<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.

Tydzień minął niepostrzeżony, lotem sokoła przeleciał, mignął błyskawicą. O! czas cudotwórca: jakże on szeroki niekiedy, jak znowu często ścieśnia się i węży dla biédnego człowieka.
Życie wiekiem, życie chwilą, rzekłbyś, że w szczęściu połyka się czas wielkiemi hausty, a w niedoli wypija po kropelce. Dawno o tém ludzie wiedzą, a zawsze im to dziwném się zdaje, zawsze powtarzają zdumieni: jak ten czas upłynął? — A! i życie tak upływa: w ostatku postrzeżesz może, żeś nie żył wcale...
Tadeusz zagrzebał się w swojém dzisiaj i nie myślał o jutrze: ona także, ona bardziéj jeszcze dzika kochanka piła z czarownéj krynicy, jak zwierz w spiekę, którego nie odpędzisz strzałą od wody, nie odstraszysz śmiercią.
W nasyceniu każdéj namiętności jest taka chwila zapamiętałości, zaślepienia, obojętności na wszystko, co nie jest nią i nie ma z nią związku. Nawet to co dalsze od niéj, choćby się z nią wiązało, odpycha, zapomina rozmyślnie: nie chce swojego nieba czernić chmurami, które zawsze zaprędko przychodzą. Stan duszy téj kobiéty namiętnéj, a raz piérwszy nasycającéj nieznane nawet dotąd pragnienie, łatwo się pojąć daje. Ona nie pojmowała, dlaczegoby nie miała nasycać pragnienia rozkoszy: nie rozumiała zawady, przeszkody, zapory: ona była prostą, namiętną kobiétą, aniołem oczyma, zwierzęciem ciałem i wolą. I jak jéj było cudnie z tą namiętnością ognistą, niepohamowaną, szczerą, bezwstydną prawie! Gdzież dziś miłość taką zobaczyć? Może dla dziwaczności tego przywiązania tak płomiennego, że ono przechodziło w marzenie i wymysł, Tadeusz trwał także w miłości niepojętéj, szalonéj, potwornéj dla kobiéty, co go pojąć nie mogła. Owionęła go i zaraziła łatwo namiętność, zabiło serce, zapaliła się głowa, pękły te myśli, któremi jak węzłami ostatniemi trzymał się świata, wyobrażeń przyzwoitości, godziwości: zamknął oczy i rzucił się w przepaść.
On nigdy nie spodziewał się zajść tak daleko. Piękne oczy Ulany zachwyciły go swym blaskiem, wyrazem, swą mową niepojętą o czémś tajemniczém; ale nie przewidywał tak gwałtownéj namiętności w sobie, nie spodziewał się od niéj. Teraz sunęli się już w pędzie z wierzchołka góry i nic ich wstrzymać nie mogło.
Ale on mógłże długo wyżyć taką miłością? Nie wiem.
Po tygodniu przyszedł dla niego drugi peryod namiętności. Zaczynał, czując się szczęśliwym, budować swoje jutro, myśléć o przyszłości. Ona zawsze jeszcze trwała w piérwszém zapomnieniu na wszystko, zaślepieniu i obłąkaniu. Dla niego szał się przerzedzał jak mgła, i przezeń już widać było otaczający świat. Ona nic nie widziała prócz niego. Dla niego Ulana była zawsze piękną, zawsze gorąco pożądaną, choć niepojętą kochanką: ale już rozum wskazywał na sine, wypłakane jéj powieki, nad cudnemi zawieszone oczami, już twardą i spracowaną odkrywał rękę, już nieraz wyrazy jéj proste, namiętne, śmiesznemi mu czynił.
Dla niéj ten peryod był daleki, lub nigdy może przyjść nie mógł: bo namiętność przeszła w życie, zrobiła się normalném obłąkaniem i szałem. Dla niéj, dzikiéj wieśniaczki, nie było odczarowania, póki trwała miłość; nie było przesytu, póki gorzała namiętność, a w sercu, co nią późno i tak dziwnie zapłonęło, namiętność mogła wygasnąć chyba z życiem.
Prostéj wieśniaczki na taką trzeba było miłość: pojąćby jéj inna nie potrafiła kobiéta, cóż uczuć dopiéro? One zużyte myślami, znające teoryą namiętności, grające więcéj miłości, niżeli jéj doznają, mogłyżby tak kochać? — nigdy. Od młodu palą się w ogniu myśli swoich próżniaczych, próżnych, kochając utwory swéj głowy, szafują dla nich całą siłę serca; potém gdy przyjdą lata rozkwitnienia, wykwitnie blady, mdły kwiatek, co go ranek zimnem zwarzy, południe spieką wysuszy, a wieczór wiatrem z łodygi otrzęsie. Takato miłość pań naszych. Wieśniaczki, proste kobiéty, kochają rzadko, bardzo rzadko; ich miłość, to fenomen, to ten kwiat aloesu raz w sto lat; ale kiedy wykwitnie, o! to kwiat nad kwiaty: pełen siły, wdzięku, woni; on zwiędnie a z nim krzak usycha. Na niezużytém sercu wszczepia się miłość na wieki.
Tydzień minął, i Tadeusz już rozważał, już myślał, już się oglądał. Ona rosła w namiętności tylko, i gwałtowność jéj jeszcze podsycając nieco słabnącą miłość pana, utrzymywała go kochankiem. Ale już rozum częściéj i głośniéj przemawiał do niego, już znowu szydził i za czas milczenia wypłacał się nieprzerwaném gdéraniem.
Tymczasem Oxen powrócił, ale to nie zmieniło bynajmniéj stosunków. On zdawał się dobrowolnie nic nie widziéć, na nic nie uważać: ponury, chmurny, milczał uparcie, ani okiem rzucił na żonę, ani jéj spytał gdzie była. Obchodził się z nią jak z obcą zupełnie, a jednak wszystko widział, wiedział o wszystkiém: cóż mu się stało? Nieraz i Ulana pytała się siebie: zkąd tak nagła zmiana. To wzgardliwe milczenie ubodło ją także, choć zresztą rada mu była. Obojętność jego nie była prawdziwa: ona pokrywała gniéw bezsilny, utajony w sercu do czasu, wzmagający się stłumieniem i mający się kiedyś wylać okropniejszym. Tadeusz także niepokoił się, widząc go tak milczącym i na pozór obojętnym; on znał ludzi i wiedział, że w prostym człowieku chęć zemsty niczém się stłumić nie da: przeczuwał przychodzącą. Ale Oxen ilekroć spotykał pana, pokornie zdejmował czapkę, zniżał się do kolan i z chytrą uniżonością pozdrawiał go.
Aby rozbroić wieśniaka, pan użył teraz wszelkich łagodności sposobów: myślał go zwyciężyć nią, przekupić.
Mylił się bardzo: Oxen wszystko przyjmował, nie okazując ani radości, ani wdzięczności najmniejszéj, ani podziwienia; niekiedy tylko chytrze się uśmiechnął. Całą zapłatą za wszystko, było zupełne niejako zaparcie się żony.
Była w domu: nie widział jéj prawie; nie była, nie spytał się o nią; wychodziła z chaty, nie wstrzymał jéj ani półsłowem; wracała w nocy, nie dowiadywał się zkąd. Większą część czasu pędził za stołem w karczmie, pijąc sam, częstując drugich; ale trunek nawet nie rozwiązywał mu ust: milczał jak kamień i niekiedy tylko przekleństwo zwyczajne: sto czortów ich.... wybiegało świadcząc, że czuł coś przecie.
Pauluk i Lewko widząc go umyślnie obojętnym, dali mu pokój i więcéj nie wspomnieli o żonie. Ułas mówił, że ma rozum; ale dodawał: — miéćby już tobie cały rozum i nie rzucać gospodarstwa, nie opuszczać rąk, kiedy przyszedł dobry czas, myśléć o sobie. A to ty tylko w karczmie siedzisz, pijesz i o chacie nie myślisz. Proś codzień, durz, zabiéraj: przynajmniéj pobogaciejesz i dzieciom dasz chleba kawałek.
Oxen nic nie odpowiadał, ruszał ramionami, zapalał fajkę i szedł z węzełkiem groszaków do karczmy. Stary sam musiał myśléć o wszystkiém teraz. Synowa szalała, syn pił, i gdyby nie on, chudobaby wyzdychała i pole zaodłogowało.
Jednego wieczora, Oxen powrócił wcześnie do chaty i zaczął się krzątać żywiéj niż zwyczajnie; napełnił chlebem torbę, przyrządził wóz, zasypał obroku koniom, sam wdziewał świtę i wybierał siekierę.
— A dokądto synku? — spytał Ułas.
— Do lasu, bat’ku, drew nie ma; pojadę na nocleg, a jutro rano z furą powrócę.
— Dobrze, że tobie przecie rozum przyszedł — rzekł Ułas. — Teraz nam i gospodarować i pobogaciéć.
Oxen kiwnął głową i uśmiechnął się szydersko, ale nic już nie odpowiedział. Nasunął czapkę na uszy, wziął batóg i siadł na wóz; a siedząc już na nim, z przechodzącemi jeszcze rozmawiał, każdemu powtarzając, że jedzie do lasu. Podjechawszy pod karczmę, zastanowił się znowu i pogadał jeszcze z ludźmi stojącemi we drzwiach, wypił porcyą, zapalił fajkę, zaciął konie i jak szalony popędził drogą w las.
Zmierzchało; w oknach chat zapłonęły ognie, żywy ruch był na ulicy: kobiéty rozmawiały stojąc we wrotach podwórków z założonemi rękoma, mężczyzni siedzieli na przyzbach, dzieci skakały w ulicy, mołodyce szły z wiadrami po wodę, i gwarzyły u studni z jedną ręką wyciągnioną na żuraw, drugą pod brodą.
Stadka czarnych i burych owiec cisnęły się do otwartych chlewów.
Ulany już nie było w domu: pobiegła do dworu, przez otwarte drzwi szklane wcisnęła się do pokoju pana i siedziała z nim razem, patrząc na trzaskający na kominku ogień. Tadeusz czegoś był smutny: spuścił głowę na jéj ramię i myślał. Kilka razy kobiéta starała się długie przerwać milczenie, ale napróżno; teraz już patrząc mu tylko w oczy, milczała sama. Ciszę przerywało tylko trzaskanie ognia i wolny szum drzew ogrodowych, nad któremi stado wron na słotę krakało.
Noc się zbliżała, oni siedzieli jeszcze jak wprzódy, a Tadeusz wzdychając niekiedy, to ją objął, to ręce opuszczał, to na jéj oczy, to na ogień gasnący spoglądał.
Już na wsi pogasły ognie, umilkły śpiewy, i kury tylko czujnie piały, a psy naszczekiwały niespokojnie.
Pod gankiem, od otwartych drzwi na ogród, dały się słyszéć kroki ostrożnie przechodzącego człowieka. Tadeusz i Ulana razem je usłyszeli; ona się zerwała, nastawiła ucha: nic widać nie było, ale po trawie stąpanie wolne, złodziejskie, ciągle szeleściało. Jakby cień jaki mignął raz przededrzwiami otwartemi; Tadeusz się zerwał, wybiegł, ale nikogo nie zobaczył. Kobiéta przelękła wcisnęła się żegnając w kąt pokoju, i na wracającego niespokojne zwróciła wejrzenie.
On milcząc usiadł na swojém miejscu znowu.
— Strach czegoś — szepnęła Ulana.
— Wartownik musiał przejść koło domu — odpowiedział Tadeusz.
— O! nie — rzekła kobiéta — to nie wartownik!
— Pies może.
— Człowiek! — powiedziała — i przytuliła się do niego.
Chwilę jeszcze półsłowami prowadzona trwała rozmowa: zabobonna jak dziecko, bojaźliwa Ulana, żegnała się, szepcząc, że może duchy chodziły, bo północ była blizko. Zdziwiła się uśmiechem Tadeusza, że w duchy nie wierzył; jéj się zdało tak niezawodném wracanie biédnych dusz z tamtego świata, błąkanie się ich po świecie i przypatrywanie temu życiu, z którego wyrwane zostały.
Szepcząc jeszcze usnęła przy nim. Tadeusz zamknął drzwi ogrodowe, usiadł przy niéj i zdrzémał się także. Niespokojny, przerywany sen, zmrużył ich powieki na chwilę.
Nagle zbudzili się oboje i porwali. Wielki blask wpadał drzwiami szklanemi do pokoju: chociaż na kominie wygasło, choć dzień daleko był jeszcze, widno było jak we dnie. Ale nie światłem dnia rozjaśnił się pokój: czerwonawy blask go oświecał.
Tadeusz porwał się z krzykiem:
— Pali się! pali!
I odparł ręce Ulany zawieszające mu się na szyi; rzucił się ku drzwiom. Drzwi były drągiem od podwórza podparte. Silném pchnięciem wybił je Tadeusz i wybiegł na ogród.
Obejrzał się: na domu cały dach był w ogniu, za dziedzińcem świeciła druga łuna od toku. Wszyscy spali. Potężnym krzykiem rozległo się podwórze, kilka głów wychyliło się z okien folwarku, kilku ludzi wybiegło. Tadeusz wołał ratunku.
W jednéj chwili, co żyło we dworze zgromadziło się: wysłano na wieś za ludźmi, a dworscy rzucili się dach zapalony rozbijać. Tymczasem tok płonął, bo wszyscy zwrócili się ku dworowi, a ze wsi nikt nie przybywał. Napróżno ekonom przebiegał wioskę, stukał do chat, bił ludzi i pędził: nie doszedłszy do dworu znikali, rozbiegali się, ukrywali, tak, że nie było komu przynieść wiadra wody i rozrywać zapalonych budowli.
Jedni słudzy ratowali i kilku tylko wieśniaków: reszta powłaziwszy na dachy chat, na płoty, na drzewa, spokojnie, milcząco, przypatrywała się pożarowi, który dojadał gumien i toku. Kilka stert razem płonęły wielkim ogniem: stodoła już była runęła, w oborach ryczało zamknięte bydło, beczały owce. Konie wpół opalone wyrwawszy się z stajen, biegały i tarzały się w podwórzu. Łuna pożaru świeciła na niebiosach krwawo i odbijała się w jeziorze. Bezsilnych kilka głosów odzywało się tylko, bezsilnych kilka rąk pracowało, reszta patrzyła w milczeniu na to, co nazywała karą Bożą, nie śmiejąc, może nie chcąc ratować.
Tadeusz z rozpaczą, z załamanemi rękoma stał niedaleko od domu i patrzał w milczeniu na ogień niszczący gumna. Dwór bez dachu, z wyciągniętemi i okopconemi ku górze kominami, dymiący jeszcze lecz uratowany, stał otoczony kupą głowni żarzących i wpół popalonych gontów.
Zdaleka na wzgórku, pod kaplicą, postać w bieli stała jak on z załamanemi rękoma. Poznał Ulanę, która płakała głośno się zanosząc i nie dbając, że ją ludzie widzieli. Ona pojęła przyczynę pożaru i widziała drzwi podparte: zrozumiała wszystko, przeklinała siebie i jego.
Powolnie pożar gasnąć zaczynał i gęsty dym tylko ponad zgliszczami się wznosił. Na wschodzie wyjaśniło się pogodne niebo i wyzłociło, zwiastując blizkie słońce.
Dla Tadeusza byłto piérwszy może trzeźwy ranek. Szał go ominął w płomieniach: widział swoje położenie, pojmował, że sam podłożył ten ogień.
— Nie czas się cofnąć — rzekł w duchu — począłem, dokończę. — Odwrócił się do ekonoma.
— Ogień podłożony widocznie. Idź wacpan do chaty Oxena, zobacz czy jest w domu, wziąć go i związać.
— Nie ma — odpowiedział p. Linowski — wczoraj z wieczora widzieli go wszyscy wyjeżdżającego do lasu na nocleg i po drwa. Dopiéro dziś rano ma powrócić.
— Wziąć go, gdy powróci.
To rzekłszy, wszedł Tadeusz do ocalonego domu i rzucił się na kanapę, na któréj niedawno tak swobodny i spokojny usypiał przy boku Ulany. Znużony, uczuł dreszcz przebiegający po ciele: piekło go wewnątrz, oczy nabrzmiały, w piersiach brakło powietrza — miał gorączkę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.