Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroczystości imienia Kolumba |
Pochodzenie | Ludzie i rzeczy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Miasto kipi przygotowaniami na przybycie królestwa. Zrujnowano bruki ulic, jak na barykady, wbito w nic cały las masztów dźwigających łuki, herby, korony, trofea, a nadewszystko czerwone genueńskie krzyże; obdarto z bluszczów i zieleni ogrody całej Liguryi; wyszafowano cały zapas muślinów na olbrzymie stokrocie, mające płonąć po transparentach ku czci imienia królowej, a czerwone i niebieskie perkale wyparły z wystaw sklepowych wszelki inny towar. Stuku, puku, zgrzytu po ulicach od rana do nocy: blizkie odlewnie w Sampier-d’Arena nie mogą nastarczyć żelaznych liści do wielkich palm, któremi się tu na gwałt zasłaniają przeróżne rudery; od domu do domu bujają się przez szerokość ulicy wstęgi i sznury, jak dla linoskoków, a uprzykrzone papugi małych portowych uliczek jedna przez drugą skrzeczą: Umberrr-to! Umber-r-to! albo: Marrrquerrritta! Poprostu uszy więdną.
Jedna tylko Bursa zapchana, jak zawsze; po za nią wszędzie pustka.
Próżno „Ryszard Lwie Serce” sam siebie przechodzi w rycerskości na deskach „Politeamy”, próżno sławny Tamagno śpiewa „Otella” Verdi’ego w Carlo Felice, na pierwszej genueńskiej scenie, którą ktoś temi czasy z powodu braku widzów i słuchaczy „Carlo Infelice” nazwał. Wszakże nie wypada mi może pisać o tem, zważywszy, iż śpiewa tu teraz w „Rigoletto” panna Pinkertówna, warszawianka, a myśmy tak przywykli hurtem wierzyć w nadzwyczajne tryumfy naszych śpiewaczek po wszystkich zagranicznych scenach!
Bądź co bądź, teatry pusto, wystawa pusta, nawet kawiarnie puste. Wszyscy są na ulicy, wszyscy „pomagają” w upiększaniu miasta. Pod każdym słupem ścisk, tłok i zawalenie drogi. Stanie kupa, pozadziera głowy i radzi, przyglądając się, jak siedzący okrakiem na czubie drabiny pachoł lampki wiesza. „Krzywo!” — krzyczy jeden. „Teraz żółta!” — woła drugi. „Nieprawda! Czerwona teraz! Niżej! Wyżej! Bardziej tu na bok! Jeszcze! Jeszcze na bok!” Pachoł przymierza, rychtuje wyżej to niżej, wtem brzdęk! leci mu z ręki do licha cała ta parada. Bóg łaskaw, że nie on sam jeszcze. Śmiech, krzyk, klątwy, jednem słowem wyborna zabawa.
Od chwili zwłaszcza, kiedy po rogach ulic rozlepiono manifest pana syndyka, wzywający obywateli miasta do czynnego udziału w gościnnem, godnem starej genueńskiej chwały przyjęciu wszechświatowych i koronowanych gości, wszyscy oberwańcy z pod arkad teatralnych i z placu Corvetta bandami po ulicach stają i wprost komunikacyę tamują. Konduktorzy tramwajów gwiżdżą w świstawki, jak lokomotywy, ci nic. Krzyczy policyant: „Na bok! Rozejść się! Z drogi!” A oni: „My bierzemy udział! Viva il Re! Viva il Sindaco!” Co im mówić? Szczęście jeszcze od Boga, jeśli tylko udział biorą, a nie co innego. W każdym razie lepiej jest nie kłaść portmonetki w zbyt oddalone od oczu kieszenie.
Z tem wszystkiem, z tą częścią publiczności najłatwiej sobie jeszcze poradzić. Gdy zbytnio dowodzą, prowadzi się ich do najbliższej kwestury i tyle. Krzyczą wprawdzie, że na ich nieobecności ucierpi przyjęcie króla i stara sława Genui, no, ale się nie zważa na to. Gorzej z tymi, którzy, nie poprzestając na ulicznym kipiątku, zaglądają do samego kotła i chcą wiedzieć: co się też w nim warzy? Łatwo sobie wyobrazić, w jaki kłopot taka natarczywa ciekawość, zapychająca reklamacjami i pytaniami całe szpalty dzienników, wprawia komitet tych uroczystości, skoro się weźmie na uwagę, że on sam nic na pewno nie wie. Ułożył program, prawda; prawda i to, że w tym programie były różne szopki: pochody dzikich, maskarada fantastyczna dworu „króla Cervary” (na pamiątkę bitwy pod Cervarą) i inne tym podobne michałki. Ale pewnego pięknego ranka, traf, przyjeżdża pan minister z Rzymu i przemazuje cały ten plan, jedne numery programu wyrzucając na potem, a resztę modyfikując w takiej mierze, aby król, zmęczony manewrami w Foligno, mógł im przecież jakoś podołać.
Słysząc o tem publiczność, podniosła srogi lament; zaczęto krzyczeć, że z uroczystości nic, że czerwony i niebieski perkal, zakupiony na chorągwie, będą musieli na fartuchy dla kucharek obrócić, że cudzoziemcy z miasta się wyniosą, że balkony i okna nie przysporzą ani centa dochodu. Komitet znalazł się między młotem a kowadłem. Pan minister pojechał, a kwasy zostały. Co było robić? Nie było co robić, tylko rznąć drugi manifest, że komitet przygotowywa uroczystości wprost osłupiające (wierzę, przy tylu słupach, świeżo tu wkopanych!), że czerwony i niebieski perkal znajdzie zastosowanie jaknajbardziej obywatelskie i patryotyczne, że wreszcie szykuje się coś, o czem jeszcze mówić nie pora, ale co niezawodnie uspokoi wzruszone umysły i przyma gości, choćby w najdroższych hotelach.
Manifest ten — mamy tu teraz prawdziwy deszcz manifestów — podpisany przez hr. Lomellini, wiceprezesa komitetu uroczystości wrześniowych, uciszył nieco szemrzącą „Cittadinanzę.”
Zaraz też puszczono po mieście pogłoskę, że pan minister nietylko programu zabaw nie uszczuplił, ale do pochodu dzikich i do fantastycznej maskarady króla Cervary polecił dodać żywe obrazy, złożone z personelu urzędu municypalnego, w których to obrazach pan syndyk i pan prefekt udział wezmą osobiście, tudzież wielką narodową loteryę, w której każdy numer będzie wygrywał albo butelkę koniaku, albo bilet abonamentowy na cały rok do golarza. A nie były to pogłoski jedyne. Po całym placu Corvetto, uprzywilejowanym punkcie próżniaczej siesty genueńskich gamoniów, krążyła przez kilka dni wieść, że król rozda po sto franków wszystkim robotnikom żonatym, a kawalerom po sto pięćdziesiąt, jako że ci większej potrzebują zabawy.
Ta „diceria” — jak tu mówią — odrazu poprawiła humory; a kto wie, jak dalece usposobienie ulicznej gawiedzi wpływa na fizjognomję miast włoskich, ten łatwo pojmie, ile Genua na ożywieniu, po takich pogłoskach zyskała. Śpiewa to wszystko, śmieje się, bandami chodzi i gardła po „fiascheteriach” dziś już płucze na rachunek hojności królewskiej.
W takim to nastroju miasta i na tle takich alternatyw pociech i kłopotów odbyły się tu trzy świetne turnieje.
Pierwszy stanowiły międzynarodowe regaty, które podzielono na trzy wielkie działy: żaglowców, parowców i wiosłówek.
Wyścig żaglowców był niezmiernie interesujący. Genua ma istotnie wszystkie warunki do tego rodzaju igrzysk. Lekko zgięty półpierścień jej zatoki tworzy przepyszną, rzadkiej piękności linję amfiteatralną, z której każdego punktu objąć można okiem niezmierny obszar morza, od Spezzii niemal aż gdzieś po francuzkie brzegi.
Jest to najczystsza linja klasycznych teatrów. Tor wyścigowy szedł od wschodu ku zachodowi i tworzył podstawę tego olbrzymiego łuku.
Przez pięć dni budziły miasto salwy z dział na „Molo Lucedio,” a kiedy opadły dymy, na pełnem, wysokiem morzu ukazywały się wielkim białym ptakom podobne statki, które, ciągnąc za sobą świetne smugi przez szafiry fali, przesuwały się od Riviery „Levante” ku Rivierze „Ponente” majestatycznie, zwolna, podając lekko wydęte żagle świeżym podmuchom morza. Tak przed oczyma widzów, zebranych u mostu Fryderyka Wilhelma i na pokładzie parowca „Arabia,” przesunął się angielski „Blue-Bock,” któremu wszystkie głosy wróżyły zwycięztwo; tak za nim zrazu, potem w jednej linji, potem na przodzie płynęła włoska „Oretta,” tak „Korsarz” o trójkątnym greckim żaglu, który także zdawał się zapowiadać wiele, choć go nawet na trzeciego nie dopuściła zwinna „Fieramosca.” W wyścigu prócz Anglii oraz Francyi, brał udział przeważny: Rzym, Neapol, Palermo, Livorno i Nizza.
Flaga francuzka, zatknięta na lekkim „Va-Partout,” podwakroć brała metę i to w silnie obsadzonych biegach; ostatecznie wszakże tryumfowała bandera włoska, zdystansowawszy angielskie cuttery na znaczną przestrzeń toru.
Co do „Arabii,” która tym razem miała wszelkie prawo zwać się Arabią szczęśliwą, to na jej pokładzie zwyciężyły na wszystkich punktach piękne oczy dam, które uprzejmy Yacht-club genueński ugościł tą jedyną w swoim rodzaju lożą, kołyszącą się jak kosz kwiatów na lazurach morza.
Wyścig parowców był wyścigiem arystokratycznym. Brało w nim udział ze trzydzieści yachtów; pomiędzy właścicielami których połowa przynajmniej była mitr książęcych, garść hrabiów, szczypta baronów i nieco markizów, a wszystko w odpowiedniej mierze zupełnie, jak przepis na krem śmietankowy. Szczególniej Rzym i Neapol kapały od tytułów rodowych.
Pyszny, parskający kłębami dymu „Mora” książąt Strozzi był bohaterem wyścigów tych, które narobiły niezmiernie dużo pisku, szumu i klekotu, a będąc ostatecznie tylko wyścigiem machin, nie miały w sobie nic zgoła z tej szczerej poezyi morza, jaka dyszy z plusku wiosła i szelestu żagla. Wyścig łodzi wynagrodził dopiero Genuę za dym, jakiego się nałykała z owych utytułowanych kominów.
Morze niesie żaglowce, przemocy parowców ulega, ale pieści łódź tylko samą.
Dla niej otwiera się ono w te drobne, gwiazdami usypane bruzdy, dla niej, z iskier srebrnych, z wiosła kapiących, tworzy regularne, delikatne hafty, ścieląc je dokoła jej burtów; dla niej ma ten plusk rytmiczny, który jest pieśnią fali, dla niej ten miękki ruch, jakim istota nieskończenie silna obejmuje istotę ufną a wątłą.
A potem występowała tu w szranki nietylko doskonałość statku, ale także zręczność i siła ludzkiego ramienia.
Towarzystwa wioślarskie ogromnie są rozprzestrzenione we Włoszech. Wielkie sekcye, jak: „Societa Ligure,” „Citta Marittime,” „Alta Italia,” „Mediterranea” i inne mają mnóstwo rozgałęzień w poszczególnych miastach, jak: „Roving-Club” w Genui, „Arno“ i „Libertas” we Florencyi, „Lombardya” w Medyolanie, „Caprera,” „Esperia” i „Armida” w Turynie, „Il Remo” w Liworno i wiele jeszcze innych, które na kolumbijskie regaty wszystkie do apelu stanęły.
Można sobie wyobrazić, ile tu ambicyi, sympatyi, zawiści i pożądań było zainteresowanych. Dodać do tego trzeba, że wioślarstwem i wioślarzami zajmują się w szczególny sposób damy. Jakoż każde kółko ma swoją „patronessę,” która, jeśli nie zawsze jest piękną, jak bóstwo, zwykle jednak bywa bóstwem dobroczynnem, gdyż „patronessy” wybierane są z pomiędzy najbogatszych i najświetniej utytułowanych dam włoskich. Rzecz prosta, że panie te, honorowane bywają na regatach w szczególny sposób: one też jedne zajęły miejsce w wielkiej królewskiej trybunie, obok władz municypalnych i admiralicyi. Nie utrzymuję, żeby ta galerya była osobliwie ciekawą. Uroczyści panowie i sztywne damy tworzą razem doskonały „świat nudów,” od którego odbijają humorem boczne ławy amfiteatru, pawilon prasy, pawilon Jury, a nadewszystko wielki taras portowy, zapchany przez publikę bezpłatną, która bawi się, wachluje, śmieje, kłóci i przepycha, pomagając w przerwach widowiska zawieszać nad balustradą chińskie latarki do iluminacyi wieczornej.
Dobry humor dochodzi wszakże kulminacyjnego punktu na pokładzie stojącej wprost tarasu „Manilli,” wielkiego emigranckiego okrętu, który już za mojej tu bytności dwa razy ładunek ludzki na brzegi Buenos Ayres wyrzucił. Teraz pokład „Manilli” roi się od młodych marynarzy, ugrupowanych w zalotnych pozach i mniej patrzących na regaty, a więcej na genueńskie śniade mieszczaneczki, które w swoich czarnych koronkowych kwefach mają jakowąś skromną, drażniącą kokieteryę. Co do „Arabii,” ta znowu, goszcząc zaproszone przez tutejszy Rowing-Club damy na swoim pokładzie, nie miała nic wspólnego z Arabią „deserta.”
Po za temi głównemi punktami cała linja zatoki od „Foce” aż do wielkiej tamy obsadzona była szczelnie szarym, robotniczym tłumem, w którym dwa przeszło tysiące strejkujących w porcie węglarzy pokaźną stanowiły cyfrę.
Wzdłuż muru Delie Grazie szczególniej czerniła się głowa przy głowie, a każdą mógłby Gierymski brać, i wprost na płótno. Nie do uwierzenia jaka jest malowniczość typu, ruchu, odzieży w tej portowej hałastrze! A cóż dopiero mówić o „barchaiuolach.” Ci tu dowodzili najwięcej, a sądy ich daleko szerszy znajdowały odgłos, aniżeli samej uwierzytelnionej „jury.” Trzeba było widzieć tych porozpieranych obdartusów, jak ćmiąc wirginię i plując gęsto przed siebie, podśmiewali wiosłujących panów. Jedno ruszenie brodą bagatelizowało najsolidniejsze regatowe sławy; jedno pociągnięcie nosem kreowało bohaterów toru; a kiedy za ukazaniem się tuluzyjskiego Languedoc’a ozwał się wśród murów Delie Grazie szmer uznania, można było z góry wiedzieć, że nie kto inny, tylko ta nieporównana ośmiowiosłówka weźmie wielką nagrodę królewskiego domu, złotą, pysznie rzeźbioną czaszę.
Ta to dopiero publiczność przeróżnych odcieni dawała razem z biegami łódki dopełniające się wzajem widowisko, któremu, aby się przyjrzeć, najlepiej było wyszukać sobie lekką barkę, Maryę albo Cechinę — każda barka ma tu imię Marya albo Cechina — i dobrawszy przewoźnika gadułę, dać się kołysać morzu, zblizka i swobodnie patrząc na tę nieporównaną, skąpaną w modrych światłach, scenę.
Po łodzi francuskiej, która była tryumfatorką w najwalniejszym biegu, brały metę łodzie włoskie różnego kalibru, a także łodzie belgijskie. Flaga hiszpańska za to szczęścia jakoś nie miała. Z miast włoskich Turyn wziął pierwsze zaszczyty, a czarne oczy pięknych mieszkanek „Szczęśliwej Arabii” z zachwytem chodziły za każdym ruchem jego pysznych wioślarzy.
Mniej licznie, niżeli wioślarskie, ale także imponująco rozpowszechnione są we Włoszech towarzystwa gimnastyczne.
Szczególniej górne Włochy, bliższe Szwajcaryi, sławnej z swoich „Turnerów,” pomyślnie rozwijają swoje towarzystwa.
Teraz, w wielkim kolumbijskim turnieju wzięło udział przeszło czterdzieści towarzystw gimnastycznych, pomnożonych gośćmi z za Lugano i z za wielkiego Gotarda. Górą w tym turnieju szedł Medyolan jego towarzystwo: „Forza Coraggio,” potem „Virtus” bolońska, potem rzymska „Romanina,” potem „Pavia” i jego „Ticino.” Szwajcarscy goście w tradycyonalnych kapeluszach z alpejską różą u taśmy ustępowali grzecznie gospodarzom, nie ponosząc przez to najmniejszego szwanku na swoim honorze.
Dość było spojrzeć na turnerów z Lucerny w wielkim pochodzie wieczornym, kiedy cała ta armia gimnastów z muzyką i z chorągwiami szła złożyć wieniec i uniżyć sztandarów przed pomnikiem Kolumba, aby poznać różnicę w wyćwiczeniu gimnastycznem włochów a szwajcarów. Czy budziło to zazdrość — nie wiem, ale serdeczności były wielkie, tem większe, iż ugoszczeni lucernczycy ofiarowali sąsiadom pamiątkową czarę: róg alpejski, cyzelowany misternie ze srebra, którym wnoszono przez kilka dni z rzędu toasty, odkładając na bok drażliwą politykę celną i sprawę tessyńską, niedawno jeszcze jątrzącą umysły po dwóch stronach śnieżnego olbrzyma.
Trzeci turniej był ściśle narodowym i specyalnie włoskim; tak niemal włoskim jak makaron, salami i... brigantagio. Były to zapasy mandolinistów i gitarzystów całej zjednoczonej Italli. Zeszłej zimy w Medyolanie zdarzyło mi się mieszkać w domu, w którym pierwszego zaraz wieczora zastanowił mnie silny brzęk komarów. Brzęk ten przeraził mnie, gdyż zapowiadał noc fatalną, noc prawdziwie wenecką. Gdy jednak światło zagasło, ani jeden komar z tego roju, brzęczącego przez ścianę, nie zawitał do mnie.
Nazajutrz powtórzyło się to samo. Tym razem wyraźnie wśród komarzego brzęku dawało się wyróżnić granie drobnych muszek, w które od czasu do czasu bąk puszczał ton grubszy nieco. I tym wszakże razem, mimo czarnych przeczuć, noc była całkiem spokojna. Aż tu trzeciego wieczora wchodzi cała w dygach moja niziutka, czarniutka i chudziutka gospodyni, bardzo zresztą przy swojej ciągłej krzątaninie do mrówki podobna i prosi na małe familijne „concerto.” Nie było się sposobu wymówić; idę tedy, idę i znajduję się w ugarnirowanej rudawemi lombardkami sali, w której na środku, pod wielkim kryształowym świecznikiem, stoi stół okrągły, dokoła stołu siedzi z tuzin młodzieńców, a każdy trzyma na łonie sporą drewnianą, na pół rozciętą gruszkę, o długiej, obciągniętej strunami rączce. Chwila ciszy, poczem naraz uderzają wszyscy w swoje instrumenty, a ja ku największemu zdumieniu poznaję w nich moje komary, poznaję nawet moje muchy, moje bąki: to byli... mandoliniści.
Medyolańscy mandoliniści na całe Włochy są sławni. Oni pierwsi zorganizowali się w towarzystwo, dając impuls do tworzenia się na przestrzeni kraju większych i mniejszych kółek, septetów, kwartetów, które wskrzesiły kult pogrzebanego od stu lat instrumentu, uczyniły go modnym, wyrobiły pierwszorzędnych solistów, wyćwiczone i karne orkiestry, zwróciły ku sobie twórczość muzyków, obudziły żywe współzawodnictwo gitarzystów i wreszcie stanęły w imponującej liczbie i sile w szarankach wielkiego kolumbijskiego turnieju, otoczone takim entuzyazmem publiczności, że go ledwie z zapałem dla Mascagniego porównać można.
Przez trzy dni, dwa razy dziennie, otwierało się pole popisów. Z rana wszystkie grona mandolinistów i gitarzystów wykonywały utwór obowiązkowo rozpisany na kantatę, a wieczorem koncertowały podług własnego programu. Mikołaj Massa, twórca opery „Salambo”, stworzył jedyne w swoim rodzaju dzieło na mandolinę „Amor e luna.” Utwór ten, przeznaczony na popis konkursowy, stał się tak popularnym, że go artyści i na wieczornych koncertach powtarzać musieli.
Do walki wystąpił Rzym, Florencya, Medyolan, Aleksandrya, Werona, Turyn i Genua. Pomniejsze kółka pomijam. Medyolan był górą. Przyznać to trzeba, iż mandoliniści i gitarzyści jego umieli się i pod względem dekoracyjnym najlepiej do instrumentu swojego dostroić i albo bardzo się mylę, albo duża część publiczności z równą ciekawością dążyła dla posłyszenia ich muzyki, jak i dla zobaczenia ich długich pończoch z klamrami, nizkich trzewików, spodeńków do kolan, żabotów koronkowych i trójkątnych kapeluszy z piórami. Medyolan wystąpił też ze specyalnością swoją, mianowicie z mandolą, instrumentem nieco większym i o silniejszym tonie, aniżeli mandolina, którą dopełnia w bardzo szczęśliwy sposób. Kwartet florencki był najsilniejszym współzawodnikiem Medyolanu. Medytacya Grazianiego „Dante e Beatrice” omal że nie zachwiała stanowiska żabotowych panów, którzy wszakże odparowali ten niebezpieczny cios pysznie wykonanym gawotem „M-me Pompadour.” Florentczycy natarli raz jeszcze w wielkim kwartecie Muniera „Re major.” Wykonanie było tak świetne, iż cztery mandoliny zdawały się być jednym instrumentem w jednym ręku wielkiego artysty; precyzya, siła, ekspresya mistrzowskie.
Pobledli panowie w żabotach; nie tracąc wszakże ducha, dobyli z mandolin swoich taką słowiczą pieśń w „Serenadzie” Szuberta, że dość zresztą licha buda, która za pole popisów służyła, omal że się nie zawaliła od oklasków i okrzyków. Ostatecznie przeprzeć się zapaśnicy nie mogli, a sędziowie zmuszeni byli dać dwie pierwsze nagrody: jeden wielki medal złoty wzięła Florencya, a drugi Medyolan. Ten jeden nie był wszakże pierwszym, a drugi nie był wtórym. Rzym i jego wyborna orkiestra, z pięćdziesięciu przeszło osób złożona, wzięła nagrodę drugą, trzecią Genua, a czwartą Werona.
Po tym wielkim turnieju mandolinistów brzęczało nam tu w uszach przez kilka dni, aż wybił nam z nich wreszcie to licho grzmot dział, który teraz wstrząsa miastem od rana do nocy, dając wszystkie wrażenia tęgiej wojennej blokady. Co i raz na dalekim horyzoncie ukazuje się obcy jakiś okręt, jeden z tych, które przybywają witać ojczyznę Kolumba i włoskiego króla, natychmiast z najbliższego fortu „San Benito” rozlegają się potężne salwy. To znak, że Genua dojrzała już gościa, i że go witać spieszy. Gość, rzecz prosta, równie chce być grzecznym. Otwiera tedy paszcze swoich strzelnic i rzyga ogniem w morze, poczem grom bije w powietrze, a gość cały w białych zawojach dymu wpływa do portu. Teraz po wszystkich bateryach grzmią działa, to bliżej, to dalej, odbijając się w górach wielkiem, szerokiem echem. Nie wiem, jak wypadną uroczystości morskie po przyjeździe króla, ta wszakże, jaka teraz obchodzi morze, wzburzone od bicia z armat i owiane dymem, jak zdobywana reduta, jest nieporównaną.