Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroczystości imienia Kolumba |
Pochodzenie | Ludzie i rzeczy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Z początkiem sierpnia rozwinęły się tu w całej pełni kolumbijskie święta.
W ciągu jednego tylko tygodnia mieliśmy wielki historyczny pochód, święto pokoju i manifestacye na rzecz rozjemczych sądów międzynarodowych; uroczystości uniwersyteckie ku czci Mazziniego, ingres arcybiskupi, wielkie międzynarodowe regaty żaglowców, uroczysty hołd miast włoskich in effigie w Acqua Sol złożony Kolumbowi, że już nie wspomnę o pomniejszych, jak wycieczka do Ventimiglia dla uczczenia towarzyszy walk Garibaldiego, takaż wycieczka 500 studentów do Spezzii, międzynarodowy turniej strzelecki i turniej cyklistów, tudzież budzące tu szalony zapał przybycie Mascagniego.
Poprostu nie było czasu odetchnąć pod tym nawałem wrażeń. Cały ten ubiegły tydzień miasto wrzało życiem gorączkowem, jakie w nie wlał przeważnie zjazd młodzieży uniwersyteckiej. Cudzoziemców mało. Za to prowincya gęsto się uwija po ulicach, po wystawie, po kawiarniach. Gdzie tylko nadedrzwiami napis: „Bibite,” tam tłum od rana do nocy.
Nadzwyczajne edycye, nadzwyczajnych dodatków do nadzwyczajnych numerów pism codziennych i tygodniowych, z nadzwyczajnymi opisami nadzwyczajnych rzeczy, stały się tu prawdziwą plagą uszu, w które krzyczą roznosiciele, zachrypli od nadzwyczajnego krzyku. Wszystko tu pływa w superlatywach, niby szczupak w sosie. Jaskrawizna anonsów i reklam połowę wrażliwszych oczu o zapalenie przyprawia, wszelkie warunki zwykłego poprzedniego życia ustały; co się też teraz dzieje, dzieje się wszystko pod wezwaniem Kolumba. Co go się tutaj nie czepia, to wyobrażenie przechodzi!
Kolumb stał się w Genui piątym żywiołem, i to żywiołem panującym nad ziemią, wodą, ogniem i powietrzem. Z tem wszystkiem, są to może najpiękniejsze dnie, jakie Genua po wielkiej swojej przeszłości przeżywa. Bo jeżeli to fortissimo nastroju razi subtelniejsze organizacye, masy ludności czują się w niem właśnie w samą miarę.
To je wzrusza, dotyka, to porywa, budzi.
Ztąd udział ogromny, szczery, bezpośredni mas tych w uroczystościach, przez liczne komitety zorganizowanych, ztąd szalone brio tych uroczystości, które chłoną w siebie całą zapalność temperamentów, całą fugę skoncentrowanego w jednej myśli życia.
Komitetów organizujących jest tyle prawie, ile stowarzyszeń, kół, kółek, każdy tu bowiem chce złożyć dowód, że żyje i czuje. Wszystkie jednak uprzedziła tak zwana „Colombiana,” ta sama, która się zawiązała w ściślejszy komitet wystawy. Wielki pochód historyczny, przedstawiający pożegnanie Kolumba z królewską parą w obozie Santa Fé, tudzież wyprawa z portu Palos, był dziełem stowarzyszenia tego. Właściwie mieliśmy dopiero połowę pochodu tego. Wyprawa puściła się na morze, lecz nie powróciła jeszcze. Żyjemy tu tedy w srogiej niepewności: czy Kolumb odkryje Amerykę, czy też jej nie odkryje?
Zaczęło się to wszystko pod najlepszą wróżbą...
Na wielkim placu lewego skrzydła wystawy, czyli na tak zwanej Palestrze, wzniesiono majestat dla Ich Katolickich Mości: Don Fernanda i Donny Isabeli, od baldachimów, haftów, złotogłowiów, amarantów i den modro-srebrnych. Poniżej majestatu stanęło siedzenie rzezane cudną robota dla królewiczątka, zaczem paradne ławy dla panów Rady i dla Senatorów.
Lud tajał z radosnego wzruszenia, równie jak z upału słońca, które paliło bez wyboru, i krociowe tłumy wieszające się po murach i tych, którzy, zapłaciwszy miejsce oznaczone, czekali na widowisko czas nieoznaczony.
Jeszcze nas wszakże nie upiekło żywcem, a tylko podsmaliło tu owdzie, kiedy na tę jedyną w swoim rodzaju scenę, zamkniętą między szafirem nieba a szafirem morza, z przepyszną panoramą gór lekko omglonych, na których bliższe stoki Genua pnie się amfiteatralnie, wkroczyli miejscy trębacze, a za nimi na ciężkiej, białej klaczy, przez dwóch pachołków za uzdę wiedzionej, wjechał „Pregonero.” Pregonero mimo pargaminu z królewską pieczęcią, który mu sterczał z zanadrza czerwono-żółtej kurty, robił wrażenie figury komicznej. Istotnie, był to jeden z najbardziej otyłych i falstafowatych heroldów, jacy kiedykolwiek obwoływali rozkazy królewskie; a kiedy jego spasiona kobyła w żaden sposób ustać nie mogąc w słońcu, obróciła się kłębami do tłumu pstrych mieszczan, którym Pregonero manifest swój czytał, huczny śmiech buchnął po galeryach Palestry, dając odrazu całemu zebraniu ten lekki, szumiący nastrój, któryby z musowaniem wina asti porównać można. Kiedy w tak przyjazną dla siebie atmosferę wkroczył dwór, rycerze i świetni panowie, o żadnej etykiecie, rzecz prosta, nie było już mowy.
Don Fernando był wybornym królem XV-go wieku; znaczy to, że przypominał wielce króla dzwonkowego. Co do Donny Isabel, ta miała najczarniejsze z katolickich oczu, jakby powiedział Heine, a dokoła ślicznej twarzy tycyanowski obłok blado-złotych włosów, na których królewski dyadem błyszczał, jako nów miesięczny.
Dla wiadomości pań Kastylii i Aragonu podaję, iż królowa przywdziała w dniu owym suknię aksamitną szczeroszafirową, tudzież noszenie z pereł i drogich kamieni. Królowa była blada, lekko zadumana, a jeśli jej co zarzucić można, to chyba jedno: nie umiała trzymać berła.
Królewiczątko już buńczuczne i harde, jak podrosłe orlę, trzymało się lewicy ojcowskiej, mając na sobie nadobną szatkę z wiśniowego aksamitu, misternie srebrem szytą, krojem, jakim się ubierają dworskie pacholiki, ku myśliwskiej uciesze w noszeniu sokołów ćwiczone. Że to jeszcze młode paniątko wszelako i tylko co z rańtuchów niewieścich puszczone, więc zaraz przy niem siadła mamka jego, pani Joanna Della Torre, cała od złotych lam błyszcząca w słońcu, jak jaskier na rosie, a za nią młoda powierna królowej, Beatrycze Bobadilla, markiza da Moya, którą stroił żywy szkarłat, od bramowanej złotem, daleko za jej wysmuklą postacią wlokącej się szaty, aż do czapeczki, kryjącej w połowie śliczne czarne włosy.
Po obu stronach tej głównej grupy zasiedli: książe di Medina Sidonia, książe di Medina Coelli, Sant Angelo kanclerz państwa, szambelan Cabrera, wielki skarbnik Aragony, stary Quintamilla i z tuzin jeszcze innych w świetnych, ściśle historycznych strojach XV-go wieku.
Duma i radość błyszczy na niejednej twarzy, jest to bowiem chwila wielkiego tryumfu Hiszpanii: Cyd Campeador zgnębił Maurów i żelazną rękawicą otarł z potu czoło; na wieżach Alhambry krzyż znowu zatknięty, namiot królewski w Santa Fé zdobią tarcze i włócznie na niewiernych wzięte.
A gdy tak fortunnie skończyła się wojna, pokój przystępuje do wielkich dzieł swoich. I oto herold królewski obwołał wyprawę z Palos na nieznane morza. Skończyły się zatargi i zwłoki, umilkły zawiści i spory; Kolumb uroczyście ma przyjąć z rąk króla sztandar Hiszpanii, oraz mistyczny, prawdziwie średniowieczny tytuł: Admirała Oceanii. Oto wchodzi. Wszystkie oczy zwracają się ku niemu, wszystkie głowy podnoszą się i chylą, aby go lepiej dojrzeć, przeciągły oklask wita pierwsze jego słowa. W tej chwili wielki notaryusz koronny rozwija i czyta ów słynny dokument historyczny, opiewający kapitulacyę Grenady, do którego już widzimy dołączone tytuły królewskiej pary do wszystkich ziem, krajów, wysep, jakie w zamierzonej z Palos wyprawie odkryte zostaną. Ich Katolickie Moście słuchają siedząc nieruchomo. Kolumb stoi. Jest to chwila, w której można mu się przyjrzeć bardziej szczegółowo. Kolumba wyobraża książe Giulio Centurione-Scotti, potomek jednego z najstarszych rodów Genui, którego przodkowie nietylko tu bywali dożami, jak Prosper Centurione w XVI-ym, a Giambattisto w XVII-ym wieku, ale nawet dożostwem gardzili, jak Giorgio Centurione w 1623 roku na godność tę obrany, o którym Casoni krótko w kronice swojej powiada: „Non accetto il Dogato.”
Książe Giulio, ucharakteryzowany według jednego z najlepszych starych sztychów, przedstawiających Kolumba, ma na sobie krótką wierzchnią suknię z ciemno-zielonego aksamitu na szarej, obcisłej, luźno puszczoną.
Włosy jego przypruszone już siwizną, twarz jest zmęczona, trochę może kobieca, miękka, w postaci zbyt mało energii i woli, ruchom brak życia i inicyatywy. Wogóle wątpić można, czy taki Kolumb odkryćby mógł nowe światy.
To też kiedy z rąk króla bierze swoją admiralską buławę, czyni to tak mdło jakoś i tak od niechcenia, jakby sam w swoje zadanie nie wierzył. Nie przyklęka przed królem, zaledwie pochyla się nieco. Spodziewam się! Centurione przed panem Sartorio, którego nazwisko zdaleka nożycami trąci! Ani jeden z tych pysznych genueńczyków nie zrobiłby inaczej. Szmer zadowolenia przebiega jednak tłumy, gdy książe przed królową ugina kolano. Kobieta zawsze jest władczynią, czy zwie się Izabella Katolicka, czy Signora Argentina Castelli.
W tej chwili rozbrzmiewa fanfara obozowa w Santa-Fé, której prostą, surową, archaiczną melodyę prowadzą bębny i trąby, a królewska para oddala się wśród poklasku odbitego dwoistem echem od gór i od morza. Teraz nastąpiła krótka chwila wytchnienia, w której można się było rozejrzeć nieco po amfiteatrze.
Galerye pierwszego piętra rozkwiecone jak grzędy kwiatów jasnemi barwami lekkich toalet: mnóstwo ślicznych dzieciaków o wielkich, czarnych, zadziwionych oczach. Słońce, mimo rozwieszonych nad głowami płócien, pali tak, że promienie jego sprawiają już nie przykrość, ale ból poprostu. Lewą wielką lożę od sceny zajmują studenci. Czerwone berety medyków, białe słuchaczy filozofii, błękitne słuchaczów prawa, mienią się jak motyle, wśród ciemno-zielonych beretów szkoły marynarki i jasno-zielonych wydziału matematycznego. Studenci przyszli na widowisko z własną orkiestrą, grającą hymn Goffreda Mamelegoi w ścisłej kolumnie pomnożonej delegacyami z wszystkich wszechnic włoskich, tudzież kilku uniwersytetów ze Szwajcaryi i z Ameryki, witani po drodze oklaskami tłumów. Jest to najweselsza loża, jaką sobie wyobrazić można, i zajmuje cały wschodni pawilon Palestry.
W pawilonie zachodnim usadowiła się prasa. Ta, jak wiadomo, wszędzie wybornie urządzać się umie. I tu więc zaczęła od postawienia między sobą wielkiego kosza mrożonego asti. Nie dziw, że przy takim systemie chłodzenia się, wszystkie wieczorne sprawozdania z uroczystości tchnęły żywym ogniem.
Księży mało. Z tych, którzy przyszli, nie widać ani jednego w pierwszych rzędach krzeseł. W głębi dopiero czernią się tu i owdzie ich okrągłe kastorowe kapelusze, których podniesione skrzydła utrzymują sznurki przez dno przewlekane.
Tymczasem trzepot wachlarzy rośnie z każdą chwilą. Czyni to takie wrażenie, jakby ci się stada przepiórek z pod nóg na ściernisku rwały. Trzepot ten równie dobrze pokrywa milczenie jak i rozmowę. Tę ostatnią lepiej jeszcze, skuteczniej. Nad wszystkiem wszakże zapanowywa brzęk czarek, w których roznoszą granito, a pogrążona w chłodzeniu się publiczność, zapomina przez chwilę o Kolumbie i o sprawach jego.
Chwila ta wszakże przemija szybko i oto jesteśmy w Palos. Scena taż sama. Góry i niebo, z dolatującym od morza powiewem, równie dobrze służą obu częściom widowiska.
Jakoż wchodzą muzyki dziwnie postrojone, wchodzą trębacze i barwne pachołki, a za nimi wali tłum mieszczan, wśród którego uwijają się weseli nicponie i zawalidrogi, nadając charakterystyczny, rubaszny ton luźnego zbiegowiska całej owej scenie. Tuż idą załogi trzech historycznych karawel, składających szczupłą flotę Kolumba. Nina, Pinto i Santa Maria. Każda ma swe barwy i swój sztandar, wkoło którego grupują się wioślarze, w krótkich, spiętych rzemieniem bluzach i z obnażonemi ramionami; cieśle, topornicy, kopijnicy, łucznicy, halabardziści, towarzysze chorągwiani i orężni, tudzież wszyscy ci „piccadori,” „armigieri,” „stoffieri”, „masieri,” „rancaglieri” i przeróżna zbrojna czeladź, mająca stanowić podlejszą załogę floty. Morski ten lud napływa gęsto, tłumnie, że jednak bezradny jest nieco, więc organizatorzy pochodu biegają wśród rzeszy zziajani, spoceni, wiewający fularami, i rozstawiają te banderye sami, czyniąc plac wolny dla przedniejszych uczestników. Rzecz prosta, iż psuje to znacznie złudzenie, tem bardziej, że pomiędzy ten wiek XV-ty wpada fotograf z całą bezwzględnością wieku XIX-go oraz z aparatem.
Tymczasem odzywają się trąby, a na arenę po dwóch, po trzech wjeżdżają szlachetni panowie i rycerscy męże. Przepyszna charakterystyka osób historycznych i bogactwo strojów nadzwyczajne. Konie piękne, rasowe, wysokiej wartości, krótko na munsztuk wzięte, żują wędzidła i rzucają łbami, strojnemi w pęki wstążek, piór, w dziwaczne czuby i kosztowne kity. Przy każdym koniu biegnie jeden lub dwu małych giermków, strojnych w barwy rycerza. Nieoswojone wszakże ze swoją służbą delikatne chłopięta, pierzchają na strony przy każdem parsknięciu konia, co stanowi komiczną przyprawę uroczystego wjazdu. Jeźdźcy, jeden w drugiego, postacie malownicze, typy niezwykle piękne, głowy pełne wyrazu. Każdy wygląda jak obraz skończony. Nie są to już komparsy, których komitet ekwipuje i stroi. To rodowy i kupiecki patrycyat miasta, słynnego z swych bogactw, który chce i umie wystąpić wspaniale. Złoto nie jest tu szychem, ni bławat kitajem. Rzędy na koniach, pasy, klejnoty mogłyby figurować w muzeach archeologicznych.
Mówią, że Florencya dostarczyła rynsztunk, i zbroje, a Medyolan jedwabie i aksamity; pewną wszakże jest rzeczą, iż niejedna klinga i nie jedna makata dobyta została z rodzinnych sepetów. Dość powiedzieć, że prócz księcia Centusionei biorą w pochodzie udział Sommarivy, Ratazzi, Parodi, Testy, Santa Croce, Dorie i inni tegoż stempla.
Wjeżdża Kolumb, witany przeciągłym oklaskiem. Koń pod nim ciężki, gniady, dużej miary, nie należy do najpiękniejszych. Mimo admiralską buławę, Kolumb nie stawia się, jako wódz wyprawy; panowie z fularami burmistrzują w dalszym ciągu po arenie, co odejmuje połowę uroku, jaki widowisko wywierać mogło.
Dobrze też uczynił ten, kto po przysiędze Alkadów wycofał się z „Portu Palos,” a poszukał sobie miejsca, z któregoby całość już rozwiniętego pochodu mógł zobaczyć.
Widok miasta sam już starczy za tęgie widowisko. Sklepy i warsztaty zamknięte, gmachy publiczne postrojone, władze bezpieczeństwa w pełnej gali, kluby, lokale stowarzyszeń, wielkie kawiarnie i hotele zmienione w klomby kwiatów; okna, balkony, estrady, chodniki falują od głów ludzkich, jak łany. Stare mury Monte-Sana, Santa-Chiara, San Giacomo, Acqua—Sole, balustrady Porta Pila i Porta Romana, zewnętrzne tarasy rzuconych na znaczną wysokość ogrodów Doria i willi Rozzera, place: Annunziatta i Principe uczyniły się jednem morzem tłumów. Konny posąg Wiktora Emanuela na placu Corvetto i poblizki pomnik Mazziniego znikły pod ludzkiem mrowiem, a wśród zieleni otaczających je klonów świecą gęsto rozpalone oczy wyrostków, którzy się aż na czuby drzew wdrapali. Całe miasto wyległo na ulice. Możnaby oddalone od linji pochodu domy splondrować od piwnic do strychów bez żadnej przeszkody. Ale i rzezimieszkowie poszli patrzeć na Kolumba.
W oczekiwaniu na widowisko tłumy bawią się wybornie. Usadowiona po baryerach, gzymsach i murach bosonoga publika gryzie owoce, baraszkuje, szturcha się i godzi, gra w Mora na kolanach, albo w orła i w reszkę na czapce. Lecz niech tylko zabrzmią oddalone bębny i trąby, niech się ukaże biała klacz Pregonera, motłoch ten zmienia się w lud, podnoszą się głowy, wyciągają z poklaskiem ręce i ramiona.
Oto jedzie Juarez Pinzon, komendant „Niny,” a przy nim młody, w błękitnych aksamitach Vicenzo Nunez, wice kapitan tegoż statku. Oficerowie, załoga wojenna i czeladź morska, z ścisłą wiernością historyczną co do liczby i zewnętrznego wyglądu odtworzona, postępuje za nimi z muzyką i sztandarami. Ekwipaż „Santa Marii” wspanialszym jest jeszcze. Występuje tu Cristobal Omintero i Comez Rascon na pysznych, karych koniach, występuje dwóch Garciów, z których jeden nosi szkarłat, a drugi fiolet, występuje Jan Hungaria, w czarnych aksamitach, reprezentowany przez młodego Doria, pod którym idzie koń siwy, wielkiej ceny; dalej syndyk z Palos i alcad Sewilli, dalej Ruy Fernandez w złotych blachach cały, komisarz królewski Penalosa i słynny franciszkanin Giovanni Peres de Marchena, dawny spowiednik królowej Isabeli, później przeor konwentu w Robida, który nietylko, że był dobrym duchem wyprawy, którą w znacznej części wymógł na królowej, ale nadto sam zebrał dwadzieścia tysięcy „maravidos” i na koszta Kolumbowi wręczył.
Tym razem szanowny padre nie ukazuje się w habicie, ale po rycersku dosiada konia w zbroi szmelcowanej — nie wiem, czy gwoli historycznej wierności, czy też gwoli sympatjom tłumów. Bądź jak bądź, postać jego znika między rycerstwem świeckiem z pewną szkodą dla malowniczości pochodu, w którym ten dzielny mnich byłby pyszną, doskonale czas swój odźwierciadlającą figurą.
Nagle grzmot oklasków, podawany wzdłuż drogi, zapowiada ukazanie się Kolumba. Wielki „Admirał Oceanii” jedzie na swojej złotawej białonóżce, z pewną wielko pańską nonszlancyą i nie bardzo zdaje się być rolą swą przejęty.
Po obu jego stronach dwaj książęta: Medina Coeli i Medina Sidonia wspaniale przybrani. Za nimi posłowie Genui: Grimaldi i Francesco Marchese; dalej konne Notable korony: Piotr Guthierez i Sant’Angelo; za czem w czarnym płaszczyku Bernardino Tappia, uczony lekarz z Salamanki: kto wie, jeden z tych może, którzy swój śmiech szyderczy upamiętnili w Kolumbowych dziejach, teraz na historyografa wyprawie przydany.
Rzecz prosta, „iż jeden cień tylko maluję obrazu”. Niepodobna objąć ani okiem, ni pamięcią tego tłumu przesuwających się strojnych i malowniczych postaci, z których żadna do najpośledniejszego wioślarza, banalną nie jest, bo wyraża sobą cząstkę wielkiej chwili wielkiego stulecia. Silna indywidualność bije z każdego oblicza.
Znać zaraz, że dwunastu takich ludzi, to dwunastu mężów, a nie jakiś tuzin. Barwni, buńczuczni, strojni, przemijają przed oczyma twemi przedziwną grą blasków i kolorów, galeryą typów niepowszednich.
Wtem krzyk: Stój! stójcie!
Do błękitnego rycerza, do Vicenza Nunez, przypada ktoś i chwyta mu konia za uzdę. Pochód wstrzymuje się, każdy przeczuwa nieszczęście. Biedny, błękitny rycerz blednie. Tak, bo brat jego, młodszy Santa Croce, który mu się przed chwilą niemal ubierać pomagał, padł na ulicy i skonał. Wypadek ten porusza wszystkich. Pochód mięsza się na chwilę, a kiedy omijając ulicę Ossaratti, na której rodzina młodzieniaszka ma pałac, rozwija się znowu, błękitnego rycerza już w załodze „Niny” nie widać.
Poszli. Ku portowi poszli i zniknęli na horyzoncie, który zamyka morze: „Mar tenebrosa” Kolumba i ludzkich przeznaczeń.