Unia/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Unia |
Podtytuł | Powieść litewska |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez parę tygodni nosił Kazimierza po świecie gorączkowy rozpęd ku przyśpieszeniu jakiejś pożądanej przyszłości, której nie ogarniał jasnym planem. Len litewski — przędzalnia o sto mil w Ziembowie; obowiązki na miejscu urodzenia — nowe przymierze z Litwą i Litwinką — wszystko to nie dawało się sprowadzić do jednego mianownika. Jeździł z Warszawy do Ziembowa i napowrót, starał się zapewnić sobie najszerszy możliwie kredyt dla swych nowych przedsiębiorstw, ale naprawdę nie był pewien, czy fabryki, razem z innemi swemi aspiracyami, nie przenieść wogóle — na Litwę.
Z ojcem mało rozmawiał, a to głównie z powodu, że pan Apolinary, zjechawszy w sąsiedztwo Ziembowa, rozgłasza! o kraju i ludziach świeżo poznanych oceny wcale odmienne od spostrzeżeń Kazimierza, mówił zaś tak głośno i przemożnie, dostawszy się na swój grunt rodzinny, że Kazimierzowi sprzykrzyło się rektyfikować, zwłaszcza, że mało miał czasu i nie chciał podkopywać powagi wuja. Poglądy teoretyczne na Litwę i Litwinów przebrzmiałyby zresztą w tej prowincyi koronnej, nie sprowadziwszy rewolucyi, ale gorsza była apoteoza Aldony Budziszówny, którą pan Apolinary przedstawiał, jako streszczającą w sobie wartość i wdzięk całej Litwy, i bez zastrzeżeń używał wszelkich swych wpływów w Ziembowie u pana Jana, w Warszawie u pani Janowej Rokszyckiej, aby dowodzić, że jedyną opatrznościową żoną dla ich syna Kazimierza jest Aldona, dziedziczka uroczych Wiszun. W każdym charakterze agitatorskim, więc też i jako swat, okazywał się pan Apolinary heroicznym. Kazimierz poprostu uciekał od wuja, a imię niewinnej Aldony stało się dla niego zmorą prześladowczą.
Jak piorun pośród tych zabiegów padła wiadomość w postaci listu pani Hieronimowej Budziszowej, zapraszającego kuzyna do Wiszun na zaręczyny Aldony ze Stanisławem Kmitą. Kazimierz był już na szczęście wyjechał do Warszawy, nie słyszał więc, co o nim mówił srodze zawiedziony w swej propagandzie, tyraniczny wuj.
Dla swoich własnych rojeń nie miał Kazimierz w ostatnich tygodniach żadnej zewnętrznej zachęty; musiał mu wystarczać palący w nim ogień młodości. Dziwił się jednak, że od Krystyny otrzymał jeden tylko list w Warszawie, przyjazny, ale jakiś nieśmiały, niepodobny do Niej, rzekomo drugi po liście, pisanym do Wilna, który widocznie zaginął. List otrzymany przypominał głównie obietnicę przysłania technika leśnego.
Nie zapomniał bynajmniej o techniku. Udał się do swego szkolnego kolegi, Franciszka Marczaka. Ten przyjął proponowaną funkcyę, jednak uprzedził, że taksować las zwarty i gęsto podszyty można dopiero wtedy, gdy liść opadnie. Kazimierz pośpieszył donieść o tem Krystynie pod adresem Sidorkiewicza; i na ten list powinna była już dawno nadejść odpowiedź.
Nie słyszał nic o Krystynie, nie rozmawiał o niej z nikim, nawet z Apolinarym, który unikał jej imienia, zapewne celowo, tokując natomiast bezustanku o Aldonie. Ale goniła za nim postać Krystyny w czarnym stroju, postać z chwili pożegnania. Miał przeczucie, że ona czeka na niego w swojem więzieniu, że go przywołuje... Ale dlaczego tak milczy? — — Po nocach śniła mu się, tracąc rysy rzeczywiste coraz bardziej, ulotna jakaś, czasem drażniąca nerwy bolesną rozkoszą, urojoną zazdrością, to znowu żałobna i chora. A dlaczegoby ona naprawdę nie mogła być chora, skoro tak długo nie daje znać o sobie?
Po czterech tygodniach miotania się w zabiegach i niepewnościach, Kazimierzowi uczyniło się nagle jasno w głowie: musi znowu jechać na Litwę.
Więc, gdy go pan Apolinary szukał w Warszawie, Kazimierz już był w Wilnie.
Pierwszym znajomym, którego spotkał, był Wiktor Hylzen, człowiek instynktowo przyjazny. Ucieszyli się obaj ze spotkania, po chwili jednak Rokszycki zauważył, że Hylzen jest smutny i roztargniony. Znając go mało, nie chciał wypytywać i miejsce nie było po temu, gdyż spotkali się w tłumie i w foyer teatru. Rozmawiali więc obojętnie o sztuce, której pierwszy akt właśnie się skończył. Sztukę tę znał Kazimierz ze sceny warszawskiej, a Hylzen wyznał, że widzi ją tutaj po raz trzeci i przyszedł dzisiaj tylko dla popierania zacnych usiłowań dyrekcyi teatru polskiego.
Dano znać dzwonkiem o końcu antraktu, ale Hylzen ociągał się z powrotem do sali. Poprosił owszem o szklankę limonady przy bufecie i ożywił się właśnie po rozpłynięciu się tłumu.
— Widzi pan — rzekł do Rokszyckiego — my tu mamy wszystko do rozpoczęcia na nowo, jakbyśmy się obudzili ze snu tyfusowego. A trochę dopiero sił odzyskaliśmy po kordyałach, które nam dano: tolerancyi religijnej i konstytucyi.
— Cóż, kiedy i te kordyały wietrzeją, albo, jeżeli kto woli, fałszowane są przez aptekarzy — odpowiedział Kazimierz.
— Pierwszy nie. Ukaz tolerancyjny był aktem doniosłym i szczerym. Pomimo zatargów z wykonawcami, tolerancya uzdrowiła znacznie stosunki na Litwie i Białorusi. Gdyby konstytucya, która w zapowiedziach swych zawiera wszystko, czego nam potrzeba, była istotnie wykonana, moglibyśmy dojść do spokojnego pożycia z Rosyą na zasadach sprawiedliwości i wzajemnej korzyści.
Kazimierz wpatrywał się w Hylzena, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi.
— Tak, panie Rokszycki; poznałem pańskie przekonania w Rarogach i umiem je szanować. Jednak nam tu na Litwie potrzeba dla normalnego rozwoju oparcia, nie o jakieś sympatye i tradycye, lecz o potęgę państwową. Unia z Polską należy do cennych pamiątek historycznych; unia z Rosyą, choć zawarta przymusowo, jest faktem dokonanym i już dla nas potrzebą żywotną. Pozostając wiecznymi malkontentami w państwie, skazujemy się na zagładę.
— Jabym raczej powiedział, że, zapadłszy w zadowolenie z istniejącego stanu, skazalibyśmy Litwę na stopniową zagładę i zanik.
— Ja nie mówię o absolutnem zadowoleniu z bieżącego stanu rzeczy — spierał się Hylzen. — Owszem, jestem stronnikiem wielu reform. Mamy tu do utrzymania religię swoją i kulturę własną. Ale nie powinniśmy przeciwdziałać w niczem rosyjskiej idei państwowej.
— Jeżeli rosyjską ideę państwową przedstawia dzisiejszy rząd biurokratyczny, nie widzę możności współdziałania z nim, a zarazem obrony narodowej indywidualności Litwy.
— Po rozwoju idei konstytucyjnej Litwa może pierwsza z części składowych państwa rosyjskiego stać się wzorem prowincyi, albo i stanu w przyszłej federacyi.
— Ależ Rosya powraca wielkimi krokami do ustroju bizantyjskiego! — odparł Rokszycki. — Jakże się tu opierać na mżonkach konstytucyi lub federacyi? Chyba pan doradza współdziałanie z żywiołami rewolucyjnymi rosyjskimi?
— A, broń Boże!
— Na czemże tedy chce pan oprzeć stosunek federacyjny, czy inny, Litwy do Rosyi?
— Na wzajemnym interesie.
— Chyba tylko ekonomicznym? Interesy rasowe, religijne, kulturalne są przeciwne.
— Handlować trzeba — rzekł Hylzen — nawet z nierzetelnym kupcem, skoro się od niego absolutnie zależy. Nawet poeta musi jeść codzień.
— Ale nie fałszuje swej pieśni w celu sprzedaży — odparł Rokszycki.
— Nie wybrniemy z tego porównania, gdyż politykę najniebezpieczniej paralelizować zpoezyą. A to u nas błąd dość pospolity.
— Zgadzam się; ja też wcale nie jestem poetą. Tylko, gdy mówię o interesach jakiego kraju, rozumiem całość jego interesów. Rozkwit ekonomiczny jest podstawową, ale jedną tylko częścią potrzeb plemienia, lub narodu. Każdy naród poświęca ją bez wahania dla swych potrzeb duchowych, powiedzmy: instynktowych. Inaczej nie byłoby narodowości.
— Tak — zgodził się Hylzen — interesy religijne i kulturalne przodują w aspiracyach narodu. Powiem nawet, że, jako pobudki do rozwoju narodowości, są silniejsze, realniejsze, niż interesy praktyczne w ścisłem znaczeniu.
— No, a zatem? — czekał na wniosek Rokszycki.
— A zatem — uśmiechnął się Hylzen — w oczekiwaniu tego, co się stanie w Rosyi, pilnujmy tymczasem spraw swoich... Wrócimy już chyba do naszego teatru?
Zdawało się, że Hylzenowi chodzi głównie o to, aby on sam sformułował wniosek. Lubił sam z sobą głośno się spierać i zostać pobity przez własną fakundę. Drobna jego, zamyślona twarz nosiła na sobie dziwnie zjednoczone piętna obowiązkowości i przekory.
Po końcu przedstawienia poszli razem do hotelu Żorża na kolacyę. Choć dużo zastali tam znajomych, usiedli przy osobnym stoliku. Hylzen kazał podać butelkę szampana.
Nie było już mowy o sprawach publicznych. Towarzysze wieczerzy zbliżyli się dużo ściślej na gruncie powiadomień o wspólnych znajomych. Dowiedział się tu Kazimierz po raz pierwszy o zaręczynach Aldony Budziszówny z Kmitą i uradował się niepomiernie.
— Myślałem, że pan na te zaręczyny przyjeżdża — rzekł Hylzen. — Wiem, że szukano pana po świecie, aby go zaprosić na 29 września, na zjazd do Wiszun.
— Bardzom za to wdzięczny państwu Budziszom, ale listu nie otrzymałem; kręciłem się wprawdzie dużo po kraju przez ten miesiąc.
— Pisano i do wuja pańskiego i osobno do pana.
Zanotowawszy z zadowoleniem tę wiadomość, Kazimierz począł krążyć pytaniami około Rarogów, aż obaj wzajemnie po sobie zauważyli, że zdążają ku rozmowie o pani Krystynie. Hylzen zachmurzył się, Rokszycki utracił nieco swobody; obu widocznie zelektryzował ten temat. Zaczął Hylzen:
— Od czasu jak pani Krystyna wyjechała z Rarogów...
— Wyjechała?! — przerwał Kazimierz zdumiony.
— Jakto? nie wie pan? Wyjechała z panną Zubowską i z leśnikiem i dotychczas niewiadomo dokąd. Może Chmara i wie? ale milczą tam o niej, jak o wyklętej.
Wzruszenie Rokszyckiego zdradziła nagła bladość. Spostrzegłszy to, Hylzen smutno uśmiechnął się:
— Pomysł łatwy do wytłómaczenia: dusiła się oddawna w Rarogach. A teraz jakieś projekty pana Chmary, nie po jej myśli, wypędziły ją ostatecznie... Szkoda tylko, że wykonanie tej niby ucieczki takie było pośpieszne. Ma przecie przyjaciół, którzyby coś stosowniejszego doradzili.
— I niema śladu? — pytał Kazimierz, jakby powracając z dalekiej pogoni wyobraźnią za Krystyną.
— Zamieszkała gdzieś w naszej okolicy, gdyż nie pojechała koleją. Jednak nie u znajomych. To się wykryje wkrótce, tylko niepotrzebna legenda... Ja sam byłbym jej ofiarował u siebie mieszkanie z panną Zubowską, ale właśnie byłem w Mińszczyźnie, gdy to się stało.
Kazimierz zerwał się nerwowo od stołu i znowu siadł. Ten jego niepokój wystarczył Hylzenowi za wyznanie. Rzekł, wpatrując się w młodzieńca uważnie:
— Widzę, że pana to zdarzenie obchodzi, jak nas tu wszystkich, przyjaciół pani Krystyny.
Kazimierz nie zaparł się:
— Bardzo mnie obchodzi. Muszę nawet koniecznie odszukać panią Krystynę, mam jej zdać sprawę z kilku rzeczy...
Czy na przekorę, czy dlatego, że projekt nie przypadł mu do smaku, Hylzen zaoponował:
— Jabym jej nie szukał. Może umyślnie uciekła od ludzi? Nie trzeba płoszyć duszy, która pragnie być sama.
— Może być. Ale ja muszę, bo dostałem nawet taki rozkaz.
— To co innego — odrzekł Hylzen i widocznie osowiał.
Zwykł był podporządkowywać wszystkie swe wzruszenia wykwintności form towarzyskich. Nie dał więc poznać po sobie zmiany humoru, zajmował Kazimierza konwersacyą aż do końca wieczerzy. Ale Rokszycki myślą i uwagą był daleko.