Unia/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Unia |
Podtytuł | Powieść litewska |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ponieważ goście w Wiszunach zasadniczo nie przestawali bawić się talerzem i kieliszkiem, więc przejścia co kilka godzin do ogólnego stołu w sali jadalnej były tylko crescendami w nieprzerwanym koncercie. Przy tych zbiorowych okazyach rosła tylko moc uciechy i wylewu uczuć, objawiających się przez szeregi mów i rozmów. Były tam gwary bachiczne i parlamentarne, były ciche i głośne przymierza, były i szczytne momenty. Do takich należała chwila, gdy zapłakał pan Chmara...
Wzniósł był już pan Gotard zdrowie narzeczonych facetiose et cordialiter; uczcił już pan Apolinary Kmitów i ich Chorągwie w podniosłej mowie na cześć rodziców narzeczonego; znów stary Kmita przypomniał dzień imienin gospodarza domu i nie omieszkał okadzić należytą pochwałą starożytnego, rozkrzewionego na Koronę i Litwę domu Budziszów. Szukano, kogo uczcić z kolei.
Assernhof migał okiem do pana Apolinarego, wskazując Chmarę, lecz, zanim urodzony mówca zebrał myśli nieodzowne do napełnienia frazesów, uniosła się z krzesła ciężka postać pani Hieronimowej Budziszowej, dając znać, że pragnie przemówić. Zdziwienie ogarnęło tylko mniej znajomych gości; sąsiedzi wiedzieli, że pani Budziszowa przemawia chętnie, nawet w szerszych kołach.
Mówiła niezmordowana niewiasta polityczna:
— Szanowni goście nasi aż zanadto już łaskawi na nas, wynosząc zasługi przodków, do których nie dorośliśmy ani blaskiem, ani pychą. My tu, ziemianie osiedli, mamy nowe zadania, zaledwie rozpoczęte. Zadania te nie my stworzyliśmy, one powstały żywiołowo z ziemi, którą pospołu z braćmi naszymi mniej rolnymi posiadamy. Wielkie hasła odrodzenia ludowego dotarły do naszej Litwy, i wszystko, co tutaj żywotne, puściło pączki na nowe kwiecie. Bądźmy i my odmłodzoną gałęzią, choć ze starego szczepu, zakwitnijmy...
Była to część obrazowa i poetyczna mowy, uprzednio przygotowanej. Elektryczność jednak, istniejąca zawsze między mówcą a słuchaczami, dała sygnał pani Budziszowej, że audytoryum nie zakwita z nią pospołu, więc skróciła ustęp i przeszła do wniosków rzeczowych:
— Jako wiano moralne, młodemu pokoleniu, które nas tu zastąpi, pragnęłabym przekazać te gorące sympatye dla sprawy odrodzenia Litwy, które ożywiały mnie od czasu mego przybycia tułaj z Białejrusi. Niech sprawiedliwość społeczna natchnie wszystkie działania nas, tu świeższych łub dawniejszych przybyszów. Niech nam pozyska tytuły obywateli lub obywatelek tej Litwy, rozbudzonej po długowiekowem uśpieniu — i nie tylko tytuły, ale rzeczywiste kwalifikacye do zespolenia sercem i pracą z pięknym ludem litewskim. Przyszli dzisiaj do naszego grona przedstawicieli świętych dążeń tego ludu. Proszę obecnych podnieść kielichy za pomyślność sprawy litewskiej, za zdrowie panów Miłaknisów.
Zerwali się ze swych miejsc obaj bracia Milaknisowie i kłaniali się sztywnie, gdyż toast niedostatecznie rozgrzał resztę biesiadników. Mocya pani Btidziszowej mogłaby naw et niesmaczne wywołać wrażenie, gdyby go nie naprawił pan Hieronim. Ruszył ze swego miejsca ku zażenowanym »inteligentom« litewskim i rzekł dość głośno, aby go wszyscy usłyszeli pośród ciszy, która zaległa:
— Ot, prosto powiem, panowie: kochajmy się, jak i od wieków kochali. Jeszcze Litwa nie zginęła, póki my żyjemy.
Ucałował obu Miłaknisów którzy z dawnego przyzwyczajenia pochylili się głęboko przed panem Budziszem, i wywołał ogólną owacyę.
Z innego zupełnie moździerza wypalił pan Apolinary wiwat Eustachemu Chmarze. Nabił co się tylko zmieściło: skojarzenie stronnictw, wspólnictwo celów, zespół tradycyi z demokratyzacyą, domieszał nawet kroplę rozrzedzonej litewskości, połączył to wszystko ognistym prądem i zapalił jednym wybuchem. Co to jednak tradycya parlamentarna! Dziękował Chmara ujęty, dziękowali wszyscy za wstrząśnienie atmosfery radosnym grzmotem.
Gwar wzmagał się, miły politykom, już wystrzelonym, i niepolitycznym sybarytom, gwar życia, rozgrzanego przez dobrą chwilę. Rozpierały się rozkosznie grzbiety starszych; paliły się oczy młodzieży obu płci do siebie nawzajem; puszczały obręcze trosk publicznych i prywatnych; rosło ciągle wesele ogarniające.
Jednak Jan Miłaknis gotował w skupionem milczeniu stosowną odpowiedź na toast, do niego zwrócony. Wstał nareszcie, zgarnął w tył płowe, oporne włosy na głowie, i zaczął mówić głosem rwanym, przeszywając zgromadzenie wzrokiem gorączkowym, nie zatrzymującym się na żadnej osobie:
— Panowie raczyli pić za zdrowie nas, chłopów. My, chłopi, pijemy za zdrowie panów, bo wierzymy, że mówicie czystem sercem. My wierzymy zawsze, nas nie zdradzą. My nie chcemy straty naszego narodu i nie odbijamy od wspólnej roboty rąk, które przez długie wieki nas prowadziły, jak by to nie było, na pożytek. A żeby tak, jak dzisiaj w Wiszunach, otworzyłyby się serca do siebie i nie znalazłyby w sobie nic prócz życzliwości i chęci krajowego dobra, to my nigdy nie podnieśliby głosu przeciw was, panowie Polacy z krwi litewskiej, czy polskiej, tylko jeszcze silniej ujęliby się z wami za ręce. My i kochać umiemy cicho, mocno i na wieki. To też ja, wierząc, że w towarzystwie, gdzie mnie przyszło się dzisiaj dziękować za równe przyjęcie, Litwa ma tylko przyjaciół i ojców, mogę bez obrazy dla swoich ideałów zawołać: taka Polska niech żyje!
Sękata i niemal cudzoziemska, choć z głębin płynąca wymowa Litwina wywołała zgodny okrzyk aprobacyjny. Miłaknis kłaniał się na wszystkie strony, blado i chmurnie uśmiechnięty, lecz szczęśliwy, jak człowiek, który przebył ciężką operacyę.
Wtedy to łza zabłysła na ciemnym policzku Chmary. Powstał i długo wytrzymał na sobie natężoną uwagę towarzystwa, milcząc, z zamrużonemi zupełnie oczyma. I widzieli wszyscy, jak ze szpar oczu drgających spłynęła polska Iza, długo strzymywana politycznym skurczem. I głos, zwykle basowy i stanowczy, zmienił się dzisiaj w jakiś tenor liryczny. Krótko przemówił:
— Młody nasz współobywatel poruszył struny jakoby nieme w nas, a przecie najgłębsze. Okrzyk, którego nam wznieść tymczasem nie wolno, dobył się z piersi rodowitego Litwina. Obyśmy dożyli dnia, kiedy zgodnym chórem powtórzyć ten okrzyk będzie pora, bez niebezpieczeństwa buntu, z serc, ukojonych przez zgodę rządów i ludów. W wasze ręce, szanowni i kochani bracia z nad Wisły, posyłam to gorące życzenie.
Skłonił się kielichem Apolinaremu i Kazimierzowi. Pierwszy z nich rzucił się zaraz do dubeltowego uścisku z unarodowionym Chmarą; Rokszycki powstał tylko i odkłonił się ze swego miejsca, ceremonialnie.
Kazimierz nie opuszczał prawie Krystyny od czasu jej przybycia do Wiszun i teraz towarzyszył jej do wieczerzy. W gwarze, wobec rozpierzchającej się na ciągle wypadki retoryczne uwagi towarzystwa, mogli rozmawiać osamotnieni, jakby w loży, pośród widowiska, w którem jednak brali udział wzrokiem i słuchem. Bawili się cudownie, jak nigdy w życiu. Z wesołych uwag o różnobarwnej seryi osób i mów wykwitały ich własne spostrzeżenia: jak godzą się doskonale; jak, słuchając razem ludzi rozgadanych, odsłoniętych, lub czających się do swoich celów, torują sobie przez ich zdania i zabiegi kierunek jeden, wspólny; jak są we dwoje mądrzejsi; jak dobrze im przy sobie nawzajem. Nieznacznie i bez umowy zaczęli mówić poufnie i serdecznie, używać jakiejś między sobą liczby mnogiej, albo raczej podwójnej.
— My odmienne będziemy popierali odrodzenie Litwy — mówiła Krystyna po toaście pani Budziszowej.
— Tak, my mamy szerszą ojczyznę — odpowiedział Kazimierz.
Gdyby które z nich zapytało, co znaczy »my«, zarumieniliby się, albo stanęli przed koniecznością zasadniczych tłómaczeń. Ale nie pytał ani on, ani ona. Coś żywiołowego, jak pomnożenie tlenu w atmosferze, jak dur magnetyczny, ogarniało ich splotami, wiążącymi nierozłącznie. Czasu nie mieli na zdanie sobie sprawy, co to jest. Mówili bowiem o rzeczach bardzo ważnych, o pracy narodowej rozumnej, o związku ludzi dobrej woli, o zakładaniu gniazd i ognisk kultury prawdziwej na tej Litwie, zagrożonej przez nierozwagę młodszych, przez ospałość starszych, przez roboty obce i wrogie.
— Panie Kazimierzu! W całym tym patosie, który tu słyszymy, jeden tylko pan Hieronim Budzisz przemówił mi do serca. Weźmiemy go do naszego związku.
— Lubi go pani? Ja przepadam za tym starym. Naturalnie, że go zapiszemy do naszych.
— A jeszcze kogo? — pytała Krystyna, okrążając wielki stół radosnem spojrzeniem.
— Wszystkich... prawie wszystkich. My tu, mieszkając w okolicy, potrafimy zbudzić, zapalić do naszych celów, zorganizować cały powiat...
Pohamował się nieco i dodał:
— Mówimy trochę, jak dzieci.
— Jakto?! zawołała Krystyna — to nie toast, co mówimy. To jest nasz spisek, nasz paragraf tajny! To najmędrsze i najlepsze, co w nas jest. Ogłaszać tego nie potrzeba, ale kiedy w nas to jest, dlaczegóż sobie powiedzieć nie mamy?
— Słusznie... tak być musi, najdroższa moja pani.
Gdy powstał rozrzewiony Chmara, Kazimierz położył bez namysłu rękę na dłoni Krystyny, aż drgnęła odruchowo, jednak nie spłoszyła się, jakby to dotknięcie poufałe było już uprawnione między nimi.
— Patrz... pani, on płacze — szepnął Kazimierz.
— Widziałam już łzy szczersze — odpowiedziała Krystyna.
Gdy po przemówieniu Chmary Rokszycki zachował się wstrzemięźliwie, pani Krystyna zajrzała mu w oczy z nietajoną wdzięcznością:
— Tak, tak, panie, tego jednego my już nie przerobimy.
Ociągała się szlachta przy uczcie, choć już wyczerpano z wysiłkiem porządek dań. Ale stały na stole wety rozliczne, i bez przerwy zmieniały się butelki. Dźwięki walca z sąsiedniego salonu poruszyły wreszcie biesiadników od stołu. Wielu jednak mężczyzn przyjęło sygnał powstania z żałosnym pomrukiem, więc pan Hieronim, chociaż powstał, zapraszał dobrodusznie:
— Komu wola zostać tutaj, niech i zostaje. U nas bez fanaberyi: dom i co w nim jest, na wasze usługi, kochani.
Rozkrzyżował ręce, błogosławiące bez różnicy wszelkie chęci miłych gości.
Więc pan Apolinary zmienił tylko miejsce i przysiadł się do Jana Miłaknisa, aby w oparach węgrzyna tem łatwiej obrobić z ludowcem kwestyę litewską.
I kilku innych statystów skupiło się w grupę gwarną, z węgierska po litewsku myślącą.
Kazimierz przeszedł z Krystyną do salonu, gdzie Stanisław Kmita, jak z dziennika mód wycięły, rozpoczynał tańce w parze z narzeczoną.
— Czy pani będzie tańcowała? — zapytał Kazimierz.
— Nie, panie. Nie tańcowałam od... od bardzo dawna... i dzisiaj nie rozpocznę. Ale może pan?...
— Ja z innemi?!... Nie.
Popatrzyli przez pewien czas na wirujące po salonie pary, posuwając się wolno wzdłuż ściany ku drzwiom otwartym na ogród. Wesoło tu, prawie szczęśliwie było w gwarnym dworze, ale poza nim dopiero zaczynał się ich świat.
Ich świat wydał im się zrazu oślepiającym przez mrok, który ich zaskoczył, gdy, lekko niesieni półświadomą zgodą, opuścili jasny salon, zeszli z kilku schodów i stanęli pośród nocy, drżącej tajemnicą. Powoli jasność inna, niezmiernie luba, wstępowała w ich oczy, i poznali, że są na szczycie góry, porośniętej wielkiemi kępami cieniów, a dalej w mlecznym szafirze, niżej w stalowem zwierciedle jeziora — panuje księżyc.
Przepadała muzyka ziemska, gadały liście coraz wyraźniej i składniej, ciągnęła Świtezianka w bezmiar błękitniejący. Podali sobie ręce i szli przed siebie, gdzie oczy niosły.
Ani słowa... Nie trzeba płoszyć nocy, gdy czyni swe czary...
Nabierając marzeń ze srebrnego kraju, przekazywali je sobie co chwila w krótkich błyskach spojrzeń, muzykalnie, zgodnie, jak prym i wtór, i nie mogli wyrazić lepiej tego, co gadała za nich noc ich własna, że świat jest mój i twój, że życie nowe otwiera się przed nimi wspólne, jedyne, aż dziwna, jakie jasne.
Wiedzieli, że równi są sobie, najpiękniejsi i pożądani; z dusz ich opadły wstydy i wahania; moce ich wszystkie dążyły ku sobie, aby się spoić w jeden poryw ku zbliżającemu się szczęściu. Szło do nich przez ten raj nocny, oczekujący; słyszeli w piersiach tętna jego przyśpieszonych, niby podwójnych kroków.
Doszli tak do miejsca, gdzie baryera znaczyła brzeg urwiska, i stanęli nie zasłonięci w pełnem świetle miesięcznem. Blask uderzył żywy od obnażonych ramion Krystyny, które pośród bladości otaczającej zaświeciły różowsze. Dopiero tu Kazimierz odezwał się głosem zdławionym:
— Co my robimy? noc taka chłodna!
— Nie czuję... noc kochana...
— Ach! czemżeby tu okryć... — zawołał Kazimierz nieprzytomnie, wpatrując się tylko w ramiona Krystyny, które powiew ziębił.
Ale ramiona zafalowały bez dreszczu, przelewne rozkoszą, i cała postać Krystyny przysunęła się do Kazimierza, niby tuląc się pod jego płaszcz nie istniejący. Spojrzał — w oczach jej księżyc zachodził mgłą, a usta pałały, jak róża nocna, pod promieniem odkryta.
— Pani... jedyna! — rzekł Kazimierz szeptem, pochylony blizko nad twarzą Krzystyny.
Chwyciła silną ręką jego ogarniające, przemożne ramię.
— Kochasz? kochasz na życie? na zawsze.
— Kocham cię, i niech mnie Bóg...
Domówili przysięgi złączonemi ustami i stali tak, jak posąg na krawędzi ziemi, od nieba splecionym kształtem odcięty.
Zdawało się jednak, że ktoś idzie od strony dworu... Oderwali usta oniemiałe, spragnione... Stały od nich opodal dwa cienie, trudne do rozpoznaniu na tle czerwonego światła, bijącego od okien dworu.
Kazimierz i Krystyna odsunęli się od siebie, a w tej chwili i dwie ciemne postacie zawróciły napowrót do dworu. — Mężczyźni — jeden z nich ogromny — to Hieronim Budzisz — ale kto drugi?
Odezwała się Krystyna:
— Jednak to szaleństwo, żeśmy tu na miejscu tak oświetlonem...
Oczy jej, pełne jeszcze rozkoszy, wpatrzone w ukochanego, przeczyly wyraźnie rozsądnym słowom.
— Chcesz? — zawołał Kazimierz — wejdziemy razem do salonu i ogłosimy wszystkim nasze zaręczyny? Moje ty najświętsze! moje najmiłościwsze! moje...
— Dobrze. — — Poczekaj — — tak jednak nie można.
Gdy się namyślali, co począć ze swoim skarbem, czy kłopotem, z tryumfem, czy zdrożnością, ujrzeli postać jedną tym razem, wielką, dążącą do nich. Pan Hieronim sam, we fraku, niósł w ręku jasny płaszcz damski.
— A pani-ż ty moja! wszak to koniec września, i Litwa tu, nie Włochy! Wietrzyk chwyci — i bieda gotowa.
Okrył Krystynę płaszczem, z którego luźnej piramidy jej głowa tylko wyglądała jak odłam grecki wotywnego posągu.
Wdzięczne oczy skierowała na Hieronima:
— Dziękuję. Pan zawsze dobry był dla mnie.
— Ot wielka łaska! — — A daruj, że powiem, panie Kazimierzu: trzeba ostrożniej względem damy tak delikatnej.
Kazimierz dawał się strofować, uznając słuszność wymówki i najlepsze chęci mówiącego. Ale Krystyna zapytała:
— Kto to z panem był drugi przed chwilą?
— Z panem Eustachym wyszliśmy do ogrodu, zmiarkowali, że chłodno, to i zawrócili.
— A widzieliście nas?
Pan Hieronim oczy wzniósł na księżyc, zafrasowane i marzące, jak twarz tego niebieskiego świadka.
— Cóż? widziałem, że pani świecisz ramionami, a czułem, że chłodno. Chmara może słabszy ma wzrok ode mnie; nic nie mówił.
Krystyna porozumiała się wzrokiem z Kazimierzem i rzekła uroczyście, ujmując go za rękę:
— Panie Hieronimie! jesteśmy zaręczeni.
— A to... a to chwała Bogu! — wyjąkał Budzisz i oczyma cisnął ciepły promień.
— Panie Hieronimie! ja nie mam ojca... pobłogosław nas na drogę życia!
Olbrzym wyprostował się nagle, chwycił w pierś szeroką ojczystego powietrza, pozbył swej przyrodzonej pokory i stanął nad parą młodych, jak wielki kapłan Krywe Krywejtis litewski, wzniesionemi dłońmi wzywając na ich głowy dobroczynnych potęg niebieskich:
— Niech was Bóg najwyższy prowadzi! Na wasze i nasze dobro... Dokonajcie u nas tego, czego my nie zdołali...
Kazimierz i Krystyna rozrzewnieni przysunęli się do błogosławiącego, który przygarnął obie głowy i gorąco je ucałował we włosy.
Szli potem, milcząc ku domowi.