<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Przyjechał, stanął w karczmie, dał znać do dworka księdza Antoniego, otrzymał zaproszenie od Krystyny z usilną prośbą o pośpiech i podążał już wielkimi krokami od placu kościelnego przez główną ulicę, a raczej trakt, przerzynający Poniksztę. Droga była rozmoczona po deszczu, drzewa przy niej rosiły jeszcze przy każdym powiewie natryskami roztęczonych w słońcu kropel. Kazimierz trzymał się jednak, dla ominięcia błota, przy rowie, którego ciemna zieleń wkraczała tu i owdzie na drogę, skakał przez kałuże lekko, czując, jak go nogi niosą same jakimś dreszczem, przerobionym na siłę. Wchodził do zapłakanego niedawno miasteczka, jak ten promień słoneczny, szczęśliwy, zdawał się go nieść na sobie i rozsiewać po uśmiechniętej krainie.
Już dosięgną! brzegu parku. Mówiono, że przy drodze?... Jeszcze kilkadziesiąt szybkich kroków i mocnych uderzeń serca... Ten maleńki domek pod ogromnym baldachimem ozłoconej zieleni — czy to tu?... Niewątpliwie — na progu stoi Ona!
Kazimierz przeskoczył raczej, niż przeszedł mostek, ujął obie ręce Krystyny i długo je całował w milczeniu. Pociągnęła go za sobą nie do domu, lecz w pobliże do parku, chociaż drzewa ociekały jeszcze kroplami, szemrząc tajemniczo. Ptak jakiś cieszył się głośno z końca ulewy.
Objęli się najprzód wzajemnie utęsknionem spojrzeniem i stwierdzili, że wyglądają dobrze. Żary, skupione w ich oczach, tłómaczyły więcej, niż proste słowa wstępne.
— Jeden tylko list otrzymałam.
— I ja jeden.
— Niepodobieństwo!
Porzucili zaraz to dociekanie. Za pomocą szybkich słów, niby ciosów, rąbali istniejące między nimi rzeczy niewiadome i wątpliwe, jakby przedzierając się przez gąszcz ku sobie wzajemnie. Coraz większa jasność w nich wstępowała, kojąca i magnetyczna. Były jednak przedmioty rozmowy do poruszenia trudniejsze, nie tylko projekty na przyszłość, lecz i drobiazgi aktualne, głupstwa niby... Od takich jednak drobiazgów zależy szczęście chwili, a często i życia ludzkiego.
Z serdecznem zadowoleniem dowiedział się Kazimierz, że Krystyna nie pomyślała o wproszeniu się do jakiego dworu lub pałacu okolicznych znajomych, lecz obrała sobie za mieszkanie tę pustelnię księdza.
— Doskonale pani to wynalazła. Bo gdzieżby zresztą można? W Wiszunach zaręczyny — a pani szuka spokoju. A już najserdeczniej winszuję, że nie do księżnej Zasławskiej. To dopiero »wyższe towarzystwo!«
— Nie lubi pan księżnej? — spojrzała Krystyna prosto w oczy Kazimierzowi.
— Nie cierpię; mogę to pani wyznać bez ogródki.
Powiedział to tak szczerze i naturalnie, że Krystynę poniosło aż do wyświetlenia wieści o epizodzie ogrodowym.
— A tu o panu i o księżnej krążą plotki... romantyczne.
Kazimierz zdumiał się, gdyż nie pamiętał nawet, aby o księżnej Zasławskiej mówił lub słyszał po wyjeździe z Rarogów.
— Wie pani, że to już przechodzi wszelkie wyobrażenie. Ostatni raz mówiłem z tą... wybitną damą w ogrodzie w przeddzień mego wyjazdu.
— Właśnie o tej przechadzce... — rozśmiała się Krystyna, odwracając oczy.
Kazimierz zatrzymał się i brwi zmarszczył...
— Rozumiem: księżna opowiadała o naszej rozmowie, bo nie mógł nikt inny... Opowiadała... na opak. Są kobiety, których nie warto oszczędzać, bo same nie oszczędzają ani siebie, ani innych.
Krystyna piła gniewne słowa Kazimierza z rozkoszą. Ale on się zasępił:
— Widzę, że same złe o mnie wieści tu dochodziły. Czy pani im dawała wiarę?
— Nie, panie. Ale zgadł pan, że pracowano tu usilnie, z wielu stron, aby pana... podać w wątpliwość.
— Tak — rzekł Kazimierz mocno i dumnie — ludzie podli przeszkadzają, aby przypadkiem nie stało się co dobrego na świecie.
Krystynie wyrwało się z piersi głębokie, drżące westchnienie. Czekała przez chwilę na dalszy ciąg przemowy Kazimierza, ale on zamilkł i groźnie wypatrywał przez gąszcze jakichś zaczajonych nieprzyjaciół. Spojrzał potem na twarz Krystyny rozjaśnioną, mówiącą tylko o bezwarunkowem, namiętnem zaufaniu.
— Na szczęście my... wierzymy sobie? — rzekł, biorąc za wyciągające się ku niemu dłonie Krystyny.
— Na szczęście — powtórzyła cicho.
Bezładnie powracali do wzajemnych o sobie powiadomień, przerywając ciągle wykrzyknikami, że nic nie wiedzą, a jednak o tem wszystkiem już pisali do siebie. Poczta, choćby najgorsza, nie zagubiłaby tylu listów; widocznie przejmowano ich korespondencyę na stacyach prowincyonalnych litewskich. Dowiedziała się więc tu dopiero Krystyna, że Kazimierz nie przestał myśleć o jej interesach, że zamówił technika leśnego na koniec listopada; że przemyśla o budowaniu przędzalni nie w Ziembowie, lecz gdzieś na Litwie. A Kazimierz pierwszy raz tu usłyszał naprzykład o pułkowniku Chmarze i jego odrzuconych staraniach! Te wszystkie wiadomości składały jakiś nienazwany, a jednak jaśniejący w półświadomości młodych wniosek, jakieś zbliżanie się szczęścia, niby wigilię wielkiego święta serc, radosną częstokroć, jak samo święto. Wzmogła się między nimi ciepła, rozhulana zażyłość; mówili śpiesznie, pełni wesela, nie licząc się ze słowami.
— Więc ja nie wyszłam za pułkownika, a pan nie zaręczył się z Aldoną Budziszówną — bo i o takim projekcie tu opowiadano...
— Był projekt — śmiał się serdecznie Kazimierz — tylko nie mój, ale wuja Apolinarego Budzisza. Żeby pani wiedziała, com ja wycierpiał przez tę pannę Aldonę, która Bogu ducha winna, a serce Kmicie! Pan Apolinary zaregestrował konieczność mego małżeństwa z nią do swego programu politycznego, a gdy on co wymyśli, to rzecz niełatwa wybić mu z głowy, zwłaszcza z gardła. W mawiał to moim rodzicom, sąsiadom, bodaj że wniósł na sesyę swoich tam komitetów... Kiedym się dowiedział o zaręczynach z Kmitą, odetchnąłem. Nie od ciężaru jakichkolwiek zobowiązań, bom żadnych nie zaciągał, ale od wymowy wuja. Teraz wuj jest na mnie wściekły i dowodzi mi, żem niedołęga.
— On panu?! — zawołała Krystyna.
— Niech pani tego do serca nie bierze; najlepszy człowiek, bardzo się lubimy.
— Zaprosili mnie na zjazd zaręczynowy do Wiszun — dodała spokojniej Krystyna.
— Mnie także.
— I pan pojedzie?
— A pani?
— Mogę pojechać, jeżeli pan tam będzie.
— Ja tem bardziej. A to doskonale!
Przedłużająca się perspektywa wspólnych planów wywołała chwilę radosnego milczenia. Kazimierz spojrzał w górę na niezmierne bukiety w tonach żółto zielonych, zwieszające się, piętrzące, rozszeptane przyjaznym pogwarem nad jej i jego głowami.
— Wspaniale tu mieszka sobie ksiądz Wyrwicz.
— Parku nie dzierżawi — objaśniła Krystyna — park i dwór są puste, bo w nich straszy podobno marszałek Stetkiewicz, dawny dziedzic.
— I dlatego nikt nie dzierżawi;? Widzę, że trzeba kupować tu dwory, zamieszkałe przez duchy; muszą być tanie, a bywają cudowne — rzekł żartobliwie Kazimierz.
Ale Krystyna z żartu wyłowiła inną intencyę:
— Czy pan szuka ziemi do nabycia na Litwie?
— Bardzobym pragnął tu osiąść, tylko jeszcze cała przyszłość jest w stanie wrzenia.
Wyraz »przyszłość« zamykał im usta, lecz oczy napełniał ogniem.
— A gdzie ksiądz Wyrwicz? — odezwał się znowu Kazimierz — czy wie o moim przyjeździe?
— Wie oddawna.
— Oddawna?
— Mówiłam mu, że zapraszałam tu pana. Tu są przecie duże zbiory lnu. Zobaczy pan, ile tego moczy się w jeziorze.
— Prawda! nie otrzymałem i tego listu pani, bom dawno wyjechał z Ziembowa. Więc pani i o lnie myślała... Ja zaś przyjechałem bez zaproszenia — szukałem, szukałem — i znalazłem.
— To już jest... jak się to nazywa?... telepatya! Czuł pan, że go zapraszam.
— A pani czuła... listy ode mnie?
— Czułam... ale gorliwie mi przeszkadzano.
— Teraz już chyba nikt przeszkodzić nie zdoła, abyśmy sobie ufali i połączyli nasze usiłowania... w celach... dla jakiejś przyszłości.
Kazimierz, który mówił łatwo, nie znalazł stosowanego wyrazu. Znowu słowo »przyszłość«, wielkie, odurzające, ale nieokreślone, stanęło w poprzek swobodnemu porozumieniu.
Krystyna potrząsnęła głową, odgarniając nawał myśli.
— Nie wiem, doprawdy, gdzie się podział ksiądz Antoni. Był tu niedawno i miał zaraz powrócić. Poszukajmy go, bo przecie pan musi zaraz go poznać.
Poszukali księdza w domu, ale go tam nie było.
Spotkali tylko pannę Zubowską, z którą przywitanie zajęło kilka minut. Piotr, przedstawiony Kazimierzowi, jako brat Jurka, oznajmił, że dobrodziej nie będzie dzisiaj na wieczerzy we dworku, gdyż obiecał być u księdza dziekana. Pierwszy raz to się zdarzyło od przyjazdu Krystyny.
— Chodźmy do niego; dzisiaj koniecznie musi go pan poznać.
— Pójdę, gdzie tylko pani rozkaże.
Poszli więc tą samą ulicą niebrukowaną, którą Kazimierz przebył niedawno w odwrotnym kierunku. Osychała już po deszczu, założona przerywanym pomostem ostrych cieniów od drzew i domów, gdyż zniżone słońce świeciło jaskrawo. Para młodych piękna, chyża, ubrana zupełnie inaczej, niż zwyczaj chciał w Ponikszcie, była zjawiskiem pociągającem. Rozdziawiały się domy przydrożne drzwiami i nawet oknami. Znowu tam ksiądz Wyrwicz naspraszał dziwnych gości... będzie może wieczorynka?
Nie było księdza Antoniego u dziekana. Dziad kościelny, stojący u furty od zakrystyi, objaśnił, że ksiądz Wyrwicz kazał sobie kościół otworzyć i wszedł do wnętrza.
Zawahała się Krystyna, czy wejść, czy czekać na księdza Antoniego pod kościołem. Ale właściwie każdemu wolno wejść do domu Bożego. Weszli więc cicho i stanęli oboje we drzwiach od zakrystyi. Przed wielkim ołtarzem klęczał ksiądz Antoni nieruchomy, czoło ująwszy prawą dłonią, jakby dopiero co zaniósł swą modlitwę pytającą wzwyż, a teraz w skupieniu słuchał, co mówi Pan...
Pusty kościół już się mrokiem oblekał choć wysokie okna były wielkie i jasno oszklone. Ale za witraże od strony zachodniej starczyły gałęzie blizkich drzew, wahające się za szkłem w gobelinowe wzory. Przez niepewne światło błądziły po nawie pasma płynne, bitwy powietrzne cieniów. Napływało ich coraz więcej, wkrótce noc miała przemódz. Czarny, wysmukły ksiądz, klęczący przed ołtarzem, streszczał pustkę i mistyczny smętek świątyni.
Kazimierz i Krystyna, choć weszli cicho, musieli poruszyć równowagę fal, tutaj przelewających się, gdyż ksiądz Antoni odwrócił głowę. Zaraz uczynił na sobie wielki znak krzyża i powstał. Przeszedł w milczeniu przez zakrystyę, poważnym ukłonem głowy i ręki dał znak wypraszający z kościoła i dopiero za furtą zapoznał się z Kazimierzem i przemówił do niego:
— Już od kilku dni wyglądamy tu pana. Lny już ściągają powoli z łąk i jeziora.
— Czy prawda, że ksiądz profesor chce nas dzisiaj pozbawić swego towarzystwa przy wieczerzy? To niegościnnie — rzekła Krystyna, kładąc drobną swą dłoń na czarny rękaw księdza.
Ksiądz spojrzał na nią z dziwnym uśmiechem, smutnym i przenikliwym, który wyrażał jasno powątpiewanie o jej szczerości w tej chwili; ale rzekł tylko:
— Dzisiaj muszę być u księdza dziekana. Jutro przyjdę o zwykłej godzinie.
— Można odłożyć wieczerzę u dziekana — upierała się Krystyna zapłoniona — pan Rokszycki przyjechał tylko na parę dni.
— Nie, moje dziecko; już obiecałem. A pan może na noc do altaryi? Zawsze tam lepiej będzie, niż w karczmie.
Kazimierz nie bardzo wiedział, co znaczy »altarya«.
— Ten oto dom, gdzie mieszkają zbyteczni słudzy Boży, jak ja. Ale i rycerz Boży w przejeździe może się tam pomieścić.
Kazimierz przyjął gościnność z głębokim ukłonem.
Tego dnia nie ujrzano już księdza Antoniego w dworku, gdzie do godziny jedenastej w nocy świeciły wszystkie okna niezwykle rzęsiście.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.