Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroczystości imienia Kolumba |
Pochodzenie | Ludzie i rzeczy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Nieszczęściem wszelkich wystaw lat ostatnich jest, że przychodzą po wielkiej paryzkiej. A leży ono nietyle w samym fakcie następstwa, ile raczej i to głównie w tem, że nam wystawy owe ani na chwilę zapomnieć o niej nie dają, naśladując sławną poprzednicę swoją na wszelki możliwy i niemożliwy sposób.
Czy włosko-amerykańska wystawa w Genui umiała się ustrzedz tej pokusy?
Tak i nie. Tak, bo na zbytnie puszczenie się w tym kierunku nie było pieniędzy; nie, bo było ich przecież dość, aby sprawić wielki organ elektryczny.
Jeszcze ten organ nie stał, kiedy już narobił kłopotu. Trzeba bowiem było myśleć po pierwsze: o sali bardzo akustycznej, o sali znacznie akustyczniejszej, niż ta, w której ustawiono pierwowzór jego w Trocadero, a powtóre: o wielkiej narodowej kantacie, o kantacie jaknajwiększej i najbardziej narodowej.
Jest przy katedrze w Pizie starożytne baptysterium, w którem, gdy staniesz na lewo od wejścia, a pełnym głosem dźwięk wydasz, ściany chwytają głos twój, odrzucają go sobie oktawą niżej, oktawą wyżej, odbijają o koliste sklepienie akordem, chwytają akord, tworzą z niego drugi i trzeci, coraz pełniejszy, coraz potężniejszy, aż rozlegnie się jakaś powietrzna fuga, tak, że przysiągłbyś, iż na niewidzialnym organie gra mistrz. A jednak niema tam ani mistrza, ani organu: jest tylko cudowna niemal akustyka.
Genua nie stworzyła akustyki takiej dla organu swego. Jest wprawdzie dość blizką Pizy, ale jakże daleką od tych wieków, kiedy jedno westchnienie, jeden jęk piersi ludzkiej budził pod sklepieniami świątyń niebiańskie harmonie!
Bądź jak bądź, zbudowała salę okrągłą, o ścianach pełnych, wstawiła w nią drugą salę, ośmiokątną, na filarach i arkadach wspartą, otoczyła ją u góry fryzem niewielkich okien, nakryła sklepieniem kopulastem, dającem światło z góry, i otrzymała warunki akustyczne, znacznie bardziej zadawalające, niżeli w Trocadero. Przynajmniej nie potrzeba było zaciągać rezonansowych drutów.
Co do kantaty, ogłoszono konkurs. Miasto, które od urodzin swoich słucha wielkiej pieśni morza, mogło być wybrednem w tym względzie. Rzecz byłaby trudną nawet, gdyby na kantaty narodowe nie istniał takiż niemal przepis, jak na narodowe chorągwie: bierze się pewne umówione motywy, tak, jak się bierze pewne umówione barwy, podbija się to mniej więcej parafrazowanem Beethowenowskiem „Poświęceniem domu” i dzieło gotowe.
Nie wiem, jakie były premia i jakie pokusy, nie wiem także, jakie siły w pole do popisu wyszły; tryumfatorem wszakże był Tryest i mistrz jego pan Giuseppe Rata.
Niestety, spełnił on warunki konkursu w tak dosłownem brzmieniu, że kantata jego była nietylko najbardziej narodową, ale i największą. Nowy kłopot dla p. syndyka. Jakże tu bowiem witać największą kantatą nienajwiększego, ale tylko przybywającego w zastępstwie, gościa?
Okazało się poprostu, że takiej muzyki szkoda ekspensować dla księcia Tomasza i dla księżnej Izabeli, schowano tedy kantatę, aż do szczęśliwego przybycia króla, księstwo zaś powitano zwykłym narodowym hymnem, dodając do niego odrobinę muzyki kościelnej, co że wszystko razem trwało dziesięć minut, nikt się po mowach syndyka i twórców wystawy nie gniewał.
Mowy były może nawet bardzo piękne, bardzo interesujące, ale pan syndyk straszliwie się pocił, co mniej więcej udzielało się i słuchaczom jego, zważywszy, iż dzień był upalny, godzina południowa, a rozciągnięte nad głowami zaproszonych na inauguracyę białoczerwone velum bardziej zdawało się troszczyć o tworzenie malowniczych refleksów na twarzach smagłych genuenek, niźli o ochronę ogółu publiki przed żarzącem słońcem.
Nareszcie przepchnęli się wszyscy szczęśliwie przez szpaler karabinierów, przez wojskowe muzyki podające jedna drugiej jakąś hałaśliwą fanfarę, a wypełniwszy na chwilę okrągłe foyer wystawy, podobnie, jak fala wypełnia basen na drodze jej leżący, rozbili się na grupy fraków i jasnych tualet.
Czy genuenki są piękne? Nie powiem tego.
Daleko za Spezzią, za Pizą, za Civita-Vecchia, zostały słodkie, gorące oczy rzymianek i drobne ich usta. Tam jedna chłopka z Albano więcej ma rasy, niż tu wielka pani. Ale i o wielkie panie w Genui trudno: są tylko panie bogate. Genuenka, nawet bardzo wysokiej sfery, ma coś pospolitego w sobie; coś, co do niej przylgnęło z kupieckiej przeszłości rodu. Tualetę, kosztowną zresztą, nosi bez wdzięku, a o wytwornym ruchu pojęcia zdaje się nie mieć. Dystynkcya nie była tu nigdy w domu, importowana nie przyjmowała się jakoś, nie dawała przekazać z pokolenia w pokolenie. Typ liguryjski jest ciężki, życie towarzyskie żadne; pytam się: czy mógł w takich warunkach wyrobić się pożądany wykwint form i powierzchowności?
Co takiego wykwintu spragnione, ucieka do Rzymu. Tam siedzą genueńscy Dorie, tam Lomelliniowie; Palavicini tylko w strachu przed malaryą uciekają z stolicy do swego uroczego Pegli pod Genuą, lub do ślicznego „Villino,” które tuż mam blizko, wiszące, jak kosz kwiatów i zieleni, nad morzem. Z tutejszego patrycyatu, jedna tylko stara księżna Galliera siedziała w Genui, fundując szpitale i przytułki dla nędzy: no, ale w tem siedzeniu tutaj był dramat, jeden z tych wielkich, rodzinnych, o których się i nad popiołami nie mówi.
Tak więc oko, patrząc na sam bukiet, na kwiat genuenek, żadnym się tu zachwytem nie pasie, i trzeba nadzwyczajnej dobrej woli, żeby się, jak to czyniła prasa tutejsza, unosić nad pięknością dam obecnych otwarciu wystawy w ogóle, a nad urokiem tej lub owej „nobildonny,” czy „gentildonny” w szczególności.
Czy uwierzy kto wszakże, że ranek ów był dla wystawców tak dobrze, jakby stracony? Mimo ciekawość naturalną i tę, jaką wzbudzono sztucznie na rzecz dywidendy, stracony?
A jednak jest to prawda. Nikt z obecnych nie widział nic i nic nie podziwiał, bo wszyscy hurmem biegali za książęcą parą.
Dla Doga! Niech mi nikt nie każe biegać od galeryi do galeryi, od hali do hali, od gablotki do gablotki i gubić się w szczegółach, które je wypełniają po brzegi. Najpierw, jest za gorąco na to; a potem, nie sąż to rzeczy wszystkim dobrze znane? Ściśle biorąc, każda wystawa dzieli się na okazy kosmopolitycznego i miejscowego przemysłu. Pierwszy jest zwykle daleko obfitszy; ale jedynie drugi bywa zajmujący. Co stanowi dział ten na wystawach włoskich? Ceramika, wozajki, szkła, jedwabie, specyalne biżuterye... makarony. Biorę z grubsza tylko.
We Włoszech mówi się chętnie i przy każdej sposobności o stu miastach włoskich. Służą one jako nom de guerre wielu handlowym imprezom, że już nie wspomnę o hotelach, które pod wezwaniem stu miast łupią cię ze skóry. Może być, iż gdyby tak kto dobrze przeszukał różne dziury, gdyby różne kąty przepatrzył, a i pod ziemią pogrzebał, może być, iżby się stu owych miast i doliczył wreszcie.
Faktem jest wszakże, iż na wystawie genueńskiej, prócz samej Genui, widzi się tylko: Turyn, Medyolan, Florencyę, Rzym, Neapol i Wenecyę, oraz kilka pomniejszych, jak: Carrara, Pesaro, Vicenza, Cremona, Faenza, Monza, Bassano, Como, Tore del Greco, że pominę Sassaferato i jego Kolumba, zrobionego z siarki.
Ceramika włoska rozpada się na dwa rodzaje: na majolikę i na terrakotę.
Majolika właściwa, „a vernice,” z polewą, ciągle jeszcze szuka starych, zagubionych sekretów, odkrywając po drodze nowe, które ją niemal doskonałą czynią. Są głosy, które jej przyznają znaczne przed terrakotą pierwszeństwo: jest trwałą, jest szczerą, jest sobą. Ale mnie specyalnie rzeczy te nie zachwycają. Wszystko to przypomina... piece. Nawet Della Robbia, ów Kolumb polewy, utrwalającej rzeźbę, nawet ten mistrz, ku którego szczupłej spuściźnie majolika współczesna zwraca oczy, jak arab ku Mekce, nawet Della Robbia trąci dla mnie kaflem...
Jeszcze we Florencyi, gdzie muzeum Buonarottiego przechowuje jeden z najcelniejszych fragmentów tej spuścizny, przylgnęła do mnie nazwa barbarzyńcy i wlokła się za mną przez Rzym, gdzie także mistrza Łukasza w szczególnej mają obserwacyi, aż do Neapolu.
W Neapolu dopiero odpadło to odemnie, jak plewa. Tam się zaczynało panowanie szlachetnej terrakoty bez żadnych polew i glansów, tak, jak ją wypalały Pompeja i Herculanum, jak z niej dziś jeszcze potomek Etrusków toczy na garncarskiem kole dzban prosty niby, w którego wszakże każdem zagięciu znać tradycyę wieków. Niech co chce będzie: takie precedensy zawsze dobrze mówią o sztuce.
Otóż w majolice właściwej celuje tego roku Genua i jej wielkie firmy: Radif i Moreno. Kształt, linia, jest naczelną siłą pierwszego, co odrazu uderza w jego pysznych wazonach, dzbanach, misach, koszach i t. p. Drugiego specyalnością jest dekoracya barwna, doprowadzona istotnie do znacznego udoskonalenia, zwłaszcza kiedy się ją porówna z tem, co do nas z Niemiec przychodzi. W świetnem malowaniu majolik walczy z Genuą jeden Neapol tylko, eksponujący wielkie szmelcowane w ogniu obrazy: „Porwanie Sabinek” i „Tryumf Bachusa.” Niepodobna wszakże zrozumieć celu obrazów takich; jest to może bardzo doskonałe w rodzaju swoim, ale ten rodzaj wypada, wychodzi z zakresu majoliki właściwej, chce być czemś innem, niż jest, mija się z celem swoim i, kładąc ornament na pierwszem miejscu, poddaje mu kształt tak dalece, że z pierwotnego pojęcia naczynia, zostaje tylko malowana tafla. Dla uwydatnienia sobie tego właśnie odskoku, dobrze jest spojrzeć teraz na przedziwne w prostocie swojej majoliki z Pesaro, które z całą ścisłością odtwarzają XV stulecie. Linia nie zapędza się tu, nie bawi w zagadki; kształt nie ginie przed ornamentami. Dwa kolory: ciemno-niebieski i blado-żółty stanowią cały zasób barw tu użytych. Jest w tem jakaś wstrzemięźliwość, jakiś prarafaelizm niemal.
Tuż obok Florencya, reprezentowana przez dwie firmy: Cantagalli z bardzo starą sławą, zdobytą naśladownictwem ceramiki maurytańskiej, o metalicznych, niebieskawych i złotawych odblaskach, i Salvini, bardzo jeszcze nowa, ale dużo koło siebie hałasu robiąca tem, że jej założyciel jest synem słynnego tragika, Tomasza Salvini. Zastępca firmy powtarza to każdemu, kto chce słuchać, i zawsze tam stoi kupka z mniej więcej szeroko otwartemi ustami. Najwięcej wszakże ruchu w oddziale ceramiki robią prawdziwie wyuzdane, ale w wyuzdaniu tem nader wdzięczne terracoty, które od swoich pompejańskich wzorów dalej odbiegły jeszcze, niźli Salvini junior od Salviniego ojca. Malowana „a l'incausto,” uprawia terracota włoska najfantastyczniejsze rodzaje: komedyę, dramat, epopeję, romans, balladę, sielankę, historyę, teologię, a nadewszystko humorystykę, tak z ludzkiego, jak i zwierzęcego świata. Uprawia także pejzaż i to tak wdzięczny, z takim sentymentem oddany, że porywa oczy.
W brawurze wszakże, w jakiemś ulicznikostwie, że tak powiem, pomysłów, przoduje „Povsilipo,” starożytny „Pansilipo” i wielka neapolitańska firma Cacciapoli. Kto wszakże chce poznać wysoki wyrób ceramiki, do dużego przemysłu stosowany, ten nie znajdzie go w tej błyszczącej i świetnej galeryi. Cremona dostarcza tych okazów, a jej dreny, rury, dachówki i cegły stanowią prawdziwie klasyczne wzory.
Florencya nic nie dała nowego w dziale mozaik, bo dać już nic nowego nie mogła. Nie mogła przewyższyć sama siebie. Mówię o technice, rzecz prosta, co do rysunku bowiem i co do kompozycyi, wyroby jej są dość płytkie i dość pospolite. Czyś widział dziesięć mozaik takich, czyś widział ich tysiąc, za jedno to miej sobie. Jest to jakby gładki, równomierny chód po dobrze ubitej drodze: jeden krok podobny do drugiego, ani szybszy, ani wolniejszy, a zawsze jednako poprawny. Czy pochód ten prowadzi dokąd? Nie wiem. Może prowadzi w kółko. Zawsze te same, czarne, polerowane tła, też same kwiaty i liście, jeśli tylko nie motyle i ptaki. Nic się tu nie starzeje i nic nie umiera; nic się i nie rodzi także. Jest to zwykły los artystycznej pracy, która poszła na wysługę handlarzy. Z całego magazynu tych nieskończonych przycisków, pater, czareczek, stołów, szkatułek, rączek do parasolek, obsadek do nożów i t. d., wyróżnia się jeden tylko numer. Co to jest, do jakiego służy celu, nie umiem powiedzieć; ot, także mozajka. Jest to deska, jakby z gruszkowego drzewa, na niej rozpostarta biała ćwiartka papieru, a na papierze charakterystyczna, o silnym wyrazie, młoda, męzka głowa. Przysiągłbyś, akwarela tęgo malowana. Jestto wyłom w tych okopach, w jakich się zamknęła od lat wielu mozajka florencka; tego jej powinszować można: życie puszcza do siebie.
Szkoda, że do walki z Florencyą nie wystąpił Rzym i jego watykańskie pracownie mozaik. Inna ich tradycya, inny rozwój, inne warunki istnienia — ale i duch inny. Tam się jeszcze pracuje dla sławy, dla sztuki; tam się jeszcze uwielbia i naśladuje wielkie, stare wzory. Dość spojrzeć na wykończoną obecnie kaplicę grobową Piusa IX-go za wielkim ołtarzem w San Lorenzo, albo na medaljony ostatnich papieży w wielkim fryzie, obiegającym nawy bazyliki św. Pawła „za murami,” aby uznać nieskończoną wyższość mozaik rzymskich, leżącą nadewszystko w ich sile, w ich monumentalności, nad temi florenckiemi cackami, któreby raczej do inkrustacyi zaliczyć należało. A propos inkrustacyi. Jest w Torre del Greco szkoła ludowa tego rodzaju wyrobów, która eksponuje śliczne biurko damskie. Biurko to możnaby nazwać: co morze dało. Nie widać tam bowiem drzewa, a tylko szyldkret, koral, lawę i perłową masę. „Tryumf Afrodyty,” wykonany z niezwykłą subtelnością, zdobi ten królewski sprzęcik.
Neapol, jak zwykle, zasypuje koralem wystawę. Prawdziwie interesujący jest jednak tylko ten nieobrobiony: sycylijski szary, jakby opleśniały, i czerwony ciemny z Sardynii. Piękny jest także koral z Capoverde, płaski w rozgałęzieniach swoich, jak rogi daniela. Masę perłową traktuje Neapol jak kamee, rznąc obrazy całe w wielkich o cudnym połysku muszlach, które wstawia w ciemne plusze. A teraz psst! Coś dzwoni, szemrze, szeleści... Cofasz się, myślisz, żeś potrącił kryształową strunę. To nic, to tylko „Catenella venetiana,” łańcuszki weneckie, drżące jak mimozy i same przez się, choć zamknięte w gablotce, własną subtelnością w ruch wprawione, dźwięczą. Wenecya zawsze występuje z jednem i tem samem, ze szkłem i z biżuteryą; ale z jakiem szkłem i z jaką biżuteryą! Słynne genueńskie filigrany Sivellego i Arduina wyglądają przy weneckiej jubilerszczyźnie, jak jarmarczny towar; rzymska biżuterya także niedowierza sobie i swoje „perle romane” jaknajdalej od weneckich arcydzieł umieszcza. Medyolan tuż obok wprawdzie rozpościera swoje srebra i swoje kryształy, ale po to chyba, aby widzieć, jak są pospolite i ciężkie. Nawet Nicora, twórca wielkiego medalu Kolumba, nie ma nic, coby w porównaniu z Catanellą iść mogło. Jedna tylko Florencya bezpiecznie kładzie w pobliżu swój pysznie cyzelowany w starem srebrze dzbanek i takiż kubek, do którychby się i Benvenuto Cellini mógł przyznać bez ujmy dla swojej wiekowej sławy. Przypuszczam nawet, że stary ów król z ballady, ów król smętny z Thule, pożałowałby kubka tego i nie rzucił go w morze.
Gdyby ten król wszakże chciał ubrać damę swego serca, musiałby iść do tej wielkiej, podobnej staremu tryptykowi szafy, gdzie Medyolan rozwiesza swoje pyszne jedwabie. Byłby wszakże w kłopocie, stare, poczciwe królisko, co wybrać z przepychu tego. Czy morwową lub płową, jakby zblakłą materyę z epoki Ludwika XIV-go, czy malinową w pasy lub rezedową w gałęzie ciemnej zieleni z epoki cesarstw, czy wiśniową tłoczoną, w wielki architektoniczny niemal deseń, na tle białem, dzielonem w złote pola z XV-go wieku; czy wreszcie tę z czasów Ludwika XVI-go, białą ze srebrem, lub białą, zarzuconą polnemi różami? Sam mistrz Osnago, który do współki z Alfierim (przepraszam! nie poetą, ale farbiarzem) tworzy te poematy z brokatów i adamaszków, sam Osnago byłby może w kłopocie, którą mu poradzić.
Dzienniki włoskie poddały dowcipne słówko księciu Tomaszowi, który jakoby wyrazić się miał, że wystawy takie są rozpaczą mężów. Ale tak nie było. Książę Tomasz zbyt jest przezorny i za szczupło pensyonowany, aby się przed jedwabiami Osnagi miał zatrzymywać. Przeszedł też mimo nich bardzo szybko i patrzył w inną stronę, lubo księżna ociągała się nieco...
Źle czynią włosi, że w stolarszczyźnie swojej naśladują francuskie wzory i to wybierając najbardziej zbarokowane, kiedy u siebie, na każdym kroku mają rzeczy cudnie piękne w tym zakresie. Czy może być coś bardziej artystycznego w swej prostocie od tych starowłoskich, nieco ciężkich, kościelnym jakoby trybem tworzonych sprzętów, jakie spotkać można po komnatach pałaców starego Rzymu, Florencyi, Neapolu, choćby Genui nawet?
Tymczasem na wystawie, gdzie Medyolan i Turyn najobficiej są reprezentowane, widzi się mnóstwo tych cudacznych, bombiastych, brzuchatych, na komarzych nóżkach, o powyginanych bokach, lakierem powleczonych, białych i złoconych szafek, biurek, komódek, taburetów, na które patrząc, koniecznie myśleć trzeba o robronach, harcopach i muszkach. Te ekrany zwierciadlane, te stołki z wprawianymi z boku wachlarzami, te konchy, naśladujące na suchym lądzie powódź w gabinecie, brrrr... jakie to wszystko niesmaczne! Rafael nie posadziłby swojej „Madonny della sedia” na żadnym z tych stołków, to pewna. Na szczęście wielu hebanistów tutejszych naśladuje już to pompejańskie proste wzory, którym zarzucona makata, zamiast wyściełania, przepysznie służy; już to wzory marokańskie i tureckie, bądź lekkie, czarne, z inkrustacyą białą, których części, do oparcia pleców służące, wprawiane są w wysoką poręcz luźno i wiszą na jedwabnych sznurach z chwastami, przypominającymi buńczuki; bądź ciężkie, proste, kryte skórą, na drzewie płasko obciągniętą i mosiężnemi, kwadratowemi blachami umocowaną, które coś obozowego mają w sobie i do męzkiego gabinetu byłyby przydatne. Jeden zwłaszcza stołek taki zajął mnie wielce. Do ramy siedzenia przybito kwadratowemi płaskiemi ćwiekami wzdłuż i wszerz niezbyt szerokie rzemienie, jeden tuż przy drugim. Rzemienie te przepleciono z sobą, jak słomę, i znów na przeciwległych częściach ramy przybito, zostawiając wszędzie wypustki skóry na wierzchu, prosto ucięte. Myślę, że i u nas ten piękny wzór naśladowaćby można, do dębu surowego naprzykład.
Naturalnie, że i stolarczyzna, jak i inne działy, ma swojego własnego Kolumba. Mają go mydlarze z Forli i to ogromnego, a pachnącego tak, że aż dusi; mają go kopacze siarki z Sassoferrato, zrobionego na ognisto—żółto; (no, ten nie pachnie wcale!) ma go Cremona z cegły, mają pasztetnicy, ułożonego z samych „amaretti;” dlaczego by stolarze mieć nie mogli?
Owszem, mają. Po nad tą mieszaniną orzechu, gruszy, dębu, jasnych węgierskich jesionów, akacyj i laki, po nad tą snycerszczyzną i pstrocizną obić, po nad bogactwem skór wycinanych i złoconych, króluje Kolumb w bardzo pięknym bronzie, u szczytu hebanowej, ośmiokątnej szafki, która monarszą pracownię zdobićby mogła. U spodu jej glob duży i cyrkle; u podstawy delfiny ze spłaszczonymi łbami; powyżej cztery płaskorzeźby w bronzie, przedstawiające kapitalne sceny z życia wielkiego odkrywcy; tuż pod kopułą cztery zadumane postacie kobiece, które nic nie mają z sztywności bezdusznej symbolu, a na kopule postać męża spokojna, prosta, imponująca.
Sprzęt ten mógłby stać w galeryi sztuk pięknych, a nie w oddziale przemysłowym.
Na podwórcu wystawy tymczasem wszystko wre i huczy: wypuszczają gołębie pocztowe. Powstaje trzepot nie do opisania, chmura białych i czarnych puchów przesłania szafir nieba. Jeden okrzyk wita ten wzlot nagły, szeroki, pełny. Panie powiewają chusteczkami, setki białych płatków trzepocze w powietrzu, nakształt ptasich skrzydeł, panowie machają kapeluszami, tysiące oczu podnosi się w górę. „I Duchi” zeszli na plan dalszy; nikt nie patrzy na nich. Sam nawet syndyk powiewa olbrzymim fularem i wygląda, jak oczarowany. Jest to znowu ten naród dziecinny, naiwny, hałaśliwy, gestykulujący, z którym żadne etykieta w chwili zapału poradzić sobie nie może.
Gołębie wirują chwilę w miejscu, tworzą olbrzymi wachlarz, zwijają się i rozwijają błyskawiczną wstęgą, wzbijają się wyżej, jeszcze wyżej, kołują chwilę w słońcu, jak płateczki srebra i gagatu, aż całą pierzastą kolumną na północ lot biorą.
Niechże i ten list uleci wraz z nimi.