<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Są w życiu człowieka okresy, jakby wyjęte z ogólnej reguły jego przeznaczeń, — sny długie i rozbudzone, podczas których człowiek czuje się odmiennym od siebie samego, patrzy z góry, czy z ubocza na pasmo życia swego, rozumie lepiej swą dolę i pragnienie. Nie są to tylko okresy osamotnienia; można sny takie mieć we dwoje, opromienione wspólną myślą albo wspólnem uczuciem; można je nawet spotkać śród obcego tłumu. W tych długich, jasnych nocach istnienia człowiek dojrzewa szybko, każdy według gatunku swego: staje się poetą, jeżeli był piosenkarzem; spiskowcem z marzyciela, fanatykiem z dyletanta. Tylko ludzi słabych to pogrążenie we własnej myśli zgęszczonej może złamać, albo i zabić. Ale każdego, przy powrocie do pasma dni pospolitych, zwanych rzeczywistością, przejmuje zimnym dreszczem świat realny i kładzie mu w usta niechętne zapytanie: »po co już powracasz?« —
Pewnego ranka w połowie września Krystyna już ubrana — nauczyła się wstawać ze słońcem — wyjrzawszy przez okno, spostrzegła ze zdziwieniem, że zamiast jednego Lejtana przed domem stoi dwóch, drugi chudszy, z flintą przez plecy. Łatwo poznała w przybywającym Jurka, brata Piotrowego.
Żbik leśny porozumiewał się z kotem domowym mimiką pocieszną, gdyż słów Krystyna nie słyszała. Widocznie wypytywał ciekawie, celując chytrem spojrzeniem w twarz brata podobną, lecz bardziej odętą, ze spuszczonemi powiekami. Jurko pykał z fajki, a Piotr rękoma skrzyżowanemi na brzuchu wyrażał odporność. Jurko kiwał wielkim palcem wyłamanym ku domowi, jakby pytał, czy może wejść, albo: czy dasz wódki, braciszku? — a Piotr, odłączając palec wskazujący od rąk na brzuchu, odpowiadał przecząco: »nie puszczę«, albo »nie dam«.
Krystyna nie tak dobrze znała Jurka, jak Piotra, ale go lubiła, jako wspomnienie myśliwskie, zwłaszcza od ostatniego polowania na lisy. Jednak obecność starego wygi tutaj obudziła w niej przeczucie zbliżania się czegoś niepożądanego. Może wreszcie przybył tylko w odwiedziny do brata. Otworzyła okno.
— Jak się macie, Jurku?
W pas się pokłonił:
— Jak stary, jasna grabini. Przyszli my tutaj z książęty na złoty kaczek, bo ich tam żywe piekło za jeziorem, na łąkach.
— To i książęta tutaj? — Przystanęli my w karczmie, bo pora na zlot to kiedy ledwie dnieje, albo kiedy już zmrok pada. Na ranny ciąg nie pośpieli, choć nocą wyjechali. Wiadomo, droga daleka.
— Taka podróż po nocy dla głupiej kaczki? — rzekła Krystyna nadąsana z powodu wiadomości o przyjeździe Zasławskich do Ponikszty.
— Kaczka na ciągu nie głupia, panieńku ty mój; nie ta już ona, która na święty Jan, główkę wysunewszy, pły-ynie... — naśladował Jurko z powodzeniem płynącą kaczkę. — Wiadomo — durna. Teraz jej pod niebem szukać trzeba, póki najdziesz, a celując, sążeń poprzód dzioba założyć, kiedy to śmiga z daleka — szu-szu-szu szu. — A już kiedy zwali się z powietrza, tak czarną tęczą, i chlapnie na wodę, albo na łąkę rozczapierzywszy się, jak siodło. Satysfakcya!
Oklapłym jakimś ruchem przykucnął i rozpostarł palce obu rąk, raczej do chudej żaby, niż do kaczki podobny. Uśmiechał się przytem łzawo, widząc, że bawi Krystynę opowiadaniem.
— Taki to trudny strzał do kaczki na ciągu? — zapytała dla podniecenia werwy Jurka.
— Trudny — jak komu. Kiedy rozpędzona i wysoko, ledwie jej śrutem domacasz. A znowu bywa: siedzisz pod łozą cicho, dech zaparłszy, a gromada kaczek zlata na łąkę, o tobie nie myślący. Tak ty wstań! Tedy kaczki szurum! jak zawrócą, a zbiją się w czarny kłąb, ty im daj duchu z dwóch rur! — Pięćdziesiąt pięć kaczek zabił nieboszczyk książę Mikołaj dwoma strzałami przy Dusiackiem jeziorze taką sztuką!
— Dwoma strzałami?
— Dwoma — dalibóg prawda.
— A tutaj bywa tyle kaczek? — zapytała Krystyna, w której odezwała się żyłka myśliwska.
— Poniksztyńskie same te kacze łąki. Nie wiem, jak teraz. Ot, poprobuj z nami grabini wieczorkiem.
— Nie mam nawet strzelby.
— Bajki! u książąt cztery strzelby w kałamaszce.
— Nie chcę z książętami polować — rzekła Krystyna stanowczo.
— Tak czemu? — my nie z Rarogów — szepnął Jurko przebiegle.
Nie zgodziła się jednak Krystyna. Strzelec przełknął ślinę i z innej beczki zaczął konwersacyę, gładząc się po łysinie:
— Ot, kazali mnie panowie obiadu w miasteczku szukać. W karczmie strawa żydowska hadka.
— Bardzo żałuję, że sama zaprosić nie mogę; mieszkam nie u siebie. Ksiądz Wyrwicz jest w kościele, albo u dziekana; pewno go tam znajdziecie.
— A już trzeba będzie... Książę Michał tutaj, w ogrodzie. Rękę skaleczył i szuka ziółka na opatrunek.
— Bardzo się skaleczył? — Wasz brat Piotr mógłby go opatrzyć — rzekła Krystyna, tym razem poruszona.
— Ja tak i myślę — odpowiedział Jurko dobrodusznie.
Okręcił się na zwinnych piętach i dał półgłosem sygnał leśny zwołujący:
— Hop, hop tu!
Zaraz wynurzył się z gąszczu Miś Zasławski, snadź niedaleko od dworku szukający ziółka. Lewą rękę miał już przewiązaną chustką, stąpał z mniejszą, niż zazwyczaj, fantazyą, co zresztą wpływało korzystnie na elegancyę jego postaci. Przystąpił do okna i pocałował wyciągniętą rękę Krystyny.
— Dzień dobry. — — Cóż to? zraniłeś się? — Bajki. — — Do klasztoru wstępujesz Krysia, słyszałem?
— A to co znowu?! Ksiądz Antoni ofiarował mi mieszkanie na pewien czas. Potem... nie wiem jeszcze.
— Dobrze zrobiłaś, Krysiu, że uciekłaś z Rarogów. To morowa buda.
Krystyna uśmiechnęła się, lecz zmieniła przedmiot:
— Cóż to wy tak długie w tym roku macie wakacye?
— Ee! — machnął Miś — dogonim.
Znowu on zapragnął mówić o czem innem.
Zapytał z wielką powagą:.
— To Kazio mieszka w miasteczku?
— Jaki Kazio?!
— No pewno, że nie Chmara pułkownik, ale Rokszycki. Widziałem go tylko co: piją z Benem Chateau-Ponikszta i zakąsują żydowską kiełbasą... A pułkownik podobno w łeb sobie palnął, że dostał od ciebie kosza.
Krystyna mieniła się na twarzy, ale spostrzegłszy prędko, że Miś bredzi, byle tylko nazwać parę osób i złowić wrażenie, jakie jej sprawiają te nazwiska, rzekła prawie gniewnie:
— Przestań! odwykłam już od tych dowcipów.
Miś spoważniał niby, chwycił się za przewiązaną rękę, jakby chcąc się wydać bardziej zajmującym, i rzekł dość gorzko:
— Gada się tak, byle zagłuszyć »handrę«. Albo już pić?... Człowiek żyje, jak pies.
— Cóż to znowu?... Wstąp-że na chwilę do domu... Albo poczekaj — tutaj jeszcze Karolina nie skończyła swej tualety — wyjdę do ogrodu.
— To nadobna Karolina także tutaj, a nie na księżej oborze? — nie mógł pohamować Miś niesfornego języka.
Na szczęście Krystyna nie dosłyszała, albo nie zrozumiała. Wyszła przed dom, różowa w białej sukni, pachnąca, jak woda z leśnej krynicy. Misiowi oczy zabłysły od radości widoku.
— Oj, Krysiu! — westchnął, całując ją powtórnie w rękę — szukasz, szukasz po świecie, a najbliższych sobie...
Łamał się z trudnością wysłowienia, aż dokończył po rosyjsku:
— Preniebregajesz.
— Co to znaczy? nie rozumiem...
Obeszli węgieł domu i usiedli na ławce pod starą gruszą.
— Powiedz, Misiu, co słychać w okolicy; tylko nie bajki, nie dowcipy, ale co się stało?
— Nic się nie stało. My polujemy, mama się nudzi, że gości niema, bo i Staś Kmita nie przyjechał. — — Chmara do Pitra znowu. — I ludzie gadają o tobie, że mieszkasz w lesie z Sidorkiewiczem.
— A wy jak dowiedzieliście się, gdzie mieszkam?
— Ho, ho! my z Jurkiem wszystko wiemy. Ale możemy nie mówić, kiedy nie każesz.
— Wolę, żeby wiedzieli, że tu jestem, niż w lesie. Tylkobym nie chciała mieć wizyt żadnych.
— Tak my powiemy, że w poście i modlitwie, pod opieką dziekana i trzech księży przygotowujesz się do zmiany stanu...
— Najlepiej powiedzieć prawdę, gdy kto zapyta.
— Aha! — przypomniał sobie Miś — czy wiesz, że Budziszówna z Wiszun wychodzi za Stasia Kmitę?
— Dlaczegóż nie mówisz?! — zawołała Krystyna radośnie. — Jakże się to stało?
Miś uśmiechnął się zbereżnie:
— Czy ja wiem, jak się to stało? On ją sobie upatrzył, a ona jego. Powiedzieli to sobie mocno gdzieś w krzakach, no i zrobione.
— Nie pytam o to — rzekła Krystyna z niesmakiem — ale czy dawno był taki projekt?
— Nowy, podobno. Wszak ona miała niby wychodzić za Kazimierza Rokszyckiego.
Sprawdził odblask tego nazwiska na twarzy Krystyny. Ale ona odpowiedziała poważnie i stanowczo:
— To plotki — pan Rokszycki nie ma zamiaru żenić się obecnie.
— Jak ty wszystko wiesz, Krysiu — osobliwość! Wiadomo, że jemu wygodniej nie żenić się. Jeździ sobie po świecie i gdzie popadnie, zabawi się. Tutaj to on w »mondzie« ryby łapał, tylko jemu nie powiodło się. Za to w Wilnie pocieszał się w »demimondzie«.
— Opowiadasz, nic nie wiedząc, Misiu. Plotki znosisz, jak baba.
— Ot co jeszcze! — zawołał Miś, dotknięty przymówieniem. — Jak on tutaj wam »robił kurę«, to sama wiesz, Krysiu, i matka także. A jak on w Wilnie pożywiał się, to znowu ja wiem.
Postukał palcem w pierś swą wydętą dla okazania dobitnie, że dobrze jest powiadomiony.
Krystynę ogarnęła niezdrowa ciekawość:
— Byłeś w Wilnie?
— Nie byłem, ale Fedkowicza widziałem zawczoraj, który tam z nimi był. Sławną mi nawet opowiadał historyę...
Krystyna nie pytała już, patrzyła jednak na Zasławskiego oczyma, które prosiły o dalszy ciąg opowiadania. Ciekawość kobiet w tych wypadkach przemaga nawet wstręt do usłyszenia czegoś bolesnego. Miś skorzystał ze sposobności przysłużenia się bliźniemu rodzaju męskiego.
— Nasze apostoły... — zaczął młody książę z zadowoleniem.
— Jakie apostoły? — Ci z Warszawy, Budzisz i Rokszycki, zaprosili Fedkowicza na kolacyę z jakąś Mitzi, szykarną Wiedenką — mówi. No i bawili się tam zdrowo. Kaziowi to nic, bo on tęgi, ale starego na drugi dzień parała pomacała. Stary płacił, a Kazio sobie miał wygodę. Chytry mały!
— A! nie ciekawam waszych historyi — zawołała Krystyna, powstając nerwowo z ławki — zawsze to samo: wielkie uczucia, obowiązki społeczne, a potem zabawa w karczmie!
— Cóż? — rzekł Zasławski pobłażliwie — nie każdy mężczyzna ksiądz. A kolacya była u Szumana, nie w karczmie. Tam i wyższe towarzystwo.
— Masz mi coś ciekawszego do powiedzenia? — zawołała Krystyna z nietajonym gniewem. — Mnie takie historye nie bawią. Wszyscy jesteście brudni!
— Poczekaj, Krysiu; jaż tam nie byłem. Ja sobie poluję tylko, żeby odegnać złe myśli... Mnieby i Mitzi nie zamaniła, gdybym kochał wyższą kobietę...
Krystyna spojrzała uważnie na przyczajonego urwisza, którego dotychczas widziała przed sobą nieosobiście, prawie tylko jak dźwięczący aparat telefoniczny.
— Tybyś także potrafił — rzekła dwuznacznie.
— Nie, Krysiu, ja dużo seryoźniejszy, niż myślisz.
Rozmowa zamierała, zwłaszcza że Miś o psychologii i uczuciach wyrażał się jeszcze trudniej, niż o przedmiotach potocznych. Ale nadszedł z kościoła ksiądz Wyrwicz. Tego znajomego od najpierwszych lat dzieciństwa, zwykł się »bać« młody Zasławski, o ile bać się można było księdza Antoniego, który nigdy przeciw nikomu nie podniósł ręki, ani nawet głosu. Ale przemożny instynkt nakazywał go poważać; zabawny też nie był ksiądz profesor, w pojęciu Misia. Więc Miś powstał śpiesznie na spotkanie księdza, powitał go z uszanowaniem i milczał, jakby schwytany na złym uczynku. Ksiądz zaś przemówił bardzo uprzejmie:
— Widziałem już Bernarda i Jurka. Szukacie obiadu, toć z nami go zjedzcie, jeżeli Krysia pozwoli. Ogromnie mi urośliście — zapewne już w uniwersytecie?
Te i tym podobne, choć przychylne, zapytania księdza Antoniego sprawiły, że obiad we dworku był mniej ożywiony w pięć osób, niż zwykły we trzy. Młodzi książęta zachowywali się z godnością, starając się utrzymać na poziomie konwersacyi poważnej. Beno przypomniał sobie jakąś anegdotę polityczną z Damy petersburskiej. Miś naszkicował mozolnie stanowisko swoje w polityce krajowej. Na obie odezwy ksiądz Antoni odpowiedział bez wszelakiego lekceważenia. Projektowany ślub panny Aldony z Kmitą stał się także przedmiotem uwag pochlebnych dla młodej pary. W rozmowie wspomniano też o zjeździe ziemian u Chmary, a przy tej okazyi wymieniono i nazwisko Rokszyckiego.
— Jakże się wam podobał pan Rokszycki w Rarogach? — zagadnął ksiądz Antoni.
Miś zrozumiał, że trzeba tu odpowiedzieć, jak mężczyzna i jak książę Zasławski.
— Dzielny człowiek — orzekł z powagą.
Krystyna zarumieniła się tym razem z zadowolenia i pomyślała, że jednak ten Miś, gdy go przycisnąć, ma i sumienie. Ale książęta pocili się trochę od tej uroczystej zabawy w księżym domku, gdzie ściany były tak nizkie, a nastrój tak wysoki. Pożegnawszy się wkrótce po obiedzie, nie pokazali się już we dworku. Po zachodzie słońca tylko przypomnieli o sobie, gdy od strony jeziora dolatywać zaczęły do parku gęste trzaskania strzałów, zwiastujące rzeź ciągnących kaczek.
Zaległa znowu cisza we dworku. Jednak dotknięcie »wielkiego świata« pozostawiło po sobie pewien niepokój w sercu Krystyny, zwłaszcza, że i brak listu od Kazimierza stawał się coraz trudniejszym do wytłómaczenia. Ani przez Sidorkiewicza, ani wprost do Ponikszty nic od niego nie przychodziło. Może on wreszcie myśli o czem innem, gorzej — o kim innym?...
Panna Zubowska, po miesiącu noszenia w swem staropanieńskiem sercu okropnych wyznań księżnej Zasławskiej, wyśpiewała je nareszcie Krystynie. Ta nie chciała wierzyć, zrzucała instynktowo winę na księżnę, wzdrygała się jednak przed obrazem, który jej utkwił w pamięci. Plotki z Wilna, przyniesione przez Misia, wzmianka jego o matce — kojarzyły się w wyobraźni logicznie z tamtą ohydą.
— Nie do mnie należy kontrolować prywatne życie pana Rokszyckiego — wmawiała w siebie Krystyna.
Ale zbyt gorzko rozmyślała nad obyczajami mężczyzn wogóle i zapytywała przestrzeni, dlaczego Kazimierz nie jest wyjątkiem.
Ksiądz Antoni nie spowiadał przemocą swej wychowanicy. Ale, widząc ją trochę mniej pogodną, trochę bardziej roztargnioną przy rozmowach i czytaniach, odgadywał powód przyćmienia jej pierwszej radości. Nie mógł przecie spodziewać się, że Krystyna zamieszka u niego stale, że snuć będą przez lata tę sielankę filozoficzną, chociażby w najświętszych celach i z zobopólnym pożytkiem. Ten miły kwiat, wyhodowany przez niego, nie mógł być dla niego. Gdyby nawet rozwinęli tu we dwoje, według gorączkowych zamiarów Krystyny, jakieś działanie, nauczanie, pracę czynną dla ogółu, ktoś trzeci przyjść musi dla dopełnienia jej szczęścia, a wtedy jego przypadkowe szczęście, nienależne starem u księdzu, pójdzie na bok, do wspomnień. Tak być powinno. Poczytałby sobie za grzech, gdyby temu czemkolwiek przeszkodził.
— Jaki jest ten, który przyjdzie? Oby był synem światłości!...
Z tak wyrozumowanem utęsknieniem oczekiwał ksiądz Antoni przyjazdu Kazimierza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.