<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Rozmarzone nad jeziorem swem Wiszuny zakwitły niebywałem życiem. Państwo Hieronimostwo obchodzili zaręczyny jedynaczki lautissime, jak mówi Pasek, a to głównie z nam owy pana Gotarda Assernhofa, który wytłómaczył sąsiadom, że uroczystość weselną trzeba antycypować, korzystając z ostatnich dni pięknego lata i imienin gospodarza domu, wypadających w dniu ostatnim września. Ślub, umówiony na zimę, to dla młodej pary, ale winszować i weselić się w gronie przyjaciół będziemy teraz, póki drzewa jeszcze w liściu, jezioro świeci żywo, a drogi dojazdowe jakie takie. Przez śniegi kto tam do Wiszun przyjedzie?
Trzy dni przed zjazdem ogólnym był już pan Gotard w Wiszunach, pomagał do przystrojenia dworu wieńcami z jedliny, przeplecionej jarzębiną, do ustawienia bramy tryumfalnej dla wjeżdżających gości, do radykalnego przewrotu całego dworu, a zwłaszcza do zaopatrzenia kuchni i śpiżarni.
— Wydasz, braciszku, roczny dochód na przyjęcie — mówił do Hieronima. — Raz w życiu zdobyłeś się na córkę, raz też zdobędziesz się na wesele, odpowiedne splendorowi domu. A oszczędzasz przytem bankiet, który nam winieneś na świętego Hieronima. Dwie pieczenie na jednym rożnie! Tylko już pozwól, że ja je upiekę.
— A rób sobie, kochany, jak wiesz — godził się pan Hieronim, uradowany, że znalazł tak zapalonego wyręczyciela.
Pani Budziszowa, gospodyni przezorna i gościnna, choć ciężka, rada też była z gorliwej pomocy pana Gotarda, zwłaszcza, że Aldonkę zwolnić należało od kłopotów domowych w tej epoce dla niej przedewszystkiem świątecznej; narzeczony jej, Stanisław Kmita, znajdował się już kilka dni przed ogólnym zjazdem w Wiszunach.
Zjeżdżano licznie z dalszych stron już 29 września, na dzień kontraktowy świętego Michała; jeszcze tłumniej nazajutrz, na świętego Hieronima. Powozy, bryczki i szarabany przejeżdżały pod łukiem powitalnym, ozdobnie na kasztanach urządzonym, trafiały na owacyjne przyjęcie od podjazdu dworu i na wymówki, że tak późno, lub że brakło kogoś z rodziny przyjeżdżających.
Pan Gotard, w garniturze porannym barwy lwiej sierści, w nieodstępnych swych kryzach batystowych, przyjmował każdego niemal gościa apostrofą serdeczną i jowialną, która najospalszych pobudziłaby do sielsko-bachicznego nastroju.
A nastrój taki panował niepodzielnie w rozbawionym dworze. Trzy pokoje wstępne i oszklony ganek przerobione były na niewysychające źródło rozkoszy cielesnych; stały tam bufety, zastawione od rana do nocy tęczową gamą szkieł pełnych, olbrzymim ciężarem ryb, mięs zimnych i epigramatycznych przekąsek. Zapachy sosów i dymy tytuniowe unosiły się w tych pokojach, jak woń weselnej hekatomby. Nie brakło o żadnej porze ochotników do kieliszka i nierozłącznej z nim przekąski; jedni stali, perorując ze świątecznem ożywieniem, inni, pomimo pięknego dnia, rozwidnionego za oknami w ogrodzie i na jeziorze, bili przy stolikach króle asami z rycerskiem okrucieństwem, lub cichszem spekulacyjnem zadowoleniem.
Pływał już w tem święcie pan Apolinary, spokrewniony całą swą istotą z weselącą się Litwą. Nie grał w karty, ale tu i ówdzie »dotrzymywał kopiejkę«; nie pił, tylko przepijał; nie jadł, jednak przegryzał. Rozogniony duchem braterskim, krążył po pokojach, dawał koncert uścisków fizycznych, dla uciechy serca, i transcendentalnych, o których nie zapominał.
Rozmawiał z narzeczonym, dorodnym młodzieńcem o ciemnych, podfryzowanych kędziorach, obrazem wzorowym pana młodego.
— Kmitowie herbu Chorągwie, także jak i my, pochodzą z Korony, dobrodzieju kochany?
— Tamci byli Śreniawici — odpowiadał Kmita — ale podobno jednego z nami pochodzenia; tylko już my od wieków na Litwie i na Rusi.
— Widzę, że kochasz historyę, dobrodzieju mój?
— Jak jej nie kochać!
— A wódkę pijesz?
— Piję
— To się napijmy i uściskajmy. Jeżelibyś chciał w przyszłości rozpocząć coś... szerszego, pamiętaj do mnie, jak w dym, Stanisławie dobrodzieju. Zyskujesz we mnie wuja; to niby w intercyzie nie będzie wymienione, ale zobaczysz — przydać ci się może. W twoje ręce, Stachu!
Natrafił znowu w swym promienistym pochodzie na pana Ciecierowicza, archeologa, którego nie zdążył poznać w Wilnie, a spotkał tutaj, jako krewnego pani Hieronimowej. Tego trudniej było rozruszać; brodacz był najeżony i ponury, jak żubr, i na wszelkie powinowactwo i frazesy nieczuły.
— Niezmiernie się cieszę ze spotkania tak uczonego męża — mówił pan Apolinary. — Może mi pan objaśni? Zwiedzałem niedawno katedrę wileńską, i pokazano mi tam pod wielkim ołtarzem kryptę z czasów pogańskich. Pozostało nawet jakieś malowidło na sklepieniu, podobno trzej bogowie?
— Perkunas, Patrimtas i Patoldiewas — wyrecytował magistralnie Ciecierowicz.
Assernhof, który także kręcił się ciągle między gośćmi, pochwycił tę rozmowę i nie omieszkał jej ożywić:
— A mnie opowiadano inaczej. Kiedy Czechowicz malował w katedrze, miał pomocników, którzy mieszkali w krypcie pod ołtarzem. Ci w wolnych chwilach napacykowali na sklepieniu trzech króli: Kacpra, Melchiora i Baltazara.
— Co mi pan mówisz?! — zawołał Ciecierowicz oburzony — wiek czternasty! nawet twarze bogów podobne.
— Znałeś ich pan osobiście?
Archeolog zaperzył się i gotował jakąś odpowiedź miażdżącą, ale pan Apolinary zagadał:
— Pasyami lubię starożytności, dobrodzieju mój! Jest tam u mnie na wsi takie stare cmentarzysko pod lasem. Kiedy przechodzę, zawsze uważam, szczególniej po silnym wie trze, albo po ulewie...
— Taki piasek lotny, zlekka falisty? — ożywił się Ciecierowicz, wpatrując się w opowiadającego.
— O to, to, jakbyś pan tam był. Więc znajdę czasem to strzałkę, to siekierkę krzemienną. Chowam to wszystko starannie, bo zawsze przedmiot naukowy, dobrodzieju mój.
— Zwietrzałe kurhany piasczyste; są to zwykle pobojowiska, nie cmentarze — zawyrokował Ciecierowicz.
— Jeżeli chodzi o cmentarze — wmieszał się znowu pan Gotard — to ja znam lepsze. Szukałem niegdyś grobu prapradziadka na jednym cmentarzu. Czytam więc różne epitafia...
— Epigrafy — poprawił szorstko Ciecierowicz...
— Jak pan sobie chcesz. Ale takiego stylu może nie spotkaliście? Leżał tam jakiś Sapieha, nie hetman naturalnie, ani wojewoda, tylko pomniejszy. I na kamieniu był taki napis:

Tutaj leży
Pan Sapieży.
Że nie świeży,
Nie wybieży.

— A niech cię, Gotardzie dobrodzieju! Gdzież to wynalazłeś?
— Pewno w starym kalendarzu — burknął mściwie Ciecierowicz.
— Właśnie, że na płycie, której wierny wizerunek poślę wam do litewskiego muzeum.
Ciecierowicz, parskając z oburzenia, odwrócił się do Budzisza, który szanował archeologię i tak się wkrótce z nim pokumał na gruncie cmentarzysk, że skończyło się między nimi na kielichach węgrzyna.
Kogo tam nie było w Wiszunach! Sproszono, prócz gości z za gór, wszystkich sąsiadów bez wyjątku. Więc obok wytwornej głowy hrabiego Hylzena i poważnej pary Kmitów, rodziców narzeczonego, spotkać było można plebejuszowskie, ale ciekawe postacie braci Miłaknisów: Józefa, właściciela zaścianka w pobliżu Wiszun, i Jana, literata z Wilna który, bawiąc czasowo u brata, został także zaproszony. Z najbliższych brakło jeszcze księdza Witulanisa, miejscowego proboszcza, a z dalszych sąsiadów — towarzystwa z Rarogów. Chmara obiecał jednak przybyć, jeżeli mu pozwolą ważne sprawy, ciążące nieustannie na jego barkach. Zaproszeni byli i młodzi Zasławscy, ale pomimo chęci przybyć nie mogli, bo matka wysłała ich uprzednio do szkół; sama księżna również nie była już w kraju, przysłała tylko depeszę z powinszowaniem.
Te braki nie sprawiały wyłomu w towarzystwie weselnem, tak licznem, że aż roiło się od mężczyzn wszelkich wieków przy bufetach, od dam po kanapach i od panien w ogrodzie.
Co dziwniejsza, że przeważna ilość gości nocowała we dworze wiszuńskim, obszernym, lecz uszczuplonym z powodu prowizorycznego urządzenia kilku pokojów na bawialne. Tylko już młodzież męska szła spać pokotem do »odryny«, na siano, kąpała się w jeziorze, a stroiła się w stojącej nad jeziorem łaźni, urządzonej obecnie na zbiorową ubieralnię.
Nad tłumem mężczyzn ukazywał się ciągle pan Hieronim Budzisz, niby konno, pragnący gościom nieba przychylić. Faktyczne obowiązki gospodarza pełnili z zapałem panowie Gotard i Apolinary. W gronie dam pani Hieronimowa nikomu nie dawała się wyprzedzić wymową, a jej strój staranniejszy, niż zwykle, i uczesanie świąteczne odnowiły jej ciężką postać do niepoznania. Dość ozdobnie uosobiała matronę.
— Znaczna to szlachta u was Kurko-Ciecierowicze? — pytał Apolinary Gotarda.
— Słyszałeś przecie: z bałwanami litewskimi za pan brat — odpowiedział Gotard.
Rokszycki rozmawiał z Aldoną we drzwiach, otwartych na ogród.
Była to taka rozmowa dwojga ludzi, którzy mają między sobą nienazwane obrachunki uczuciowe i kończą je byle jak, dla przyzwoitości towarzyskiej. Kazimierz winszował, Aldona badała wzrokiem, czy to powinszowanie szczere — — wolałaby, żeby było trochę żałosne. — — Ale Kazimierz naprawdę się cieszył z tak nagłych zaręczyn, niweczących wszelkie jego możliwe skrupuły co do uprzedniego zachowania się względem panny Budziszówny. Pocieszyła się tak prędko — — bo jednak sześć tygodni temu, na jeziorze, nie było mowy o Kmicie. — — A może przez zawód, przez obrażoną dumę kobiecą? — —
Ale nic z tych wzajemnych myśli nie przenikało do rozmowy. Mówiono o pogodzie, o kończącem się lecie, tak łaskawem na uroczystość...
Jednak Aldona była nieco wspanialsza, niż dawniej, jakby starała się okazać Kazimierzowi, ile stracił, że się o nią nie postarał.
— Państwo naturalnie zamieszkają tutaj? — pytał Rokszycki.
— O tak! jabym nie chciała nigdy rozstać się z Wiszunami. Zresztą rodzice oddają nam gospodarstwo, zachowując sobie tylko las i annuatę. Wprawdzie i ojciec mego narzeczonego daje mu duży majątek ziemski w wilkomierskim powiecie, ale wolimy oboje zostać tutaj.
Te wspaniałości materyalne nie podobały się Kazimierzowi. Wolałby o nich nie słuchać.
— Tak, tu ładniej — odpowiedział obojętnie.
— A pan zna wiłkomierskie strony?
— Nie znam, pani.
— To jakże może pan wiedzieć, że tu ładniej?
— Nie przypuszczam, aby gdzie kraj mógł być milszy — rzekł Kazimierz z przekonaniem.
— Tak pan nasz kraj polubił?
— Czy to panią dziwi?
— Sądziłam, że pan stąd uciekał?
— Widzi pani, że powróciłem, i to zdaleka.
— Ach, to przypadek! to zapewne interesy fabryczne? Dla nasby pan z tak daleka nie przybył — uśmiechała się Aldona przenikliwie i dowcipnie.
Rokszycki ani myślał dać się pociągnąć za język, albo skonfundować. Obrał ton niby urażony:
— Otrzymałem aż dwa zaproszenia, więc sądzę, że mój przyjazd był... przewidziany?
— Ach, panie Rokszycki! — dała się złapać chwilowo Aldona — wszak zapraszaliśmy serdecznie; ja sama przypominałam...
— A zatem... jestem — dodał Kazimierz już wesoło.
Teraz dopiero zauważyła panna Budziszówna, że Rokszycki igra sobie z nią w tej szermierce, i trochę się nadąsała:
— Ja taki myślę, że pana bardziej bawią ludzie, niż obchodzą?..
Kazimierz spoważniał:
— Myli się pani, panno Aldono. W Wiszunach doznałem tak łaskawego przyjęcia, żem głęboko zachował je w pamięci. Proszę wierzyć, że jestem państw u serdecznie oddany.
— Trzeba wierzyć panu — odrzekła Aldona nieco romantycznie.
Zbliżył się dość obcesowo do rozmawiających Stanisław Kmita, czarno opięty na smukłej postaci, z bujną falą ciemnych włosów nad rumianą twarzą, orderowego kwiatka od Aldony kawaler, i spojrzał najprzód w obce oczy Kazimierza, potem na trochę przybladłą twarz narzeczonej, jakby zapytując, jaka ma być jego interwencya, zbrojna czy pokojowa? Aldona oparła się o jego ramię ostentacyjnie:
— Pójdźmy nad jezioro. Proszę z nami, panie Rokszycki.
Kazimierz jednak wymówił się pozorem, że jeszcze nie ze wszystkimi się przywitał, i zaraz miał okazyę uradowania się, że pozostał. Nie zauważył nowego przyjazdu, a może umyślnie pani Krystyna z panną Zubowską zajechała cicho gdzieś do bocznych drzwi dworu.
Wchodziła teraz do głównego salonu, ubrana ciemno i skromnie, przy boku gospodyni domu, ale i tak sprawiła aż nadto wielkie wrażenie. Nie wystąpił nikt zrazu na jej spotkanie; nawet pan Hieronim, który niezgrabnie, zdaleka zapraszał ją na honorową kanapę, nawet Hylzen, który ważył w sobie wątpliwość, co przyzwoitsze: przystąpić do niej, lub przysiąść się dopiero, gdy ona usiądzie. Nie wszyscy zresztą ją znali; ludzi śmiałych, jak Apolinary i Gotard, nie było w pokoju, a kilkanaście par oczu dziwiło się to jej piękności imponującej, to zagadce, że wyszła »z lasu« i stanęła nagle między nami.
Pani Krystyna trzymała głowę wysoko, jednak widać było po jej ruchach, że osłupienie towarzystwa było jej nieprzyjemne.
Właśnie Kazimierz stanął we drzwiach salonu, objął oczyma i ocenił sytuacyę.
— Cokolwiek pomyślą, ja stanę przy niej.
Przeszedł żywo przez salon i powitał Krystynę wielkim ukłonem, całując ją w rękę. Rozpromieniła twarz otwarcie:
— Już pan tu jest? to dobrze.
I ruchem jakimś zaufanym całej postaci przechyliła się do niego, nie dotykając jednak jego ramienia, patrząc na salon innemi oczyma, uszczęśliwionemi, mówiąc bez słów, że teraz jej dobrze.
Ta piękna para ludzi, obok stojących, nowe rzuciła światło na wyobraźnię wstrzemięźliwego towarzystwa. Ale przystąpił zaraz do nich Hylzen, potem inni — i zmieszały się grupy.
Tymczasem wielki gwar od strony głównego podjazdu pociągnął tam ciekawych.
Z łuku wynurzyła się czwórka, w poręcz zaprzężona do powozu, w którym pan Chmara z małżonką zjeżdżał personaliter na zaręczyny do Wiszun.
Oczekiwali u podjazdu panowie: Hieronim, Apolinary i Gotard w gronie kilkunastu jeszcze osób.
Pan Eustachy wysiadł, zakrywając obszernym płaszczem nikłą małżonkę, i, choć osadził się zaraz w pozie pomnikowej, wyglądał niezwykle swojsko i popularnie.
— Dziękuję, kochany... — szepnął pan Hieronim, zbliżając twarz rozrzewnioną do łaskawej brody Chmary.
— Poczekajcie! — zawołał Gotard, wznosząc ramiona, jakby dla uciszenia orkiestry:

»Tryumf dla bramy, dla tryumfu brama —
Jedzic pan Chmara i Chmarzyna sama
Przez brama!«[1]





  1. Taki podobno ma być napis na łuku tryumfalnym przy wjeździe Adama Chmary na województwo mińskie w r. 1784.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.