<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

Od rana dnia następnego zaczął Kazimierz gorliwie poszukiwać wiadomości o Krystynie i o miejscu jej pobytu. Fedkowicz był w mieście. Odwiedził go Rokszycki i czule został przyjęty, ale, gdy od interesów przeszedł ostrożnie do nowin z Rarogów, oblicze krewnego Chmary oblekło się tajemniczem zgorszeniem. Pani Krystyna opuściła dom wspaniałomyślnego, najlepszego opiekuna, uciekła z leśnikiem Sidorkiewiczem.
— Uchowaj Boże! — wznosił Fedkowicz oczy i ręce do nieba, jakby modląc się, aby od niego i blizkich jemu odwrócił Bóg takie ciosy, czy takie kobiety.
Rokszycki nie wdał się w dyskusyę, tylko zapytał o miejsce zamieszkania Krystyny. Fedkowicz bardzo energicznie oświadczył, że nie wie, a dał do zrozumienia, że nikt i wiedzieć nie chce.
Od paru jeszcze osób usłyszał Kazimierz mocno niepokojące wieści; co gorsza, nikt nie mógł dokładnie powiedzieć, gdzie się znajduje Krystyna. Chodząc po mieście, popadał w gorączkę, zamyślał o jakiejś depeszy do Sidorkiewicza — — nie dojdzie; do księżnej Zasławskiej — — niepodobieństwo; do Hieronima Budzisza? Cóż znowu!
Szybko przebiegał ulice, jakby się śpieszył, ale właściwie nie wiedział już, dokąd pójść, co począć natychmiast. Jego zabiegi około lnu wydały mu się nagle nie wartemi funta kłaków; nowi znajomi litewscy zobojętnieli, i samo Wilno obrzydło.
Co to jest?... Jakiś dom o sześciu piętrach, »drapacz gwiazd« — — a dalej ulica szeroka, tymczasowo zabrukowana, pomiędzy dwoma rzędami tych kamienic nowych, oblepionych balkonami i ohydną gipsaturą, służących właścicielom za klatki do spakowania w jak najmniejszej kubiczności powietrza jak najliczniejszych, wyzyskanych do cna lokatorów. Sztywna ta, szara, nie wileńska wcale ulica zwała się jak na żart »wielką Pohulanką«.
Wiatr tylko hulał po niej, rzadki przechodzień uciekał, zdawało się, stamtąd do bardziej swojskiego, cieplejszego wnętrza miasta. Rokszycki był tu już dawniej u handlarzy lnu, Żydów i Niemców, i ten kąt miasta zapamiętał, jako obcy noworost na czerstwej i pięknej postaci Wilna. Właziła tędy do miasta bezduszna »kultura« kosmopolityczna, właściwie filozofia robienia rubla z kopiejki, będąca rozumem Żydów.
Przypomniał sobie Rokszycki i kojarzył liczne zdania o rozwoju ekonomicznym, jako głównym postulacie dzisiejszej Litwy. I gorzko uśmiechał się do nieożywionego tradycyą narodową rozwoju ekonomicznego, patrząc na podłą ulicę.
Szedł po chodniku człowieczek stary, krokiem podrygującym; zdawał się pływać w ubraniu miejskiem pożyczonem, a może i ukradzionem, gdyż z pod chłopskiej czapki wyglądała twarz zanadto filuterna. W niespokojnych czasach policyant zabrałby, nie pytając, tego przechodnia do aresztu. Patrzył na niego Kazimierz, choć pochłonięty przez inne myśli, gdyż postać gwałtem przyciągała oczy przez swój rozdźwięk plastyczny z nowożytną ulicą. Wtem staruszek machnął ukłon czapką i ukazał swą głowę łysego lisa.
— Jurko Lejtan! — uradował się Kazimierz.
Zaszumiała puszcza, zagrały psy, wypiętrzyły się jodły pod słońcem w olśnionej wyobraźni Rokszyckiego.
— Pewno po ładunki i przybory myśliwskie do miasta? — zaczepił wesoło strzełca.
— Dzisiaj nie do puszkarza. Przyszło się staremu buty nowe kupić, musi już na pogrzeb...
Okazał nowy but z pod pogniecionej, nawykłej do przewiązania w pęcinie nogawicy. Ale uśmiechem żywym i przebiegłym wyzywał żartobliwie śmierć na pojedynek.
— Go znowu! — rzekł Kazimierz — chyba że buty nosić będziecie ze trzydzieści lat?
— Daj, Boże, trzydzieści — godził się łatwo Jurko na przedłużenie swego pobytu na ziemi.
Rokszyckiemu błysła myśl, że Lej tan musi być powiadomiony o pani Krystynie. Coś jakby jej blizkość przeczuł w powietrzu. Namyślając się nad rozpoczęciem indagacyi, nie znalazł nareszcie nic lepszego, jak dać rubla strzelcowi.
— Widzę, że fajki nie macie.
— Ot, jak panicz zgadł! Fajkę ja zawczora do wody upuścił, leząc po kaczkę. Szukał, szukał, a ciemnieńko już było — aż tu chlup! panieńku ty mój, wielka ryba fajkę połknęła. Dalibóg!
— A to dopiero wypadek! — rozśmiał się Kazimierz. — Więc ciągle polujecie? czy w znanych mi okolicach?
— Ot, kiedy nie ze wszystkiem mnie wiadomo, które panicz znasz?
— Pytam o Wiszuny, Rarogi, Auszrę..
W dwóch mrugnięciach oczu zdał sobie Lejtan sprawę, o czem chce się dowiedzieć Kazimierz.
— Smutna teraz Auszra, że młodej pani niema.
— Wiecie może dokąd wyjechała?
— Wiedzieć to możno — rzekł misternie Jurko, zwiesiwszy krzywo głowę i nadstawiając ucha, jakby pytał o legitymacyę Rokszyckiego przed udzieleniem mu wiadomości.
Kazimierz bezwstydnie dał Jurkowi drugiego rubla, którego stary przyjął z godnością.
— Dziękuję, paniczu. Ja i tak powiedziałby, bo i nie klął się, żeby nie mówić.
— Więc powiedzcie, mówcie!
— A to ona mieszka w Ponikszcie u księdza, dawnego jej... prowizora.
— Gdzie ta Ponikszta?
— Mil od nas będzie sześć, a przez łąki wiele, jeśli cztery. Od Wilna daleko, tylko kiedy na pociąg siądziesz, to i blizko. Spisz panienku ty mój, oczy zamrużywszy, a tu już i maszyna wabi się świstem: stacya Ponikszta.
— Wiecie napewno?
— Jak nie wiedzieć? Sam ja tam byłem tydzień temu nazad.
— I widzieliście? no, mówcie, mówcie!
Jurko przełknął najprzód ślinę, rozszerzył gębę smakowitym uśmiechem i zagadał po swojemu, jakby o najosobliwszem zdarzeniu myśliwskiem.
— A to było tak, panieńku ty mój: przyjechali my kaczki strzelać na poniksztyńskie łąki, ale na ranny ciąg nie pośpieli. Tak ja do księżego dworku, gdzie brat mój Piotr dla zbawienia duszy u księdza służy, a jeszcze na inny manier grosze zbiera, bo jest wszelaką chorobę znający i ludzi leczy i bydło, — psa to już nie umie. A tak i niewinność ochrania i worek nabija.
— Dobrze, ale widzieliście panią Krystynę?
— Poczekaj panicz, pośpiejesz usłyszeć. Stoję ja tedy przed dworkiem z bratem, o świętych rzeczach rozmawiając, aż słyszę, okienko ciurr... odkryło się, skrzypnąwszy. Patrzę w oknie młoda grabini sama, bieleńka, choć ty ją łyżką jedz! Rączkę do mnie sunie malusieńką, pachnie, jak kwiatuszek...
Kazimierz słuchał, niby melodyi, z nieznanych płynącej instrumentów.
— »Dzień dobry, Jurko!« — Do nóg się kłaniam. — A już ona rozporządziła, żeby wódki i co tylko zechcesz. A mnie pyta: »Nie widział ty, Jurko, po świecie ochotnikiem błądzący, pana Raukszyckiego, co to my z im na lisy w Rarogach polowali?
— Wspomniała o mnie? doprawdy?
— Tak i mówiła, dalibóg! A oczki tak i biegały po drzewach, jak wiewiórki. To ja mówię: nie widziałem, jasna ty pani, tylko czuję, pan Raukszycki do Wilna szparko przyjedzie, bo pora już jemu.
— Co też wy opowiadacie, Jurku? Tak przecie nie mówiliście o mnie?
— Wiadomo, słów pamięcią nie chwycisz, ale taki już duch był między nami...
Długo jeszcze wypytywał Kazimierz starego poetę o wrażenia z Ponikszty i o szczegóły pobytu tam Krystyny. Potem lekko, z piersią pełną otuchy, powrócił do hotelu.
W hotelu zastał Apolinarego Budzisza, który po drodze do Wiszun wstąpił do Wilna, aby choć w przelocie objąć okiem nowe swe pole działania.
Zaraz po przywitaniu załamał wuj ręce, kiwając boleśnie głową:
— Oj, Kaziu, Kaziu!
Niespodziewanie Kazimierz zaczął też głową kiwać:
— Tak, wuju...
— A nie mówiłem? okazya jedyna, chwycą z przed nosa... To tak jak in publicis, dobrodzieju mój. Sprawa publiczna jest, jak panna na wydaniu: jeżeli jej nie chwycisz w objęcia, pójdzie za kim innym.
— Tak, tak, wuju.
Pan Apolinary spojrzał z ukosa na siostrzeńca. Jego skrucha wydała mu się podejrzaną, gdyż na przekorę słowom twarz i ruchy świadczyły o radosnem podnieceniu.
— Czegóż się tak cieszysz, jeżeli wolno wiedzieć?
— Cóż wuj chce? Nie zabiję się; nie jedna panna Aldona jest na świecie.
Budzisz pohamował gniew retrospektywny, ale pozostała mu niezadowolona szorstkość w głosie:
— Pojedziesz przynajmniej do Wiszun na zaręczyny? — — — cóż? raczysz, czy nie raczysz?
— Nie widziałem dotąd zaproszenia.
— Masz tu jedno, drugie — rzekł Budzisz, podając dwie koperty. — Oj, Kaziu! wielki los z rąk wypuściłeś!
Rokszycki nie był dzisiaj do siebie podobny; odpowiadał z błogim uśmiechem aprobacyjnym, który wuja działacza niecierpliwił. Więc pan Apolinary zagadnął o co innego:
— Jakże znalazłeś tu kwestyę polsko-litewską?
Kazimierz zmarszczył czoło i dopiero po chwili odpowiedział:
— Stoi zapewne na miejscu, jak zwykle. Spierają się o słowa, te same argumenty przeżuwają od kilku lat — i nic. Czasem się pokłócą, w jakim języku ma być kazanie, czasem o Mickiewicza. Kłócą się tylko ci, którym chodzi o kłótnię. Historycznie i politycznie — sprawa śpi. —
— Bardzo lekka ocena sytuacyi — odparł Budzisz nieprzekonany.
Wpatrzył się znowu w Kazimierza przenikliwie:
— A cóż len?
— Len?... Tak sobie. Wyjeżdżam właśnie zaraz do miejsca, gdzie mi sygnalizowano wielkie zbiory w tym roku.
— Jakto: wyjeżdżasz? Więc nie razem pojedziemy do Wiszun?
— Nie wiem jeszcze, czy wogóle tam się wybiorę. Zależeć to będzie od pewnych interesów, które są dla mnie pilniejsze.
Pan Apolinary zaperzał się coraz bardziej, aż nareszcie przyszło mu do głowy, że Kazimierz drwi z niego, i wybuchnął.
— Wiesz co Kaziu, że cię miałem za większego zucha.
— No, bo co?
— Jakżeż? Miałeś się niby namyślić nad projektem z Aldoną — no, i klamka zapadła. Gadałeś tu z różnymi o polityce — do czegożeś się dogadał? Len cię zajmuje, a nie wiesz nawet, gdzie fabrykę chcesz stawiać. Już i stosunki towarzyskie, które dzięki mnie zawarłeś, lekceważysz. Cóż ci się stało, żeś tak ześlamazarniał?!
Kazimierz zaostrzył tylko trochę uśmiech, lecz pojednawczo spoglądał na perorującego wuja.
— Patrz na mnie! mówił dalej pan Apolinary. — Ja się wprawdzie nie żenię, ani przędę; nie robię wszystkiego naraz. Ale, co robię, to mocno. Nie zauważyłeś pewno, bo masz co innego w głowie, jaki się tu zrobił ruch z mojego natchnienia... w gazetach? Mógłbym ci pokazać — no nie twoja specyalność — rozumiem. Ale z pouczającej wędrówki, którą odbyłeś i odbywasz jeszcze ze mną, skorzystaj przynajmniej dla poznania ludzi. Ja ich grupuję, popycham, gdzie należy, zwalczam, jeżeli potrzeba; ty przynajmniej patrz się na mnie...
Kazimierz pozostawił pana Apolinarego w wątpliwości, czy, milcząc, skłania głowę przed grzmiącą powagą wuja, czy myśli zgoła o czem innem.
W godzinę potem Rokszycki wyjechał cicho, bez pożegnania.
— Nic z niego nie będzie — zawyrokował Budzisz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.