<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Miasteczko Ponikszta obsiada parę wzgórz, stworzonych pod osadę ludzi spokojnych, a jednak ciekawych, którzy lubią ciszę w domu, lecz mogą też wyjrzeć ze wzniesienia na świat dalszy, gdzie błyszczą wody jeziora, czernią się wioski i przez kraj, leniwie a rozkosznie rozłożony w słońcu, przeciąga nikła linia prosta: to kolej żelazna, która przypomina, że świat otwarty, że można, kiedy wola wybrać się z Ponikszty do Kowna, Wilna, Warszawy, nawet do Rzymu.
Tutaj obrał sobie mieszkanie ksiądz Antoni Wyrwicz. Miał wybór między kilku murowanymi domami; reszta osady, budowana z drzewa, była kompanią chat i dworków, rozrzuconych bez planu, które jednak złaziły się zewsząd coraz gęściej ku wysokiemu placowi, gdzie stał biały, dwuwieżowy kościół dekanalny, a obok niego murowana plebania i »altarya«, miejsce schronienia dla księży bez parafii. Ksiądz Antoni, choć zaprzyjaźniony z dziekanem, nie chciał korzystać z gościnności »altaryi«, często rojnej i gwarnej podczas odpustów. Upatrzył sobie zaciszne, romantyczne mieszkanie.
Ponikszta do połowy 19-go wieku była siedliskiem zamożnej rodziny Stetkiewiczów, obecnie podupadłej. Kupiona z licytacyi przez sąsiedniego magnata, weszła w skład jego wielkich dóbr i przestała być rezydencyą właściciela. Pozostał jednak po Stetkiewiczach duży dwór i park z całem urządzeniem rozległej wiejskiej siedziby, ale to wszystko opustoszałe, zagłuszone, wyglądało, jak gród zaklęty, z którego ludzie uciekli, a las go obejmował coraz ściślej ramionami śmiertelnego uśpienia. Stały jeszcze mury poranione, co rok ciemniejące; próbowano kilkakrotnie wynajmować je, choćby na letnie mieszkania. Ale wieść, że we dworze »straszy pan marszałek«, ostatni Stetkiewicz, który umarł w Ponikszcie, odstręczała od wynajmu i skazywała na powolną zagładę. Przy okólniku poza ogrodem siedział ekonom, zarządzający folwarkiem, i ten już pod strachem Bożym, z powodu blizkości parku; w zabudowaniach pałacowych nie mieszkał nikt.
Ksiądz Antoni upatrzył sobie domek ogrodnika w parku, oddalony od pałacu, a zbliżony do publicznego traktu, i zaproponował administracyi dóbr, że ten domek wynajmie na mieszkanie. Przyjęto ofertę skwapliwie, nie żądano nawet komornego, byle pozyskać pierwszego lokatora w parku, i to świętobliwego męża, który położy kres przesądom, odstraszającym od starego dworu, a w potrzebie i licho, jeżeli jakie tam jest, odżegna. Ale ksiądz Wyrwicz nie chciał być na łasce, zawarł urzędowy kontrakt na lat dwanaście o dzierżawę płatną, z prawem przedłużenia tejże i przerobienia domku na swój użytek. Zgodzono się łatwo.
Niewielkim kosztem przekształcił ksiądz Antoni cztery izby murowanego dworku w idealne mieszkanie kulturalnego pustelnika. Książki, ściśle ustawione na prostych półkach, ubrały salonik w przyjazną powagę; sypialnia w lecie pełna była zapachu krzewów, zaglądających w okno, a w zimie — ziół suchych 1 jeszcze książek. W dwóch innych izbach gospodarzył stary służący, Piotr Lejtan, brat słynnego Strzelca Jurka.
Cały park, rozszalały zielenią, jako de facto rzecz niczyja, był własnością księdza Antoniego. Ta otchłań zieloności składała się z trzech pięter porostów. Od tłustej ziemi pędziły ogromne trawy i zielska, baldaszkowate miodowniki wzrostu człowieka i dzikie, uparte kwiaty, pozostałe z dawnych kwietników. To piętro dochodziło aż prawie do koron rzadkich drzew owocowych, rodzących już dziczki lub niepłodnych, mieszających konary swe suchotnicze z gmatwaniną bzów, jaśminów i czeremchy, z umajonymi tyrsami leszczyny. Ą nad tem wszystkiem — korony lip układały się jeszcze na górnem piętrze w aleje, w rondele i w altany. Ptak szybujący miał pod niemi jeszcze swe przeloty według starego planu.
Siedząc tu już szósty rok, ksiądz Antoni z Piotrem odnowił parę ścieżek, usunął zator rzeczki, rozlewającej się w bagnistą sadzawkę, wprowadził odrobinę praktycznego ładu, ale nie ograniczył dzikiej swobody nimfy poniksztyńskiej, która mieszkała tu naga, nieprzymuszona, krewna dryad z puszczy. Około domku tylko w niewielkim promieniu żółty piasek znaczył szczupłe granice właściwej dzierżawy księdza Antoniego.
Miał tu ksiądz wielką wygodę dla potrzeb duszy i ciała: mógł codzień chodzić do kościoła, odprawiać mszę i znów powracać do swego zacisza, gdzie go nikt nie odwiedzał, i do parku, gdzie nikt się nie przechadzał, oprócz duchów. Utrzymywał jednak stosunki z ludźmi przez poczucie obowiązku, nie przyznając sobie prawa całkowitego zatopienia się w rozkoszy swej samotności. Więc w czasach świątecznych pomagał dziekanowi i wikaremu przy spowiadaniu ludu i kiedyindziej wyręczał swoich kolegów w uciążliwych często obowiązkach duszpasterstwa. Ale że spełniał to zawsze bez wynagrodzenia, proszono go dość rzadko o pomoc. Dziekan, ksiądz Łukaszewicz, dobry kapłan i obywatel, nie miałby nic przeciw temu, ale wikary i księża okoliczni jaw nie krytykowali bezinteresowność księdza Antoniego, pochodzącą, ich zdaniem, z chęci odznaczenia się. Pomawiano go nawet cichaczem o skłonność do mankietnictwa i do sekty. Ale ksiądz Wyrwicz imponował znowu czem innem: świątobliwością obyczajów, wielką erudycyą chrześcijańską, której zaczerpnął nawet w Rzymie. Będąc uprzednio nauczycielem domowym u Sołomereckich, poznał i u nich w Taborowie, i w podróżach z nimi, szeroki świat, a już księgi nie opuszczały go nigdy.
Słynął też z wymowy i z dobrego stylu, gdyż czasem drukował artykuły po pismach, nawet świeckie. Ale do kazań w kościele poniksztyńskim nie dopuszczano go prawie nigdy; na tę funkcyę kapłańską było zawsze dosyć innych amatorów, zwłaszcza księży Litwinów, nacyonalistów.
Ostatecznie, mimo swe niezaprzeczone cnoty i zalety, ksiądz Wyrwicz uchodził za spiskowca między duchowieństwem okolicznem. Nie należał ani do hierarchii, ani do klubu księży miejscowych. Był dla nich to »rzymskim prałatem«, to znów »dumnym szlachcicem«, to nawet podejrzanym o niebezpieczne zamysły nowatorem. Krążyły wieści, że został księdzem bez powołania, tylko z powodu zawiedzionej miłości do jakiejś pani; że pisze w wielkiej tajemnicy dzieło nieprawomyślne, które wydać chce pod cudzem nazwiskiem; że gardzi drobnymi dochodami, bo ma stałą subwencyę od jakiegoś stowarzyszenia, Bóg wie jakiego?... Nie słyszał o tem ksiądz Antoni, ale, czując niechęć księży do siebie, jak najmniej z nimi obcował, nie kradł im też owieczek, tylko te, które się do niego garnęły przypadkiem, wspomagał słowem i czynem, według swoich zasad i możności. Ale takich było mało, gdyż parafia, złożona z rozmaitych ludzi, jednak na ogół wybitnie konserwatywna, boczyła się ostrożnie od tego obcego księdza, który zamieszkał w opustoszałym parku, i nie mogła dojść do stanowczego sądu, kim jest ten człowiek o postawie wyniosłej i prostej, pod szronem lat już widocznym, zniewalający mądrym promieniem spojrzenia, z ręką otwartą dla ubogich, budzący uszanowanie, ale zarazem pewien żal, że nie jest taki, jak »nasi księża«. Zapewne na pokucie tu siedzi? — było zdanie o nim najpowszechniejsze.
Ale ksiądz Antoni nie tylko nie miał swego nowego życia w Ponikszcie za pokutę, lecz czynił sobie wyrzuty, że opływa w sybarytyczne rozkosze. Kilkaset rubli dochodu z kapitału, pomnożone jeszcze przez honorarya autorskie, wystarczały mu w zupełności na jego skromne potrzeby, nawret jałmużny. Spokój mieszkania, przepych parku, lekkie obowiązki kapłana bez parafii — pozostawiały mu czas i swobodę do pracy pisarskiej; siły i zdrowie dopisywały jeszcze w początku szóstego dziesięciolecia wędrówki ziemskiej.
Jedyną zgryzotą był mu brak doraźnych wyników jego pracy dla bliźnich. Niegdyś wychowywał młode dusze ze szczerym zapałem; wydawało mu się, że coś tworzył dla dobrej przyszłości, ale i w tem miał obok pociech rozczarowania. Rozwinięciu szerszej działalności wychowawczej według jego pragnień stanęły w poprzek liczne zapory rządowe, ideowe — wreszcie jego własne zniechęcenie. Rzucił się obecnie do nauczania słowem pisanem, do dzieła, które miało być czynem, przebudzeniem ludzkości, choćby tylko młodego pokolenia... Ale czy takie dzieło przebić się może przez natłok i zamęt drukowanego słowa? Czy ten zamiar gorący, a sposób wykonania tak przyjemny — nie są tylko utajoną pokusą Szatana, przynętą ku pysze kaznodziejskiej? Czy nie są lenistwem, zamiast podboju w służbie Bożej? Pisał jednak z całych sił, modląc się pisaniem do Chrystusa, jakim Go znał, widział i kochał.
Zapadał zmrok wcześniej w domku księdza, niż na pagórkach, gdyż słońce staczało się za park, którego cień zielony zalewał domostwo. Przed piszącym księdzem stanął stary Piotr Lejtan, niewielki, okrągły, z gatunku podobny do leśnego brata, Jurka, ale bardziej domowy. Kot raczej, niż lis; rodzaj żbika utuczonego w kuchni.
— Jak będziesz dobrodziej pisał, kiedy dzień topnieje, to i oczy stracisz. Ot, kiedy dzień rośnie powstający, dziękować Bogu, tak tedy dobrodziej sobie i pisz. Tedy zdrowo, bo światłość ranna wzmacnia oczy i w głowie rozwidnia. A tak i woda z rosy majowej z cytryną nie pomoże.
Piotr był nie tylko okulistą, ale i lekarzem wogóle; kierował naczelnie hygieną i dyetą swego pana, bo i jedzenie mu przyprawiał. Ksiądz Antoni bez sprzeczki odłożył pióro; wziął natomiast brewiarz i skierował się do parku.
— Brewiarz możesz dobrodziej sobie czytać choć w nocy, bo na pamięć umiesz. A na wieczerzę, kiedy łaska, proszę wczas, bo odgrzewana strawa ciężka dla żołądka, jak grzech dla sumienia.
Ksiądz Wyrwicz był już za progiem tylnych drzwi domku, otwierających się bezpośrednio na zielony zalew, odgarnięty ledwie od okien. Poszedł brzegiem parku ku alei, gdzie było znacznie jaśniej, gdyż przez pnie wysokich lip, stojących na krańcu dawnych sadzeń, dochodziło różowe światło od słońca zachodzącego za jeziorem. Był to »belweder« parku, wzniesiony znacznie nad poziom okolicy, miejsce ucieczki oczu z gąszczów ogarniających do wesołego widnokręgu pól uprawnych, łąk i wód. Z wielkim trudem wygracował ksiądz Antoni z pomocą Piotra tę aleję, jeden bok ramy, obejmującej park wspaniałym dwurzędem lip po granicach. O zachodzie było tu pięknie nawet w zimie, a w zielonej porze roku tem piękniej. Ksiądz Antoni czuł się bogaczem w tej kolumnadzie lipowej, gdzie ciemne słupy drzew stały naprzemian z przejrzystymi pasami słonecznego pyłu, na których tle jasna kraina dziergała swe jaskrawe wzory.
Wieczór był pogodny, zachód czerwony, wróżący wiatr na jutro. Ksiądz Antoni przechodził wolno przez pasy cieniu i krwawego światła, zrzadka spoglądając w brewiarz, modląc się usty i oczyma do majestatu Bożego w przyrodzie.
Magnificat anima mea Dominum — szeptał ksiądz słowa hymnu z »Offdum de Beata«.
Zatrzymał się nagle, gdyż od północnego załamania alei ujrzał posuwające się dwie ciche postacie. Mieniły się szaro i różowo, drżąc przez zmienne światła alei. — — — Mignęły księdzu Antoniemu przez pamięć opowieści parafialne o zagrobowych gościach w parku. Choć ich dotąd nie spotkał, może jednak dzisiaj sprawdzi?... Jakieś fata morgana zachodu?...
Uczynił daszek z dłoni nad zmęczonemi oczyma i czekał nieruchomy. Postacie kobiece, nie tutejsze... jedna stąpa lekko i prosto, druga podąża trudniej, obie zakwefione. Nic w nich widmowego. Oto jedna wzniosła rękę i woła:
— Księże Antoni! księże profesorze! Ten głos! Pasowały się w księdzu szybkie przypuszczenia i wizye coraz różowsze, aż obie kobiety były już przed nim, chwyciły go za ręce.
— Krysia! panna Karolina! — — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Nigdy pozdrowienie w Chrystusie nie było czyściej miłosne, pomimo swej świeckiej radości.
Poczęły się krzyżować bezładnie tłómaczenia wstępne i podziwy.
— Przyjeżdżamy do księdza profesora na dłuższą gościnę.
— Dobrze... Gdzieżeście to zajechały?
— Do dworu. Nie znam Ponikszty. Gdzie ksiądz profesor mieszka?
— Zaraz. Macie jaką podwodę, rzeczy?
— Sidorkiewicz czeka pode dworem.
— Trzeba do Piotra... Pięknie mi wyglądasz, Krysiu: gorąco i szlachetnie, po dawnemu.
Krystyna spojrzała prosto w oczy księdza, z zaufaniem córki do ojca.
— Szkoda, że nie uprzedziłaś mnie listem. No, wszystko jedno. Trzeba do Piotra... A pan Eustachy wie o twym wyjeździe?
— Broń Boże! — zawołała Krystyna — nawet zmyliłyśmy drogę, jadąc niby na kolej.
— Ach tak?... — zamyślił się ksiądz — więc niby ucieczka?... Pogadamy w domu. Musicie panie być bardzo zmęczone — sześć mil drogi z okładem.
— Pewno z dziesięć! — odezwała się panna Karolina z krótkiem westchnieniem, jakby zrzucając z ramion ciężar podróży.
— Więc proszę za mną.
Wymieniając uśmiechy zakłopotane i serdeczne, poszli aleją, potem gęsiego, z księdzem na czele, przebijali się przez gąszcz wązką ścieżką, aż doszli do domku, gdzie przed progiem stał Piotr, z rękoma załamanemi na okrągłym żołądku. Usłyszał w parku niespodziewane gwary i wyjrzał z kuchni, żeby sprawdzić, co się święci. Czyżby na wieczerzę, skąpo wymierzoną, dobrodziej wykoncypował sobie, bez jego wiedzy, kogo zaprosić?
Ale, poznawszy Krystynę, Piotr, dawny sługa Sołomereckich z Taborowa, zapomniał odrazu o kłopotach domowych. Rymnął do kolan Krystynie, którą kochał od dziecka:
— Panienko ty moja! a toż raz i przypomniała!
Ognista przedsiębiorczość ogarnęła starego, aż mu na nosie i policzkach zakwitły ceglane rumieńce.
— Kiedy już do nas, tak trzeba będzie dla panienki bibliotekę, a dla pani gubernantki sypialny dobrodzieja... A dobrodziej już musi do altaryi.
— Nie wiedziałam, myślałam, że ksiądz profesor mieszka we dworze — szeptała Krystyna skonfundowana, obejmując oczyma szczupłość domku. — — A czy we dworze nie byłoby dla nas pomieszczenia?
— Ot co jeszcze! — zawołał Piotr z oburzeniem — we dworze tylko szczury i jeszcze Bóg wie co! Tak i będzie, nie frasujcie się panie.
Zamilkł na chwilę, chwycił się dłonią za dolną szczękę, jakby ją przemocą chciał uspokoić, i zastygł w postawie zadumanej, mrugając przemyślnie oczyma. Zwinął się potem, jak chwiejąca się fryga, i pobiegł do kuchni:
— Tak i będzie. — Nasamprzód podróżnego w dom przyjąć, głodnego nakarmić...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.