała, poszedł szybko do dworu, obłąkany, nieprzytomny, nie umiejąc nawet zebrać się na jakąś radę, na stałe postanowienie, nie wiedziéć jak łamiąc się próżno z myślami gorącemi a próżnemi skutku i czynu.
Już brał za klamkę drzwi, gdy usłyszał głosy w przedpokoju. Stanął znowu niespokojny.
Jakób rozmawiał z panem Linowskim, ekonomem:
— O! bardzo się odmienił — mówił Jakób — i to tak prędko, niespodzianie.
— No, ależ teraz nie gorszy?
— O! nie, jeszcze lepszy — odpowiedział Jakób — można mu choć kołki ciosać na głowie. Raz-wraz lata a lata jak postrzelony.
— To polowanie jak dawniéj.
— Na sarneczkę — rzekł Jakób śmiejąc się — a wiem nawet na jaką.
— No?
— Albożto wy się nie domyślacie, kto tu we wsi najpiękniejszy. Toćto i wyście ostrzyli zęby, i gdyby nie żona...
— A! a! to o Ulanie, mówisz wacpan. No! patrzaj! wypatrzył sobie pięknie! Ale czyżto pewno?
— Kiedy ja mówię! Proszę pana na tabakę. Dobra.
— Niezła.
— Pińska.
— I to pewno o Ulanie?
— Pewnie, kiedy ja wacpanu mówię; ale co nam do tego, a potém nam nic złego.
— Cały więc świat wié już o tém — rzekł do siebie z gniewem Tadeusz — i wpadł nagle do przedpokoju.
Zmieszali się rozmawiający, schowała tabakierka, on na nich ledwie rzucił okiem.
— Wacpan, panie Linowski, jutro mi dasz rachunek. — Jakób! światła!
I wyszedł.
— Pan czegoś zły — szepnął Jakób, chowając tabakierkę w kieszeń.
— Nie dziw, mąż powrócił — rzekł ekonom — ale ja dam na to radę: zaraz go znowu z lichem wyprawię, humor się poprawi, już wiem w co grać, żeby mu lżéj było!
Całą noc o jedném tylko myślał Tadeusz: jak się od męża uwolnić, jakim sposobem tę kobiétę miéć swoję i na zawsze. Jedne od drugich dziksze i niepodobniejsze do spełnienia pomysły przychodziły mu do skołatanéj głowy. Raz chciał się mścić okropnie na chłopach, to znowu myślał ich łagodnością przekupić, zapłatą usta im zamknąć; to jeszcze porwać ją i uciekać daleko. Ale wszystkoto były myśli latające po głowie i migające tylko, jak jaskółki na niebie: żadna z nich nie usiadła na gniazdzie.
Kręciły się jednak po mózgu bezustanku, aż sen gorączkowy zamknął powieki po północy, przedłużając jeszcze te męki, których Tadeusz doznał na jawie. Sen był tylko straszniejszym, dalszym ciągiem marzenia na jawie; ale wyżéj od niego, silniéj od niego wspinał się niczém niekrępowany, dziwaczny, splątany, pokazując naraz, obok siebie, złote obrazki przeszłości i chmurną przyszłość, i uczynki spełnione, i myśli nie spełnione, zaprzeszłe, i niebo i piekło, i spokój i rozpacze, i wczoraj i jutro, i wszystko, czém zadrgał mózg najsilniéj w ciągu życia.
Obudził go ranek i świegotanie ptasząt pod oknem. Zaledwie uczuł się w rzeczywistém życiu i brzask dnia oczy mu uderzył; nagle przypomniało się wszystko wczorajsze i całe położenie jego wyjaśniło. Wcale inny jest najnamiętniejszy nawet człowiek we dnie, a w nocy. Jestto niezaprzeczoną prawdą: wpływ dziennego światła modyfikuje nawet uczucia i myśli, dorzucając do nich wstyd. Niedarmo szatan mieszka w ciemnościach; nie ma w nich wstydu i opamiętania: szał, gorączka i śmierć. Człowiek sam przed sobą nagość swą chcąc ukryć, szuka figowego liścia; tym liściem są myśli, któremi inne nagie przykrywa do nocy. Światło uczucia hamuje, myśli krępuje wstydem pierworodnym. Inaczéj się rzeczy widzą we dnie i w nocy; oczyma duszy nawet mniéj we dnie jest śmiałości, więcéj rozumu: namiętności słabną, człowiek stygnie. Śmieszneto może i upokarzające dla biédnego człowieka, który nawet światła dziwnego jest niewolnikiem, ale tak jest. Rzadkie zbrodnie popełnione we dnie, po trzeźwemu; rzadki śmiały, zuchwały uczynek przy świetle słońca; noc za to matka dziwnych przedsięwzięć, olbrzymich zamiarów i rojeń miłosnych.
Wcale już inaczéj i daleko chłodniéj widział położenie swoje Tadeusz we dnie. Uczuł się panem, uczuł Ulanę poddanką, swoją siłę, ich słabość. Zaczął rozumować. Jedno z dwojga — rzekł — albo otwarcie, wbrew wszystkiemu mężowi ją odebrać, albo obszyć się tajemnicą, tak, żeby jéj nie docieczono, żeby to, co już wiedzą ludzie, wszystkim się kłamstwem wydało. To jednak niepodobna, więc piérwsze. Piérwsze trudne i niebezpieczne także. Cóż począć? — myślał.
I głos z głębi mówił mu zcicha:
— Czekać, czekać! może się co odmienić, może ci co myśl podać.
A rozum nieubłagany dodał raz piérwszy:
— Może ci się naprzykrzy i porzucisz!
W takim stanie umysłu przebudziwszy się Tadeusz, kazał Jakóbowi przygotować wszystko do polowania, mając nadzieję tą z domu wycieczką podawnemu omamić ludzi, a siebie odurzyć. Ruszył z psami w las, nie myśląc wcale o polowaniu; mimowolnie, powoli, przechodząc znowu w miarę postępu dnia do téj gorączkowéj i namiętnéj burzy, jaka nim miotała wczorajszego wieczora.





X.

Nazajutrz Ulana równo ze świtem wróciła od siostry do chaty. Mąż, ojciec i brat spali. Ona jakby się już na wszystko odważyła, nie lękała się niczego, wzięła się do roboty.
— Nie zabije mnie — powiedziała sobie — a choćby zabił? tém lepiéj. Tak się powinna kończyć miłość, któréj mnie mój sokół nauczył. O! warto umrzéć skosztowawszy tego życia, bo krótkie, ale wielkie było szczęście.
I łzy jéj z oczu pobiegły, gdy przy blasku zgromadzonego łuczywa, ujrzała dziécię swoje młodsze śpiące w kolebce. Spojrzała na nie, założyła ręce i zamyśliła się.
— Ja i dzieci teraz mniéj kocham. Dawniéj, dzieci to był mój skarb, a dziś! — dziś tylko jak je widzę, to o nich myślę, jakby one cudze były. Biédne dziatki, już wam i matki niestało i za życia sieroty. Kto was będzie hodował? kto was będzie pieścił? kto was będzie kochał? Nie ja, nie ja! Ja już nie wasza: porwali mnie w cudzy kraj, gdzie słodko żyć, a choćby i umiérać — porwali od was! Matkam wasza, a nie wasza już, nie matka sercem: cudza! pańska niewolnica! na wiek wieków!
I wstrzęsła się usłyszawszy w téj chwili mocniejsze sapanie męża, którego światło łuczywa zaczęło rozbudzać. Chwilę to jednak tylko trwało, bo wnet jakoś nieznacznie, z rozpaczy przyszła jéj odwaga.
— Wróciłam do chaty — powiedziała sobie w duchu — będę mu się bronić: wszak i Marya swojego bije.
Ale prędko znowu opuściła ręce.
— O! cóżto za życie — pomyślała — bić się i łajać. Czemużto niezawsze tak jak z nim, z sokołem moim: słodko jak w raju. Kiedy on mówi, to jakby miód z ust płynął; kiedy przy mnie siedzi, zdaje się, że nic już nie braknie, nic więcéj niepotrzeba: i jeść i pić się zapomni, i chłodu nie czuje, i burzy nie zobaczy: śmierćby przyszła i nie uczułabym jéj. Wrócisz do chaty, serce się ściska, choć dzieci witają, choćto swoja chata. O! ale nie tu już moje życie! O! piękna miłość pańska, ale czemuż miga ona jak błyskawica, a po niéj tak ciężko żyć?
W téj chwili mąż się przebudził, a Ulana poszła do komina, na którym już gasły zczerniałe łuczywa.
— E! Ulana! — ozwał się Oxen.
— A czego chcesz? — odpowiedziała śmiało kobiéta.
— A jużty tu — rzekł stary — przyszła taki do chaty. Gdzieżeśto była, jak my ciebie do północka szukali.
— Uciekłam, boś mnie bił.
— Jeszcze ja i dziś to potrafię.
— Toś się jeszcze nie wytrzeźwił.
— Będę ja tobie trzeźwy, pokażę ja ci co umiem!
— To zobaczysz, że i ja potrafię toż samo!
— Co ty tam wiedźmo gadasz?
— Jak ty mnie, tak ja tobie.
Oxen porwał się z kąta i chwycił za kij stojący przy nim; Ulana cofnęła się i znalazła broń także. To widząc mąż upamiętał się i rzekł:
— A cóżto, ty się myślisz jeszcze bronić? Alboto ty nie wiész?
— Mogęż wiedziéć, czegoś w drodze oszalał?
— Ty chcesz, żebym ja tobie powiedział, poco do dworu chodzisz.
— A choćbym i chodziła.
— Jeszcze mi to gadasz?
— Tak, bo się nie boję ciebie: ty mnie nie tkniesz palcem, kiedy nie chcesz sam zginąć marnie.
Te słowa wymówiła z przekonaniem, z dumą, z gniewem, które zmieszały męża; postawił kij, padł na ziemię gdzie spał, i pomyślał:
— Ona mnie gotowa zgubić, lepiéj dać pokój jak mówił stary, a pocichenku na panu się pomścić: dachy słomiane! — A głośno dodał:
— No, no! znajdziemy my się na sprawę i zobaczym czyja prawda i czyja siła.
Ulana jakby nic nie słyszała, poszła do komory, krzątała się około gospodarstwa spokojnie, jak codzień. Oxen zdziwiony jéj śmiałością milczał, sam nie wiedząc co począć. Już i dniało i wszyscy w chacie powstawali, a on jeszcze leżał w kącie, aż go ojciec stary rozbudził, wołając:
— Oxen, wstawaj do dzieła. Zakazywał wójt z furmankami do Łucka!
— Ale nie mnie, bom ja wczoraj z drogi.
— I tobie i wszystkim co konie mają, bo to pod żołnierzy, to nie dworska sprawa, ale skarbowa, Cesarska.
— Nie pojadę.
— Pojedziesz Oxen, pojedziesz. Jużem ja wóz naładował i koniom dał obroku.
— To ty sam jedź ojcze, kiedy już potrzeba. Ja z drogi, niechaj w domu wypocznę.
— Mnie zakazano do ciesełki z siekiérą.
— Ta ja pójdę za ciebie.
— Oj nie, bo ekonom wyraźnie mnie kazał iść. Ty wiész, ja taki majster.
Oxen mruczał i klął, ale cóż było począć, trzeba było słuchać; począł się wybierać.
— A na wiele dni chleba wziąć? — spytał ojca.
— Nie wiem — rzekł stary wzruszając ramionami — mówią, że to i tydzień może zabawi.
— Sto czortów ich.... — zawołał Oxen rzucając worek o ziemię. — Tydzień — nie pojadę. A jak ja tu tę wiedźmę znowu samą zostawię.
— A cóż? Tak jak i wprzód — rzekł powolnie Ułas — to już taka dola: skaczy wraże, jak pan każe. Kiedy się jemu zachciało twojéj żonki, ustąpże się z drogi i milcz, kiedy chcesz spokoju: bo cię tak z roboty w robotę, z posyłki w posyłkę gnać będą, aż gdzie zdechniesz. Lepiéj daj jéj pokój, to nie ty piérwszy i nie ty ostatni. Tobie głowa z karku nie spadnie, a zobaczysz, jaki w chacie będzie dostatek. Gdybyś miał rozum, piłbyś, jadł, popuszczał pasa i śmiał się pocichu.
— Dobrze tobie gadać — odpowiedział Oxen — a ja jak wspomnę na to, to mi się aż krew gotuje.
— Takto zawsze z początku, jak ten powiadał — rzekł stary obojętnie. — Chcesz pokoju, to zapomnij o tém. Niechaj ona sobie robi co chce; jak się sprzeciwisz, ja tobie mówię, będzie źle.
W téj chwili dał się słyszéć z ulicy głos wójta, wywołujący do pańszczyzny. Oxen wybiegł przed chatę.
— Dobry deń, panie wójcie.
— Dobry dzień. Jedźcie do Łucka.
— Ale ja wczoraj powrócił.
— Tak przykazali.
— To niech choć stary w domu zostanie.
— Oj nie! Oxen stary do ciesiełki, Pryśka do plewidła, Pauluk do oranki z wołami, a ty z końmi pod żołnierzy.
— Oni nas zamęczą — rzekł Oxen ponuro, i wszedł do chaty.
— Albom ci ja nie mówił — mruczał stary. — Ot milczałbyś toby lepiéj było, a jak ty będziesz straszny im, to tobie dadzą rady; u pana dłuższe palce niż u ciebie ręce.
— Zobaczym — rzekł Oxen.
— Zobaczysz — mruknął Ułas.
Słońce się już wznosiło ponad czarny pas lasów, kończący zawsze wszelki widok poleski, gdy nabrawszy chleba, ubrawszy się w dwie świty dla zapasu, wziąwszy sakwy, które uwiązał do kołka u wozu; Oxen zapalił fajkę u ognia mrucząc, i nie żegnając żony siadł wreszcie na wóz, stojący już u wrót.
— Sto czortów ich m.... niech sobie zresztą co chcą robią — rzekł do siebie — ja taki kiedyś się zemszczę. Nie ja piérwszy — mówi stary — i nie ja ostatni.
W téj chwili spotkał się w ulicy z Lewkiem i Paulukiem, którzy z fajkami w gębie i siekierami na plecach coś pocichu z sobą szeptali.
— Dobry deń. A gdzie Ulana? — spytał Lewko.
— A w chacie.
— A cóż?
— A nic.
— I ty jéj darował?
— Dobrze jeszcze, że ona mnie darowała; wszak się ona do mnie porwała: tak zhardziała. Licho jéj teraz da rady. Niechaj sobie robi co chce, przyjdzie koléj na mnie. Sto czortów...
Lewko pokiwał głową.
— A ty jedziesz znowu?
— Cóż robić, kiedy wyganiają.
— No, to my na nią będziem oko mieli — rzekł Lewko.
— Ja jéj dopilnuje — dodał Pauluk.
— Sto czortów! — spluwając zawołał Oxen, — niechaj teraz robi co chce, dajcie jéj pokój.
— Cóżto, Ułas ciebie ugadał?
— Nie Ułas, ale ja sam się namyślił. Toćto nie ja piérwszy, nie ostatni, a z panem taki nie wojować. Dam ja im rady, kiedy się oni nie spodzieją i zapłacę za swoje. Teraz licho z niemi. Darmo nie pilnujcie, bo nie upilnujecie, już na to poszło; zdajcie resztę na mnie, ja gospodarz, moja biéda i moja szkoda, i mój kłopot.... to i radę wydumam.
Tak gadając kiwał głową, a w głosie jego przebijała się stłumiona zemsta do czasu, i pasowanie się bezsilnego z przemocą.
— Nu, kiedy wy tak mówicie, to co innego — rzekł Lewko. — Kiedy ty Oxeniu tak się namyślił, to co nam do tego. A może tobie i lepiéj bedzie: pan taki dopomoże. Aby ty tylko oczy zamykał, ani się postrzeżesz, jak ci wszystkiego przybędzie. Takbo i Ułas powiada. Twoje dobro, twoja wola — niechaj tak.
— Bywajcie zdrowi — rzekł Oxen, i konie zaciął milczący.





XI.

Gdy mąż wyjechał z domu, uczuła się znowu swobodną Ulana i postrzegła łatwo, że nie traf prosty zrządził tak nagłą z jednéj w drugą podróż wyprawę. Ale obłąkana, już zupełnie widząc, że jéj tajemnica wszystkim już była wiadomą, czując się szczęśliwą, zapomniała łatwo o wstydzie, o groźbach męża, o przyszłości.
Piérwszy raz ta kobiéta, dotąd cudem jakimś wśród zepsutych czysta, owionięta oddechem nieznanéj rozkoszy, myślami jakiemiś dziwnemi, a jednak przemawiającemi do niéj, obłąkana, tak silną uczuła w sobie namiętność, że przez nią potrafiła na wszystko patrzéć obojętnie i wszystkiém wzgardzić. Nieznana jéj dotąd odwaga, którą raz piérwszy tego rana uczuła, nie opuszczała już jéj więcéj.
Śpiewała wesoło krzątając się koło swego gospodarstwa i dzieci, a myślą była wcale gdzieindziéj. Te dzieci nawet nieobudzały w niéj jak dawniéj macierzyńskiego przywiązania; często płacz ich dochodził uszu, a nie odbijał się już w sercu. Patrzała na nie obojętnie, zimno, całowała je jak dawniéj, ale myślała o innych pocałunkach, o innéj miłości. W prostéj kobiécie, — spyta z was niejeden — zkąd tyle uczucia? Alboż ono wyłącznie tylko właściwe jest wykształconym? Na prostą duszę, którą Bóg stworzył całą i silną, nie wycieńczoną niczém, nie zestarzałą za młodu, śpiącą w ciele jak w kolebce, gdy padnie nieznane uczucie miłości i wkorzeni się w niéj; gdy jéj cuda swoje pokaże, dziwny świat swój odsłoni, gdy z życia zwierząt wywiedzie ją gdzieś wyżéj: naówczas w téj duszy rodzi się niepohamowana, dzika namiętność, któréj nic nie przełamie, nie obali. Do uczuć składających ją, łączy się jeszcze żywa ciekawość dziecinna, któréj inni ludzie, wytrawieni, oswojeni ze wszystkiém, nie mają. Tak właśnie Ulana przyrosła była do swojego szczęścia teraźniejszego, a ileżto jeszcze spodziewała się, wyglądała od przyszłości, ile miała nadziei, co się nawet ziścić nie mogły!!
Ona nie była prostą kobiétą bez duszy, bez myśli, piękném bawidełkiem oczu; gdyby ją los postawił na wyższym szczeblu, dziwiliby się jéj może ci, co na nią teraz spojrzéć nie chcieli. Tak nizko stojąc, nad stan swój miała roślejsze myśli i uczucia, nad stan pojęcie. Nieraz już postrzegł to Tadeusz i to go właśnie namiętniéj jeszcze do pięknéj przywiązało Ulany. Poetyczna swoją prostotą jak wszyscy wieśniacy, codzień lepiéj pojmowała i rozumiała przemawiającego do niéj językiem namiętności ognistym. Powoli stawała się w oczach jego czémś idealnem, a łatwo pojąć, co tak dziwaczny ideał mógł wzbudzić za uczucia w rozmarzonéj głowie młodego chłopca, pełnej wyczytanych z książek przeszłego wieku przygód niepodobnych do wiary, a tak pięknie wymyślonych. Urok niepojęty padł na niego, przezeń nic już rzeczywistości nie widział i exaltował się tylko urzeczywistnieniem tak cudowném jednego z swych snów — marzeń.
Gniewny i niepewien co z sobą miał począć, wyszedł na łowy i w tych samych myślach z nich powrócił; znużony tylko jeszcze bardziéj, jeszcze bardziéj niespokojny. Wcześniéj niż zwykle kazał zawrócić psy i strzelców do domu: bo choć nie miał nadziei widzenia się z Ulaną, ufał w przypadki i miał jakby przeczucie, że ją zobaczy, choć nie pojmował gdzie i jak. Chciał téż może być przynajmniéj bliżéj niéj.
Zaledwie zmierzch padać zaczął, otworzył szklane drzwi do ogródka, któren po pochyłém wzgórzu spuszczał się aż nad jezioro, i zszedł powoli.
Właśnie księżyc zaczerwienił się na niebie i wybijał z chmur. Ryczało bydło we wsi, warczały wozy jadące drugą stroną jeziora, bocian klekotał na śpichlerzu.
Smutny Tadeusz patrzając na wieś, któréj gwar wieczorny i śmiechy dochodziły go, zszedł aż nad same jezioro i usiadł na ławce pod topolami, które od spodu okwitły już bez otaczał.
Mimowolnie oczy jego zwróciły się na obraz rozwijający się przed nim.
Nie był on wielkich wymiarów i wielkich piękności, lecz miał swój wdzięk niepojęty, który poczęści położenie, poczęści wieczorna pora mu nadawała. Ponad nim było niebo, ubrane w tę szatę tak dziwacznie piękną, w którą się tylko stroi na wybrane wieczory. Nad zachodem rubinowe, złocone wyżéj, daléj już płowe, potém ciemno-błękitne i już blademi iskrzące gwiazdeczkami, co się zdawały pokazywać i niknąć nieśmiałe jeszcze; po niebie pływały chmurki ciemne z jednéj strony, purpurowej, coraz ku górze bledniejącéj barwy, z drugiéj, przed chwilą jaskrawe a teraz w oczach gasnące. Naprzeciw już czerwony, wyolbrzymiały jak myśl, kiedy się rodzi, wznosił się księżyc ogromny i przerzynał przez szafirowe ciemne chmury. Niebo odcięte było od ziemi czarną przepaską lasów, wycinaną w różnokształtne zęby. Nad łąkami i wodami podnosiła się już lekka, czarowna mgła wieczorów i ranków. Na lewo, na pagórku, wznosiła się stara zrujnowana kaplica, w któréj tyle razy matka modliła się za Tadeusza, tyle razy Tadeusz odmawiał z nią wieczorne pacierze! Czarna, smutna, posępna, odbijała na kilku potłuczonych szybach okien czerwone blaski zachodu, jak serce odbija wspomnienia; przez dach jéj świeciło niebo miejscami, a nad nią śpiewał puszczyk, co w kopule rozdartéj założył gniazdo.
Daléj zniżał się pagórek, a wieś za mostkiem zaczynała, okrążająca półkolem jezioro, z téj strony obrosłe trzcinami, trawami, zielem, łozą. Ogródki chłopskie z wysoko wysypanemi grzędami, schodziły płotami aż prawie w zarośla i kępy. Za niemi dymiły chaty z wysokiemi dymnikami, kilką gruszami, wierzchołkami żórawi skrzypiących i dachami stodółek. Daléj jeszcze stała czarna, a już w oknach oświecona karczemka; między nią a cerkwią i księżym dworkiem, opasanym wysokim tynem i ogrodem owocowym, szła samym brzegiem jeziora droga kręta, w téj chwili wieśniakami z pola powracającemi zaludniona. Na prawo były łąki i pola, ale to zakrywała mu cześć ogrodu dworskiego, gęstemi zaroślami na pagórku się wznosząca.
Milczenie było uroczyste; w jego łonie nikły drobne głosy, co się kiedyniekiedy z drogi lub od wsi zerwały. Milczały nawet żaby błot otaczających; a w jeziorze ich nie było, o czém lud nawet opowiadał, szukając przyczyny podania.
Ten cichy wieczór działał na Tadeusza, opasał go pamiątkami przeszłości, napędził na pamięć młodości jego wieczory spędzane w tém miejscu, macierzyńskie pieszczoty, ojcowskie przestrogi, młodzieńcze dumania, i westchnął; — a drugie westchnienie obok niego słyszéć się dało: Ulana pochwyciła go za rękę, całując ją ze łzami.
— A! to ty Ulano!
— A! to ja panie mój i sokole. To ja znowu, ja z tobą!
— I jakżeś tu przyszła?
— Jak? przyleciałam! czy ja wiem!! Wytrzymać dłużéj nie mogłam: bez ciebie jak bez chleba, nie wyżyć mnie teraz.
I już Tadeusz objął ją gorącym uściskiem, już milczeli, i oddech tylko ciężki, zapalone oczy, ściśnięte dłonie, świadczyły o uczuciach.
— A! — spytał Tadeusz po chwili — gdzież twój mąż, wszak wrócił?
— Pojechał znowu — z wyraźną radością odpowiedziała kobiéta.
— Dokąd? jakto?
— Posłali go pod żołnierzy.
— On wié o wszystkiém.
— Wié, wié! ale cóż z tego! On wybił mnie nawet wczoraj. Jeszcze mam znaki.
— Śmiał cię uderzyć?
— O! to mnie nie bolało, a dziś jużem ze wszystkiém zapomniała: wszakto dla was mnie bił! a dla was, o! choć umierać!
Tadeusz uczuł łzy na oczach a gniew w sercu.
— Jakżeś się ośmieliła tu przyjść, kiedy wszyscy na ciebie patrzą.
— Niech patrzą, niech widzą sobie — odpowiedziała kobiéta, chwytając go z uniesieniem dzikiém, i patrząc na niego temi oczyma, któremi tak cudownie do niego przemawiać umiała. Niech mnie choćby zabiją: mnie to jedno. Wszak pańska miłość zawsze się tak kończy śmiercią, smutkiem. Jest za co odpłakać, jest za co umierać. Mój króliku, mój sokole — mówiła daléj — ja do ciebie biegłam jak dawniéj do dzieci; wszyscy widzieli, palcami wytykali, a ja szłam, ja biegłam, ja nic nie uważałam. O! ja ciebie tak kocham!
Gdy to mówiła, pożar był na jéj ustach i w oku, pierś się pod grubą świtą wznosiła i opadała jak fala jeziora, ręce zimne drżały, to znów gorące i bezsilne naprzemian, opadały bezwładne i wstrząsała się, jak od uczucia boleści.
— Chodźmy ztąd — rzekła po chwili przytłumionym głosem — tu nas widziéć mogą: chodźmy do ogrodniczéj chaty.
I poszli w milczeniu, gdzie pod starą gruszą, stara chatka pusta stała. Gdy usiedli jedno przy drugiem, Tadeusz rzekł do niéj:
— Wczoraj będąc przypadkiem pod karczmą, gdy się naradzali z sobą mąż twój, ojciec i teść, słyszałem ich pogróżki na mnie. Nie boję się ich; powiedz mi, kto cię oskarżył przed mężem piérwszy?
— Ludzie mają kocie oczy — odpowiedziała kobiéta — oni wszystko wiedzą jak zuzula, i wszystko jak ona wygadają: nie potrafią ust utrzymać. Stary ojciec i brat Oxena oznajmili mu zaraz. Wybił mnie, wyszedłszy w ulicę z karczmy; musiałam się aż schować do siostry Maryny, a nad rankiem dopiéro wróciłam do chaty. Ale już mnie więcéj nie tknął, bom mu się bronić chciała.
— Powiédz mi — przerwał Tadeusz — tak zawsze być nie może: co poczniem z sobą?
— O! alboż ja wiem. Niech będzie co chce, nie moja w tém głowa radzić; twoja ja, twoja wola. Gdyby pofolgowali trochę mężowi, albo go uwolnili od roboty, możeby milczał. A! ale czyż ja wiem!
— Nie — odpowiedział Tadeusz — zrobiłby się jeszcze zuchwalszym.
— Róbcie co chcecie — rzekła Ulana — ja, póki mnie nie przywiążą, nie zamkną, przyjdę do was, a i tak tobym się urwała, wybiła, odgryzła. Bez was mnie nie wyżyć, jak rybie bez wody.
I znowu tuliła mu się do piersi i całowała go po ręku, i płakała z radości, i ściskała, i śmiała się, i obejmowała go z niewymownym zapałem. Była prawie szalona. Tadeusza także ogarnął ten ogień; a tak nie postrzegli się, jak krótka noc wiosenna coraz chłodniejsza, oblana rosą, odziana mgłami, zbliżała się do końca. Już drugie kury piały i jutrzenka świeciła na niebie, kiedy się wyrwała z uścisków Ulana i brzegiem jeziora pobiegła, a Tadeusz przeziębły, smutny, zamyślony, nazad otwartemi drzwiami wszedł do swego pustego domku. Dzień był już, a on jeszcze nie zasnął: chodził, myślał o sobie, o niéj, o jéj namiętnéj miłości, o jakiéj nawet nie marzył wprzódy.
— O! — pomyślał — to chyba sen czarowny, chyba omamienie. Taka miłość w takiéj kobiécie, taka dusza pod tą świtą, takie oczy u prostéj wieśniaczki! A czemuż ona nie wolną! Niechby cały świat gadał, niechby wyleli wszystkie pomyje swéj wzgardy na moją głowę, ja byłbym z nią szczęśliwy, jabym ją wypieścił na anioła, nauczył ją myśléć: jabym nią świat zadziwił. Ale wówczas — pomyślał znowu — onaby ochłodła zapewne, onaby mnie zdradziła jak tamta, onaby już tak kochać nie potrafiła. Nie, lepiéj, że jest taką jaką wyrosła dziko nad brzegiem tego jeziora, pod temi czarnemi bory. Jest szczerą, jest sobą; na tamtym świecie poświęceń i szczerości nie pytaj! Tamte gonią za mężem, za swobodą, za oklaskami: nic nie czują, prócz miłości siebie. Królowe, którym się zdaje, że dla nich cały świat stworzony, z sercami pustemi a płomienną głową, wszystkich poświęceń żądają, do żadnego nie są gotowe. Kobiétę także, jak całą naszę społeczność odrodzić potrzeba, zaszczepić uczucie, którego się pozbyła chłodzącém wychowaniem tylu wieków. Dziś ona handlarką swych wdzięków, kupcem, spekulantem, rozpustnicą, ale w niéj serca już nie ma, bo je za młodu obcinają jako organ przyszłości szkodliwy... U ludu tylko serce i uczucie!!
Tak myślał Tadeusz, bo z wspomnieniem Ulany, pomieszało się przypomnienie przygody owéj dawnéj: zaszło serce jego resztą żółci wzburzonéj, a dotąd nie przetrawionéj jeszcze.
— Trzebaż było — rzekł w końcu — abym trafił tak nieszczęśliwie na własną poddankę, na niewolną. Niepojęta jakaś ściga mnie fatalność. Albożem jéj szukał? — Ale poco narzekać? dziękować trafowi raczéj. Nie, niech tak będzie jak ma być, tak jest dobrze. Kto wié, czy nie będzie krwi lub ognia w piątym akcie dramatu! Tém lepiéj. Cóż warto życie bez życia, bez wypadków, bez wzruszeń i uczuć?
Te ostatnie słowa malowały najlepiéj stan duszy biédnego zapaleńca. On pragnął i chciał się napić, bodaj krwią i łzami!





XII.

Tydzień minął niepostrzeżony, lotem sokoła przeleciał, mignął błyskawicą. O! czas cudotwórca: jakże on szeroki niekiedy, jak znowu często ścieśnia się i węży dla biédnego człowieka.
Życie wiekiem, życie chwilą, rzekłbyś, że w szczęściu połyka się czas wielkiemi hausty, a w niedoli wypija po kropelce. Dawno o tém ludzie wiedzą, a zawsze im to dziwném się zdaje, zawsze powtarzają zdumieni: jak ten czas upłynął? — A! i życie tak upływa: w ostatku postrzeżesz może, żeś nie żył wcale...
Tadeusz zagrzebał się w swojém dzisiaj i nie myślał o jutrze: ona także, ona bardziéj jeszcze dzika kochanka piła z czarownéj krynicy, jak zwierz w spiekę, którego nie odpędzisz strzałą od wody, nie odstraszysz śmiercią.
W nasyceniu każdéj namiętności jest taka chwila zapamiętałości, zaślepienia, obojętności na wszystko, co nie jest nią i nie ma z nią związku. Nawet to co dalsze od niéj, choćby się z nią wiązało, odpycha, zapomina rozmyślnie: nie chce swojego nieba czernić chmurami, które zawsze zaprędko przychodzą. Stan duszy téj kobiéty namiętnéj, a raz piérwszy nasycającéj nieznane nawet dotąd pragnienie, łatwo się pojąć daje. Ona nie pojmowała, dlaczegoby nie miała nasycać pragnienia rozkoszy: nie rozumiała zawady, przeszkody, zapory: ona była prostą, namiętną kobiétą, aniołem oczyma, zwierzęciem ciałem i wolą. I jak jéj było cudnie z tą namiętnością ognistą, niepohamowaną, szczerą, bezwstydną prawie! Gdzież dziś miłość taką zobaczyć? Może dla dziwaczności tego przywiązania tak płomiennego, że ono przechodziło w marzenie i wymysł, Tadeusz trwał także w miłości niepojętéj, szalonéj, potwornéj dla kobiéty, co go pojąć nie mogła. Owionęła go i zaraziła łatwo namiętność, zabiło serce, zapaliła się głowa, pękły te myśli, któremi jak węzłami ostatniemi trzymał się świata, wyobrażeń przyzwoitości, godziwości: zamknął oczy i rzucił się w przepaść.
On nigdy nie spodziewał się zajść tak daleko. Piękne oczy Ulany zachwyciły go swym blaskiem, wyrazem, swą mową niepojętą o czémś tajemniczém; ale nie przewidywał tak gwałtownéj namiętności w sobie, nie spodziewał się od niéj. Teraz sunęli się już w pędzie z wierzchołka góry i nic ich wstrzymać nie mogło.
Ale on mógłże długo wyżyć taką miłością? Nie wiem.
Po tygodniu przyszedł dla niego drugi peryod namiętności. Zaczynał, czując się szczęśliwym, budować swoje jutro, myśléć o przyszłości. Ona zawsze jeszcze trwała w piérwszém zapomnieniu na wszystko, zaślepieniu i obłąkaniu. Dla niego szał się przerzedzał jak mgła, i przezeń już widać było otaczający świat. Ona nic nie widziała prócz niego. Dla niego Ulana była zawsze piękną, zawsze gorąco pożądaną, choć niepojętą kochanką: ale już rozum wskazywał na sine, wypłakane jéj powieki, nad cudnemi zawieszone oczami, już twardą i spracowaną odkrywał rękę, już nieraz wyrazy jéj proste, namiętne, śmiesznemi mu czynił.
Dla niéj ten peryod był daleki, lub nigdy może przyjść nie mógł: bo namiętność przeszła w życie, zrobiła się normalném obłąkaniem i szałem. Dla niéj, dzikiéj wieśniaczki, nie było odczarowania, póki trwała miłość; nie było przesytu, póki gorzała namiętność, a w sercu, co nią późno i tak dziwnie zapłonęło, namiętność mogła wygasnąć chyba z życiem.
Prostéj wieśniaczki na taką trzeba było miłość: pojąćby jéj inna nie potrafiła kobiéta, cóż uczuć dopiéro? One zużyte myślami, znające teoryą namiętności, grające więcéj miłości, niżeli jéj doznają, mogłyżby tak kochać? — nigdy. Od młodu palą się w ogniu myśli swoich próżniaczych, próżnych, kochając utwory swéj głowy, szafują dla nich całą siłę serca; potém gdy przyjdą lata rozkwitnienia, wykwitnie blady, mdły kwiatek, co go ranek zimnem zwarzy, południe spieką wysuszy, a wieczór wiatrem z łodygi otrzęsie. Takato miłość pań naszych. Wieśniaczki, proste kobiéty, kochają rzadko, bardzo rzadko; ich miłość, to fenomen, to ten kwiat aloesu raz w sto lat; ale kiedy wykwitnie, o! to kwiat nad kwiaty: pełen siły, wdzięku, woni; on zwiędnie a z nim krzak usycha. Na niezużytém sercu wszczepia się miłość na wieki.
Tydzień minął, i Tadeusz już rozważał, już myślał, już się oglądał. Ona rosła w namiętności tylko, i gwałtowność jéj jeszcze podsycając nieco słabnącą miłość pana, utrzymywała go kochankiem. Ale już rozum częściéj i głośniéj przemawiał do niego, już znowu szydził i za czas milczenia wypłacał się nieprzerwaném gdéraniem.
Tymczasem Oxen powrócił, ale to nie zmieniło bynajmniéj stosunków. On zdawał się dobrowolnie nic nie widziéć, na nic nie uważać: ponury, chmurny, milczał uparcie, ani okiem rzucił na żonę, ani jéj spytał gdzie była. Obchodził się z nią jak z obcą zupełnie, a jednak wszystko widział, wiedział o wszystkiém: cóż mu się stało? Nieraz i Ulana pytała się siebie: zkąd tak nagła zmiana. To wzgardliwe milczenie ubodło ją także, choć zresztą rada mu była. Obojętność jego nie była prawdziwa: ona pokrywała gniéw bezsilny, utajony w sercu do czasu, wzmagający się stłumieniem i mający się kiedyś wylać okropniejszym. Tadeusz także niepokoił się, widząc go tak milczącym i na pozór obojętnym; on znał ludzi i wiedział, że w prostym człowieku chęć zemsty niczém się stłumić nie da: przeczuwał przychodzącą. Ale Oxen ilekroć spotykał pana, pokornie zdejmował czapkę, zniżał się do kolan i z chytrą uniżonością pozdrawiał go.
Aby rozbroić wieśniaka, pan użył teraz wszelkich łagodności sposobów: myślał go zwyciężyć nią, przekupić.
Mylił się bardzo: Oxen wszystko przyjmował, nie okazując ani radości, ani wdzięczności najmniejszéj, ani podziwienia; niekiedy tylko chytrze się uśmiechnął. Całą zapłatą za wszystko, było zupełne niejako zaparcie się żony.
Była w domu: nie widział jéj prawie; nie była, nie spytał się o nią; wychodziła z chaty, nie wstrzymał jéj ani półsłowem; wracała w nocy, nie dowiadywał się zkąd. Większą część czasu pędził za stołem w karczmie, pijąc sam, częstując drugich; ale trunek nawet nie rozwiązywał mu ust: milczał jak kamień i niekiedy tylko przekleństwo zwyczajne: sto czortów ich.... wybiegało świadcząc, że czuł coś przecie.
Pauluk i Lewko widząc go umyślnie obojętnym, dali mu pokój i więcéj nie wspomnieli o żonie. Ułas mówił, że ma rozum; ale dodawał: — miéćby już tobie cały rozum i nie rzucać gospodarstwa, nie opuszczać rąk, kiedy przyszedł dobry czas, myśléć o sobie. A to ty tylko w karczmie siedzisz, pijesz i o chacie nie myślisz. Proś codzień, durz, zabiéraj: przynajmniéj pobogaciejesz i dzieciom dasz chleba kawałek.
Oxen nic nie odpowiadał, ruszał ramionami, zapalał fajkę i szedł z węzełkiem groszaków do karczmy. Stary sam musiał myśléć o wszystkiém teraz. Synowa szalała, syn pił, i gdyby nie on, chudobaby wyzdychała i pole zaodłogowało.
Jednego wieczora, Oxen powrócił wcześnie do chaty i zaczął się krzątać żywiéj niż zwyczajnie; napełnił chlebem torbę, przyrządził wóz, zasypał obroku koniom, sam wdziewał świtę i wybierał siekierę.
— A dokądto synku? — spytał Ułas.
— Do lasu, bat’ku, drew nie ma; pojadę na nocleg, a jutro rano z furą powrócę.
— Dobrze, że tobie przecie rozum przyszedł — rzekł Ułas. — Teraz nam i gospodarować i pobogaciéć.
Oxen kiwnął głową i uśmiechnął się szydersko, ale nic już nie odpowiedział. Nasunął czapkę na uszy, wziął batóg i siadł na wóz; a siedząc już na nim, z przechodzącemi jeszcze rozmawiał, każdemu powtarzając, że jedzie do lasu. Podjechawszy pod karczmę, zastanowił się znowu i pogadał jeszcze z ludźmi stojącemi we drzwiach, wypił porcyą, zapalił fajkę, zaciął konie i jak szalony popędził drogą w las.
Zmierzchało; w oknach chat zapłonęły ognie, żywy ruch był na ulicy: kobiéty rozmawiały stojąc we wrotach podwórków z założonemi rękoma, mężczyzni siedzieli na przyzbach, dzieci skakały w ulicy, mołodyce szły z wiadrami po wodę, i gwarzyły u studni z jedną ręką wyciągnioną na żuraw, drugą pod brodą.
Stadka czarnych i burych owiec cisnęły się do otwartych chlewów.
Ulany już nie było w domu: pobiegła do dworu, przez otwarte drzwi szklane wcisnęła się do pokoju pana i siedziała z nim razem, patrząc na trzaskający na kominku ogień. Tadeusz czegoś był smutny: spuścił głowę na jéj ramię i myślał. Kilka razy kobiéta starała się długie przerwać milczenie, ale napróżno; teraz już patrząc mu tylko w oczy, milczała sama. Ciszę przerywało tylko trzaskanie ognia i wolny szum drzew ogrodowych, nad któremi stado wron na słotę krakało.
Noc się zbliżała, oni siedzieli jeszcze jak wprzódy, a Tadeusz wzdychając niekiedy, to ją objął, to ręce opuszczał, to na jéj oczy, to na ogień gasnący spoglądał.
Już na wsi pogasły ognie, umilkły śpiewy, i kury tylko czujnie piały, a psy naszczekiwały niespokojnie.
Pod gankiem, od otwartych drzwi na ogród, dały się słyszéć kroki ostrożnie przechodzącego człowieka. Tadeusz i Ulana razem je usłyszeli; ona się zerwała, nastawiła ucha: nic widać nie było, ale po trawie stąpanie wolne, złodziejskie, ciągle szeleściało. Jakby cień jaki mignął raz przededrzwiami otwartemi; Tadeusz się zerwał, wybiegł, ale nikogo nie zobaczył. Kobiéta przelękła wcisnęła się żegnając w kąt pokoju, i na wracającego niespokojne zwróciła wejrzenie.
On milcząc usiadł na swojém miejscu znowu.
— Strach czegoś — szepnęła Ulana.
— Wartownik musiał przejść koło domu — odpowiedział Tadeusz.
— O! nie — rzekła kobiéta — to nie wartownik!
— Pies może.
— Człowiek! — powiedziała — i przytuliła się do niego.
Chwilę jeszcze półsłowami prowadzona trwała rozmowa: zabobonna jak dziecko, bojaźliwa Ulana, żegnała się, szepcząc, że może duchy chodziły, bo północ była blizko. Zdziwiła się uśmiechem Tadeusza, że w duchy nie wierzył; jéj się zdało tak niezawodném wracanie biédnych dusz z tamtego świata, błąkanie się ich po świecie i przypatrywanie temu życiu, z którego wyrwane zostały.
Szepcząc jeszcze usnęła przy nim. Tadeusz zamknął drzwi ogrodowe, usiadł przy niéj i zdrzémał się także. Niespokojny, przerywany sen, zmrużył ich powieki na chwilę.
Nagle zbudzili się oboje i porwali. Wielki blask wpadał drzwiami szklanemi do pokoju: chociaż na kominie wygasło, choć dzień daleko był jeszcze, widno było jak we dnie. Ale nie światłem dnia rozjaśnił się pokój: czerwonawy blask go oświecał.
Tadeusz porwał się z krzykiem:
— Pali się! pali!
I odparł ręce Ulany zawieszające mu się na szyi; rzucił się ku drzwiom. Drzwi były drągiem od podwórza podparte. Silném pchnięciem wybił je Tadeusz i wybiegł na ogród.
Obejrzał się: na domu cały dach był w ogniu, za dziedzińcem świeciła druga łuna od toku. Wszyscy spali. Potężnym krzykiem rozległo się podwórze, kilka głów wychyliło się z okien folwarku, kilku ludzi wybiegło. Tadeusz wołał ratunku.
W jednéj chwili, co żyło we dworze zgromadziło się: wysłano na wieś za ludźmi, a dworscy rzucili się dach zapalony rozbijać. Tymczasem tok płonął, bo wszyscy zwrócili się ku dworowi, a ze wsi nikt nie przybywał. Napróżno ekonom przebiegał wioskę, stukał do chat, bił ludzi i pędził: nie doszedłszy do dworu znikali, rozbiegali się, ukrywali, tak, że nie było komu przynieść wiadra wody i rozrywać zapalonych budowli.
Jedni słudzy ratowali i kilku tylko wieśniaków: reszta powłaziwszy na dachy chat, na płoty, na drzewa, spokojnie, milcząco, przypatrywała się pożarowi, który dojadał gumien i toku. Kilka stert razem płonęły wielkim ogniem: stodoła już była runęła, w oborach ryczało zamknięte bydło, beczały owce. Konie wpół opalone wyrwawszy się z stajen, biegały i tarzały się w podwórzu. Łuna pożaru świeciła na niebiosach krwawo i odbijała się w jeziorze. Bezsilnych kilka głosów odzywało się tylko, bezsilnych kilka rąk pracowało, reszta patrzyła w milczeniu na to, co nazywała karą Bożą, nie śmiejąc, może nie chcąc ratować.
Tadeusz z rozpaczą, z załamanemi rękoma stał niedaleko od domu i patrzał w milczeniu na ogień niszczący gumna. Dwór bez dachu, z wyciągniętemi i okopconemi ku górze kominami, dymiący jeszcze lecz uratowany, stał otoczony kupą głowni żarzących i wpół popalonych gontów.
Zdaleka na wzgórku, pod kaplicą, postać w bieli stała jak on z załamanemi rękoma. Poznał Ulanę, która płakała głośno się zanosząc i nie dbając, że ją ludzie widzieli. Ona pojęła przyczynę pożaru i widziała drzwi podparte: zrozumiała wszystko, przeklinała siebie i jego.
Powolnie pożar gasnąć zaczynał i gęsty dym tylko ponad zgliszczami się wznosił. Na wschodzie wyjaśniło się pogodne niebo i wyzłociło, zwiastując blizkie słońce.
Dla Tadeusza byłto piérwszy może trzeźwy ranek. Szał go ominął w płomieniach: widział swoje położenie, pojmował, że sam podłożył ten ogień.
— Nie czas się cofnąć — rzekł w duchu — począłem, dokończę. — Odwrócił się do ekonoma.
— Ogień podłożony widocznie. Idź wacpan do chaty Oxena, zobacz czy jest w domu, wziąć go i związać.
— Nie ma — odpowiedział p. Linowski — wczoraj z wieczora widzieli go wszyscy wyjeżdżającego do lasu na nocleg i po drwa. Dopiéro dziś rano ma powrócić.
— Wziąć go, gdy powróci.
To rzekłszy, wszedł Tadeusz do ocalonego domu i rzucił się na kanapę, na któréj niedawno tak swobodny i spokojny usypiał przy boku Ulany. Znużony, uczuł dreszcz przebiegający po ciele: piekło go wewnątrz, oczy nabrzmiały, w piersiach brakło powietrza — miał gorączkę.





XIII.

Nazajutrz Tadeusz leżał bez zmysłów w okropnéj gorączce, a u drzwi jego pokoju stała we łzach Ulana. Ona zrzuciła już z siebie wstyd, rozwagę, myśl na ludzi: nie opuszczała progu, i jak pies wierny, nie jedząc, nie pijąc, z wytężonym wzrokiem, zaczerwienionemi oczyma, rozrzuconemi włosy, załamanemi rękoma, stała naprzeciw łoża, zaglądając na nie, ilekroć drzwi otworzono. Wejść nie śmiała, odejść nie mogła. Ludzie ją popychali, odpędzali; usunęła się krokiem tylko i wracała znowu. Kilka razy oczy obłąkanego chorego spotkały łzawy jéj wzrok, i przychodząc do przytomności, ją piérwszą zobaczył. Uśmiechnął się, potém rozpłakał. Na niéj tak było widać boleść okropną, zapomnienie na wszystko, szał rozpaczy: mógłże ją odepchnąć? Któżby to uczynić potrafił? Tegoż dnia usiadła w głowach jego łoża i więcéj od niego nie odeszła.
A Oxen siedział zakuty w dyby, sądowi ciągnęli z niego badanie: milczał z początku na wszystko. Prośby, groźby — nic nie pomagało. Pod węgłem domu znaleziono krzesiwo, które do niego należało, wedle zeznania ludzi. Pokazano mu je; dopiéro wówczas dziko się uśmiechnął i powiedział:
— Moje.
— I tyś podpalił?
— A cóż? Ja.
To były piérwsze słowa zeznania i stanowcze. Po ukończeniu śledztwa, pozostał ponury, milczący, ale zimny na wszystko. Dwa razy prosił, żeby mu przyprowadzono dzieci i odepchnął je gdy przyszły. Na narzekania starego Ułasa nie mówił słowa; na porady tajemne do ucieczki, skinieniem ręki tylko odpowiadał i uśmiechał się szydersko. W tydzień, znaleziono go na posłaniu zrana nieżywym. Nie było znaku gwałtownéj śmierci na nim, ale żadna choroba nie poprzedziła jéj. Wezwany lekarz nie potrafił wytłumaczyć nagłego zgonu inaczéj, jak silnym przestrachem i zgryzotą. Ale ludzie szeptali, że z wieczora żegnał się ze swemi i nadzwyczaj był mowniejszy; że przed kilką dniami stara Hrypyna jakieś mu ziele przynosiła. Samobójstwo jednak dowiedzioném być nie mogło, choć moralne za niém mówiło przekonanie.
Ulana dowiedziała się o śmierci męża i nie wzruszyła się nią wcale. Dopiéro po kilku dniach rozmysłu, łzy puściły się jéj z oczu i zapragnęła widziéć dzieci. Przyniesiono je: popłakała trochę nad niemi i wróciła do pokoju chorego.
Ona nie pojmowała swego występku, tak głos sumienia zagłuszył w niéj ognistą namiętność, ofiarami i cierpieniem wzmagającą się jeszcze. Nawet macierzyńską miłość, to nowe życie, stłumiło w niéj prawie; ona została za wrotami, ze starém zapomnianém wczoraj. Dziwny szał, szał występny przykuł jéj myśli do łoża chorego: całe jéj serce, całą ją oderwał od wszystkiego, co nie było nim. Czas był odezwać się zgryzotom, sumieniu, żalowi, a one milczały jeszcze.
Pięknego letniego wieczora, Tadeusz przychodzący już do zdrowia, wyszedł usiąść na ganku od ogrodu. Blady, wycieńczony, smutny, trawiony zgryzotami, które do niego przystęp w chwili roztrzeźwienia znalazły, siedział i poglądał wzrokiem osłupiałym na błyszczące zachodu blaskami jezioro. U nóg jego leżał wierny pies, siedziała biédna Ulana. Oboje patrzyli mu w oczy; oczy, co gdzieindziéj, nie na nich zwrócone były: oboje niepokoili się, widząc myśli jego daleko od siebie.
Tadeusz milczał i patrzał. Przypominał mu ten jeden wieczór tyle wieczorów życia, tyle wypadków, tyle uczuć!
Milczało wszystko dokoła. Nagle odezwał się z wierzchołka dzwonnicy dzwonek cerkiewny: jeden naprzód, powoli, smutnie jęczący, drugi się do niego przyłączył, i trzeci najstarszy zaryczał grubym głosem żałoby. Nie byłato godzina nabożeństwa. Tadeusz spojrzał na Ulanę: ona czekała już tego wzroku.
— Czy jutro święto? — spytał
— O! nie — odpowiedziała.
— A na cóżto dzwonią?
— Na pogrzeb.
— Czyj?
— Oxena — wymówiła pocichu.
Tadeusz nie wiedział, że on umarł. Na te słowa porwał się z siedzenia, chciał coś powiedziéć, zabrakło mu głosu i upadł na krzesło. Patrzał na Ulanę i bolało go w sercu, nie postrzegając w niéj żalu, smutku, zgryzoty. Usta jéj były prawie uśmiechnięte, oczy błyszczące namiętnością wlepione w niego, i tak spokojnym głosem wymówiła te słowa:
— Oxena.
Piérwszy raz ona go przestraszyła swoją namiętnością, swém przywiązaniem; piérwszy raz on nie rad był prawie téj niepojętéj miłości. I sumienie zawołało na niego głosem okropnym:
— Tyś go zabił!
Obłąkanym wzrokiem potoczył na drugi brzeg jeziora. Dzwony w cerkwi ciągle żałobnie jęczały powoli: zdały się płakać zmarłego, zdały się mówić żyjącym:
— Jutro i po was zadzwonim.
We wsi dał się słyszéć śpiéw księży i płacz niewieści: płacz zanoszący się długo, śpiewny, rozgłośny; płacz słowami, ciągle na jednę powtarzanemi nutę. Słowa nie dochodziły uszu, tylko smutny śpiéw płaczu, piskliwy, żałosny, mieszając się z śpiewem księdza, dolatywał do niego. Drugą stroną jeziora ciągnął się pogrzeb Honczara.
Tadeusz ujrzał krzyż czarny, kilka chorągwi, i wóz ciągniony parą czarnemi wołami, za który czepiały się płaczące kobiéty. Przed nim szedł w czarnéj kapie ksiądz, śpiewając modlitwy, za nim garstka ludu ze świecami pogasłemi ciągnęła.
A dzwony w cerkwi ciągle wtórowały płaczowi niewiast, śpiewom księdza i skrzypowi kół śmiertelnego wozu, wlokącego się z białą trumną na mogiłki.
I Ulana patrzała, a nie zapłakała, tylko wlepiła oczy w Tadeusza, jakby wejrzeniem powiedziéć mu chciała:
— Wszystkiegom się zaparła dla ciebie.
Tadeuszowi zamgliło się w oczach, zerwał się z krzesełka, chciał biedz do pokoju i upadł na progu.
Bezprzytomnego słudzy zanieśli na łóżko, i znowu opanowała go gorączka straszniejsza jeszcze niż wprzódy, bo wywołana dusznym uciskiem i zgryzotą. Słowa lały mu się z ust, malując okropny stan wzburzonéj duszy: odpychał nieszczęśliwą we łzach Ulanę, klęczącą u łóżka; zrzucał z siebie nakrycie, chciał biedz ratować pożar; obwiniał się o zabójstwo, mył ręce od krwi, którą widział wszędzie. To znowu mary jakieś odpychał, zakrywał oczy, drżał i płakał, a potém ze łzami, z pokorą, tłumaczył się przed ojcem i matką:
— Jam nie winien — mówił — jam nie winien, ona nie winna: on się sam zabił, on umarł, on się spalił. Jam go nie zabił! Ta krew, to nie jego krew, to moja.... Skaleczyłem się, boli mnie... w sercu mnie boli. Trzeba uciekać; będą mnie gonić... więzić, podpalą; trzeba uciekać daleko. I ją wezmę z sobą! Nie... nie wezmę... sam pójdę... Patrzajcie! poco on tu przyszedł z żarzącą głownią, z nożem w ręku! Chce mnie zabić! Ojcze, matko, ratujcie... Jam nie winien, jam nie winien. — Potém uśmiechał się weseléj. — Pójdziemy do lasu — mówił — na mogiłę dwóch braci: tam nas nikt nie zobaczy! Tam się miłość nasza poczęła i tam się ona zakończy — na mogile! na mogile...
A Ulana klęczała u łoża i płakała: ona dopiéro teraz pojęła i swój występek przez jego zgryzoty. Kilka razy zrywała się od łóżka i biegła szalona do jeziora; ale krzyk chorego, dochodzący zdaleka jéj uszu, chwytał ją za serce i ciągnął nazad. Nie miała odwagi umrzéć, a pragnęła już śmierci.
Kilka dni tak okropnych przebyła przy nim. Nareszcie gorączka uspokajać się zaczęła, chory osłabł i wpadł z rozdrażnienia niezwyczajnego w bezwładność i nieczułość zupełną. Lekarz obiecywał jednak wyzdrowienie; kilka razy chciał usunąć Ulanę od niego, ale ilekroć sprobował, chory dostawał gorączki i wołał jéj po imieniu, szukając niespokojnie, tak, że w końcu znowu, płaczącą pod drzwiami, do łoża wpuścić musiano.
Nareszcie Tadeusz do sił przychodzić zaczął i postradaną odzyskał przytomność. Wszystko zdaje się zatarło w jego pamięci; nie wspomniał już o niczém, a bytność Ulany uważał za zwyczajną i konieczną. Ona mu służyła i nie opuszczała go na chwilę. Biédna niepodobna już była do téj Ulany, którą raz piérwszy spotkał swobodną, wesołą, idącą w las po grzyby. Twarz jéj wyschła, oczy przygasły, usta spalone zsiniały i zbladły: bladość chorowita zastąpiła żywy rumieniec.
Tylko w wejrzeniu jeszcze smutném, ale głębokiém, pełném wyrazu, zachowała się pamiątka dawnéj piękności: oczu swych wypłakać nie potrafiła jeszcze, ani ich blasku czarodziejskiego postradać.
Tadeusz ani z nią, ani z nikim, nic nigdy o przeszłości nie mówił: znać z samego unikania było, że ją pamiętał, ale odpychał rozmyślnie. Dla Ulany był tym samym co dawniéj, ale namiętność przeszła już w nałóg i obowiązek, pokryty tylko szatą namiętności kłamaną. Ona tego nie postrzegła, pojąćby tego postrzegłszy nie mogła, jak nie pojmowała, ażeby miłość tak gorąca, tak drogo okupiona, mogła się kiedy skończyć, ostygnąć, przerwać. Dla niéj zawsze był to dopiéro wstęp do życia; ona skosztowała ledwie rozkoszy, a napiwszy się żółci, pragnęła jéj znowu, wyglądała chciwie.
Zimniejsze obejście Tadeusza przypisywała chorobie, osłabieniu, obłąkaniu prawie. Była pewna, że ze zdrowiem powróci miłość, szczęście, któremu już nic na zawadzie, prócz czarnego wspomnienia nie stawało.
W jéj sercu i wspomnienie to już się zacierało: ona tak kochała!!
Inaczéj Tadeusz: ten się niém męczył i gryzł w milczeniu, a widok Ulany był teraz dla niego żywym wyrzutem nieustannym. Kochał ją jeszcze, ale miłość tę wyrzucał sobie jak zbrodnię, i nieraz już myśl przebiegała mu przez głowę uwolnić się od niéj.
Litość tylko nad sobą i nad nią wstrzymywała go jeszcze. Czuł, że onaby umarła, że bez niéj byłby nieszczęśliwy, choć z nią szczęśliwy być nie mógł.
Ulana nie zrzucając swego wiejskiego stroju, pozostała we dworze niestannie przy nim. Dzieci, chata, nic ją już nie obchodziły, i codzień mniéj myślała o nich. Tadeusz wstydził się, a odepchnąć jéj nie mógł, nie umiał, nie miał odwagi. Dozwolił jéj stać się prawie panią w domu samowolną, towarzyszką wszystkich godzin życia, często natrętną, a zawsze przedmiotem szyderstwa dla ludzi. Ją ani szyderstwo, ani wzgarda otaczających nic nie obchodziły: nie zważała na nie, lub dumą za nie płaciła. Czuła się panią, choć z swego panowania dla siebie tylko korzystać chciała, dla namiętności swojéj.
Tak upływał czas i Tadeusz do zdrowia przychodził, ale nie wrócił do dawnéj wesołości i swobody. Czarna chmura wisiała nad bladém jego czołem nieustannie: pieszczoty Ulany już jéj odpędzić nie mogły. A ona jeszcze nie pojmowała stygnącéj jego miłości, bo sama wrzała nią, nienasycona. On chory — myślała — on ozdrowieje i poweseleje. O! my będziemy szczęśliwi!





XIV.

Tadeusz miał krewnych, znajomych i przyjaciół, od których oderwał się zakopując na wsi. Nikt u niego, on u nikogo nie bywał: dziedziniec porósł chwastami i trawą, sam gospodarz zapomniał dawnego świata w którym żył. Z wytwornego, wesołego młodzieńca, stał się smutnym samotnikiem, zwieśniaczał dla Ulany, zardzewiał.
Z początku nawet nie żal mu było tego życia które porzucił, bo się niém oparzył; w zastępstwie za nie przyjął nową miłość, nowe życie, teraz już ciężkie jak kajdany. Wstyd, zgryzota sumienia czyniły je codzień nieznośniejszém; brakło jednak woli, aby się wyrwać z niego. On kochał jeszcze, ale miłość jego nasycona, zaczerniona troskami, trwała podpierana tylko litością, popychana nałogiem.
Już jednak przyszłość zdawała mu się nieraz ciężką i smutną; już często uciekał od Ulany i błądził brzegami jeziora, sam jeden z myślami.
Czasem marzył w nocy o dawném swojém życiu, przyjaciołach, niewiernéj nawet kochance, i wstawał z bijącém sercem z łoża i wzdychał; ale sam powiadał sobie:
— Cóż tam lepszego, co piękniejszego na tamtym świecie, który dla niéj opuściłem? Więcéj tylko wytworu, więcej kłamstwa. Którażby z tamtych kobiét tak kochać mnie potrafiła: one, co kochają tylko siebie, sobie i dla siebie!...Wartoż po nich płakać? Alboż nie zdradziły mnie? nie opuściły? nie zapomniały? Alboż inne i lepsze mogą mi dać szczęście nad to, którego używam?
Jeszcze biédny niedolę swoję i zgryzoty imieniem szczęścia nazywał, i kłamał przed sobą, i wmawiał sobie, że niczego nie żałuje, że po niczém nie płacze.
A jednak codzień częściéj myślał o dawném życiu i coraz głębiéj zapuszczał się w stare wspomnienia; czuł się spodlonym, poniżonym w oczach własnych, a co najgorzéj — srodze występnym. Ten występek tak mu był przytomny, tak blizki, ślady jego niezatarte jeszcze! Dla niego samego żądał się wyrwać ze wsi, od Ulany; ale jak wielu ludziom płomienistych uczuć, brakło mu woli. Targał się w kole, za które wystąpić nie potrafił, wiele siły zużywając, na bezskuteczne, konwulsyjne szarpanie sobą.
Jednego poranku letniego wstał raniéj niż zwykle, wyexaltowany marzeniami nocy, co mu rozkołysały serce wspomnieniami dawnemi; uciekł od Ulany, która go uśmiechem, wejrzeniem witała, prosiła o dobre słówko, a choćby tylko o uśmiéch i wejrzenie. Kazał gotować psy do łowów, na których dawno już nie był: potrzebował uciec z domu, być sam jeden i podumać w szumie lasów.
Wyszedł. Kroplistą rosą pokryte jeszcze były trawy, zioła, krzewy; liście ich połyskiwały odbijając promienie wschodzącego słońca, które się unosiło w białawych chmurach. Łąki pokrywała para unosząca się ku górze, ptaki śpiewały, ludzie wyjeżdżali na pola; płowy łan żytni kołysał się pochylonemi kłosy, a kwitnąca hreczka zaprawiała wonią powietrze czyste, lekkie, którém miło było oddychać.
Tadeusz ciągnął się w las, gdzie na zające psy zapuścić miano. Dawno już nie polował, i nie z dawniejszym swoim zapałem, przejęciem, wyszedł na łowy; z spuszczoną głową, założonemi rękoma, nie wiedząc dokąd idzie, dał się wieść ludziom i posadzić na przesmyku. Przesmyk ten był na wielkiéj drodze. Tadeusz wybrał sobie pień, oparł fuzyą, usiadł i dumał. Psy jeszcze się nie odezwały, las szumiał w górze, cisza była dokoła, tylko gdzieś daleko słychać ciupanie chłopka rąbiącego sosnę na budowlę.
Wtém zabrzęczały dzwonki, zaturkotał powóz: ktoś jedzie drogą. Tadeusz podniósł głowę, wlepił oczy; nie wiedziéć dlaczego osamotnionemu oddawna, uderzyło serce na głos dzwonków i turkot kół. Siedział nad samą prawie drogą. Wkrótce ukazała się lekka bryczka czterema karemi zaprzężona końmi, w któréj siedział młody jeszcze mężczyzna. Po korzenistéj drodze powoli podskakując wlókł się powóz. Podróżny wlepił oczy w myśliwego, myśliwiec w podróżnego. Mijając Tadeusza, zwrócił się ku niemu twarzą i zawołał: „stój!”
Zaczerwieniony, zawstydzony, pomieszany, powstał z pnia na którym siedział Tadeusz.
— Tadeusz!
— To ty Auguście!
— Jak się masz, pustelniku! Jak się masz! Ledwiem cię poznał, tak zmieniony!
Tadeusz westchnął i nic nie odpowiedział, ścisnął tylko Augusta za rękę w milczeniu; a ten z ciekawością, z zajęciem patrzał mu w oczy.
— Ty tu niedaleko mieszkasz?
— Bardzo blizko! Jedź do mnie!
— A jakże! najchętniéj: siadaj ze mną! Albo czekaj: mamże ci przerywać polowanie? Niech konie idą, my posiedzim na przesmyku, pogawędzim swobodnie.
— Paweł! — zawołał na furmana — ruszaj do dworu, tu blizko. Jakże się twoja wieś nazywa?
— Jezioro.
— Ruszajże tam do Jeziora, wyprząż konie, zasyp obrok i powiédz, niech robią śniadanie.
Tadeusz podziękował skinieniem, konie ruszyły; oni usiedli i powoli swobodnie rozmawiać zaczęli.
August był towarzyszem szkolnym Tadeusza, kolegą uniwersyteckim, dawnym przyjacielem. Któż nie wié, co to są przyjaźni młode, nierozerwane związki, których żadna siła zupełnie rozprząść nie może, bo je utrzymuje czarodziejskie młodości wspomnienie? W późniejszych latach wiążą się i rozwiązują stosunki, zaciąga się przyjaźnie i porzuca bez żalu; do młodych, dawnych przyjaciół choćby nie byli warci najszlachetniejszego tego uczucia, zawsze serce ciągnie.
Dla Tadeusza August był żywém wspomnieniem: on był jednym z najpoczciwszych towarzyszów, najlepszych przyjaciół. Szlachetnego charakteru, pełen otwartości, rubaszny, śmiały, gwałtem się cisnął do serca i kazał się kochać.
Wylany dla przyjaciół, służył im i myślał o nich więcéj niż o sobie. Nigdy cudzéj nie zażądał pomocy, zawsze z nią dla każdego był gotów. Od czasu ostatniego swego pobytu w mieście, tak tragicznym wypadkiem dla Tadeusza ukończonego, nie widzieli się z Augustem, który po powrocie na wieś, mieszkał o dwadzieścia kilka mil od niego. Poczciwy August dowiadywał się o Tadeuszu, a stugębna wieść, co tak szybko każdy dziwniejszy roznosi wypadek, przyniosła mu opis miłostek samotnika i wszystkiego, co z nich wynikło. Gdybyż poprostu prawdy się tylko dowiedział; ale ileżto fałszu, przesady, przymieszało się do niéj w drodze.
Z zajęciem i litością spoglądał August na przyjaciela; zaledwie go mógł poznać, tak się odmienił. Twarz wybladła, powieki znużone obwisły nad oczyma, czoło się zmarszczyło, usta zacięły, smutek królował na zestarzałém i wywiędłém przed czasem obliczu.
— Słuchajno — rzekł August — kiedyśmy się spotkali, gadajmyż już z sobą szczerze: prawda to, co o tobie plotą?
— A cóż plotą? — z bolesnym uśmiechem Tadeusz spytał.
— Żeś się tam zakochał, czy nie wiem jak nazwać, w jakiejś chłopce, że cię mąż spalił, że potém...
— Wszystko prawda — odpowiedział żywo. — Zakochałem się, i widzisz do czego mnie to doprowadziło, jak wycieńczyło, wysuszyło. O! bo wiele przecierpiałem! Ale dla takiéj miłości jak jéj miłość, warto cierpiéć było!
August się rozśmiał.
— No! no! dajże pokój! Przyznam ci się, że nie pojmuję takiéj miłości. Jestto jakiś szał; chwila jeszcze, ale tak długo trwać nie może.
Tadeusz się uśmiechnął i ruszył ramionami.
— Nie znasz jéj, nie pojmujesz namiętności, przywiązania téj kobiéty. Doświadczyłem jéj sto razy w czasie okropnéj mojéj słabości: wyschła, nie wstając od nóg moich. Poświęciła mi dzieci, wstyd, wszystko! O! jéj serce warte królowéj!
August na zapalającego się Tadeusza patrzał z podziwieniem i żalem.
— Do licha — rzekł w duchu — ze wszystkiém oszalał! Przez miłosierdzie trzeba na to radzić, bo przepadnie człowiek!
— No, i cóż — dodał głodno — myślisz tedy pędzić z nią żywot gołębi na wieki wieków?
— Nic nas rozerwać nie może; związały nas łzy, cierpienie, śmierć, ogień, występek: ofiary wspólne!
— Ale bo ty patetyzujesz! — rzekł August — a ja chciałem z tobą pogadać na zimno, mój drogi. O! tak szczerze, z ręką na sercu, na imię staréj naszéj przyjaźni. Nie męczyszże się ty już tém życiem?
Tadeusz spojrzał, spuścił oczy i odwrócił się pomieszany.
— Nie czas się cofać — rzekł ponuro.
— Wybacz, bo zawsze czas przestać głupstwa.
— Auguście, tyś tak ostygł!
— Tadeuszu, tyś oszalał! Cóż myślisz, zestarzeć się, zerdzewiéć, zeschnąć przed czasem u nóg twéj wiejskiéj Omfalii? Wartaż ona, abyś jéj cały świat, nadzieje, przyszłość poświęcał?
— Ona mi poświęciła wszystko.
— Ale w końcu ty się zabijesz, zamęczysz, ty nie wytrzymasz, ciebie jednostajnością struje to życie bez żadnych rozrywek, bez wypadków, bez środków ożywiających. Póki z nią będziesz, musisz się od całego świata oderwać, bo nasz nielitościwy świat nie przyjmie cię nigdy. Jesteś pod banicyą i infamią.
Tadeusz westchnął.
— Trzeba ciebie ratować — mówił daléj August.
— Jestem zginiony — odpowiedział Tadeusz — daj mi pokój. Cóż komu do tego, kiedym szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — zawołał August — ale bo ty się oszukujesz, ty nim nie jesteś; spójrz na siebie, wnijdź w siebie: ty się męczysz okropnie w ukutych przez siebie kajdanach.
W téj chwili psy zaśpiewały i myśliwcy porwali się do strzelb. Wkrótce potém kilka strzałów na boku słyszéć się dały, a Tadeusz zniecierpliwiony zarzucił fuzyą na ramię.
— Chodźmy do domu — rzekł.
— Chodźmy.
Po drodze rozprawiali znowu, i Tadeusz opowiedział szczegółowo przyjacielowi dzieje swojego serca. W mowie jego przebijało się tyle smutku, tak znać było, że teraźniejszość ciężyła mu kamieniem, iż August przejęty litością, postanowił w duchu odciągnąć Tadeusza od Ulany, od samotności dla niego zgubnéj, i szału, co mu dziwaczność własnego położenia odkrywał. Często bardzo świeżo ze świata innego, z inném usposobieniem i sposobem widzenia wpadający człowiek, piérwszy otwiera oczy zaślepionemu długiém osamotnieniem.
Człowiek z najdziwniejszém położeniem powoli się oswaja, brata, i bierze je za konieczne; oko nieprzywykłego do tego widoku, uderzającym sposobem widzi jego śmieszność. Tak, żyjący w dusznéj atmosferze więzienia oswaja się z powietrzem jego; wchodzący doń ze świata czuje tylko ciężar jego i zaduchę. Często ciężéj potém oddychać więźniowi, bo widział drugie piersi, wysilające się na tchnienie; poznaje, że mu tu duszno: chce wyjść i wychyla głowę za żelazne kraty.
Tak właśnie było z Tadeuszem. On się oswoił ze swojém położeniem i nie czuł jego nieprzyzwoitości, ciężaru, sromoty. August dopiéro oczy mu otwierać zaczął. Tadeusz uczuł wstyd, niepokój, podwajający się smutek, do którego już był usposobiony.
Ale powróćmy do nich. Oto stają na ganku domu: Ulana oknem niespokojna wygląda. Piérwszyto gość w Jeziorze za jéj czasów; ona nie wié co począć z sobą. Przywykła wybiegać naprzeciw Tadeusza, nie odstępować go krokiem, służyć mu; teraz wstrzymana wstydem, co się odezwał w sercu, wkleiła twarz w okno i patrzy niespokojna. Chciałaby pobiedz do niego i nie śmie; i ciężko jéj, niespokojnie, i tego gościa przeklina: radaby go się pozbyć, lęka się go, przeczuwając, że obcy nic dla niéj dobrego przynieść nie może.
Tadeusz zobaczył ją, odwrócił się, zaczerwienił. August także domyślił się w téj kobiécie, czarnemi, płomienistemi patrzącéj oczyma, kochanki przyjaciela, Ulany. Stanął na progu i wlepił w nią oczy ciekawo zdziwione; aż zapłoniła się pod niemi Ulana, spuściła głowę i odejść od okna musiała.
— W istocie piękna — rzekł August — ależ tyle po świecie piękniejszych!
Tadeusz wchodzący w téj chwili we drzwi, wykrzykniku nie posłyszał. Cały dzień bawił August, i Ulana pokazać się nie mogła: dwa, czy trzy razy podbiegła z dziecinną ciekawością i wieszczą obawą do drzwi, i uciekać musiała. Tadeusz na chwilkę przyszedł do niéj; ona naiwnie go pytała niecierpliwiąc się:
— Kiedy on pojedzie?
— Nie wiem — odpowiedział Tadeusz zimno i skłopotany.
A gdy wyszedł, szła za nim oczyma, duszą, żądzą, ciekawością, obawą, i siadała smutna płakać. Na sercu jéj było czegoś tęskno i ciężko.
Nadszedł wieczór: August nie odjechał. We łzach padła na posłanie w swojéj izdebce i przy blasku rozpalonego na kominie ognia, sama jedna, piérwszy oddawna wieczór w samotném spędziła dumaniu.
A tam przyjaciele rozmawiali tak wesoło! Ich głosy dochodziły uszu biednéj Ulany, ich słowa dolatywały do niéj; ale głosy były niepojęte i niezrozumiałe słowa. Lękała się ich, nie pojmując. I nie myliło ją przeczucie: August namawiał Tadeusza, aby wyjechał z domu.
— Słuchaj — mówił mu — jeśli twoje przywiązanie oprze się roztargnieniu, rozłączeniu, wrażeniom nowym — nie powiem słowa: wrócisz do domu na dawniejsze życie; będzieto dowód, że dla ciebie nie ma już innéj nad tę przyszłość. Ale dlaczegóż lekarstwa nie sprobować, nie zmyć z siebie plamy? Ja jestem w drodze do Warszawy, nie chciałżebyś ty jéj także zobaczyć po tylu latach?
Tadeusz w końcu milczał, August naglił, ale tego wieczora jeszcze nic wymódz nie potrafił. Nieproszony zabawił w Jeziorze dzień drugi, i z uporem przyjaciela przekonanego o zbawienności podawanéj rady, obstawał przy wyjeździe, namawiał, naglił, zachęcał i prosił.
Tadeusz coraz bardziéj milczał, coraz mniéj się wymawiał: nareszcie zaczął pokazywać drobnostkowe trudności, które August łatwo usuwał.
— Jedziemy — rzekł ściskając go — musisz jechać.
— Ale cóż będzie z Ulaną?
— Niech na ciebie czeka! Zostaw ją tu choćby panią w domu samowładną.
— Ją tu będą prześladować!
— Znowu ci się marzy. Musisz jechać, i mówię ci, że jedziesz ze mną.
— Jakże ja jéj to powiem!
— Chcesz, to ja się podejmę.
— A! dajże pokój, to być nie może, ja nie pojadę.
— Dałeś mi słowo, jedziesz! Na dwa tygodnie tylko.
Tadeusz wyszedł i wprost pobiegł do izdebki Ulany. Ona siedziała u okna i patrzyła przez nie podparta na ręku, na błyszczące jezioro. Wzrok to był co nie widzi: szklany, nieruchomy, a oczy łez pełne, co mimowolnie, niepostrzeżone wylewały się z powiek i płynęły po twarzy.
Gdy wszedł, zadrżała, ale się uśmiechnęła.
— A co? on pojechał! — zawołała.
— Nie — stanowczo odpowiedział Tadeusz — jeszcze nie, ale jedzie i ja z nim.
Osłupiała.
— A ja? — spytała załamując ręce i podnosząc głowę.
— Ty zostajesz tutaj: ja prędko powrócę — bełkotał zbliżając się do niéj Tadeusz. — Zostawiam cię tu panią w domu; rozkażę, żeby ci wszyscy byli posłuszni, i prędko, prędko powrócę! — dodał zbierając się na odwagę.
Ulana zakryła oczy rękoma, spuściła głowę i płacząc odezwała się:
— O! jak chcecie! Ja mogę wrócić... wrócić do chaty!
— Ale ja tego nie chcę. Cóżto ci się stało? — zawołał Tadeusz — ja powrócę prędko, za tydzień!
— Za tydzień! I to prędko? — spytała.
Tadeusz strasznie cierpiał, płomienił się i nie wiedział jak daléj kończyć poczętą rozmowę. Na szczęście wszedł Jakób, i wydawanie rozkazów do drogi, dyspozycyj do domu, przerwało niebezpieczną rozmowę. Ulana odwróciła się do okna i nie ruszyła więcéj.
Nazajutrz rano konie stały zaprzężone u ganku, a Tadeusz nie mógł się wyrwać jeszcze z uścisków prawie obłąkanéj kobiéty, która chciała, aby ją wziął z sobą.
— Ja tu oszaleję — wołała — sama! sama! Mnie tu zabiją! Ja nie wytrzymam!
Napróżno uspokajał ją Tadeusz, obiecując prędki powrót. W ostatnim uścisku jakby przeczuwała inną przyszłość, uchwyciła go i trzymała tak silnie, że na głos Augusta ręce jéj prawie gwałtem rozedrzéć musiał, i spłakane całując oczy, wybiegł.
Głośny płacz gonił za nim. Ulana wybiedz nie śmiała, bała się obcego i ludzkich oczu; tylko dopadła okna wychodzącego w dziedziniec, aby nie stracić z oczu Tadeusza. Serce jéj mówiło, że nie wróci takim jakim odjeżdża.
A on? I on patrzał na nią. W téj chwili droższą mu była niż kiedy; przy rozstaniu podwaja się choćby gasnące przywiązanie i z nową wzmaga siłą, na krótko prawda, ale niebezpiecznie. Częste to wezbranie uczucia momentalne przeraża człowieka, i grozi mu większą niż ma jéj doznać boleścią. Tadeusz smutny, chmurny, usiadł z Augustem, a wzrokiem żegnał biédną Ulanę, a sercem obiecywał sobie powrócić do niéj, prędko, bardzo prędko, jutro. Nie wiedział, że uczucie którego doznawał w téj chwili, rozrzucić miał po drodze, zostawić na samym brzegu podróży, rozsypać potrochu z upływającemi chwilami, z doznanemi wrażeniami, z nowemi widoki.
A nim przyszedł wieczór, już pół-uśmiech, dawno nie widziany, igrał na ustach Tadeusza. Poczciwy August opowiadaniem żywém rozrywał go, zmuszał do zapomnienia o domu i o sobie: dobiérał najweselszych powieści, najdziwniejszych przygód, i gdy piérwszy rozkwitły uśmiéch ujrzał na ustach przyjaciela, uczuł się prawie szczęśliwym.
O lekarze! lekarze! co za zwycięztwo ocalić od śmierci nieszczęśliwego i kazać mu cierpiéć jeszcze, cierpiéć dłużéj, wyrywając z objęcia szału, w którymby skonał rozkosznie! Jak wielkiém wydaje się wam dzieło dokonane!!





XV.

Ulana została sama ze swoją namiętnością, smutkiem, myślami; sama, okropnie sama. Ona nie miała sposobu oderwania się od nich: musiała płakać. Innego stanu ludzie leczą smutek, boleść, rozpacz, usuwając się od przyczyn co je zrodziły, myślą porzucając krąg czarny, tworząc sobie nowe, sztuczne życie, w zastępstwie za utracone. Tego uczynić nie mogła Ulana; ona została sama na miejscu, gdzie jéj wszystko przypominało Tadeusza; bez zatrudnienia, rozrywki, ciągle patrząc na siebie i swoję boleść. Tydzień upłynął: siedziała w oknie patrząc na drogę napróżno; siedziała pod topolami nad brzegiem jeziora, wyglądała Tadeusza, podsłuchiwała każdego turkotu. Serce jéj biło na każdy gwar w dziedzińcu; nieraz w nocy zrywała się i biegła patrzéć, czy nie przyjechał. Jego nie było. Sama, zupełnie sama, rachowała dnie długie, puste, blade, spędzone u kądzieli, w ogrodzie, na smutnych jednostajnych dumaniach. Nieraz już pożałowała życia dawnego, które opuściła, z którém zerwała nazawsze, bo od wsi zalatywały ją: swoboda, wesele, śpiewy, głosy szczęśliwszych od niéj ludzi. A ci ludzie patrzyli na nią jak na straconą; nic ją z niemi nie łączyło, była im obcą: szyderskim uśmiechem, ponurém wejrzeniem witali ją, żaden słówka nie powiedział, ręki nie wyciągnął. Tam na drugim brzegu jeziora, na płowym łanie, śpiewali żeńcy migając białemi koszulami, i pieśń ich dolatywała uszu Ulany, przypominając dawną swobodę. A ona siedziała z spuszczonemi rękoma, bez pieśni w ustach, bez zajęcia, bez celu, codzień smutniejsza, bo codzień napróżno wyglądała jego powrotu. Jego nie było.
Wieczorami widziała lud gromadzący się przy karczmie i skaczący przy głosie skrzypiec i bębenka: ona słuchała wesołego tańca i łzy ocierała białym fartuchem. Wygnana z jednego świata, na progu drugiego stojąc, wygnanka próżno wyciągała ręce ku piérwszemu i drugiemu: oba jéj nie przyjmowały. A dziś, gdy straciła szczęście i do dawnéj wieśniaczéj, rodziméj, serce zabiło doli; dziś głosy wsi odzywały się jéj w duszy, a tęskne przywiązanie do swoich znajdowało się na dnie każdéj łzy wylanéj. I do nich już nie wrócić i jego może nie zobaczyć: zewsząd piekło osamotnienia i cisza pustyni... i śmierć!
Minął tydzień drugi: on nie powrócił, nie dał znać o sobie. Ulana codzień niespokojniejsza a zawsze sama i sama: nikt jéj nie pocieszy, nikt do niéj nie przemówi; słuchają wszyscy, ale nikt o nią nie dba. Czasem rzuci powitanie przechodzącemu, prosi o słowo dobre i zyska tylko wzgardliwe, ponure wejrzenie.
Na drugiéj niedzieli, wspomniała swoje dzieci i płakała. — Sieroty, — pomyślała — sieroty zawcześnie! O! pójśćby je zobaczyć, pocałować, popieścić.
I myślała pójść do nich, a bała się, aby Tadeusz w téj chwili nie nadjechał, bo chciała go spotkać piérwsza, piérwsza przywitać. Prosiła, żeby jéj dzieci przynieśli. Wieczorem Pryśka przyprowadziła je do dworu i zostawiła Ulanie. Dzieci prawie jéj nie poznały, a ona? Jéj serce tak było pełne innego przywiązania, innych uczuć, że się nie wzruszyło na widok dzieci. Załamała ręce, patrzyła.
— Sieroty — zawołała w duchu — cóż ja im? Czy ja im matka? O! nie, jak na cudze patrzę, jak o cudzych myślę. Nie mnie już być im matką! Nie potrafię.
I płakała znowu, że kochać ich już nie mogła, i nad sobą i nad niemi.
Odnieśli nazad dzieci, a wzrokiem ani sercem tęskném nie poszła za niemi: w jéj uszach ciągle turkotał powóz, co go się spodziewała, w jéj sercu biła myśl powrotu Tadeusza.
A on? On nie powracał.
Każda boleść po ukochanym, po ukochanéj, ciężka człowiekowi; ale kiedy ją znosić przyjdzie samemu, bez pomocy ludzi, świata; kiedy się ona wyciągnie bez miary długa jak cienie wieczorne: o! wówczas jakże z nią wyżyć. A rzadko boleść taka zabija; ona tylko przyciska, dręczy, drażni, ale nie odejmuje życia. Ulanie codzień ciężéj, codzień większy dźwigać smutek, ale jeszcze błyska nadzieja i powtarza: on powróci.
Gdy w swojéj izdebce siedzi, to całe dnie oczy ma zwrócone na okno od drogi, i często zerwawszy nić kądzieli, godziny z wytężonym wzrokiem i słuchem czeka turkotu spodziewanego powozu. Wieczorami chodzi ponad brzegiem jeziora: siada, gdzie z nim siedziała, myśli o nim i pogląda na drogę; a nie odejdzie w głąb, aby nie stracić z oczu gościńca, którym ma powracać. A gościniec pyli się od wozów chłopskich, od wiejskiéj trzody, od wózka przejeżdżającéj szlachty i nic więcéj. W niedzielę dzwonią dzwony cerkiewne, wołają lud na modlitwę, i drogą spieszą wszyscy w nowych świtach, w białych chustkach i namiotkach, modlić się Bogu i pokłonić Bogarodzicy. Ona pójść nie może do cerkwi, wstyd jéj ludzi, i strach, żeby on nie nadjechał, gdy ona będzie na służbie. Więc siada i twarzą obraca się ku cerkwi, a oczyma wciąż patrzy na drogę; a modlić nie umié jedną modlitwą, żeby Bóg pana sprowadził, żeby jej sokół przyleciał znowu do gniazda pustego.
Na drodze pusto tydzień, pusto dwa tygodnie, i cztery, i sześć, i ośm, i dziesięć. Tyle dni, tyle zawodów! A ileżto razy już się zdaje że jedzie, już poznaje konie, już leci przywitać; powóz przesuwa się gościńcem i popędził w lasy daléj. To nie on! Za każdą razą spuszcza głowę smutna, łzy popłyną z czarnych oczu i znowu czeka, i znowu napróżno.
Przyszła jesień, wesoła pora dla wieśniaka; dla niéj smutniéj jeszcze niż w lecie. Jéj dostatek nie cieszy, bo niczego nie braknie; jéj wszystko jedno wiele zżęli na polu i co Bóg dał z niwy: dość, że jego nie ma, i nie ma, i nie ma.
Już wszystkie liście z drzew opadły i żółte leżą popod drzewami, w ogrodzie tylko suche sterczą łodygi i pnie czarne; północny wiatr napędza chmury i chłodno siedziéć nad jeziorem. Ona tam zawsze jeszcze, bo ztamtąd widać jéj drogę. Pusta droga.
Jednego poranku wszedł pan Linowski do izdebki.
— Dzień dobry — rzekł poufale.
Ulana porwała się z bijącém sercem.
— Miałem wiadomość od pana.
— Prędko wróci? — zawołała poskakując ku niemu — prędko wróci?
Linowski się uśmiechnął.
— Otóżto, pisze, że powróci prędko, ale z gośćmi powróci.
— Z gośćmi! — chmurząc brwi przerwała i powtórzyła — A! byleby już powrócił!
— Z krewnemi! — uśmiechając się znowu dorzucił pan Linowski. — I w domu im będzie ciasno. Pisał pan, żebyście się wynieśli do pańskiego dworku nad jezioro.
Ulana wielkiemi oczy zmierzyła mówiącego; stała, milczała.
— Dobrze — odpowiedziała — zaraz idę. — I zaczęła zbierać płacząc swoje rzeczy, aż się Linowskiemu żal zrobiło.
— Nie spieszcie się — rzekł powoli.
— Byleby pan powrócił prędzéj — szepnęła cicho i już szła, a idąc myślała:
— Niedaremny był mój niepokój. On już wypędził mnie z domu! Ludzie go ogadali! Ludzie nas chcą rozerwać! Ale on wróci i wszystko z nim!
A ciesząc się była niespokojna jednakże, i płakała. Przyszła do pustego dworku i pobiegła do okna, zobaczyć naprzód, czy widać z niego drogę. Ach! i drogi nie widać! Siadła na ławie zapylonéj nieruchoma, podparła się na ręku i przesiedziała godzinę, dwie, do wieczora. We dworku tak strasznie było pusto! Nikt w nim nie mieszkał oddawna, prócz szczurów i myszy: komin rozwalony, piec pęknięty, stół złamany, ława pod ścianą, cały sprzęt składały. I nikogo przy niéj, nikogo blizko nawet!
Wieczór się zbliżał, chłód dojmował; zlitowali się przecie dworscy i przyszli ognia rozpalić: małego, zimnego, jak litość obojętnych. Ona do niczego się nie ruszyła, a w myśli nieustannie powtarzała:
— Wypędził!
Całą noc przesiedziała na ławie. Ogień wygasł, nie dołożyła drewek; dzień zaświtał, nie wstała: straciła resztę czucia i przytomności, ostatek nadziei.
I jak fale przychodzą, to odstępują od brzegu; tak do serca przychodziła, to odstępowała nadzieja, rozbijając się o nie.
Tydzień w pustym dworku minął, a jego nie ma jeszcze, nie powraca. Już dwa razy biały śnieg upadł i stopniał na przymarzłéj ziemi, dwa razy szklanemi lodu kawałami okrywały się brzegi jeziora: — jego nie było.
Ulana codzień jeszcze siadała na ławce pod topolami, patrzała, patrzała, płakała i codzień mniéj się spodziewała, codzień lękała bardziéj.
Już powrót jego nieraz był jéj straszny; a nuż powróci innym, powróci i nie spojrzy, odepchnie: wszak wypędził z domu!
— Niech lepiéj nigdy nie wraca — mówiła sobie — wolę go tak czekać do śmierci, niż doczekać się, czegobym nie przeżyła.





XVI.

Chmurnym porankiem jesieni toczył się powóz ciężki i ładowny brzegiem jeziora, gościńcem zdaleka; powoli szły zmęczone konie po twardéj grudzie. Ulana siedziała, patrzyła i poznała konie i wyciągnęła ręce, i na krzyk co się chciał wyrwać z jéj piersi, głosu zabrakło.
W téj chwili odsunęły się firanki powozu i ukazała się głowa mężczyzny. Zdaleka, zdaleka, a ona go poznała, przeczuła go. To on był!
A za nim zwieszona na jego ramieniu, wychyliła się druga głowa: głowa młodéj, pięknéj kobiéty. Opadły ręce wzniesione, słupem stanęły oczy, zabiło silniéj jeszcze serce. Ulana już nie patrzyła na drogę, ale biegła ku dworkowi, biegła, otwarła drzwi, zasłoniła oczy i padła na ziemię.
A co się działo w jéj duszy? — To, co w dzień ostateczny dziać się będzie ze światem naszym, a czego słowa nie opiszą.
Tymczasem toczył się powóz przed dom; i z chlebem i solą witali słudzy panią, a pan Tadeusz wysiadał posępny, chmurny, niespokojny, podając jéj rękę. Wzrok jego biegł wokoło, bał się spotkać wzroku Ulany; zastanowił się na oknie jéj izdebki. Ono było zaparte, milczące, ciemne. Odetchnął, weszli.
Za piérwszym powozem wtoczył się drugi i trzeci: zawrzało gośćmi, zaszumiało, poweselało, rozruszało się wszystko. Z kominów puściły się dymy, gwar w dziedzińcu, gwar w domu, ruch wszędzie.
I pan Tadeusz, gdy piérwsza chwila strachu minęła, rozweselił się, rozchmurzył, rozgospodarował, ożywił, żonę przyjmując.
Jaka-bo młoda, ładna, Tadeuszowa żona! I czarne ma oczy jak Ulana, ale nie wypłakane, błyszczące, jasne, a nad niemi toczą się brwi półkręgiem, a pod niemi śmieje się nosek zadarty; i drobne różowe usteczka się śmieją, a przy nich dwa dołki różowe, dwa gniazdeczka śmiechu.
I wesoła, wesoła, bo ciągle się trzpiocze, biega, gada, zagląda: to poklaskuje w dłonie, to potrząsa główką, to przymila się do męża. Wyjrzała wszystkiemi oknami, przebiegła każdemi drzwiami, okręciła się w każdym pokoju, zwiedziła każdy kątek i długo, długo, patrzała na jezioro i za jezioro na gościniec, a potém westchnęła.
Po kim, dlaczego? — może za matką, za rodziną, za krajem swoim, może... Nikt nie wié czego westchnęła. A po westchnieniu zaraz uśmiéch wbiegł na usta, swawolił w oczach, igrał w słowach. I pobiegła od okienka.
Tadeusz przyszedł do niéj, wziął ją wpół, oprowadzał po domu, pokazywał, oddawał klucze i pieścił miękkiemi słowy. Ona się śmiała wesoło, a czasem, ukradkiem westchnęła: ale on tego nie słyszał, nie widział.
Tak cały piérwszy dzień upłynął: i wieczór jesienny, smutnym wiatrem z chłodnym deszczem, z czarnemi chmurami nasunął się na niebo.
We dworze było jasno, wesoło, gwarno; w domku Ulany pusto, ciemno, i cicho, i smutno.
U wygasłego oddawna, od wczoraj ognia, ona siedziała, patrzyła i nie widziała; myślała, a myśli jéj biegały bez ładu, to czarne, to błyszczące, to powikłane, to krwawe. Łez w jéj oczach nie było: wyschło źródło z którego płynęły, zamarzło razem z jeziorem.
Ona mówiła głośno, sama do siebie:
— Powrócił, ożenił się, wypędził. Na co mnie żyć! Nie mam dzieci i serca dla dzieci, nie mam nikogo. Wszyscy swoi opuścili, on porzucił. Jemum niepotrzebna i nikomu, a wytrzymać życia nie potrafię, o! nie: umrzeć i skończyć wszystko. Choć po śmierci pożałuje, zapłacze może i powié, żem go mocno kochała, póki życia stało. U nich i pamięć słaba i miłość krótka. Krzyż na mnie. Panie Boże odpuść.
I szepcząc już niezrozumiałe słowa odpasywała czerwony pas, co ściskał jéj świtę, nieprzytomnie biegając po izdebce.
— A! gdyby go zobaczyć jeszcze! Choć raz jeszcze, pogadać po dawnemu, posiedziéć chwilę. Nie, nie! Ciężéj byłoby umierać, smutniéj porzucać.
Z rozpuszczonemi włosy, obłąkanym wzrokiem, biegła Ulana z dworku po twardéj grudzie, pod okna pańskiego domu. Z okien błyskały światła, słychać było gwar wesoły; na dworze wiał wiater chłodny i czarna ciemność smutnie w niebiosach wisiała. Podbiegła do okna, wlepiła oczy, patrzała.
Na kominie palił się ogień, dokoła stali, siedzieli, chodzili jacyś nieznajomi panowie, kilku za stołem grało; a wszystkich twarze były tak ożywione, wesołe, rumiane, że aż zazdrość brała! W pośrodku stał Tadeusz z żoną: ręką wpół ją objął, głowa jéj pochyliła się na jego ramię, a oczki figlarne patrzyły na niego. Śmieli się do siebie, szepcząc coś pocichu.
Ulanie zrobiło się przykro, boleśnie, śmiertelnie zakłuło w sercu; a patrzała jednakże, długo, długo od niego nie mogąc wzroku oderwać.
Ona go żegnała — nazawsze.
Nareszcie gwałtem odskoczyła od okna, odbiegła od dworu i puściła się ku jezioru, ściskając w ręku swój pas czerwony. Zasypaną liśćmi suchemi ścieszką pędziła ku brzegowi, gdzie stały topole i znajoma ławka. Jeszcze raz obejrzała się na błyszczący ogniami dwór, świecący ze wzgórza, żegnała wzrokiem; potém chwyciła za topole i objąwszy ją rękoma, zapłakała. Czerwony pas drżał jéj w ręku. Jeszcze chwilę tak stała z oczyma wlepionemi w okno, przez które ostatni raz go widziała; potém żywo rzuciła się na ławkę i pas zarzuciła na gałąź topoli, probując, czy ją wytrzyma: powolnie, uważnie gotując sobie śmierć, aby ją nie zawiodła jak ludzie.
Wstąpiła na ławkę i spojrzała jeszcze, i jeszcze zapłakała zakładając węzeł na szyję.
W ostatniéj chwili życia oblała się łzami.
— A! ja go tak kochałam, jam dla niego wszystko porzuciła, poświęciła wszystko; a on! a on!
Smutnie potrzęsła głową.
— Taka miłość, tak się skończyć musiała.
Biedna Ulana przeżegnała się zwracając ku cerkwi, i w powietrzu zakreśliła krzyż w stronę dzieci zwracając, potém jeszcze spojrzała na dwór.
Za chwilę wiatr szumiał gałęźmi topoli, a na gałęzi zimne ciało Ulany wisiało. Dwie łzy zamarzły na powiekach.
We dworze pili zdrowie państwa-młodych.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. R. Zienkiewicz, Pieśni ludu pińskiego.