<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

Poszedłszy spać o świcie razem z częścią towarzystwa — gdyż inni czuwali jeszcze i po wschodzie słońca — Kazimierz zasnął twardo na kilka godzin i obudził się stosunkowo wcześnie przed południem. Za przywilejem gościa z dalekich stron, nocował nie w odrynie z młodzieżą, ale we dworze, w jednej z tak zwanych »salek« na piętrze. Skoro tylko otworzył oczy, chwyciła go za serce natężona radość, o której we śnie był zapomniał. Zerwał się i śpieszył sprawdzić naocznie, jak też wygląda taki pierwszy, jasny dzień nowego życia; jak i gdzie spotka »swoją« Krystynę? Czuł zaledwie rzeczywistość otaczających go rzeczy; świat był dotykalny, nie urojony, ale inny aż do niepoznania.
Wyświeżył się starannie i szedł do pokojów bawialnych, gdzie już czekały nowe zastawy stołowe, pomnożone przez kawę i herbatę. Nie było tam pusto; pan Gotard perorował już w gronie kilku gości, a przy jednym stoliku siedziało czterech pomiętych i bladych karciarzy we frakach, którzy widocznie przetrwali na tem miejscu od nocy.
— Co to stateczność! — witał Kazimierza pan Gotard, wskazując na swoje srebrne, wyszczotkowane włosy, na świeże kryzy, a zarazem na typową poranną postać Kazimierza — my już gotowi do jakichbądź szranków, wyglądamy, jak róże, biała i różowa, a spojrzyj pan na tych idyotów przy zielonym stoliku... Napijesz się pan starki?
Kazimierz nie miał żadnych przesądów co do dyety: napił się starki, potem kawy.
Z okien tego pokoju widać było zmarszczone dzisiaj, pokreślone srebrem na stali, kochane jezioro wiszuńskie. Rokszycki uśmiechnął się do niego miłośnie.
— A co? czy sarenki już wracają z przechadzki? — zapytał pan Gotard, spoglądając przez okno za przykładem Kazimierza. — Grasz pan tam z którą w »zielone«, co?
— Nie widzę żadnej. Czy już wyszły z domu?
— A jakże; już się tu działy różne rzeczy. Chmara odjechał, ciemny, jak czekolada, po jakiejś rozmowie ze zbiegłą bratową. Narzeczeni poszli oglądać konie. I po parku błądzą różne sarenki. Żebym nie zastępował gospodarza, poszedłbym do parku i tylko beknął; zbiegłyby się do mnie całem stadkiem z wyciągniętemi szyjkami. Spróbuj pan.
— I pani Krystyna jest w parku?
— Jest, jest, drogi panie, musi być. Ta to nie sarenka, kobieta w wielkim guście. Żeby trochę posagu — kobieta idealna.
Kazimierz zamilkł. Wiedział, że Assernhof należy do przyjaciół Krystyny, więc i ocena jej majątku musiała być wiarogodna. Nie śmiał jednak pytać o szczegóły, bądź co bądź blizko go obchodzące.
— Jednem słowem żona dla porządnego i bogatego człowieka — dodał jeszcze pan Gotard.
Wydało się nawet Kazimierzowi, że mówi życzliwie, lecz nie bez celu.
Niebawem spotkał w parku Krystynę z Hylzenem, prawie na tem miejscu wczorajszem, cudownem. Ubodło go, że ktoś na tem miejscu z nią, jego własną... ale opanował to dziecinne wrażenie i przyśpieszył kroku. Ona też postąpiła ku niemu. Spojrzeli sobie w oczy — te same, jednak pewna powściągliwość w jej słowach i naturalny powrót do nazywania go »panem« dowiodły Kazimierzowi, że Krystyna nie ogłosiła jeszcze wczorajszego wypadku, przynajmniej nie Hylzenowi. Hylzen też był tragicznie chmurny. Rozmowa we troje tak dalece nie kleiła się, że trzeba było powrócić do domu, gdzie znowu zapanował gwar i tłum, wzmagający się aż do pierwszej zbiorowej uczty, podczas której posadzono panią Krystynę przy gospodarzu domu, a Rokszyckiego gdzieindziej.
Chociaż Kazimierz nie był ani podejrzliwy, ani przeczulony, jednak od dzisiejszego spotkania Krystyny walczył z ponuremi, natrętnemi myślami. Najprzód dlatego, że człowiek, który się napije rozkoszy niepodzielnej, odtrąca radość mdłą i połowiczną, woła o tamtą, niezapomnianą. A także miłość młoda jest wymagająca. A wreszcie świat nie jest urządzony na mieszkanie wielkiej miłości.
Przybywała do tych rozmyślań troska o sprawy materyalne, zapomniana wczoraj, pogardzona wogóle, lecz dzisiaj, w jasnem świetle dnia, drażniąca. Jeżeli ona nie ma nic, a ja mam kredyt na przędzalnię w Królestwie, której tam stawiać już nie będę, to razem mamy — ile?... Stało się i być inaczej nie może. Ale życie nie będzie przechadzką po lasach i parkach przy księżycu...
Krystyna patrzyła zdaleka na zaćmienia, przeciągające przez twarz ukochanego, a choć uśmiech jej wywoływał odwet promienny w oczach Kazimierza, zasępiała się czasem i ona od pokrewnych i jeszcze innych myśli.
Dopiero około czwartej po południu Krystyna wyrwała się stanowczo z towarzystwa i rzekła do Kazimierza:
— Chodźmy się przejść, tylko prędko, żeby nas nie dogonili.
Park był zaludniony, zwrócili się więc w stronę przeciwną, ku zabudowaniom folwarcznym, byle dalej od ludzi. Zresztą i tam trafili zaraz na piękną w swym rodzaju drogę dojazdową, idącą w mokre łąki między dziką aleją z czarnej olszyny. Droga ta, zwana »groblą«, była zaniedbana po przeprowadzeniu nowej, wygodniejszej, przeto pusta i sprzyjająca samotnej przechadzce.
Skoro tylko oddalili się od domów, Krystyna zapytała:
— Kochasz jeszcze?
— Powiedziałem: do śmierci. Jeszcze żyję.
Tego było potrzeba na prawdziwe powitanie dnia drugiego w ich nowem życiu. Ale rozmowa spadła zaraz na niższe poziomy.
— Dlaczego Hylzen taki nadąsany? — zapytał po chwili Kazimierz.
— Bo wybrał się właśnie dzisiaj z prośbą o moją rękę.
— Więc powiedziałaś... pani? — Cóż mogłam powiedzieć? Namyśl się... pan.
— Przepraszam, jedyna moja! Pytam, czy oznajmiłaś mu o nas?
— Miałam właśnie powiedzieć, kiedyś nadszedł.
Ta wiadomość, połączona z uprzedniemi rozmyślaniami, przejęła Kazimierza jakimś przekornym chłodem. Więc Krystyna ominęła dobrowolnie okazyę wyjścia za »porządnego i bogatego człowieka«, jak radził Assernhof. Radowało go to zarazem i korciło.
Milczał przydługo, aż Krystyna zapytała:
— O czem mój pan myśli?
— Prawda... myśli moje wszelkie należą do... ciebie. Jeszczem się do tego nie przyzwyczaił. — — A jeżeli myśli są płaskie, pospolite?
— Chcę znać wszystkie, i moje też oddam bez wyboru.
— Więc myślę, że lepiejby ten Hylzen był jakimś znajomym bez pretensyi... bogatym wujaszkiem, któryby pożyczył pieniędzy na ratowanie Auszry.
Krystyna spoważniała znacznie.
— Na ratowanie? więc już wiesz?
— O czem?
— O stanie mego majątku?
— Przed oceną lasu dokładnie wiedzieć nie mogę, ale mówili mi różni.
— Ach, tak...?
Teraz ona zamilkła na długą chwilę, a potem z pewnym przymusem wróciła do rozmowy:
— Miałam też dzisiaj nieznośną przeprawę z panem Chmarą.
— I o tem mi już mówiono.
— Ale nie o treści, bo rozmawialiśmy zupełnie sami. Chmara mi oświadczył, że wierzyciele wezmą Auszrę najdalej na wiosnę przyszłego roku, jeżeli...
— Jakto?! — zawołał Kazimierz oburzony — śmiał stawiać swoje bezecne warunki poprzednie?!
— O, nie! on jest zawsze dobroczynny i przezorny. Przedstawiał nową kombinacyę. Najgorszy dług, ten ostatni, zaciągnięty przez... jego brata, chce przejąć na siebie księżna Zasławska. Chce mi pożyczyć pieniędzy.
— A pani co na to?
— Nie przyjęłam.
— To dobrze — rozpromienił się Kazimierz — my z tymi ludźmi nie możemy mieć nic wspólnego.
Ale zasępił się znowu.
— Ja także muszę wyznać, że bogaczem nie jestem. Daleko nawet do tego. Mam pensyę od ojca, mam zapewniony znaczny kredyt na przędzalnię w Królestwie. Teraz, gdy tej przędzalni budować tam nie będę, nie wiem, ile mi się uda zebrać na nowe zamiary... Powinienem był powiedzieć to wczoraj, a mówię dopiero dzisiaj.
— To znaczy?... — spytała Krystyna, blednąc.
— Znaczy, że mam dla zbudowania przyszłości tylko chęci i siły, że nie zdołam może odrazu otoczyć pani takim dobrobytem, do jakiego przywykła.
— To i ja mogę nie być nic warta, oprócz tego, co mam w sercu — rzekła Krystyna z gorącym wyrzutem w spojrzeniu.
Zatrzymali się i oczy utkwili w sobie nawzajem, rozżalone na los, czy na innych ludzi, a przecie i pomiędzy sobą poróżnione teraz, pytające o wyjaśnienia niebezpieczne. Ujęli się potem za ręce, i uczyniło im się lżej. — — Zapałały oczy kochanym ogniem, i on ją przyciągnął do siebie, a ona rzekła tylko, nauczona wczorajszem doświadczeniem, lustrując drogę w obu kierunkach:
— Nie tutaj na widoku...
Więc zeszli na bok drogi pod zasłonę dużych drzew i...
Stało się zaraz jasno na świecie i w przyszłości. Zeswatała się z nimi przyroda śpiewem i zapachem, słońce złotym deszczem tryskało przez liście, trawy przydrożne przemówiły nieznaną wonią, ruczaj płynął przy drodze i szeptał, że kochanie jest jedynem życiem, że do szczęścia nie potrzeba wam nic więcej, oprócz was dwojga.
— Chodźmy, chodźmy już — wyrwała się z uścisku zapłoniona Krystyna — nawet nie mamy pierścionków. — — Mówmy teraz o rzeczach naszych, tylko mnie już nigdy nie nazywaj panią...
— Mój ty skarbie jedyny! Prawda, jacy my nie rozsądni! Świat cały nasz, a cóż nam te drobiazgi?
I odrazu wszystkie plany ułożyły się poprostu cudownie. Auszra będzie uratowana, bo najprzód... tak być musi, następnie ojciec Kazimierza, gdy się dowie, pośpieszy z czynną pomocą.
— Kiedy ja poznam twoich rodziców? — pytała Krystyna z zapałem.
Naradzono się, jak i kiedy Krystyna pojedzie do Warszawy. Kazimierz nie wątpił na chwilę, że rodzice pokochają odrazu jego wybraną. Krótko ale dobitnie opowiedział o swym stosunku serdecznym do nich, o niezmordowanej pracy obywatelskiej ojca.
— Żebyśmy mogli przyciągnąć ich na Litwę! — projektowała Krystyna.
— To nie. Rodzice są tam przykuci przez długi szereg przyzwyczajeń i obowiązków.
— Ale ty przecie tutaj? my tutaj pozostaniemy?
— My tutaj, tak, najdroższa. Ja już w sercu oddawna zostałem Litwinem.
Wiosna serc zmieniała wszystkie projekty w możliwe i wyborne. Aż się nareszcie rozkochani bawić zaczęli trudnościami swej przyszłości, igrać z niemi, jak atleci z ciężarami. Nie będzie tego, to chwyci się co innego w ręce. Aksyomatem pozostało tylko to, że oni do siebie należą. Reszta dodana im będzie.
Śmiali się z potęgi Chmary, z intryg księżnej Zasławskiej; śmiali się z tego, że mieszkać będą tymczasem gdziekolwiek, bo nawet i w Auszrze niema domu; śmiali się do siebie, że są tak potężni, tak szczęśliwi w swej zmowie. Zbudują sobie przybytek i wzniosą gmachy użyteczności publicznej. A tymczasem idą dziką aleją olszową lekko, bez troski o jutro, bo jutro we dwoje będzie równie silne i rozkoszne, jak dzisiaj.
— Człowiek jakiś wdziera się do naszego królestwa — zauważyła Krystyna, ukazując zbliżającą się wzdłuż cieniów alei postać.
Kazimierz wpatrywał się w tę postać, która posuwała się elastycznym jakimś truchtem w kierunku do dworu wiszuńskiego, mała i wątła, ale niepomiernie gruba w pasie.
— Ależ to Jurko Lejtan! — zawołał Kazimierz radośnie — czemże się on tak opakował?... aha, ptactwo zabite przytroczył naokoło pasa. Nie masz pojęcia, moja prześliczna, jak ja lubię tego starego. Ukazał mi się po raz pierwszy w twoim lesie razem z tobą; w Wilnie on pierwszy dał mi twój adres, a teraz znowu... To jakiś zwiastun szczęścia ten lis swojski, ten gnom, ten...
Stanęli i patrzyli oboje z uciechą, jak Jurko przydreptywał coraz bliżej, niesiony, zdawało się, przez kilkanaście par skrzydeł u pasa. Chylrem myśliwskiem okiem dawno już rozpoznał Kazimierza i Krystynę i tem bardziej stroił się w swój wdzięk osobliwy: wyciągał szyję i nos wietrzący, pochylał grzbiet i wyrzucał nogi nieludzką jakąś metodą, zastosowaną do łowczej chybkości.
— Upadam do nóg jasnych państwa — rozpoczął pierwszy rozmowę, wróżąc sobie z uśmiechów, że oboje mu radzi — ot, z garści prochu i funta śrutu, co dali, jaką gromadę na kuchnię niosę. Dubelty ważne, oblane, samo to masło...
Z lubością połykając ślinę, ważył w ręku obżarte, do łódek podobne ciałka dubeltów, z których tłuszcz jesienny rzeczywiście ociekał i mazał się z krwią na czarno-brunalnych piórach.
— A to co? — zapytał Kazimierz, biorąc za większego ptaka, jasno-pstrokatego, z białymi końcami skrzydeł.
— Widno, panicz nie z naszych stron. Pardwa to jest — i u nas już rzadka. Ot, patrzaj pan, od cieciorki jaśniejsza i bardziej ryża. A ten, z wielkim ryżym chwostem, to kogut od jej, gargatun. Kiedy stado zerwie się, on zawsze naprzód — gar-gar-gar, — a samki za nim. Taki on frant!
Kazimierz rozpatrywał uważnie piękne upierzenie pardw, litewskich bażantów.
— Zimą to one bieleńkie, a końce skrzydeł za to farbowane.
Kazimierz badał oczyma Strzelca, czy nie maluje pardw na biało, dla poezyi. Ale Krystyna potwierdziła:
— Tak, pardwy bieleją na zimę.
— Ot nasza grabini tak już pardwy zna i zna, że Jurko zawsze prawdę mówi. Kiedy państwo polować będziecie razem na pardwy, w spomnijcie starego.
— Prawda! — odezwała się radośnie Krystyna do Kazimierza — będziemy razem polowali. I to jeszcze.
Nie trzeba było więcej chytremu dworakowi do odgadnięcia porozumienia między parą młodych. Przybrał swój wyraz twarzy najpoczciwszy, co zwiastowało w nim zwykle nastrój twórczy:
— Bywało, nieboszczyk książę Mikołaj, kiedy wyjdzie strzelać na mszary, tak już z żonką. Ochota u niego lepsza, mówił, na ptaszki.
— Oj, Jurku! — zaśmiała się Krystyna — zdaje mi się, że na poczekaniu wymyśliliście, żeby nas swatać? Ale to nic — i tak już jesteśmy zaręczeni.
— Tak cóż ja zmyślił, jasna grabini?... Daj, Boże, szczęśliwie!
Nie przegadać było Jurka. Mówił dalej:
— Tak mnie i zdawało się już w Wilnie, powiedz panicz?
— Muszę przyznać, że Jurko był pierwszy, który mnie odgadł — potwierdził Kazimierz.
Lejtan przyglądał się parze narzeczonych ze smakowitem upodobaniem.
— Ot, kiedy żenić się, tak już takim panom...
Wytrzymali pochwałę, nie mrużąc oczu. Zapytała Krystyna:
— A wy, Jurku, nie żeniliście się podobno nigdy?
— Co mnie żenić się było, jasna grabini? Knieja mnie żona, a kochanka fajka. Piętnaście lat miawszy, wzięli na psiarka do pałacu, a tak już od tej pory po świecie ochotnikiem chodzę.
— Dobrze wam z tem?
— Wiadomo, póki te nogi niosą, idziesz, panieńku ty mój, kraj znający, a taki jeszcze nie ze wszystkiem. Gdzie dalej, gdzie kilka lat nie byłeś, patrzysz: jezioro mniejsze — podeschło, znaczy. Dawajże po brzegach szukać bekasów — i najdujesz. Trafisz znowu do wioski znajomej — nową chatę pobudowali. Znałeś dziecko przy ziemi, aż widzisz, chłop wielki, wąsy nastawiwszy, z siekierą do lasu idzie. A gdzie starego kuma na mogiłki ponieśli — i śladu niema. Świat piękny, panieńku ty mój, nowy ciągle i piękny.
— I myślicie, że zmienia się ciągle na lepszy? — rzekł Rokszycki, zaciekawiony przez filozofię starego strzelca.
— Żeb’ taki i pozostał, dobry będzie. Krzyczeli ludzie jacyś tamtego roku: źle na święcie. Nieprawda. Miej tylko nogi i ręce zdrowe, a w sobie duszę, Bogu śpiewającą, tak i nie poczujesz, że życie złe. Skręcił mnie kiedyś Czarny na tokach głuszców, że dwa miesiące grzbietu rozprostować nie mogłem, to ja się tak modlił, bokiem leżący: Zegnij mnie, Panie Boże, w kruk, jeżeli taka już święta wola Twoja, ale pozwól choć nogami tę ziemię zamiatać i uszami słuchać, co las mówi, i oczami skowronka w niebie dogonić, a już ja tobie mój rożek, srebrem okuty, po księciu Hieronimie na obraz Matki Twojej w Ostrejbramie zawieszę. Tak i udał się handel święty: rożek tam wisi, a Jurko nogami po ziemi chodzi, chodzi nieustający.
— Mówiono mi, żeście całą Litwę schodzili piechotą? A wyszliście też kiedy i poza granice?
— I do Warszawy książęta wozili, i do Petersburga... I w Paryżu był.
— W Paryżu?! Jakże się wam podobał?
— Cóż... domy i domy, a miejscami śmierdzi.
— Nie chcielibyście tam mieszkać?
— Ot, gdzie nalazłeś, panieńku ty mój! U nas, jak słońce wstanie, tak już wiadomo — i dla mnie. Tam jego i nie podzielić między te wszystkie robaki, co przez ulice mrowiem lezą, a o pięknym Bożym świecie nie wiedzą.
Odszedł gaduła uśmiechnięty. Niknął na drodze między cieniami olch, szarzał, jak ptak, uciekający na piechotę, jak cząstka ziemi, wietrzykiem pędzona, jak pyłek...
— Temu też dobrze — rzekła za nim Krystyna — bo ma w sercu umiłowanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.