Unia/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Unia |
Podtytuł | Powieść litewska |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz Antoni i Kazimierz razem przybyli nazajutrz do dworku i zabrali miejsca w jedynym bawialnym pokoju, którego atmosfera biblioteczna coraz bardziej przerabiała się w pozorze i zapachu na wnętrze, zamieszkane przez kwiaty i Krystynę. Wesoły, intelektualny spokój, panujący tu jeszcze wczoraj, zachwiał się od przybycia Kazimierza. Czworo tych ludzi długo tu razem pozostać nie mogło; z tej klatki, nietrwale, choć tak troskliwie zbudowanej, dwa młode ptaki przeznaczone były do odlotu.
Mężczyźni patrzyli na siebie uważnie i nieco sztywnie, jak zwykle bywa przy spotkaniu dwóch różnych i silnych indywidualności. Starania Krystyny, aby utrzymać zagnieżdżoną już serdeczność, niemal familijną, niewiele pomagały; ksiądz Antoni bardziej był dogmatyczny, Kazimierz zimniej wymowny, niż zwykle. Deszcz znowu padał na dworze, towarzystwo musiało pozostać zamknięte między ścianami. Nie ustawała jednak rozmowa poważna, zmierzająca do ideowych i utylitarnych celów w przyszłości, ale brakło ciepła i zupełnego zespolenia. Zdania dążyły równolegle po jednej płaszczyźnie, miały się, według matematyki, spotkać w nieskończoności; tymczasem jednak, dla oka, leżały obok siebie, bliskie, lecz niezestrzelone w jedność. Ile razy Krystyna uczyniła aluzję do uprzednich rozmów z księdzem Antonim, ten uśmiechał się i przerywał, jakby chciał rzec:
— Tamto było między nami...
Omawiano jednak kwestye, gorąco obchodzące ich wszystkich.
Przyszłość polskości na Litwie była, zdaniem księdza Wyrwicza, nie tylko sprawą polityczną, lecz i etyczną. Cokolwiek dobrego i pięknego zatkwitło od wieków na Litwie, miało swój początek w źródłach polskich. Litwa wydała z siebie bardzo wiele, ale jedynie przez inokulacyę polską. Nie ubliża to dziczce, że dobrze przyjęła i rozwinęła szczep obcy w wyborny owoc. Sama z siebie, jako dziczka, nie wydała od wieków nic, a nawet zadziwiające jest istotnie stwierdzenie faktu, że inna inokulacya, niż polska, na pniu litewskim, nie wydała żadnych owoców, albo gdy się przyjęła, przerodziła drzewo na zupełnie inne, z gatunku zaszczepionego, nie zaś pierwotnego. Gdy się Litwini niemczą, zostają Prusakami; gdy się rusyfikują — Rosyanami. I trudnoby nawet wskazać wybitne indywidua z pomiędzy tych kategoryi. Jedynie spolszczeni Litwini przynieśli rozwój i zaszczyt swojej rasie.
Rokszycki godząc się w zupełności na te wywody księdza, przypomniał tylko, że młody ruch narodowy litewski nie chce się wcale liczyć ze wskazówkami historyi. Przytoczył rozmowę swą z Miłaknisem, który radby odwrócić na wieki kartę dziejów przeszłych, robionych przez polską i spolszczoną szlachtę, a zacząć nowe dzieje ludu litewskiego. Lud pozostał sobą i do niego przyszłość ma należeć. Jest w tem niejaka zasada — dodał Rokszycki — godzi się to z potężnym, dawno już Europę nurtującym prądem demokratyzacyi społeczeństw.
— Demokratyzacya, tak — odrzekł ksiądz żywiej. — Póki demokratyzacya jest usuwaniem niesprawiedliwych przywilejów — dobrze; póki dźwiganiem ludu do wyższego obywatelskiego poziomu — wybornie. Ale, gdy się zaczyna walka z dobytkami własnej kultury, aby je obniżyć do pojęć ludu, jakim dzisiaj jest, to już trąci barbarzyństwem. Nasz ruch ludowy litewski, zwany narodowym, jest przeważnie zazdrosnym ruchem społecznym, nieopatrznym strajkiem młodszych przeciwko starszym.
— Jednakże, biorąc rzecz z ich stanowiska, jest to ruch narodowy — spierał się jeszcze Kazimierz.
— O ile dąży do rozwoju kultury litewskiej, tak — odparł ksiądz Antoni. — O ile niweczyć chce kulturę polską na Litwie, jest zabójczy, bo cały dorobek kulturalny tego kraju jest tymczasem wyłącznie polski. Gdyby o tem zapomnieć, a snuć na nowo wątek nawiązany do wieku XlV-go, zanim się coś zbuduje, przestanie się istnieć. Wtedy bowiem, do obrony swej narodowości przeciw zalewowi innych, silniejszych, Litwini mieć nie będą ani wyższości wewnętrznej, ani liczebnej, ani jednego sprzymierzeńca. Sąsiedzi nie zaczekają, aż Litwa się odrodzi z gruzów i popiołów XIV-go wieku. Ażeby iść naprzód w rozwoju rasy, nie można się wyprzeć pięciowiekowej ewolucyi.
— To niewątpliwe — zgodził się nareszcie Kazimierz bez zastrzeżeń.
Rozmowa przeszła w wykład księdza profesora dla wybornie przygotowanych słuchaczów. Ale Krystyna zdawała się niezupełnie zadowoloną ze zgody teoretycznej:
— Co my jednak mamy tu robić, księże profesorze? Jest nas troje, tak samo myślących (panna Zubowska zdrzemnęła się w fotelu) i cóż? Co mamy robić, żeby lepiej było na Litwie?
— Ha, moje dziecko! w kilku słowach nie potrafię streścić praktycznego programu. Działać zbiorowo, normalnie, jak w krajach szczęśliwszych — niezmiernie trudno. Pozostaje jedno...
— Spiskować?... — wtrąciła żywo Krystyna, błysnąwszy oczyma, jak do jakiejś zbliżającej się roskoszy.
Ksiądz uśmiechnął się i przydługo zwlekał z odpowiedzią, wpatrując się w swą dorosłą uczennicę.
— Tak, spiskować... w Chrystusie. Doskonalić się, być najlepszymi ludźmi w tym kraju, świecić przykładem, pociągać ku sobie bliźnich wszelkiego pochodzenia, na miłowaniu budować gmach przyszłości.
Nikt nie zaprzeczył, ale nikt już nie podtrzymał rozmowy, wchodzącej na takie szczyty.
Poczęto przeglądać bibliotekę, którą ksiądz Wyrwicz pokazywał z pedanteryą miłośnika książek. Ale Kazimierz nie dość był czuły na takie odcienie, że to pierwsze wydanie, albo rzadka drukarnia, albo druk ozdobny. Ksiądz Antoni zaś ulegał tej słabości.
— Gdy pan dojdzie do moich lat, pozna, jaki to przyjemny towarzysz książka piękna, miła oku, zdobyta po długich poszukiwaniach. Choć treść znasz na pamięć, powracasz do ulubionego tomu, jak do przyjaciela, który wszystko już wygadał, ale, powtarzając, uśmiecha się ujmująco i dobre czasy przypomina. Książki mają swe uśmiechy.
Kazimierz uśmiechał się tymczasem do księdza, zamiast do pierwszego wydania Mickiewicza, oprawnego w czerwony safian ze starą pozłotą wileńską.
Obiad przerwał te zajęcia, smaczny, jak wszelkie szczere produkcye sztuki, trafiający zresztą w porę na zaostrzone przez dobry klimat apetyty. Po obiedzie, jak wczoraj, rozjaśniła się pogoda, jednak ziemia tak była rozmoczona, że trudno było paniom wybrać się na przechadzkę. Ksiądz Antoni zaproponował Kazimierzowi pójść we dwóch do jeziora i obejrzeć moczenie lnu. Krystyna zgodziła się chętnie tym razem na pozostanie przez godzinę w domu; pomyślała: niech się rozgadają i poznają.
Skoro tylko z biota wielkiej drogi wydostali się na suchszą, zadarnioną ścieżkę, ksiądz Wyrwicz przystąpił do rozmowy z wyrazem twarzy uroczystym, nawet podnieconym. Rokszycki poczuł odrazu, że nie o teoryach oderwanych będzie mowa: ksiądz miał wyraźnie coś do powiedzenia ad hominem. Nie było to zupełnie po myśli Kazimierzowi. Instynktowo cenił tego obcego człowieka, wierzył zresztą zdaniu o nim Krystyny — jednak... nie przyjechał tutaj spowiadać się.
— Tak, dużo można zrobić dobrego w tym kraju — powrócił ksiądz Antoni do przedobiedniej rozmowy — zwłaszcza, gdy kto zaczyna życie, jak pan, gdy ma w ręku swe jutro.
Kazimierz spróbował przerzucić rozmowę na osobę księdza: — Wyobrażam sobie, że w połowie męskiego wieku praca musi być jeszcze przyjemniejsza, gdy się już widzi jej wyniki. Księża, naprzykład, mają tu wielką robotę cywilizacyjną, jak zresztą wszędzie. Gdyby więcej takich, jak ksiądz profesor...
Ksiądz spojrzał w oczy Kazimierza i nie znalazł w nich przymilnej grzeczności, lecz prostą, rozmyślną szczerość. I równie szczerze odpowiedział:
— Nie, panie. Ja nie jestem właściwym kapłanem dla tego kraju. Tu trzeba wiejskich proboszczów, sług Chrystusowych, a zarazem obywateli. Chciałbym być takim, ale nie wiem, czy jużbym potrafił. Zbyt wiele życia sterałem na rozwijanie myśli, własnej i cudzej, ale gdzie mi do apostołów, których tu potrzeba! Staram się być wiernym sługą Bożym, tylko że grzęznę w sybarytyzmie intelektualnym...
— Ależ — protestował Kazimierz — nie sami proboszczowie są w kościele, są i doktorowie... Przecież ksiądz profesor nauczał, teraz pisze?...
— Trochę tam tego pisania — machnął ksiądz ręką, jednak uśmiechnął się do swego dzieła, które mu było wymówką wygodnego życia i ukochanym celem. — Nie mówmy o starych, płacących jeszcze coś ze swych zapasów bliźniemu; mówmy o młodzieży, o przyszłości, o panu. Pan chce się tu osiedlić?
— Masz tobie! — pomyślał Kazimierz — nie wykręcę się...
Ale spojrzał na towarzysza i zadziwił się serdecznym blaskiem jego oczu. Więc osądził, że nic nie stoi na zawadzie poufniejszej rozmowie z tym dobrym, mądrym człowiekiem i... tak blizkim Krystyny.
— Prawdziwiebym rad tu zamieszkał, tylko... nie wiem, czy mi wystarczą środki materyalne.
— Przecie słyszałem, że pan chce budować przędzalnię? Fabryka tu, czy tam, będzie równie kosztowna. A może tu i tańsza wobec mnóstwa lnu w okolicy i cen niższych? Ale nie znam się na tem. Jednak przypuszczam, a nawet wiem napewno, że pan nie jesteś tylko fabrykantem, lecz i obywatelem. Sprowadź się pan do nas, załóż piękne, chrześcijańskie, polskie gniazdo u nas. To jest główna akcya, której nam tu potrzeba.
— I o tem już myślałem — rzekł Kazimierz głosem głębokim.
— Ja także! — odpowiedział ksiądz żywo i tak silnie, że Rokszycki poczuł krew w skroniach, jednak nie spuszczał oczu z księdza, który teraz dłoń do niego wyciągnął.
— Od tygodni rozmyślam nad waszymi losami, pana i Krystyny.
Rokszyckiemu wstrząsnął rękę dreszcz, który aby pokryć, tak silnie ścisnął dłoń księdza, aż ten zawołał:
— Oj, nie rozmiażdż mi palców, panie Kazimierzu! Rozumiem i bez tego.
Ten szczegół rozwiązał język do radośniejszej wymiany myśli. Rokszycki już teraz chciał mówić, musiał dogadać się.
— Więc i pani Krystyna mówiła coś księdzu?...
— Nie mówiła nic właśnie, a raczej tyle, że zgadnąć nie trudno. Dość na was spojrzeć... Ją znam, a pana przeczuwam; sądzę, że się nie mylę. Jesteście oboje dobrem ziarnem Różem, a przecie i dziećmi swojej epoki...
— To znaczy?... Niech ksiądz profesor powie wyraźnie!
I do tego obcego człowieka nachylił się gwałtownie, pocałował go z rozpędu w ramię. Ksiądz również serdeczny oddał mu pocałunek na rozpalonej skroni.
— O, tak gadajmy! Jam tu nie zwykłym swatem, ani ciekawym cudzych tajemnic, tylko Krysia to już... moja ziemska troska jedyna...
Pokrył rozrzewnienie, macerując długo szorstki, w szlachetne fałdy ułożony podbródek.
— ...Więc zgadłem i to, co do siebie czujecie, i to, co was zapewne skłania do namysłu. Ona mówi, że pan musisz koniecznie bogato się ożenić...
— Co znowu?! — zawołał Kazimierz gorąco — to inni wymyślili o mnie, czy dla mnie! — A widzi pan... A sam, ręczę, że myślałeś o swoich niedostatecznych środkach?
— Rzeczywiście... pani Krystyna przywykła do pałaców.
— I mieszka od miesiąca w tej mojej chacie. Nigdym jej nie widział weselszą, bardziej zadowoloną ze swego mieszkania i z siebie samej.
— Więc ksiądz myśli?...
— Myślę, że względy pieniężne w dobieraniu się małżeństw są trzeciorzędne... gdzie tam! na ostatnim planie. Chyba, że mają się pobrać przedstawiciele dwóch firm kupieckich, albo zupełni nędzarze. Kupcami nie jesteście, a nędzarzami także nie. Przecież masz pan środki do życia?
— Ależ naturalnie.
— No, i bardzo silne ręce — dodał ksiądz z uśmiechem. — A Krystyna ma także duży kawał ziemi, mocno obciążony, od czego znowu ręce...
— Tak, to musi się wyrobić — rzekł Kazimierz głosem niby nakazującym, niepomnym już powątpiewania.
Szedł przez chwilę, milcząc, przeszywając radośnie natchnionym wzrokiem krainę świeżą, obmytą niedawnym deszczem, jasną w zarysach, zdrową w zapachach; stąpał po niej podbójczo jakoś i miłośnie, jak dobry ów rycerz, który przed wiekami przyszedł tu bez miecza, tylko z gorącem, czynnem sercem. Ksiądz Wyrwicz spoglądał na niego z altruistyczną tęsknotą starszego przyjaciela, rojąc już przyszłość przez innych, dla innych.
— Ten jej wart, niech idą razem...
A byli już nad jeziorem; prawie że weszli na przybrzeżne pomosty lnu, obciążonego żerdziami i kamieniami.
— Ach! to jest len?... — przemówił Kazimierz obojętnie.
— Tak, to len — odpowiedział ksiądz. — Ważna rzecz, ale przedtem mamy ważniejsze.