Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Uroczystości imienia Kolumba
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Na morzu.
Genua, 7-go września.

Od wczoraj morze stało się bohaterem chwili. Nowe, potężne miasto wyrosło nagle z fal jego. Miasto ruchome, kołyszące się, pstre, ożywione typami, ubiorami i mową obu półkul świata.
Wielkie, gotyckim tumom podobne krzyżowce śmigają w niebo tysiącem wież masztowych; olbrzymie pancerniki, jedne z groźnie zaczepną ostrogą, inne z odpornie uzbrojoną piersią, stoją na kotwicach jak obronne zamki. Płaskie torpediniery leżą na wodach, jak całe rzędy domów i hal miejskich. Parowce buchają dymem jak fabryki, a setki wytwornych yachtów odbijają od nich białością swoją niby wille i pałace.
Wśród miasta tego zostawione wązkie ulice, po których gęsto ścigają się łodzie, czółna, barki i drobne parowczyki, wożąc gości od nawy do nawy i tak uwijających się wśród tych kościołów, twierdz, fabryk, hali i pałaców, wyczarowanych nagle z morskiej toni, jak się zwykły uwijać prawdziwe powozy i dorożki po ulicach wielkiego miasta.
Wrzawa, śmiechy, okrzyki podziwu i przestrachu, wiwaty improwizowane naprędce, plusk wioseł, nawoływania przewoźników, zgrzyt zwijanych łańcuchów, komenda morska rozlegająca się z pokładów, skrzyp maszyn, świst pary, tarcie lin, szum żagli składają się na ten charakterystyczny gwar wielkiego miasta, którego złudzenie to czyni pełniejszem jeszcze. Chwilami, kiedy się łodzie ścisną, a parowce zblizka na siebie natrą, nie widać wody zgoła i jest się jak na zapchanej ulicy. Znajomi pozdrawiają się, przechodzą z łodzi do łodzi, prowadzą rozmowę, nieznajomi zamieniają spojrzenia, uśmiechy i czynią wzajemne obserwacye. Nie brak nawet drobnych zawikłań i wypadków, tak właśnie, jak kiedy tłum wylegnie na ulicę, a powozy wzajemnie sobie zawadzają i wyminąć się nie mogą.
Bursa zamknięta dziś wcześnie i na całe jutro: w porcie roboty ustały; pogodzeni z chlebodawcami węglarze pojutrze dopiero pójdą ładować i wyładowywać swój czarny towar w Porto franco. Dziś wszystko to świętuje, gwiżdże, kołysze się na linach, umocowanych u potężnych żelaznych czopów, a jeśli nie pływa, to siedzi na wysokich murach Molo Malapiga, z nogami spuszczonemi ku morzu i gryzie figi zielone.
Cała Genua jest na swojem „golfo”. Publiczność, dopuszczona do oglądania cudzoziemskiej floty, z hukiem i szumem wylała się na morze, jak wezbrana rzeka. Jutro urzędowy regulamin obejmie tu swoje prawa, dziś swoboda, humor, podniecona ciekawość, oczekiwanie wielkiego święta, jakaś południowa niefrasobliwość i pustota stworzyły nieporównaną chwilę pod względem psychicznego nastroju i malowniczości.
Wieczór się zbliża. Dzień był przyćmiony od rana po ulewie i burzy nocnej jakąś przejrzystością matową, stapiającą barwy w miękkie, łagodne tony. Zachód nie ma jaskrawych zwykłych blasków; złocistość słońca nie oślepia ziemi, nie kładzie na czołach gór tych gloryj promiennych, na które nie można patrzeć bez zmrużenia oczu. Tylko na ogromnym, nieobjętym horyzoncie maluje się krągła blado-złota linja, nad którą wybijają lekkie seledyny, przechodzące w różaność nikłą, ulotną, roztopioną ku górze w ametystowy i srebrzysty opar. Tworzy to razem zjawisko świetlne, więcej niż do zachodu, podobne do pierwszej jutrzenki, do jutrzenki, północy. Po za linją tych niezrównanie delikatnych barw, lekko rozbielone błękity, a górą ciemna, coraz ciemniejsza kopuła lazuru, na której już tu-owdzie wybłyska samotna gwiazda.
Powietrze ciche, nasiąkłe mdlejącem światłem, otchnione kolorami tego olbrzymiego pół pierścienia, który rozłamaniem swojem oparty o wschód i zachód morza, jest jakby snem o tęczy, tworzy przedziwne tło pod ten las silnie akcentowanych, smukłych, ciemnych masztów, na których już także tu i owdzie rozpalają się światła strażnicze.
Natłok parowców i łodzi ustaje zwolna, plusk wioseł ucicha, rozpraszają się gwary, noc idzie. Aż naraz z pokładu włoskiego krzyżowca „San-Martino” rozlega się muzyka, oratoryum jakieś, w które szum morza wpada, rozbija je, natęża jednym podmuchem wiatru, unosi i rozwiewa innym, i samo zda się gra jakąś potężną symfonję, której słuchając, zapominasz nietylko o powrocie do brzegu, ale o wszystkich tych morskich potworach, które dokoła ciebie jeżą swoje maszty, a nawet o uroczystościach jutrzejszych.
Dopiero widok miasta otrzeźwia cię i przypomina rzeczywistość w gwałtowny sposób. Wszystkie arterye ruchu kipią, kłębią się, falują zwartą ciżbą ludzką, w którą wlało się przeszło pięćdziesiąt tysięcy przybyszów, wypierając ją ze zwykłych tam i brzegów, jak nagły przypływ wód górskich wypiera wielką rzekę. Na placu Acqua-verde nieba niemal nie widać z pod rozwianych sztandarów, które furczą i szumią na potężnych masztach dokoła pomnika Kolumba. Piękna, półkręgiem zatoczona linja fasady dworca kolejowego, owiana cała trzepotem chorągwi i obrysowana kolorowem światłem. W płynącej ludzkiej fali widzi się już na pierwszy rzut oka dziwaczne ubiory cudzoziemskie: mundury marynarzy, brunatne gunie górali z Abruzzów, szpile srebrne lombardek, turbany muślinowe, okręcone dokoła fezów, wielkie kapelusze korsykańskie z piórem i szponem jastrzębia, krótkie kurty z koziej skóry, przesadzone staromodne stroje prowincyi głębokiej, wielkie fontazie na szyjach, cylindry z rozszerzonemi ku górze rurami z zeszłego jeszcze wieku, kwieciste, jedwabne gorsety o watowanych, wypchanych rękawach, słowem jakaś fantastyczna maskarada. Twarze srodze zakłopotane, w ręku torby, walizki, kuferki, które, ludzie noszą z sobą, nie mając ich gdzie podziać. Istotnie, Genua, mimo całą pakowność swoich zakamarków, nie może pomieścić gości. Na placach jej obozuje w tej chwili przeszło cztery tysiące ludzi. Miasto jest poprostu w jakimś szale, czekając na wielki jutrzejszy poranek.



VIII.
„Il Re.”
Genua, we wrześniu.

Król przybył. Jest to wiadomość naczelna, przed którą wszystko tu obecnie na plan drugi zeszło. Przybył, jak tryumfator, jak władzca najcudniejszych brzegów, najbardziej szafirowego morza, jak pan tysiąca masztów, tysiąca żagli i tysiąca wioseł. Co większa, przybył jak półbóg tego szarego ludu, który na wiele mil wkoło porzucił winobranie, łagwie, tłoki i przybiegł tu bić poklaski w grube, ogorzałe ręce i potężnym,


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.