<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.

Gdy mąż wyjechał z domu, uczuła się znowu swobodną Ulana i postrzegła łatwo, że nie traf prosty zrządził tak nagłą z jednéj w drugą podróż wyprawę. Ale obłąkana, już zupełnie widząc, że jéj tajemnica wszystkim już była wiadomą, czując się szczęśliwą, zapomniała łatwo o wstydzie, o groźbach męża, o przyszłości.
Piérwszy raz ta kobiéta, dotąd cudem jakimś wśród zepsutych czysta, owionięta oddechem nieznanéj rozkoszy, myślami jakiemiś dziwnemi, a jednak przemawiającemi do niéj, obłąkana, tak silną uczuła w sobie namiętność, że przez nią potrafiła na wszystko patrzéć obojętnie i wszystkiém wzgardzić. Nieznana jéj dotąd odwaga, którą raz piérwszy tego rana uczuła, nie opuszczała już jéj więcéj.
Śpiewała wesoło krzątając się koło swego gospodarstwa i dzieci, a myślą była wcale gdzieindziéj. Te dzieci nawet nieobudzały w niéj jak dawniéj macierzyńskiego przywiązania; często płacz ich dochodził uszu, a nie odbijał się już w sercu. Patrzała na nie obojętnie, zimno, całowała je jak dawniéj, ale myślała o innych pocałunkach, o innéj miłości. W prostéj kobiécie, — spyta z was niejeden — zkąd tyle uczucia? Alboż ono wyłącznie tylko właściwe jest wykształconym? Na prostą duszę, którą Bóg stworzył całą i silną, nie wycieńczoną niczém, nie zestarzałą za młodu, śpiącą w ciele jak w kolebce, gdy padnie nieznane uczucie miłości i wkorzeni się w niéj; gdy jéj cuda swoje pokaże, dziwny świat swój odsłoni, gdy z życia zwierząt wywiedzie ją gdzieś wyżéj: naówczas w téj duszy rodzi się niepohamowana, dzika namiętność, któréj nic nie przełamie, nie obali. Do uczuć składających ją, łączy się jeszcze żywa ciekawość dziecinna, któréj inni ludzie, wytrawieni, oswojeni ze wszystkiém, nie mają. Tak właśnie Ulana przyrosła była do swojego szczęścia teraźniejszego, a ileżto jeszcze spodziewała się, wyglądała od przyszłości, ile miała nadziei, co się nawet ziścić nie mogły!!
Ona nie była prostą kobiétą bez duszy, bez myśli, piękném bawidełkiem oczu; gdyby ją los postawił na wyższym szczeblu, dziwiliby się jéj może ci, co na nią teraz spojrzéć nie chcieli. Tak nizko stojąc, nad stan swój miała roślejsze myśli i uczucia, nad stan pojęcie. Nieraz już postrzegł to Tadeusz i to go właśnie namiętniéj jeszcze do pięknéj przywiązało Ulany. Poetyczna swoją prostotą jak wszyscy wieśniacy, codzień lepiéj pojmowała i rozumiała przemawiającego do niéj językiem namiętności ognistym. Powoli stawała się w oczach jego czémś idealnem, a łatwo pojąć, co tak dziwaczny ideał mógł wzbudzić za uczucia w rozmarzonéj głowie młodego chłopca, pełnej wyczytanych z książek przeszłego wieku przygód niepodobnych do wiary, a tak pięknie wymyślonych. Urok niepojęty padł na niego, przezeń nic już rzeczywistości nie widział i exaltował się tylko urzeczywistnieniem tak cudowném jednego z swych snów — marzeń.
Gniewny i niepewien co z sobą miał począć, wyszedł na łowy i w tych samych myślach z nich powrócił; znużony tylko jeszcze bardziéj, jeszcze bardziéj niespokojny. Wcześniéj niż zwykle kazał zawrócić psy i strzelców do domu: bo choć nie miał nadziei widzenia się z Ulaną, ufał w przypadki i miał jakby przeczucie, że ją zobaczy, choć nie pojmował gdzie i jak. Chciał téż może być przynajmniéj bliżéj niéj.
Zaledwie zmierzch padać zaczął, otworzył szklane drzwi do ogródka, któren po pochyłém wzgórzu spuszczał się aż nad jezioro, i zszedł powoli.
Właśnie księżyc zaczerwienił się na niebie i wybijał z chmur. Ryczało bydło we wsi, warczały wozy jadące drugą stroną jeziora, bocian klekotał na śpichlerzu.
Smutny Tadeusz patrzając na wieś, któréj gwar wieczorny i śmiechy dochodziły go, zszedł aż nad same jezioro i usiadł na ławce pod topolami, które od spodu okwitły już bez otaczał.
Mimowolnie oczy jego zwróciły się na obraz rozwijający się przed nim.
Nie był on wielkich wymiarów i wielkich piękności, lecz miał swój wdzięk niepojęty, który poczęści położenie, poczęści wieczorna pora mu nadawała. Ponad nim było niebo, ubrane w tę szatę tak dziwacznie piękną, w którą się tylko stroi na wybrane wieczory. Nad zachodem rubinowe, złocone wyżéj, daléj już płowe, potém ciemno-błękitne i już blademi iskrzące gwiazdeczkami, co się zdawały pokazywać i niknąć nieśmiałe jeszcze; po niebie pływały chmurki ciemne z jednéj strony, purpurowej, coraz ku górze bledniejącéj barwy, z drugiéj, przed chwilą jaskrawe a teraz w oczach gasnące. Naprzeciw już czerwony, wyolbrzymiały jak myśl, kiedy się rodzi, wznosił się księżyc ogromny i przerzynał przez szafirowe ciemne chmury. Niebo odcięte było od ziemi czarną przepaską lasów, wycinaną w różnokształtne zęby. Nad łąkami i wodami podnosiła się już lekka, czarowna mgła wieczorów i ranków. Na lewo, na pagórku, wznosiła się stara zrujnowana kaplica, w któréj tyle razy matka modliła się za Tadeusza, tyle razy Tadeusz odmawiał z nią wieczorne pacierze! Czarna, smutna, posępna, odbijała na kilku potłuczonych szybach okien czerwone blaski zachodu, jak serce odbija wspomnienia; przez dach jéj świeciło niebo miejscami, a nad nią śpiewał puszczyk, co w kopule rozdartéj założył gniazdo.
Daléj zniżał się pagórek, a wieś za mostkiem zaczynała, okrążająca półkolem jezioro, z téj strony obrosłe trzcinami, trawami, zielem, łozą. Ogródki chłopskie z wysoko wysypanemi grzędami, schodziły płotami aż prawie w zarośla i kępy. Za niemi dymiły chaty z wysokiemi dymnikami, kilką gruszami, wierzchołkami żórawi skrzypiących i dachami stodółek. Daléj jeszcze stała czarna, a już w oknach oświecona karczemka; między nią a cerkwią i księżym dworkiem, opasanym wysokim tynem i ogrodem owocowym, szła samym brzegiem jeziora droga kręta, w téj chwili wieśniakami z pola powracającemi zaludniona. Na prawo były łąki i pola, ale to zakrywała mu cześć ogrodu dworskiego, gęstemi zaroślami na pagórku się wznosząca.
Milczenie było uroczyste; w jego łonie nikły drobne głosy, co się kiedyniekiedy z drogi lub od wsi zerwały. Milczały nawet żaby błot otaczających; a w jeziorze ich nie było, o czém lud nawet opowiadał, szukając przyczyny podania.
Ten cichy wieczór działał na Tadeusza, opasał go pamiątkami przeszłości, napędził na pamięć młodości jego wieczory spędzane w tém miejscu, macierzyńskie pieszczoty, ojcowskie przestrogi, młodzieńcze dumania, i westchnął; — a drugie westchnienie obok niego słyszéć się dało: Ulana pochwyciła go za rękę, całując ją ze łzami.
— A! to ty Ulano!
— A! to ja panie mój i sokole. To ja znowu, ja z tobą!
— I jakżeś tu przyszła?
— Jak? przyleciałam! czy ja wiem!! Wytrzymać dłużéj nie mogłam: bez ciebie jak bez chleba, nie wyżyć mnie teraz.
I już Tadeusz objął ją gorącym uściskiem, już milczeli, i oddech tylko ciężki, zapalone oczy, ściśnięte dłonie, świadczyły o uczuciach.
— A! — spytał Tadeusz po chwili — gdzież twój mąż, wszak wrócił?
— Pojechał znowu — z wyraźną radością odpowiedziała kobiéta.
— Dokąd? jakto?
— Posłali go pod żołnierzy.
— On wié o wszystkiém.
— Wié, wié! ale cóż z tego! On wybił mnie nawet wczoraj. Jeszcze mam znaki.
— Śmiał cię uderzyć?
— O! to mnie nie bolało, a dziś jużem ze wszystkiém zapomniała: wszakto dla was mnie bił! a dla was, o! choć umierać!
Tadeusz uczuł łzy na oczach a gniew w sercu.
— Jakżeś się ośmieliła tu przyjść, kiedy wszyscy na ciebie patrzą.
— Niech patrzą, niech widzą sobie — odpowiedziała kobiéta, chwytając go z uniesieniem dzikiém, i patrząc na niego temi oczyma, któremi tak cudownie do niego przemawiać umiała. Niech mnie choćby zabiją: mnie to jedno. Wszak pańska miłość zawsze się tak kończy śmiercią, smutkiem. Jest za co odpłakać, jest za co umierać. Mój króliku, mój sokole — mówiła daléj — ja do ciebie biegłam jak dawniéj do dzieci; wszyscy widzieli, palcami wytykali, a ja szłam, ja biegłam, ja nic nie uważałam. O! ja ciebie tak kocham!
Gdy to mówiła, pożar był na jéj ustach i w oku, pierś się pod grubą świtą wznosiła i opadała jak fala jeziora, ręce zimne drżały, to znów gorące i bezsilne naprzemian, opadały bezwładne i wstrząsała się, jak od uczucia boleści.
— Chodźmy ztąd — rzekła po chwili przytłumionym głosem — tu nas widziéć mogą: chodźmy do ogrodniczéj chaty.
I poszli w milczeniu, gdzie pod starą gruszą, stara chatka pusta stała. Gdy usiedli jedno przy drugiem, Tadeusz rzekł do niéj:
— Wczoraj będąc przypadkiem pod karczmą, gdy się naradzali z sobą mąż twój, ojciec i teść, słyszałem ich pogróżki na mnie. Nie boję się ich; powiedz mi, kto cię oskarżył przed mężem piérwszy?
— Ludzie mają kocie oczy — odpowiedziała kobiéta — oni wszystko wiedzą jak zuzula, i wszystko jak ona wygadają: nie potrafią ust utrzymać. Stary ojciec i brat Oxena oznajmili mu zaraz. Wybił mnie, wyszedłszy w ulicę z karczmy; musiałam się aż schować do siostry Maryny, a nad rankiem dopiéro wróciłam do chaty. Ale już mnie więcéj nie tknął, bom mu się bronić chciała.
— Powiédz mi — przerwał Tadeusz — tak zawsze być nie może: co poczniem z sobą?
— O! alboż ja wiem. Niech będzie co chce, nie moja w tém głowa radzić; twoja ja, twoja wola. Gdyby pofolgowali trochę mężowi, albo go uwolnili od roboty, możeby milczał. A! ale czyż ja wiem!
— Nie — odpowiedział Tadeusz — zrobiłby się jeszcze zuchwalszym.
— Róbcie co chcecie — rzekła Ulana — ja, póki mnie nie przywiążą, nie zamkną, przyjdę do was, a i tak tobym się urwała, wybiła, odgryzła. Bez was mnie nie wyżyć, jak rybie bez wody.
I znowu tuliła mu się do piersi i całowała go po ręku, i płakała z radości, i ściskała, i śmiała się, i obejmowała go z niewymownym zapałem. Była prawie szalona. Tadeusza także ogarnął ten ogień; a tak nie postrzegli się, jak krótka noc wiosenna coraz chłodniejsza, oblana rosą, odziana mgłami, zbliżała się do końca. Już drugie kury piały i jutrzenka świeciła na niebie, kiedy się wyrwała z uścisków Ulana i brzegiem jeziora pobiegła, a Tadeusz przeziębły, smutny, zamyślony, nazad otwartemi drzwiami wszedł do swego pustego domku. Dzień był już, a on jeszcze nie zasnął: chodził, myślał o sobie, o niéj, o jéj namiętnéj miłości, o jakiéj nawet nie marzył wprzódy.
— O! — pomyślał — to chyba sen czarowny, chyba omamienie. Taka miłość w takiéj kobiécie, taka dusza pod tą świtą, takie oczy u prostéj wieśniaczki! A czemuż ona nie wolną! Niechby cały świat gadał, niechby wyleli wszystkie pomyje swéj wzgardy na moją głowę, ja byłbym z nią szczęśliwy, jabym ją wypieścił na anioła, nauczył ją myśléć: jabym nią świat zadziwił. Ale wówczas — pomyślał znowu — onaby ochłodła zapewne, onaby mnie zdradziła jak tamta, onaby już tak kochać nie potrafiła. Nie, lepiéj, że jest taką jaką wyrosła dziko nad brzegiem tego jeziora, pod temi czarnemi bory. Jest szczerą, jest sobą; na tamtym świecie poświęceń i szczerości nie pytaj! Tamte gonią za mężem, za swobodą, za oklaskami: nic nie czują, prócz miłości siebie. Królowe, którym się zdaje, że dla nich cały świat stworzony, z sercami pustemi a płomienną głową, wszystkich poświęceń żądają, do żadnego nie są gotowe. Kobiétę także, jak całą naszę społeczność odrodzić potrzeba, zaszczepić uczucie, którego się pozbyła chłodzącém wychowaniem tylu wieków. Dziś ona handlarką swych wdzięków, kupcem, spekulantem, rozpustnicą, ale w niéj serca już nie ma, bo je za młodu obcinają jako organ przyszłości szkodliwy... U ludu tylko serce i uczucie!!
Tak myślał Tadeusz, bo z wspomnieniem Ulany, pomieszało się przypomnienie przygody owéj dawnéj: zaszło serce jego resztą żółci wzburzonéj, a dotąd nie przetrawionéj jeszcze.
— Trzebaż było — rzekł w końcu — abym trafił tak nieszczęśliwie na własną poddankę, na niewolną. Niepojęta jakaś ściga mnie fatalność. Albożem jéj szukał? — Ale poco narzekać? dziękować trafowi raczéj. Nie, niech tak będzie jak ma być, tak jest dobrze. Kto wié, czy nie będzie krwi lub ognia w piątym akcie dramatu! Tém lepiéj. Cóż warto życie bez życia, bez wypadków, bez wzruszeń i uczuć?
Te ostatnie słowa malowały najlepiéj stan duszy biédnego zapaleńca. On pragnął i chciał się napić, bodaj krwią i łzami!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.