Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Uroczystości imienia Kolumba
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Święto pokoju.

Możnaby je także nazwać Świętem ognia. Z czterech bowiem żywiołów, które teraz w Genui Kolumbowi służą, najwszechwładniej dotychczas panuje tu ogień.
Później, gdy król przybędzie, morze i jego goście cudzoziemscy zajmą pierwsze miejsce; teraz wszakże to wszystko, co się chce wyrazić z pewną dobitnością i mocą, wyraża się ogniem.
Le fiaccolata” stała się hasłem dnia, a raczej hasłem nocy, pysznych włoskich, głęboko rozgwieżdżonych, albo srebrzystych, księżycowych nocy, które tym pochodom płomieni, tym mirażom kolorowych żarów, tym wybuchom iskier dają przedziwne tło i dopełnienie.
Przyjechał też Marcagni. Łatwo pojąć, ile waru dolało to do owego kipiątku. Ludzie biegali po ulicach, jak dotknięci szałem, a cała Genua zmieniła się w wielką ptaszarnię, w której nic innego słychać nie było, tylko gwizdy, świsty i trele na temat serenady czy aryi Turrida. Nawet papugi, które tu z szczególną predylekcyą chowają łatacze butów i stolarze, przestały za tobą wołać swoje: „Con permesso!” a krzyczały „Pietro! Pietro!” jako, że Mascagniemu Piotr imię.
Łaska Boska, że katarynki w mieście ani na lekarstwo, gdyż wszystkie wywędrowały do Warszawy.
O Kolumbie tak dobrze, jakby zapomniano, nikt o nim i nie myślał nawet. Na Acqua-Verde, przed białym jego pomnikiem, już tylko dopiero co przybyli prowincyonaliści stawali kupą z torbami w ręku, w zadziwiająco jaskrawych krawatach i kapeluszach tylko co dobytych z pudeł, gdzieś na strychach, od ślubu może zakonserwowanych. Ale Genuę samą jakby wymiótł ztamtąd. Genua tem tylko żyła, co jej o Mascagnim mówiło.
Któregoś dnia wchodzę na wystawę, pustka po galeryach. Ba! pustka nawet w panoramie i w kiosku z „Barberą,” choć ten gatunek wina szczególną protekcyą genueńczyków zaszczycony został. Idę, kręcę głową, dziwuję się, patrzę, aż tu przed pawilonem machin ludu jakby mrowia. Co u licha? Całe tłumy po piętach sobie depcą i rozstawiwszy łokcie, bodą niemal, waląc głową naprzód do pawilonu elektro-dynamiki.
Myślę: Bibersztejn! Ani chybi, baron Bibersztejn! A już mnie porywała pasya, bo przy całej chlubie, jaką nam przynosi ten niby-rodak i wynaleziony przez niego: „Ostrzegacz elektryczny pożarowy”, wyznaję, że nie lubię takiej miskulancyi, jaką przedstawia polak herbu Rogala (przepraszam! Baron jest nie żonaty!), który po polsku nie umie, jest rodem alzatczyk, z pochodzenia szwajcar, z tytułu i wyboru po kapitulacyi Strasburga obywatel rzeczypospolitej S. Maryjskiej, a ostatnio włoch naturalizowany, jak mi to sam, odwiedziwszy mnie łaskawie, opowiedział, drzącą już nieco i osłabią ręką kreśląc na karcie z barońską czapką tytuł swego wynalazku „Avvisatore d’incendio Bieberstein - Fois.” Dlaczego „Fois,” nie było jakoś sposobu dobadać się bliżej, gdyż baron cały utonął w opisie doskonałości swojej misternej maszynki. Mniemam wszakże, iż może to być zarówno nazwa jeszcze jednej ojczyzny barona, jako też jeszcze jednego obywatelstwa z wyboru.
Ponieważ „Ostrzegacz” ów, krótko „Bibersztejn” zwany, o którym w ostatnich czasach dużo mówiły gazety (i nasze nawet), właśnie w dniu owym miał być eksponowany i eksperymentowany w obec publiczności, zdawało się prawdopodobnem, że to on właśnie tłumy te do galeryi elektrodynamicznej ściąga.
Nie był to wszakże „Bibersztejn,” tylko jakaś umiejąca iść za hasłem dnia firma, która obok elektrycznych fortepianów i elektrycznych skrzypiec, wystawiła elektrycznego „Amico Fritza.”
„Cavalleria” jest to cała kupa płaskich, drewnianych, nagich manekinów na takich że koniach, z widocznemi spojeniami stawów i kości tak jeźdźca, jak i rumaka.
„Amico Fritz,” przeciwnie, jest to rycerz w pełnym rynsztunku, dość do Don Quichota podobny, z wąsiskami nadnaturalnej wielkości, dziwnie melancholicznie opuszczonemi na pierś mężną, aż do nieugiętych kolan! Gdy za naciśnięciem guzika motor zostanie w ruch wprawionym, fortepian gra Mascagniego, a drewniana hołota bez siodeł rusza galopa na swoich jasnokościstych rumakach. Co zaś do Fritza, ten przewraca okrutnie białkami oczu, rusza straszliwie wąsami i wywija ciężkim mieczem, co widzów w zachwyt wprawia, entuzyazmując ich dla Mascagniego, tak, że gdybyś poważył się bąknąć, że Beethoven był także muzykiem, spotkałby cię los urągającego Apolinowi Marsyasza.
To też, kiedy dnia tego wieczorem ogromny huk wstrząsnął miastem od Portofino aż do wielkiej tamy, mogłeś być całkiem spokojny.
Nie było to ani trzęsienie ziemi, ani wybuch dynamitu, ani nawet żadna z herkulesowych prac komitetu, wystawy. To tylko Genua witała poklaskiem mistrza Mascagniego.
Witała na niewidziane, i to z tym większym hukiem. Mistrz wprawdzie był tam gdzieś w tym tysiącznym tłumie; ale tylko jako myt, jako legenda. Otoczyli go, obarykadowali, porwali pomiędzy, siebie nakryli wzniesionemi beretami, unieśli z sobą — studenci.
Był ich własnością, przybywał na studencki koncert, na koncert który miał bądź co bądź opłacić koszta wszystkich tych „bicchierat”, za które restaurator gwałtu pieniędzy wołał, nie dbając nic na to, że były „d'onore.
Szło tedy niezmiernie o to, aby nikt nie zaspokoił ciekawości oglądania mistrza — bezpłatnie.
Tego wieczora studenci byli niewidzialni. Garść ich stała przed hotelem Rebecchino, garść przed caffé Roma, trzymając straż honorową przy szczęśliwych murach, które mistrza kryły, zresztą jakby ich wymiótł. Noc była zupełnie cicha, jeśli nie weźmiemy w rachubę gromady mandolinistów, która przebiegała miasto w różnych kierunkach, próbując sentymentu nadobnych genuenek, oraz jeśli pominiemy dwie czy trzy bandy przyjaciół zwierząt, naśladujących głosy wszystkich czworonogów, jakie swego czasu weszły do arki Noego. Że należy to wszakże do stałych przypraw genueńskich nocy, miasto spało na obadwa uszy, snem tak wybornym i orzeźwiającym, że nawet, hipokondrycy wstali rankiem w różowych humorach. Jak ten dzień przeszedł, a zwłaszcza, w jaki sposób obciążył trzeci dział hypoteki wielkiego studenckiego koncertu, nie jest mi wiadomem. To pewna, że młodzież z ostentacyjną niemal kokieteryą unikała spojrzeń miasta. Przypuszczam nawet, że w tym to dniu właśnie odbyć się musiała wchodząca w program uroczystości wycieczka do Pegli, uroczej willi Pallavicinich, gdzie, oprócz kameljowych gajów, rzymskich ruin, pysznych palm i tysiąca chochlików, ukrytych w tysiącu drobnych promieni wodnych, które wypadają na ciebie najniespodziewaniej z mostków i z altan, rzucając ci w twarz perłową mgłę rosy — oglądać można popiersie Chiabrery, naśladowcy dawnych trubadurów liguryjskich, w pieśniach, pisanych ludowem narzeczem, tudzież cudne komnatki z bluszczów i marmuru uwite, w których bywali tacy goście, jak Marya Teresa i Napoleon — ten Wielki.
O grotach nie mówię. Łódka moja błądziła kiedyś po ich zielonem światłem objętych wodach, odbijając się od stalaktytu do stalaktytu i nie mogąc wypłynąć z tych dziwnych, styksowych zmierzchów. Pióru to samo przytrafićby się mogło. A jemu nie wolno dziś błąkać się i marzyć.
Otóż już z książęcych ogrodów Doria zabrzmiał charakterystyczny hymn uniwersytecki. Noc szafirowa, cudna, miasto uciszone szeroko, powiew świeżości bije na nie od gór i od morza. Ulice na wskroś puste, po obu stronach murem ludzkiej ciżby objęte, tworzą dziwaczną perspektywę pnących się w górę i zbiegających w dół krużganków o ruchomych, wiejących tysiącami wachlarzy i tysiącem szeptów rozszemranych ścianach, których szelesty to wzmagają się, to opadają, mając w sobie coś z falistości i z rytmu tego morza, które o pierś miasta bije.
Okna pootwierane, pogaszone światła. Ciemne sylwety wypełniają wszystkie balkony i tarasy. Nad ogrodami Doriów stoi łuna. Wyniosłe ich, nakryte szpalerami czarnych pinij wzgórza błyskają zdala, jakby po nich sunął wielki wąż ognisty.
Nagle z najgłębszej głębi uderzają silne, jaskrawe światła, niby czerwony język tego węża. Hymn Mamelego brzmi coraz potężniej. Ogniste żądło wije się, rozszczepia, grubieje w paszczę i przepada w modrych kłębach, które rozpierścieniają się naprzemian z zielonemi, złotemi i znów czerwonemi. Olbrzymie cielsko rozwija się w potężne skręty ognia, cale w migotaniach świetlnych, w blaskach i w kolorach. Za hymnem idzie. Ta prosta pieśń młodości i siły czaruje go, urzeka, pociąga. Za ciemną grupą trębaczy, w ciemną głębię ulic, pod ciemnym szafirem nocy, sunie ten dziwaczny potwór jakimś korowodem fantastycznym, jak gdyby we śnie widzianym, rzucając w twarze ludzi ognie sine, księżycowe, upiorne i złote naprzemian. Patrzysz i myślisz, że jakiś kawał bajki czyni się tu życiem przed tobą. Może Szklana Góra? Może Smok? Może zaklęty królewicz? Może król-wąż o siedmiu koronach?...
To zdala. Ale kiedy się te ognie przybliżą i przemijają przed tobą, wrażenie jest inne zgoła. Widzisz kilkaset młodych, składnych postaci, które, lubo pogrążone w półmroku, biją w oczy zdrowiem i silą. Berety odpowiednie kolorem niesionych wysoko ogniów odznaczają oddzielne wydziały wszechnic; dużo jest wszakże głów obnażonych, albo pokrytych zmiętemi kapeluszami. To rzemieślnicza młodzież, którą studenci przypuścili do swojej „Fiaccolaty.”
Włoska Fiaccolata urządza się nieco inaczej, niźli owe fakelcugi uniwersytetów niemieckich, nieraz wprawdzie bardzo malownicze, ale mające w sobie zawsze coś pogrzebowego. Tu nic nie swędzi, nie dymi, nic trzeszczy. Tu ognie są wesołe, śmieją się, skaczą, unoszą się w powietrzu jak motyle o stu jasnych barwach. Nikt tu nie widzi tych karawanowych, jednostajnie ku ziemi pochylonych żagiew, z których kapie smoła. Tu kształty, linie, przecięcia się świateł są różne. Rządzi niemi symbol, fantazya, nastrój chwili. Włoska Fiaccolata, lubo się nocą odbywa, nie ma w sobie nic z nokturnu; jest to scherzo drobnych ogników, które wysoko nad głowami niesione układają się w koła, kule, trójkąty, półkola, półksiężyce, kwadraty, elipsy, a gdy już wyczerpały całą geometryę, puszczają się na tworzenie transparentów, obrazów. Oto właśnie okręt jakiś przechodzi mimo. Ze czterdzieści par rąk niesie jego podstawę, tworzącą doskonałą sylwetę statku z zielono-modrych płomyków. Oto ogniem malowany Columbus, oto obelisk z białych, czystych świateł, przypominający może ten marmurowy, z gwiazdą jutrzenną na szczycie, który w pół drogi między Genuą a Nevri, na zstępującej w morze skale stoi, w tem miejscu, gdzie w noc majową Garibaldi siadał w łodzie. Medycy sieją czerwonemi ogniami, jak kupa potępieńców. Pokazuje się wszakże, iż najwięcej u nich jest klatek, parasolek, wachlarzyków i kwiatów, co każe przypuszczać, że wyjdzie ztąd porządny zastęp lekarzy damskich.
W sali koncertowej tymczasem profesor prawa międzynarodowego przy tutejszej wszechnicy, signor Cogliolo, wypowiada mowę na cześć pokoju i kongresów rozjemczych. W sali ścisk taki, że ledwo tchnąć można. Z całej też mowy niewiele co więcej było słychać nad wypowiadane podniesionym głosem wyrazy: „pace” i „arbitrato.”
Tymczasem hymn podawanej sobie przez idące kolejno orkiestry zaczął ucichać, rozpływać się, niknąć, a za nim rozwijały się, gasły i znikały ogniste skręty Fiaccolaty. Aż blaski i głosy, kolory i światła wnurzyły się, wsiąkły, rozpłynęły w ciszę i w cień nocy.
Ona to sama, w gwiaździstym swoim przepychu dokończyła obchodu wielkiego świętą pokoju, jedynego może, jakiego ziemia doczeka się kiedykolwiek.
Jeszcze słowo.
Koncert studencki odbył się nazajutrz wieczorem, dając cudzoziemcom sposobność poznania dwu osobliwości: pysznej sali pałacu niegdyś dożów i mistrza Mascagni’ego. Sala ogromna, dobremi freskami zdobna, z tarasem przez całą długość swoją otwartym wprost na szafir nieba, godną jest ze wszech miar widzenia. Co do mistrza, tego lepiej jest słyszeć, aniżeli widzieć. Jest on jakiś niezgrabny, kłania się bokiem, źle chodzi, a ubranie na nim wisi, jakby z łaski. Jego „Dansa erotica,” którą dyrygować przybył, napisana przed ośmiu laty jeszcze, nie ma w sobie ani świeżości, ani oryginalności „Cavallerii.” Niemniej robiono mu szalone owacye, które zapewne niejeden kawał szacownych murów sali porządnie nadwerężyć musiały. Na koncercie tym grała także Teresina Tua. Boże, co się z niej zrobiło! Cała powiewność, cały szyk, cała brawura znikły gdzieś bez śladu. Razem z hrabiowskim tytułem „La Valleta” przybyło jej wagi przynajmniej ze trzydzieści funtów. Nie wstrząsa już uroczą główką, nie rozrzuca ciemnych włosów, nie wystawia nóżki, nie błyska oczyma. Jedno tylko pozostało niezmienionem: repertuar. Zawsze ten sam polonez Vieuxtemps’a i zawsze ten Nocturn Chopina. Jest to dowód takiej w upodobaniach stałości, która jeśli słuchaczom mniej nawet podobać się może, małżonka pięknej pani zachwycać powinna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.