<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Nazajutrz Ulana równo ze świtem wróciła od siostry do chaty. Mąż, ojciec i brat spali. Ona jakby się już na wszystko odważyła, nie lękała się niczego, wzięła się do roboty.
— Nie zabije mnie — powiedziała sobie — a choćby zabił? tém lepiéj. Tak się powinna kończyć miłość, któréj mnie mój sokół nauczył. O! warto umrzéć skosztowawszy tego życia, bo krótkie, ale wielkie było szczęście.
I łzy jéj z oczu pobiegły, gdy przy blasku zgromadzonego łuczywa, ujrzała dziécię swoje młodsze śpiące w kolebce. Spojrzała na nie, założyła ręce i zamyśliła się.
— Ja i dzieci teraz mniéj kocham. Dawniéj, dzieci to był mój skarb, a dziś! — dziś tylko jak je widzę, to o nich myślę, jakby one cudze były. Biédne dziatki, już wam i matki niestało i za życia sieroty. Kto was będzie hodował? kto was będzie pieścił? kto was będzie kochał? Nie ja, nie ja! Ja już nie wasza: porwali mnie w cudzy kraj, gdzie słodko żyć, a choćby i umiérać — porwali od was! Matkam wasza, a nie wasza już, nie matka sercem: cudza! pańska niewolnica! na wiek wieków!
I wstrzęsła się usłyszawszy w téj chwili mocniejsze sapanie męża, którego światło łuczywa zaczęło rozbudzać. Chwilę to jednak tylko trwało, bo wnet jakoś nieznacznie, z rozpaczy przyszła jéj odwaga.
— Wróciłam do chaty — powiedziała sobie w duchu — będę mu się bronić: wszak i Marya swojego bije.
Ale prędko znowu opuściła ręce.
— O! cóżto za życie — pomyślała — bić się i łajać. Czemużto niezawsze tak jak z nim, z sokołem moim: słodko jak w raju. Kiedy on mówi, to jakby miód z ust płynął; kiedy przy mnie siedzi, zdaje się, że nic już nie braknie, nic więcéj niepotrzeba: i jeść i pić się zapomni, i chłodu nie czuje, i burzy nie zobaczy: śmierćby przyszła i nie uczułabym jéj. Wrócisz do chaty, serce się ściska, choć dzieci witają, choćto swoja chata. O! ale nie tu już moje życie! O! piękna miłość pańska, ale czemuż miga ona jak błyskawica, a po niéj tak ciężko żyć?
W téj chwili mąż się przebudził, a Ulana poszła do komina, na którym już gasły zczerniałe łuczywa.
— E! Ulana! — ozwał się Oxen.
— A czego chcesz? — odpowiedziała śmiało kobiéta.
— A jużty tu — rzekł stary — przyszła taki do chaty. Gdzieżeśto była, jak my ciebie do północka szukali.
— Uciekłam, boś mnie bił.
— Jeszcze ja i dziś to potrafię.
— Toś się jeszcze nie wytrzeźwił.
— Będę ja tobie trzeźwy, pokażę ja ci co umiem!
— To zobaczysz, że i ja potrafię toż samo!
— Co ty tam wiedźmo gadasz?
— Jak ty mnie, tak ja tobie.
Oxen porwał się z kąta i chwycił za kij stojący przy nim; Ulana cofnęła się i znalazła broń także. To widząc mąż upamiętał się i rzekł:
— A cóżto, ty się myślisz jeszcze bronić? Alboto ty nie wiész?
— Mogęż wiedziéć, czegoś w drodze oszalał?
— Ty chcesz, żebym ja tobie powiedział, poco do dworu chodzisz.
— A choćbym i chodziła.
— Jeszcze mi to gadasz?
— Tak, bo się nie boję ciebie: ty mnie nie tkniesz palcem, kiedy nie chcesz sam zginąć marnie.
Te słowa wymówiła z przekonaniem, z dumą, z gniewem, które zmieszały męża; postawił kij, padł na ziemię gdzie spał, i pomyślał:
— Ona mnie gotowa zgubić, lepiéj dać pokój jak mówił stary, a pocichenku na panu się pomścić: dachy słomiane! — A głośno dodał:
— No, no! znajdziemy my się na sprawę i zobaczym czyja prawda i czyja siła.
Ulana jakby nic nie słyszała, poszła do komory, krzątała się około gospodarstwa spokojnie, jak codzień. Oxen zdziwiony jéj śmiałością milczał, sam nie wiedząc co począć. Już i dniało i wszyscy w chacie powstawali, a on jeszcze leżał w kącie, aż go ojciec stary rozbudził, wołając:
— Oxen, wstawaj do dzieła. Zakazywał wójt z furmankami do Łucka!
— Ale nie mnie, bom ja wczoraj z drogi.
— I tobie i wszystkim co konie mają, bo to pod żołnierzy, to nie dworska sprawa, ale skarbowa, Cesarska.
— Nie pojadę.
— Pojedziesz Oxen, pojedziesz. Jużem ja wóz naładował i koniom dał obroku.
— To ty sam jedź ojcze, kiedy już potrzeba. Ja z drogi, niechaj w domu wypocznę.
— Mnie zakazano do ciesełki z siekiérą.
— Ta ja pójdę za ciebie.
— Oj nie, bo ekonom wyraźnie mnie kazał iść. Ty wiész, ja taki majster.
Oxen mruczał i klął, ale cóż było począć, trzeba było słuchać; począł się wybierać.
— A na wiele dni chleba wziąć? — spytał ojca.
— Nie wiem — rzekł stary wzruszając ramionami — mówią, że to i tydzień może zabawi.
— Sto czortów ich.... — zawołał Oxen rzucając worek o ziemię. — Tydzień — nie pojadę. A jak ja tu tę wiedźmę znowu samą zostawię.
— A cóż? Tak jak i wprzód — rzekł powolnie Ułas — to już taka dola: skaczy wraże, jak pan każe. Kiedy się jemu zachciało twojéj żonki, ustąpże się z drogi i milcz, kiedy chcesz spokoju: bo cię tak z roboty w robotę, z posyłki w posyłkę gnać będą, aż gdzie zdechniesz. Lepiéj daj jéj pokój, to nie ty piérwszy i nie ty ostatni. Tobie głowa z karku nie spadnie, a zobaczysz, jaki w chacie będzie dostatek. Gdybyś miał rozum, piłbyś, jadł, popuszczał pasa i śmiał się pocichu.
— Dobrze tobie gadać — odpowiedział Oxen — a ja jak wspomnę na to, to mi się aż krew gotuje.
— Takto zawsze z początku, jak ten powiadał — rzekł stary obojętnie. — Chcesz pokoju, to zapomnij o tém. Niechaj ona sobie robi co chce; jak się sprzeciwisz, ja tobie mówię, będzie źle.
W téj chwili dał się słyszéć z ulicy głos wójta, wywołujący do pańszczyzny. Oxen wybiegł przed chatę.
— Dobry deń, panie wójcie.
— Dobry dzień. Jedźcie do Łucka.
— Ale ja wczoraj powrócił.
— Tak przykazali.
— To niech choć stary w domu zostanie.
— Oj nie! Oxen stary do ciesiełki, Pryśka do plewidła, Pauluk do oranki z wołami, a ty z końmi pod żołnierzy.
— Oni nas zamęczą — rzekł Oxen ponuro, i wszedł do chaty.
— Albom ci ja nie mówił — mruczał stary. — Ot milczałbyś toby lepiéj było, a jak ty będziesz straszny im, to tobie dadzą rady; u pana dłuższe palce niż u ciebie ręce.
— Zobaczym — rzekł Oxen.
— Zobaczysz — mruknął Ułas.
Słońce się już wznosiło ponad czarny pas lasów, kończący zawsze wszelki widok poleski, gdy nabrawszy chleba, ubrawszy się w dwie świty dla zapasu, wziąwszy sakwy, które uwiązał do kołka u wozu; Oxen zapalił fajkę u ognia mrucząc, i nie żegnając żony siadł wreszcie na wóz, stojący już u wrót.
— Sto czortów ich m.... niech sobie zresztą co chcą robią — rzekł do siebie — ja taki kiedyś się zemszczę. Nie ja piérwszy — mówi stary — i nie ja ostatni.
W téj chwili spotkał się w ulicy z Lewkiem i Paulukiem, którzy z fajkami w gębie i siekierami na plecach coś pocichu z sobą szeptali.
— Dobry deń. A gdzie Ulana? — spytał Lewko.
— A w chacie.
— A cóż?
— A nic.
— I ty jéj darował?
— Dobrze jeszcze, że ona mnie darowała; wszak się ona do mnie porwała: tak zhardziała. Licho jéj teraz da rady. Niechaj sobie robi co chce, przyjdzie koléj na mnie. Sto czortów...
Lewko pokiwał głową.
— A ty jedziesz znowu?
— Cóż robić, kiedy wyganiają.
— No, to my na nią będziem oko mieli — rzekł Lewko.
— Ja jéj dopilnuje — dodał Pauluk.
— Sto czortów! — spluwając zawołał Oxen, — niechaj teraz robi co chce, dajcie jéj pokój.
— Cóżto, Ułas ciebie ugadał?
— Nie Ułas, ale ja sam się namyślił. Toćto nie ja piérwszy, nie ostatni, a z panem taki nie wojować. Dam ja im rady, kiedy się oni nie spodzieją i zapłacę za swoje. Teraz licho z niemi. Darmo nie pilnujcie, bo nie upilnujecie, już na to poszło; zdajcie resztę na mnie, ja gospodarz, moja biéda i moja szkoda, i mój kłopot.... to i radę wydumam.
Tak gadając kiwał głową, a w głosie jego przebijała się stłumiona zemsta do czasu, i pasowanie się bezsilnego z przemocą.
— Nu, kiedy wy tak mówicie, to co innego — rzekł Lewko. — Kiedy ty Oxeniu tak się namyślił, to co nam do tego. A może tobie i lepiéj bedzie: pan taki dopomoże. Aby ty tylko oczy zamykał, ani się postrzeżesz, jak ci wszystkiego przybędzie. Takbo i Ułas powiada. Twoje dobro, twoja wola — niechaj tak.
— Bywajcie zdrowi — rzekł Oxen, i konie zaciął milczący.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.