<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX

Stało się według przykazań Piotrowych. Ksiądz Antoni wyniósł się do altaryi, odstępując przyjezdym damom cały swój dom do użytku. Powracał tu jednak na czas od południa do późnego wieczora. Uczynił tę ofiarę ze swych wygód i przyzwyczajeń z taką prostotą i radością, że po paru dniach uspokoił zupełnie wyrzuty sumienia Krystyny, która w swym nagłym projekcie nie przewidziała wcale, jaki przewrót sprowadzi w domu i w życiu swego dawnego nauczyciela. Przez parę dni trwały troskliwe zabiegi księdza o ulepszenia i ozdoby mieszkania, o których dla siebie nigdy nie pomyślał. Pogoda zadeszczyła się, więc ksiądz Antoni przynosił z miasteczka ukryte pod płaszczem, osłonięte parasolem różne paczki i rozwijał z nich w domku przedmioty nowego komfortu: kilimek na ścianę przy łóżku Krystyny, sztuczkę rzadkiego muślinu, przeznaczonego na wprawienie w ramy okien dla ochrony od much i komarów. — Bibliotekę przeczarowano na pokój damski za pomocą kunsztownego przesunięcia półek i szafy, która teraz odgradzała część bawialną pokoju od alkowy sypialnej, Co ranek zjawiały się: to donice z kwiatami, to nowe lusterko. W izbach służbowej i kuchennej gospodarował po dawnemu Piotr Lejtan, ale zjawiła się i niebywała dotąd w pustelni dziewczyna do usług.
Krystynę, przyzwyczajoną do pałacowych wygód, utuliła tu jakaś niedoznana od czasów dzieciństwa, ciepła, miłosna niemal pieczołowitość, która gorące jej serce aż ściskała od wdzięczności. Kiedy będzie mogła, przeintryguje księdza Antoniego na biskupa... Nie przyjąłby. Więc wynajdzie jakieś nadzwyczaj cenne i rzadkie dla niego książki...
— Jeżeli ksiądz profesor jeszcze raz co przyniesie dla nas z miasteczka, nazajutrz wyjedziemy do Wilna. Tak już z Karoliną postanowiłyśmy.
— Już nic — odpowiedział ksiądz z zafrasowanym uśmiechem — już lepiej być nie może u nas w Ponikszcie.
— Nigdzie na świecie nie było mi lepiej! — zawołała Krystyna ze łzą nagłą w oczach.
Ksiądz Antoni łzę pochwycił spojrzeniem, wziął do serca, lecz, gładząc poważnie suchy, błękitniejący od brzytwy podbródek, udał obojętność i wyrachowanie.
— Przyszyłyście też panie tasiemki do muślinu? — zapytał. — Ja przecie także korzystam z waszej umiejętności.
— A jakże! szyjemy, będzie do wieczora gotowe — odpowiedziała panna Zubowska ślęcząca w okularach nad robotą.
Okazało się bowiem, że Piotr chcąc przybijać rzadki muślin ćwieczkami bezpośrednio do ramy okiennej, nie mógł się z tem uporać. Panna Karolina wnet uznała potrzebę obrąbienia prostokątów muślinu tasiemką, którą dopiero przytwierdzi się do okien ćwieczkami. Więc obrąbiała sumiennie wymierzony muślin. Krystyna i ks. Antoni układali tymczasem na półce książki, które się rozsypały podczas niedawnej rewolucyi pokoju.
Krystyna już była opowiedziała pobieżnie ostatnie tygodnie swego życia, zniechęcenie ostateczne do Rarogów i Chmarów. Uprzednie jej dzieje znał ksiądz dobrze, chociaż od ślubu jej i owdowienia widział ją zaledwie parę razy. Wybór męża dla niej, uczyniony przez Eustachego Chmarę, nie był po myśli księdza. Wtedy właśnie porzucił kierownictwo wychowaniem Krystyny i Rarogi. Ale pisywali do siebie dość często, zwłaszcza w pierwszym roku po osiedleniu się księdza Antoniego w Ponikszcie. Więc obecne opowiadania dokładał sobie dawny spowiednik i nauczyciel do pojęć i wspomnień, ugruntowanych pewnie w pamięci, i radował się, że Krystyna nie zmieniła się w istocie swej moralnej. Tylko popędliwość jej i niepraktyczność, jak dawniej, tak i teraz, niepokoiły księdza co do jej losu.
W ostatnich rozmowach zauważył oczywiście powracające nazwisko Kazimierza Rokszyckiego, o którym nie miał żadnych innych powiadomień.
— A ten pan Rokszycki młody?
— Ma lat dwadzieścia ośm.
— Piękny?
— Tak... Proszę księdza profesora, ile powinno być tomów Pamiętników o dawnej Polsce, Niemcewicza?
— Tomów jest sześć.
— A ja znalazłam tylko cztery.
— Są tu wszystkie, moje dziecko; trzeba je odszukać.
— Więc mówisz, że pan Rokszycki jest z gatunku ludzi, jakich my znaliśmy za naszych czasów w Taborowie?
— Z pewnością, księże profesorze. Z panem Eustachym Chmarą pokłócił się o politykę naszą tak strasznie, że go znienawidzili i Chmara i księżna.
Panna Zubowska wtrąciła swoje ale:
— Pozwól, Krysiu. Najprzód rozmowy tej sama nie słyszałaś, więc nie możesz tak bardzo sądzić, kto miał racyę.
— Tak, nie słyszałam — odrzekła Krystyna, stuknąwszy o stół Niemcewiczem — ale wiem, kto miał racyę, bo dużo rozmawiałam z panem Rokszyckim.
— Nie wojuj ze mną, Krysiu — odrzekła błagalnie panna Karolina — ja przypuszczam, że się nie mylisz. Tylko tak mało wiemy skądinąd o panu Rokszyckim, a to, co wiemy... — wzruszyła ramionami.
Ksiądz Antoni, ważąc książkę w ręku, spoglądał uważnie na rozmawiające. Zapytał panny Zubowskiej:
— Czy pani wie coś o nim, czego my...
— Ach! niech ksiądz profesor nie pyta! — przerwała Krystyna — nagadała jej księżna głupstw o nim, a ona wierzy!
— Moje dziecko! — rzekł ksiądz pojednawczo — można skorzystać nawet z podejrzanego zdania; trzeba je tylko sprawdzić. Jesteśmy tu, jak niegdyś w Taborowie, wzajemnie sobie oddani. Mówmy po dawnemu i spokojnie.
— Dobrze; niech Karuś powtórzy te wszystkie bzdurstwa: będę słuchała spokojnie.
— Najprzód upewniam — mówiła panna Zubowska że moje osobiste wrażenie było najlepsze: śliczny człowiek. Ale zgodnie i księżna i pan Chmara mówią o nim, że nie majętny, że musi szukać posagu...
— No — widzi ksiądz profesor! Jakie to... niemądre! Nikt o tem nic nie wie, bo ci państwo raz go tylko w życiu widzieli. A potem — co to ma do rzeczy? Mówiłam tylko, że to człowiek taki, jakich nam na Litwie potrzeba, gdyby tu osiadł.
— A czy ma zamiar tu osiąść? — zapytał ksiądz Antoni.
— Ja nie wiem... Ma różne zamiary związane z Litwą — musi tu przyjeżdżać.
— Więc jednak rozmawialiście z sobą i o zamiarach na przyszłość?
— O, tak — dużo nawet, tylko nie o tem o czem wszyscy zaraz myślą. Pobrać się nie możemy, bo to nawet niepodobieństwo.
— Jakie niepodobieństwo?
— A no... on przecie niemajętny, a ja nie mam podobno nic...
— Więc tak postawiliście między sobą tę kwestyę?
— Wcale mowy o tem nie było, doprawdy.
Ksiądz Antoni z dobrym, ojcowskim uśmiechem położył dłoń na ręce Krystyny:
— Widzisz, moje dziecko, to trzebaby najpierw wiedzieć bardzo dokładnie.
— Mowy nie było — powtórzyła Krystyna szczerze, jednak ciszej, niż uprzednio.
— Mogły być myśli wzajemne?
— Ach, myśli!... myśli doprowadziły do tego, że — niepodobieństwo.
Pogrążyli się znowu wszyscy troje w swych mechanicznych zajęciach, snując jednak dalej wątek rozpoczętej rozmowy. Powrócił do niej ksiądz Wyrwicz:
— To, co panna Karolina wymieniła ze zdań o panu Rokszyckim, jest rzeczywiście dość błahe... Ale mówiłaś wczoraj, Krysiu, że macie sobie nawzajem pomódz praktycznie. Co to znaczy?
— Tak. Ja miałam wyszukać tu dla niego jakieś dobre pola lnu, a on mi miał przysłać taksatora leśnego do Auszry.
— To już wkracza w zakres bliższego porozumienia i wymaga zaufania.
— Ja go znam, księże profesorze. To jest człowiek jasny, godny zaufania.
Wypowiedziała to zdanie z odważnym, przekonywającym zapałem. Ksiądz skłonił głowę bez odpowiedzi. Nie było już mowy o Rokszyckim aż do obiadu, który Piotr zastawił punktualnie o pierwszej po południu, na trzy osoby, w pokoju Krystyny, czyli dawnej bibliotece, według ustalonego już zwyczaju.
Płynęły dni ciche, jednostajne zewnętrznie, odróżniając się głównie tylko zmianami pogody, która to pociągała towarzystwo do przechadzki po żółkniejącym już parku, to zatrzymywała je w domu przy książkach i długich rozmowach.
Niepotrzeba dodawać, że zamieszkanie u księdza Antoniego dwóch pań, z których jedna tak piękna, było wypadkiem historycznym, mogącym iść w zawody tylko z ogłoszeniem konstytucyi w Ponikszcie. Co to znaczy i jakie stąd mogą wyniknąć przewroty? — gwarzono gorliwie, zwłaszcza po dworkach, w których siedziała tu gęsto drobna szlachta zagrodowa, »dworzanie«, natury niespokojniejszej, niż chłopska, czujni na politykę, producenci opinii parafialnej. Ponieważ stwierdzono odrazu, że ksiądz Antoni nocuje w altaryi, lecz dni całe spędza z paniami we dworku, były dwa wnioski opinii: albo się ksiądz wyniesie z Ponikszty, albo powoli zamieszka ze swemi paniami we dworku. Pomimo znanej świątobliwości księdza Wyrwicza, obecność pani Krystyny była łubem dla kumoszek zgorszeniem; skandal bowiem miłuje pospolity bliźni bardziej, niż cnotę cudzą: jest na co popatrzyć, jest o czem niewinnie pomarzyć, od czego się odróżnić i ponad co wywyższyć. — Nazwisk mieszkanek domku parkowego nie wiedziano długo, ksiądz Antoni bowiem, powierzywszy historyę swych gości dziekanowi, prosił go, aby ją zachował do czasu w tajemnicy. Więc o pochodzeniu i o sytuacyi dam parkowych krążyły legendy przeróżne; domyślano się w nich to krewnych księdza, to uciekających przed policyą, to znów osób krwi królewskiej.
Nic z tych pogwarów nie przeniknęło do dworku księdza, gdzie życie płynęło zegarową rotacyą, odosobnioną zupełnie od świata. Działy się tam jednak rzeczy niepospolite w dziedzinie duchowej. Wiele opowiedziała Krystyna księdzu Antoniemu o stanie swej duszy i o zjawiskach zewnętrznych, które zanotowała, ale i ksiądz z wielu ukrytych swych pragnień i planów zwierzył się dawnej uczennicy, teraz kobiecie rozwiniętej pełnią kwiatu, jeszcze bliskiej dzieciństwa zapałem, a już wprawnej w myślenie nad rozdźwiękiem rzeczywistości z ideałami. Nie gasił mądry ksiądz żaru jej umiłowań, wiary w możliwość odrodzenia świata. Tylko nienawiść do ludzi wrogich starał się osłabić w Krystynie.
— Nienawidzieć można tylko Szatana, pierwiastek zła — mówił. — Ludzi godnych nienawiści niema; w najgorszych jest płomień Boży, niezupełnie zagłuszony.
Wykładał teoryę wszechmocnej miłości, jako rozwiązania wszelkich zawiklań spółczesnych w etyce i w polityce. I z tematu tego przeszedł, do osobistego wyznania, że pisze dzieło »o nowożytności idei Chrystusowej«.
Zastać ich było można zwykle w domu lub w ogrodzie — tego chrześcijańskiego filozofa i tę światową kobietę — zatopionych w czytaniu rękopisu lub druku i rozprawiających na prawach nie mistrza i uczenicy, lecz dwojga ludzi, kochających się zgodnie w Prawdzie. Nie pozostali też oboje bez wzajemnego na siebie wpływu. W Krystynie odżyły i pogłębiły się wszystkie nauki jej młodości; z rozkoszą czuła zwierające się w jej umyśle luki sklepienne, na których mogła opierać nowe piętra gmachu. Poznawała wartość oderwania się od świeckiego zgiełku dla rozwoju zasad i podstaw czynu; poznała czar świątyni myśli. Ale i mistrz dawny uczył się czegoś od wychowanicy: kunsztu trwalej młodości.
— Stosować to wszystko, stosować, księże profesorze! — nawoływała Krystyna. — Jabym to rozumiała tak: te księgi mądrości będą naszym kodeksem, a my się uformujmy w towarzystwo działające, choćby spiskujące...
— I książki są działaniem, moje dziecko. Dać społeczeństwu dobry wynik sumiennego o niem myślenia — to także coś warte. Księgi sprowadziły rewolucyę francuską; dlaczegoby nie mogły przyśpieszyć teraz rewolucyi etycznej?
— Czas już działać, księże profesorze; trzeba iść między łudzi.
Ksiądz nie starał się postawić na swojem; słuchał i zamyślał się czasem nad tem, czy mała filozofka nie ma słuszności.
Rozmowy ich transcendentalne dochodziły zwykle do tego rozdroża.
A były i pogadanki i zabawy, setne okazye ciągłego porozumienia, z których, na mocnej osnowie wzajemnego szacunku, przędło się jakieś życie niby familijne, niby koleżeńskie lub sielsko-szkolne, do którego człowiek przywiązuje się szybko. Zwłaszcza ksiądz Antoni czuł się odmłodzonym i począł, według słów poety, »do szczęścia przywykać powoli«. Dopiero się to szczęście budowało, wznosiło, więc dawało złudzenie, że tak trwać może.
Powracał w rozmowach uparty pomysł Krystyny, związku ludzi najlepszych, jakiejś idealnej oligarchii etycznej i patryotycznej, któraby stopniowo wzmogła się w liczbę i sprowadziła panowanie złotego wieku na ziemi naszej. W związku było ich dwoje tymczasem: ksiądz i kobieta, głowa i serce. Choćby na początek przybrać trzeciego towarzysza, przedstawiciela siły ramienia...
— Gdyby go ksiądz profesor poznał, przyjąłby go odrazu do naszego spisku!
— Kogo, moje dziecko?
— No...
— Ach, zawsze tego samego? — rzekł ksiądz Antoni z odcieniem żalu w głosie.
Ale natychmiast poprawił się:
— Rzeczywiście bardzobym ciekaw był go poznać.
— To może wkrótce nastąpić.
— Jakim sposobem?
— Pan Rokszycki obiecał powrócić w te strony. Może zajedzie i do Ponikszty.
— Czyż zna już miejsce twego pobytu?
— Napisałam do niego, że tu mieszkam...
Zarumieniła się mocno, najprzód, że był to jedyny jej czyn znaczniejszy tutaj, o którym donosiła mistrzowi dopiero po wykonaniu; następnie — poczuła się niby do zdrady tej samotności, niby do lekkiego ubliżenia księdzu Antoniemu, że jej do szczęścia nie wystarcza.
Powracali z dalszej przechadzki, brzegiem jeziora, we dwoje, gdyż panna Karolina wypraszała coraz częściej spoczynek dla swych nóg zmęczonych; używała ich już prawie wyłącznie na krótką wędrówkę do kościoła. Dzień był bez pozłoty słonecznej, mgławy, choć przezroczysty — alabastrowy. Wyblakły brzeg łąki przechodził nieznacznie w wodę jeziora, był jakby nadsztukowany pomostami zielono-żółtej trawy, którą obciążały żerdzie i kamienie. Ostra, osobliwa woń »roszeńca«, czyli lnu moczonego, nasycała powietrze.
— Jeżeli tu przyjedzie — rzekł ksiądz Antoni — napatrzy się dowoli, jak wygląda nasz roszeniec.
Krystyna ucałowałaby ręce księdza, gdyby nie wiedziała, że się od tego broni, zwłaszcza gdy są we dwoje. Wolała wskazać na cel, do którego w tej chwili zdążali, na Poniksztę dwuwieżową kościołem, rozsypaną domkami po wzgórzach, kryjącą się coraz bardziej za zwarty kosz wybujałej, gęsto przesypanej złotem, zieleni:
— Jaki nasz park piękny!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.