<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.

Zaledwie pogłoska o nowych zaręczynach zaczęła się rozpowszechniać, już oboje narzeczeni zniknęli z oczu gości, biesiadujących w Wiszunach, niektórych aż do oktawy. Krystyna powróciła z panną Zubowską końmi do Ponikszty, a Kazimierz sam pojechał na bliższą stacyę kolei żelaznej. Pośpiech tych wyjazdów pozostawiał za sobą wiele niezaspokojonych ciekawości, jak się to stało, na kiedy ślub, która ze stron bardziej zakochana? Nowina z piekarni, gdzie ją zapewne zaszczepił Jurko Lejtan, przeniknęła do dworu. Ten i ów zauważył to i owo, ale potwierdzenia urzędowego nie było. Wyjazdy przyśpieszone Chmary, Hylzena i domniemanych narzeczonych były barwnemi cegiełkami w ręku wiszuńskich gości, którzy, jak dzieci, chcieli z nich ułożyć domek, tymczasem zaś cegiełki układały się przekornie w znak pytania.
W najfałszywszej pozycyi znalazł się pan Apolinary, wypytywany o projekty siostrzeńca, jako wuj i niby moralny zwierzchnik. Odpowiadać tajemniczo, mało co wiedząc, pan Apolinary nauczył się już w szkole politycznej — to byłaby fraszka — ale tym razem był mocno niezadowolony z dyskrecyi Kazimierza i tak serdecznie ciekawy, że aż — dyabli brali. Zamierzchła mu nawet przed oczyma na parę dni kwestya polsko-litewska.
Dopiero nazajutrz po wyjeździe Rokszyckiego wpadł pan Apolinary na trop niejakich powiadomień w rozmowie z panem Hieronimem o przedmiocie wcale obcym, bo o tartaku parowym, który niemiecki przedsiębiorca budował w okolicy.
— Ja mojego lasu sprzedawać nie myślę — mówił Hieronim — ale, kto musi, temu wygoda. Pan Kazimierz mógłby pomyśleć o spiłowaniu starodrzewu z Auszry.
— Z Auszry? tej, w której polowaliśmy?
— A już tej. Wszak to las pani Krystyny.
— Dobrze — to musieliby być po ślubie.
— A im czemu długo czekać, kochany? Są zaręczeni.
Pan Apolinary przełknął ślinę, rozważył stanowczość twierdzenia Hieronima. Odezwał się dyplomatycznie:
— To wiem, dobrodzieju mój. Ale tak wylecieli stąd prędko, że ani o terminie, ani o żadnych układach... Może coś słyszałeś, bracie Hieronimie?
— Zaręczeni są; to słyszałem.
— Od nich samych?
— Choćby i od nich.
— Dlaczegóż nie gadasz, dobrodzieju mój?
— No, nie prosili.
— No... nie prosili, ale powiedzieli. My, jako krewni i przyjaciele, musimy trochę myśleć za nich, bo to młode waryaty...
— Rób, jak chcesz, kochany. Mnie zdaje się, że oni sami sobie poradzą.
— Tak się to mówi: sami poradzą! Ja już dawno radziłem Kaziowi... tylko w ostatnich dniach mało z nim rozmawiałem, bo ileż tu mieliśmy ważnych spraw innych! We wszystkiem, ile mogłem, czynny byłem sercem i ręką.
— Ot, za serce to dziękuję, bracie Apolinary.
Uścisnęli się krewni po raz setny.
Do zupełnego rozpłynięcia się zjazdu w Wiszunach, codzień topniejącego, do ostatnich trzech gości przy stole oprócz domowników, dotrwał pan Apolinary, humorem i przemyślną wymową promienny. Podbijał wszystkie serca, zgarniał i prowadził nieznacznie do swoich celów.
Gdy zabrakło Chmary do porozumiewania się na wyżynach myśli polskiej, Miłaknisów do polonizowania, Ciecierowicza do konferowania o szacownych starożytnościach, pozostali: Assernhof, młody Kmita i właściciele Wiszun do poufnej uczty.
— Gdybyś tu osiadł, Apolinary — mówił pan Gotard — zostałbyś niechybnie królem litewskim z wolnej elekcyi, jako odwet za Jagiellonów, którzy siedzieli na krakowskiej stolicy.
— Bez żartów — pytał poczciwie pan Apolinary — czy nie sądzisz, że moje dwie wyprawy na Litwę przydały się do jakiegoś zbliżenia, scementowania, dobrodzieju mój?.. choćby do rzucenia światła na drogi przyszłości?
— Ależ odnowiłeś Unię! — wołał pan Gotard.
Assernhof mówił zawsze żartobliwie, ale żeby w żarcie była choć połowa prawdy, ta połowa starczyłaby za nagrodę dla działacza.
Stanisław Kmita wydał się też Apolinaremu człowiekiem przyszłości: jeździł konno, jak centaur, strzelał znakomicie, cenił dobrą tradycyę rycerską, o gospodarstwie rolnem gadał chętnie, a przy rozmowach politycznych słuchał nowego wuja, jak wyroczni. Nie tak, jak Kazio, który, w jednym z nim wieku, ma pretensyę do zdania samoistnego w sprawach publicznych, choć sam wyznaje, że nie jest politykiem. Ostatecznie Kmita będzie także wybornym mężem dla Aldonki, a chociaż Rokszyccy rodzina zacna, zawsze koligacya z Kmitami pod pewnym względem jeszcze świetniejsza. Widział już Budzisz w drzewie genealogicznem swego imienia świeże kółko, albo kwadrat, albo złote jabłko z napisem: »Aldona, za Stanisławem Kmitą, herbu Chorągwie!« Demokratyzacya nie rozciąga się na genealogię, która jest nauką samoistną. Dosyć miał Kmita innych zalet demokratycznych: mówił biegle po litewsku, i dziewczyny wiejskie przepadały za nim.
A ta kochana Aldonka! Takiej Budziszówny nie chciał pan Kazimierz! no, no... Wybrał sobie śliczną, co prawda, ale gołą, jak matka Ewa, Sołomerecką... z takich tam kniaziów zatraconych.
W zdaniu o pani Krystynie hamował się jednak pan Apolinary. Zauważył, że, choć niektórzy ją krytykują, jakoś wszyscy garną się do niej, gdzie się tylko ukaże. I w Rarogach, i tutaj. Poczciwy Hieronim toby ją na ręce wziął razem z krzesełkiem i przenosił z miejsca na miejsce, jak porcelanę... Coś tam w niej jest, co się dopiero pokaże. Ten Kazio to wielki fizyk...
Tak rozmyślał pan Apolinary w wolnych od biesiady i od polityki chwilach. I powoli zaczął wierzyć, że sam dużo wpłynął na wybór Kazimierza: zawiózł go przecie do Rarogów, nie obmawiał Krystyny przed starymi Rokszyckimi, nawet zdaje się, że ją chwalił?..
Po kilku jeszcze dniach działań parlamentarno-kulinarnych pan Apolinary pożegnał ze łzami Wiszuny, obiecując solennie powrócić na ślub Aldony, i pojechał do Wilna.
Ani wieści tu nie zastał o Kazimierzu.
— Ha, dobrodzieju mój, chcesz się obejść beze mnie, to się obejdziesz. Mam ja tu ważniejsze sprawy.
Sprawą przedewszystkiem palącą było wygłoszenie odczytu o Unii. Wilno już było dość ludne w początku października, materyały i sam odczyt — były gotowe.
Jak to w zawodzie politycznym rozmaite stosunki przydać się mogą! Spotkał pan Apolinary w Wilnie marszałka Wiliaszewa, poznanego w Rarogach, i skorzystał z jego uprzejmego pośrednictwa, aby pozyskać pozwolenie na odczyt i aprobatę cenzury. Poproszono go tylko o usunięcie kilku frazesów, rzekomo zagrażających potędze Państwa, i o zmianę tytułu »Unia« na »Wspólne pożycie Litwy z Polską«. Pan Apolinary chciał dodać: »500 lat wspólnego pożycia«, cenzor targował się, żeby było 400 lat. Zgodzono się nareszcie na bezterminowe pożycie.
Odczyt miał się odbyć w sali o kilkuset miejscach płatnych, z których dochód przeznaczył prelegent na odnowienie zwalisk na Zamkowej górze. Stosowne zapowiedzi wyszły już w dziennikach, wydrukowano bilety, a rozprzedaż ich powierzył Budzisz znajomym, głównie Pasterkowskiemu, jako najgoręcej zainteresowanemu w tej akcyi przeciwko »litwomanii«. Pan Tytus rozgłaszał nawet — doszło to i do Budzisza — że był inicyatorem odczytu.
— Niech mu się to zdaje — myślał pan Apolinary. — Jeżeli odczyt się uda, będzie czas na sprostowanie. Co innego zresztą — mówić, co innego — namawiać do mówienia.
Przeżywał poprostu gimnazyalne emocye, jak uczeń przed maturą. Stawiał stół na środku pokoju, przed lustrem i przy drzwiach zamkniętych uczył się godzinami patetycznych ustępów na pamięć, przewracania kart w stosownej chwili, uszlachetnienia giestu mówcy przygodnego, którym już był oddawna, aż do powagi profesorskiej.
— Co w tem miejscu lepiej: huknąć, czy zniżyć głos do tajemniczego szeptu?..
Najprzód więc próbował grzmotu. — — Nieźle. Teraz znów to samo sposobem magnetycznej insynuacyi. — — Jeszcze lepiej.
Notował na rękopisie ton jeden i drugi znakami w rodzaju klucza basowego i wiolinowego. Wyobrażał przed sobą tłum słuchaczów: mężów dojrzałych, młodzież, kobiety; ludzi z nim jednomyślnych i przeciwników z obozu »młodej Litwy«; znajomych i nieznajomych. Czy zwracać się spojrzeniem do znajomych, czy wzrok utkwić w jaki punkt sali oddalony, aby słowo płynęło nad głowami obecnych, spadało na nie dobroczynnym deszczem? Słyszał od kogoś, że tak najskuteczniej uwydatnia się natchnienie. Tymczasem jednak widział tylko przed sobą w lustrze swą postać próbującą, a nie wiedział, ilu i ja kich będzie miał przed oczyma słuchaczów w dniu odczytu.
Już tylko trzydzieści godzin oddzielało go od występu. Pan Apolinary spał, gdyż była dopiero godzina siódma rano, gdy nawiedził go Pasterkowski, srodze zwiędły na twarzy, od niewyspania, czy innej alteracyi. Po odsłonięciu firanek i rozczmychaniu się uśpionego działacza, pan Tytus rzekł, siadając na łóżku:
— Zdaje się, że odczytu jutro nie będzie...
— Co takiego?! cenzura?
— E, gdzie tam! publiczność.
— Wroga manifestacya? zamieszki uliczne?!
— Przeciwnie, biletów nie kupują...
To był cios najgorszy. Pan Tytus zwiesił nos, a pan Apolinary głową ciskał na boki, jakby nie rozumiejąc jeszcze:
— Więc jakżeż?.. nie kupują?
— A nie chcą. Co ja się już nalatałem wczoraj do późnej nocy! Poruszyłem redakcye, księgarnie i kogo tylko mogłem. No i u nas sprzedano trzy bilety, moja żona umieściła jeszcze dwa, rozdaliśmy kilka darmo, dalej tymczasem nic! Haniebna ospałość tutejszego społeczeństwa! Budzisz zamrugał powiekami, podzielając wstyd... za Wilno.
— Może dzisiaj jeszcze rozkupią? — rzekł nieśmiało.
— A jabym na pańskiem miejscu nie ryzykował, panie Apolinary. Jest jeszcze czas w dzisiejszych numerach dzienników odwołać odczyt. Jutro, w dzień zapowiedziany, już niepodobieństwo.
Budzisz westchnął. Tyle pracy napróżno, i laury, przychylone już do zerwania, uciekają w błękity... Rzekł, marząc gorzko:
— A mówiłem, panie Tytusie, że zawcześnie...
— Jakto? przecie to pana pomysł! Ja starałem się tylko grunt przygotować.
— Ale pan mnie namawiałeś...
— Ja?! Prosiłem o artykuł do dziennika, nie o odczyt. I teraz możnaby to wydrukować zamiast wypowiedzieć.
— Nie, to co innego, tu są tony, zwroty żywe... — mówił pan Apolinary żałośnie, uderzając dłonią po plice papierów, która i przy łóżku go nie opuszczała.
Zasępili się mężowie i namyślali się już tylko nad tem, jak się wycofać z honorem.
— Ogłosimy w gazecie nagłe zasłabnięcie prelegenta i odłożenie odczytu na czas nieograniczony — proponował Pasterkowski.
— Zasłabnięcie?.. Nie, to już było... Lepiej, nagłe wezwanie do Warszawy, od komitetu.
— I to już było — nadmienił Pasterkowrski.
— Jednak to lepsze — rzekł Budzisz i osadził się na tym projekcie.
Znalazł nawet poetyczne uzasadnienie cofnięcia na dzisiaj zamiaru:
— Pamiętasz, panie Tytusie, z historyi świętej, jak Noe wypuszczał z arki gołębice na próbę, czy ziemia już obeschła i przygotowana na jego przyjęcie? Otóż tutaj ziemia jeszcze nie gotowa; trzeba czekać, aż bagna oschną.
— Ale arka nasza nie zginie! — odrzekł Pasterkowski — pływaj pan dalej i wyląduj szczęśliwie, panie Apolinary!
Tajemnica partyjna pokryła całą tę rozmowę, i pan Apolinary pierwszym pociągiem wyjechał do Warszawy.
Jechał sam. Dzień był pogodny; tu i ówdzie można było dostać krzepiących ciało i myśl alimentów. Drobne niepowodzenie wileńskie rozpłynęło się w twórczym optymizmie Budzisza. Wśród drzemki fizycznej czuwający wciąż duch obejmował senną wizyą dokonane dzieła.

Tam, na północ, hen daleko
Szumią puszcze ponad rzeką,

Tam kraj... tego dobrodzieju mój.
Lud odmienny, trochę senny...
Ryby, grzyby i wędliny.

— Wędliny — palce lizać, dobrodzieju mój! Kraj bogaty. Co za belki i maszty po lasach! — Lud odmienny, to prawda. — — Ale jak ja tych Miłaknisów tam zażyłem, co? — — A innych? Chmara unarodowiony. — Wiszuny stają się rozsadnikiem tego, co wiecie. — — Wilno jeszcze niezupełnie, ale już, już. — Ciecierowicz, Pasterkowski, alianci, posterunki. A nowy posterunek, na którym osadziłem Kazimierza, jednego z najlepszych naszych ludzi, to jest... jednego z najzdolniejszych wykonawców moich planów! Podróżował ze mną, widział na własne oczy, słuchał własnemi uszami — i tak się zakochał w Litwie, dla której go przeznaczyłem, że — patrzcie — żeni się tam, osiada. — — Wszystko to, dobrodzieje moi, jak mnie widzicie, sam... ...
Nie było żywych słuchaczów przy panu Apolinarym, ale wymarzony powrót do słodkiej ze skojarzonymi ziomkami rozmowy już był blizki. Pociąg oddawna grzmiał przez noc i dojeżdżał już do Warszawy.
Budzisz z Wilna wysłał depeszę do łona swego komitetu, oznajmiając o przyjeździe. Mógł się nawet kogoś ze swoich spodziewać na dworcu. Jakoż nie zawiódł się. Sam hrabia Kostka powitał serdecznie pana Apolinarego na peronie; paru pomniejszych przyjaciół znalazło się też w pogotowiu do uścisku.
Szło więc do oczekującego powozu Kostki towarzystwo okazałe, zadowolone z siebie, aż tłum ruchomy pasażerów rzucał ciekawem okiem na tę grupę, miarkując, że znowu ktoś taki przyjechał, o którym niewątpliwie będzie wzmianka w jutrzejszych dziennikach.
— Jakże tam? rusza się Litwa, co? — zagadnął Kostka.
— W kilku słowach, rozumie pan, trudno... Ale dość powiedzieć tymczasem, że jeden z najwybitniejszych ludzi za Niemnem i Wilią, mój przyjaciel, Gotard Assernhof...
— Assernhof? ten stary oryginał?
— I mąż do rady jedyny. Więc dość powiedzieć, że tak się do mnie odezwał przy pożegnaniu: odnowiłeś Unię, dobrodzieju mój!
— Bagatela! ale czy naprawdę?
— Ha, sam o sobie nie śmiałbym tego twierdzić.
Zaturkotał złośliwy bruk Pragi i oniemił rozmawiających. Za chwilę, po paru zakrętach ukazała się srebrna w pogodnej nocy Wisła, a za nią koronna Warszawa.
Duma stara, niepokonana biła od murów spiętrzonych strzeliście na prawo od mostu. Szło poważne od nich memento, niby znowu ujrzana sędziwa twarz rodzicielska, przychylna, ale zapytująca badawczo o nowe czyny. A na lewo, nad miastem młodszem, oznaczonem zaledwie kilku wytycznemi wzniesieniami architektury, unosiła się prześwietlona kurzawa, łuna ciepła od ognisk pracy i uciechy. Czarna pod miastem Wisła odbijała nieskończonej długości szereg pobrzeżnych latarni.
Światełka między murami igrały, obok powitalnej radości, jakąś ironią. Te z Powiśla, jak oczy głodne, tamte wyższe przenikliwe, elektryczne. »Jak się macie, kochane facety — a co z sobą przynosicie?« I te oczy młodszej Warszawy patrzyły przybywającym na ręce...
Gdy tak gadały stare i młode mury, Budzisz uczuł się i dumnym, i zmieszanym, i chyżym jeszcze do wieńca, i zmęczonym już trochę do pracy... Ale gdy most żelazny przedudniał i miasto ogarnęło wjeżdżających pokrzyżowanym zgiełkiem, jak parę much nowych, zaciągniętych do ogromnego roju, pan Apolinary uświadomił w sobie zdwojoną rozkosz blizkości ludzi jednomyślnych, skupionych z nim ciasno w powozie. Trudno żyć dla całych obszarów, choćby dla całego miasta; trzeba żyć ze swoimi i dla swoich.
I wyciągnął ręce radośnie do towarzyszów:
— No, dobrodzieje kochani, znowu jestem pomiędzy wami!
A jeden z dobrodziejów rozmyślał już od dworca kolejowego, jakąby tu urządzić owacyę zbiorową, polityczno — restauracyjną, dla Apolinarego Budzisza, wracającego po swych pracach na Litwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.