<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

Zasypiała piękna Litwa, stygła pod wiatrem coraz chłodniejszym, zdzierającym liście; ścinały się jej wody kryształowym zamrozem, który ustępował jeszcze za dnia wzburzonym, mętnym falom jezior, ale na noc zaciągał się znowu. Wkrótce już nie ustąpi. Ściągała drobna zwierzyna z pól do zaciszniejszych gąszczów, uciekając od zimna i słoty, pomimo grozy wnętrza puszczy, gdzie wilki i lisy, przebrane już w swe zimowe futra, przechadzały się, żarłoczne i harde, czując blizki karnawał. Krążył gdzieś podobno samotny, senny niedźwiedź, w poszukiwaniu legowiska; szybkie łosie zbijały się w stada solidarne; nieszkodliwy, ale i niezależny borsuk dreptał pojedynkiem, udając niedźwiedzia.
Ludzie wiejscy po zbiorach i siewach przeciągali spracowane ramiona, gospodynie suszyły ryby i grzyby, wędziły jałowcowym dymem mocno solone mięso świń i gęsi w kominach, albo, u bogaczów, w osobnych wysokich budynkach, na kształt wiatraków bez skrzydeł. Chaty, dworki i dwory zamykały się coraz szczelniej, otulały się przed tęgą, a jednak zdrową, bo szczerą zimą.
Nawet ludzie, nie dobywający rękoma swego pożywienia z ziemi, przemyślni inteligenci, odkładali na bok większe zamysły, aż do wiosny, dawali folgę lenistwu ciała i wyobraźni, grzęźli w gawędach kominkowych, w obrachunkach lub wspomnieniach.
Pierwszy śnieg spadł w Ponikszcie w nocy pod koniec listopada, a rankiem olśnił mieszkańców zmianą krajobrazu. Znikły wszystkie barwy szare i zgniłe, zaległa ziemię ogromna białość, równając pagórki, topiąc w sobie linie dróg i granic, nawet granice ziemi, odznaczonej zaledwie jasnością swą od mętniejszego nieba.
— Ten śnieg, tak on już poleży aż do ślubu panienki — mówił Piotr Lejtan do Krystyny, która, otulona płaszczem, wyszła z domu, aby zobaczyć park pod śniegiem, oporny jeszcze zwiędłemi barwami w gęstwinach.
Zima nie zasmucała jej wcale; miała być dla niej porą szczególnie świąteczną, porą jej ślubu, zapowiedzianego na styczeń. Był to już zamiar niezachwianie pewny, jak powrót wiosny. Stwierdzały go codzienne niemal listy, już i odpowiedzi rodziców Rokszyckiego, do których Krystyna wybierała się na święta Bożego Narodzenia do Warszawy. Kazimierz był także już dwa razy w Ponikszcie po uroczystościach wiszuńskich, w przejazdach z dalekich stron, rzucał się bowiem z Ziembowa do Petersburga, znowu do Wilna. Wszystko było obiecujące, rozkochane, szalone, chociaż przyszłość oparta na liczbach niewiadomych. Jeżeli las auszrański przenosi swą wartością długi, na nim ciążące, młodzi państwo Rokszyccy będą sobie panowali na Auszrze. Ale jeżeli nie — będą równie szczęśliwi, a bogaci dopiero tam kiedyś.
W parę dni po pierwszym śniegu zameldował się do dworku księdza Antoniego pan Franciszek Marczak, technik leśny. Krystynie uderzyło serce gwałtownie; od tego człowieka, a raczej od wyniku jego roboty zależało jednak wiele...
Wszedł do pokoju człowiek młody, krępy, z upartem, nizkiem czołem, niesympatyczny. Wręczył najprzód list od Kazimierza Krystynie, która przyjmowała go sama. Mówił twardo, bez wdzięku, nazywał Kazimierza, »Rokszyckim«, bez żadnych grzecznych epitetów. Wprawdzie w liście, który Krystyna zaraz otworzyła stało na początku: »Posyłam kolegę mego i przyjaciela, pana Franciszka Marczaka«... Na wiarę więc tych tytułów przemawiała pani Krystyna do szorstkiego człowieka bardzo uprzejmie, ale on nie zdawał się być czułym, ani na wdzięk niewieści, ani wogóle na gawędę. Zapytał, jak daleko do Auszry, oznajmił, że będzie mieszkał u leśnika Sidorkiewicza (stwierdził dokładność nazwiska w notatniku) że czynność zabierze mu 10 do 12 dni, że potrzebuje trzech ludzi do pomocy, że wyjeżdża zaraz na miejsce. Krystyna wyraziła chęć asystowania choć przez dzień jeden robotom; chciała prosić o niektóre rzeczy...
— Jak pani chce — odrzekł Marczak. — Instrukcyę dokładną mam od Rokszyckiego. Jeżeli byłyby jakie dodatkowe życzenia, proszę o nie zaraz, abym mógł je uwzględnić od początku czynności. Dzień mój kosztuje pieniądze.
Krystyna nie czuła się praw ie właścicielką Auszry wobec tego zatwardziałego technika.
— Czy pan będzie co rąbał? — spytała nieśmiało.
Marczak uśmiechnął się z kwaśnem politowaniem:
— Najwyżej krzaki i gałęzie dla oznaczenia kilku linii.
— A, to dobrze!
Na tem skończyła się konfereneya, i Marczak odjechał.
W parę dni później o wschodzie słońca Krystyna siadała do sanek z księdzem Antonim na wyprawę do Auszry. Z Ponikszty do Auszry było nieco bliżej, niż do Rarogów, ale zawsze około pięciu mil; tylko że świeża sanna skracała czas jazdy. Razem z projektowanem chodzeniem po lesie wyprana nie mogła się zmieścić w krótkim dniu grudniowym, przewidziano więc nocleg u Sidorkiewicza albo u dzierżawcy folwarczku pod lasem, nocleg niewygodny, w ubraniu; żywność zabrano z sobą. Była to wyprawa niezwykłego zakresu, nie przejażdżka tylko.
Podróżnych grzała i krzepiła szczera ochota. Pani Krystyna, ubrana w strój myśliwski, krótszy niż zwykły, i w czapeczkę, otulona była nadto w dużą białą szubę; ksiądz Antoni tonął w płowych szopach, wyglądał młodo i po świecku. Sanki sunęły raźnie, podzwaniając sennie jednym dzwonkiem, przytwierdzonym do dyszla.
— Gdzie też ja pędzam księdza profesora za mojemi sprawami! — odezwała się Krystyna.
— Niedługo już, moje dziecko... — odpowiedział ksiądz Wyrwicz głosem, który nie ubolewał nad dniem dzisiejszym.
Krystyna stwierdziła z przyjemnością, że księdza bawi wycieczka prawie tyle, co ją samą.
— Jak zbudujemy dom, ksiądz profesor u nas zamieszka? I Piotra weźmiemy — prawda?
— A gdzież ten dom będzie?
— Mamy zamiar postawić dom na folwarczku Auszra i folwark rozszerzyć z pod lasu. Dzierżawca ustąpi, ma już tylko rok kontraktu.
— Więc Auszra już oczyszczona z długów, urządzona, zabudowana? — pytał ksiądz Antoni, odchylając kołnierz szuby, aby spojrzeć w marzące energicznie oczy Krystyny pośród zaróżowionej od mrozu twarzy.
— Ja mam prawie pewność, że Kazimierz to urządzi. Przecie tu wszystko może być: i jego przędzalnia, i nasz dom, i szkoła, i takie centrum dobrej kultury, o którem ciągle mówimy.
— Daj Boże!... zobaczymy. A nie mów tak dużo, moje dziecko, bo wiatr w polu silniejszy i pierwsze mrozy zdradliwe.
— Dobrze; tylko jeszcze powiem: właśnie to wszystko trzeba urządzić pod Rarogami, pod samym bokiem Chmary. My go przetrwamy.
— To już pobudka gorsza — odrzekł ksiądz — nie czyni się dobrze złemu na przekorę, ale dla miłości dobra.
Teraz Krystyna zamilkła, i ujechali kilka wiorst bez rozmowy. Droga wpadła w olszynę, fioletową wśród bieli, potem w wioskę, w pas powietrza zasłonięty, przeto cieplejszy. Przemówił znowu ksiądz Wyrwicz:
— Mówiono mi u dziekana, że Chmara przenosi się na stałe do Petersburga, a w Rarogach ma gospodarować jego synowiec pułkownik.
— To gorzej — odrzekła Krystyna.
— Dlaczego?
— Z tamtym, Eustachym, warto przynajmniej walczyć. Ten to już nic — taki sobie pułkownik.
— Oj, młodzież! — rzekł ksiądz — koniecznie walki wam potrzeba. A jednak postęp polega nie na zwalczaniu przeciwników, lecz na doskonaleniu sił dobrych. Dobro jest zaraźliwe, jak zło; samo się krzewi i roznosi, byle tylko źródło jego, ognisko, czy gniazdo jak chcesz to nazwać, pozostało czystem.
Tak się gwarzyło od czasu do czasu i je chało przyjemnie, choć mróz szczypał po twarzach. W sercach zwłaszcza było gorąco. Dojechano w niespełna trzy godziny do chaty Sidorkiewicza, pogrążonej w ciszy snu zimowego.
Nie wchodząc do wnętrza, Krystyna objęła wzrokiem kąt ziemi kochany. Jeziorko nie zamarznięte patrzyło okiem wiecznie ciemnem, choć przyprószonem po rzęsach siwizną. Ziemia była jaskrawo biała, las przezroczystszy, niż w wyobraźni Krystyny; tylko piramidy jodeł stały zgęszczonym mrokiem na tle perłowego nieba. I całe to ustronie wyglądało mniejsze, niż latem, a milczało tak głucho, jakby nie chciało nic wydać ze swych wspomnień. Zbudziła je dopiero Krystyna, odzywając się do księdza Antoniego:
— Tu pierwszy raz rozmawiałam z nim...
— Tutaj?... — uśmiechnął się blado ksiądz. — Pamiętam i ja to miejsce z przed lat... No, a teraz trzeba się jakoś dowiedzieć, w której stronie dzisiaj pracuje pan Marczak.
Wyszła z chaty żona Sidorkiewicza, odziana w męski kożuch barani, i ucałowała ręce przybywających z widocznem zadowoleniem. Gdy ją spytali, gdzie mąż i ten pan przyjezdny, nie umiała dokładnie odpowiedzieć, ale po chwili namysłu rzuciła się napowrót do chaty i wyniosła z niej niebawem rożek myśliwski sygnałowy, podając go księdzu Antoniemu.
Jednak ani ksiądz, ani Krystyna nie umieli trąbić.
— Sidorkiewiczowa pewno umie?
Kobieta podniosła wstydliwie rękę do twarzy, przyczem się okazało, że ma wesołe, młode jeszcze oczy i piękne zęby, potem wzięła rożek, odwróciła się od obecnych i zatrąbiła najregularniej sygnał zborny. Po chwili takiż sygnał odpowiedział z lasu.
— Ej, niedaleko — rzekła Sidorkiewiczowa po litewsku — i pół wiorsty niema.
Zaraz ofiarowała się za przewodniczkę, i poszli we troje w las. Pytała ją Krystyna po drodze, skąd ta nauka na trąbce. Sidorkiewiczowa wstydziła się zasadniczo tego męskiego rzemiosła, nareszcie wyznała:
— Męża w lesie znaleźć czasem trzeba.
Spotkali wkrótce Marczaka, Sidorkiewicza i dwóch jeszcze ludzi z siekierami w ręku, działających na rozrzedzonym, ale starym lesie. Technik w kożuszku, z rękom a zatkniętemi w skośne kieszenie na piersiach, dreptał śpiesznie i gniewnie od drzewa do drzewa, pociągając za sobą trzech chłopów, spoconych pomimo mrozu i lekkiej roboty. Sidorkiewicz przykładał miarę do pni wskazanych, drugi pomocnik uderzał młotem siekiery w pień, a następnie ostrzem odwalał kawał kory aż do miazgi; na tej ranie podłużnej Marczak znaczył kolorową kredą liczbę; w niektórych zaś wypadkach trzeci pomocnik wielkim zamachem tępej cechy odbijał znak ja kiś tajemniczy na obnażonem miejscu pnia, który wtedy jękał głębokim, ponurym kaszlem.
Marczak nie przerwał roboty, aż dopiero gdy goście — próżniacy zbliżyli się zupełnie. Wtedy oddał ukłon i zatrzymał się, milcząc.
— Czy pozwoli nam pan trochę pochodzić za sobą?
— Proszę — odrzekł protekcyonalnie technik właścicielce lasu.
I natychmiast rozpoczął znowu swą ponurą funkcyę. Pierwszy pień napotkany z kolei była ta ogromna rosochata osika. Marczak obrzucił ją pogardliwem spojrzeniem i zawołał odrazu trzeciego towarzysza, nosiciela cechy. Ten huknął w pień, obnażony już do rdzenia, bez udziału siekiery, przez wiekowe przygody, i odbił na nim czarne piętno.
— Co to znaczy? — zapytała Krystyna.
— Brak — odpowiedział Marczak, zapisując spiesznie w dobytym z kieszeni notatniku.
Zabrał się z kolei do niegrubego stosunkowo, ale prostego dąbczaka, który gadał cicho zachowaną jeszcze koroną rudych, przemarzłych liści. Temu pan Marczak przypatrzył się uważnie, zanotował miarę grubości odziemka, potem obszedł pień dokoła z uszanowaniem, wznosił oczy aż do wierzchołka, kreślił coś w notatniku, jakby drzewo szkicował, wreszcie wziął sam siekierę, zaciął korę delikatnie i na obnażonem miejscu pnia zapisał liczbę czerwoną »rubryką«.
Pani Krystyna, niezmiernie zaciekawiona przez proceder i wynik oceny lasu, postanowiła poprosić o wyjaśnienia. Przecie ten technik należy do rodzaju męskiego, ma najwyżej trzydzieści lat, nie może być zupełnie głuchy i nieczuły na jej uśmiech; takiego jeszcze na świecie nie spotkała.
— Niech pan coś mówi, drogi panie! — odezwała się przymilnie — mnie tak to obchodzi...
Marczak trochę się zachwiał w swym nieugiętym pochodzie.
— Ale proszę... rzecz jest prosta: taksuję każde zdatne drzewo, jedno na opał, drugie na materyał.
— I tak pan obejdzie całą puszczę?!
— A nie! — uśmiechnął się Marczak trochę bardziej po ludzku — tegobym i przez rok nie skończył. Wybieram typowe, przeciętne działki. To jest szósta półdziesięcina, którą taksuję.
— I jakże? jaki pan przewiduje wynik?
— O tem jeszcze nie mogę mieć pojęcia — wyczerpał Marczak narazie swą uprzejmość.
Szli dalej po chrupiącym, świeżym śniegu, mieszając ślady większych i mniejszych butów z hieroglifami boru, którym zwykli z lubością przypatrywać się myśliwi. Najgęściej rozrzucone były trójszponowe cienkie ślady włóczęgi wron po lesie. Tropy zajęcze znaczyły dokładnie kierunek kicającego, szybkość spłoszonego zwierza, układały się w szlaki wspólnej, choć nie stadem, wędrówki. Większy ślad samotny zwrócił uwagę Krystyny, więc zapytała Sidorkiewicza:
— A tu kto był?
Sidorkiewicz, steroryzowany zupełnie przez Marczaka, rzucił okiem na trop i odpowiedział cicho, po litewsku, machając ręką:
— Szunis...[1]
Drzewa zdawały kolejno egzamin przed groźnym taksatorem. Jedne, wydawszy z siebie zdrowy dźwięk pod uderzeniem siekiery, zyskiwały swój patent i numer; inne, wspaniałe czasem na oko, ale stoczone już chorobą, skazywał okrutny Marczak krótkim giestem na zagładę. Wtedy trzej pomocnicy, jak męskie Parki, wykonywali wyrok: jeden odejmował od drzewa miarę żywota, drugi ciął bez pardonu zwietszałą, luźną korę, trzeci wybijał na pożółkłej miazdze czarne piętno śmierci.
— Takie piękne drzewo! — żałowała zazwyczaj Krystyna pnia skazanego.
Ksiądz Antoni podążał za kompanią w ciężkich swych szopach, rozgrzany, milczący, pozornie zbyteczny, ale przyjmował swą rolę komparsa z pogodnym uśmiechem. Bywał profesorem, kaznodzieją, pisarzem, może raz być i duchowną niańką — dla Krystyny.
Po oszacowaniu jednego kapitalnego dębu, do którego oceny wezwał aż zdania Sidorkiewicza, Marczak odezwał się po raz pierwszy niepytany:
— Ależ gospodarowano w tym lesie, no no! Krystyna przysunęła się zaraz do szorstkiego jegomości, który postąpił umyślnie szybciej, aby odciągnąć właścicielkę lasu od reszty obecnych.
— Źle gospodarowano? — zapytała troskliwie.
— Najprzód — mówił cicho i ponuro Marczak — las jest zupełnie przejrzały; trzeba było dawno go ciąć. Powtóre... zna pani kontrakt z kupcem Jeremiejewem?
— Kontrakt zawarty przez... pana Karola Chmarę?
— A już nie wiem, przez jakiegoś tam Chmarę. Dość, że ten Jeremiejew kupił 20,000 sztuk na wybór po 2 ruble. Rozumie pani? na wy-bór!
Rozcapierzoną dłonią wygrażał sobie przed czołem, a zarazem tak gniewnie spoglądał na panią Krystynę, że aż zadziwiła się:
— Ależ, mój panie, cóż ja winna?
— Tak, wiem, mówił mi Rokszycki. Tylko uprzedzam, że ci opiekunowie pani to, to... no to poprostu skandal!
Krystyna nieomylnym instynktem poznała w Marczaku zagorzałego sprzymierzeńca, jeżeli nie jej samej, to przynajmniej jej interesów. Przemówiła ze ślicznym uśmiechem:
— Mój panie drogi! proszę mi powiedzieć — więc te sprzedane drzewa dużo więcej warte?
— Ej... — zawołał Marczak przeciągle, zawracając od Krystyny w las, z giestem prawej ręki jakoby przeklinającym. Ledwie, że nie splunął.
Zawrócił znowu ku niej, trochę uspokojony, i rzekł znacząco:
— Jeszcze jedno powiem: tylko dla pani. Taksuję umyślnie jak najniżej przed miejscowymi ludźmi. Tu trzeba odkradać swój własny las.
Krystyna zrozumiała i zamilkła, wdzięcznem tylko spojrzeniem dziękując przyjacielowi Kazimierza. A Marczak szedł dalej, nienawistny i gniewny, jakby chciał zniweczyć ten las, który całem sercem pragnął ocalić.





  1. Pies.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.