Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Uroczystości imienia Kolumba
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Uroczystości imienia Kolumba.
I.
„Italo-Americana.”


Genua 14 lipca 189.

Genua zaczęła obchodzić kolumbijskie swe panatenaje.
Pierwszym numerem szerokiego, czteromiesięczną niemal przestrzeń czasu obejmującego programu tych uroczystości jest włosko-amerykańska wystawa sztuk i przemysłu.
Warunki, w jakiej wystawa ta pomyślaną i dokonaną została, pozwoliły jej odrazu zająć wyjątkowo korzystne stanowisko. Jest pierwszym i naczelnym, ale nie jedynym numerem programu, nie dźwiga zatem całego ciężaru odpowiedzialności za udanie się lub nieudanie kolumbijskich igrzysk. Kiedy się program rozwinie, kiedy przyjdą do urzeczywistnienia dalsze jego części, ona będzie tłem ich, ich podkładem, co niezawodnie zmniejsza już dziś skalę wymagań, jaką do rzeczy tych przywykliśmy stosować po 87-ym roku. Nadewszystko niepodobna wymagań tych stosować do genueńskiej wystawy dziś, kiedy do wykończenia jej brakuje tak wiele, i kiedy skutkiem różnych okoliczności raczyła nam się z całem zaufaniem ukazać napół w negliżu.
Byłaż to niemożność, czy też kokieterya? Zapewne, że mogłaby to być i kokieterya także; publiczność, która została dopuszczona do buduarowych tajemnic kończącej się ubierać wystawy, zachwycona jest tym ruchem dekoracyjnym, jaki tu jeszcze panuje. Grupami to całemi staje przy rozbijanych pakach, procesyami chodzi od kiosków, w których zawieszają portyery, do galeryi, w których ustawiają terracoty, asystuje każdemu wbijanemu gwoździowi, każdej wypełnianej witrynie, próbuje ławek, próbuje windy, próbuje rezonansu w salach pustych jeszcze. Sama robi wystawę, sama jej pomaga w małych tualetowych kłopotach, jednem słowem — bawią się wybornie.
Ale była i niemożność także. Italo-Americana jest dziewicą piękną, ale bez posagu. Rząd niedał jej subwencyi żadnej, a to, co od municypium dostała, nawet pojedyńczemi lirami wypłacone, dałoby się zebrać w fartuszek. A przecież i tak daje sobie radę.
Zrazu zaniosło się to na wielkie rzeczy. Kiedy przed dwoma laty powstała myśl urządzenia wystawy sztuk i przemysłu na obchód wielkiego czterechsetlecia ery kolumbowej, inicyator myśli tej, signor Enrico Cranero, człowiek tak niemal popularny w tych rzeczach, jak u nas hr. Ludwik Krasiński, sam przemysłowiec, a zarazem prezes Towarzystwa sztuki rękodzieł, zażądał od ówczesnego ministeryum Crispi czteromilionowej subwencyi.
Była to epoka pierwszego, że tak powiem, rozpędu, wielkich marzeń o zasypaniu ledwie sączącego wody swe Bisagua, o stworzeniu nowego terenu pod projektowaną wystawę, dla której istotnie w ciasnej nad wyraz Genui miejsca nie było, a w następstwie o umożliwieniu rozrostu miasta we wschodniej jego części.
Ale ministeryum Crispi nie było szczęśliwszem, niż te, które je poprzedziły i te, które przyszły po nim: nie miało pieniędzy. Suma była poważna, sukces, wobec szykującej się wystawy palermitańskiej, wątpliwy, oddano tedy wielkie pochwały projektowi pana Cranero, zupełnie tak, jak się je oddaje nieboszczykom, i złożono sprawę ad acta. Ale sprawa umrzeć nie chciała. Miała ona w sobie tę żywotność, która chce być, chce stać się, chce istnieć.
Tylko pan Cranero zwęził teraz koło swojego rozpędu i zwinąwszy nieco skrzydła, zmienił plany; zażądał już nie czterech, ale dwu milionów.
Redukcyę tę przyjęto z uznaniem, z zapałem niemal; nowy projekt obsypano jeszcze większemi pochwałami, ale pieniędzy nie dano. Kto je miał dać, proszę?
Wielki, „awanturą” przez samych włochów nazywany pomnik Wiktora Emanuela, budowany na gruzach całej jednej dzielnicy Rzymu, od Ara-Coeli, do tego węzła Corso, gdzie stoi pałac Doryów, już i wówczas pochłaniał każdy grosz gotowy, że nie wspomnę o zawodzie, jakiego doznał rząd, obliczywszy koszta panteonu tego na parę milionów, a wydawszy na same skupy domów, na samo zniwelowanie gruntu, na samo umocnienie osypującego się z tej strony wzgórza kapitolińskiego, około dwunastu milionów. A nie były to przecież kłopoty jego jedyne. Ale pan Cranero i teraz ducha nie stracił.
— Nie dacie dwóch milionów? — rzekł, lub może pomyślał tylko — pal was licho! Dajcie choć ośmkroć sto tysięcy!
Proszę zauważyć, że przecinał sumę mniej, niż na połowę; szło tedy już nie krakowskim nawet, ale wprost genueńskim targiem. Znaczy to tyleż prawie, co za Żelazną Bramą.
Ale i ośmiukroć stu tysięcy nie było. Oglądano się tu, oglądano się tam, zupełnie jak Lot za swoją historyczną piątką sprawiedliwych, ale nie wypatrzono nic, ani z lewej, ani z prawej strony.
Piękny gmach ministeryum finansów, świeżo zbudowany wzdłuż jednej z najokazalszych ulic nowego Rzymu, w kierunku „Porto-Pia,” psuł się czegoś ciągle tak, ze glina, wapno, rusztowania, kielnie, mularczyki należały prawie do składu tego ministeryum. Zdaleka można to było brać za lożę masońską, nieustannie czynną. Cóż mówić o samych finansach, którym ani glina, ani mularczyki nic pomódz nie mogą?
Faktem jest, że targ w targ dostał p. Cranero obietnicę subwencyi na pięćkroć sto tysięcy lirów. Z czteromilionowej nadziei... pomyśleć tylko!
O zasypaniu Bisagua, rzecz prosta, nie było już mowy. Rozłożyste dno jego i nadal miało być rozkoszą praczek, które tu znajdowały na niem doskonałe miejsce do suszenia wypranej w poblizkim basenie bielizny.
Zaczęto natomiast rozważać, czy nie byłaby to właściwa pora do zburzenia starych ruder wzdłuż murów Prato za Porta-Pila leżących, które municypalność miasta różnymi czasy na zagładę skazała. Gdyż ostatecznie — wnioskowano z zupełną słusznością — jeśli wystawa ma być, to przedewszystkiem trzeba miejsca na nią. Kto zna Genuę, to miasto, które góry prą ku morzu, a morze odpiera ku górom, ten wie, że tu o miejsce takie wcale łatwo nie jest. Genua, to cały system niezmiernie wązkich, zawiłych, ośmio i dziewięciopiętrowemi domami zabudowanych ulic; szczupłych, nieregularnych, na różnych poziomach porzucanych placyków, starych murów powielekroć zmienianego obwodu miasta, plączących się między później powstałemi dzielnicami; schodów prowadzących z ulicy na ulicę, czasem z domu do domu, wejść, zejść, „scalih,” „salit,” opatrzonych imionami wszystkich świętych z kalendarza, kącików, zaułków, przecznic, połączeń arkadami, rozwidleń, kwadracików, kółek, trójkątów, słowem coś najniemożliwiej zagmatwanego i splątanego we wszelkich kierunkach.
Nietrudno pojąć, jak mało cała ta, w najwyższym stopniu skomplikowana i fantastyczna krętanina, podatna jest do jakiejkolwiek ekspozycyi.
Wyjątek stanowi prostolinijne Castelleto, takież Carignano, zbudowane zaledwie przed dziesięciu laty. Pierwsze z nich wszakże wznosi się na znacznej wysokości góry, zamykającej północno-wschodni horyzont, a drugie na mniej wzgórzystym i dość stromym cyplu nadmorskim z zachodnio-południowej strony.
Oczywiście, iż obie te nowoczesne dzielnice Genuy musiały zostać, skutkiem położenia swego, zupełnie wyłączone z uwagi komitetu wystawy. Komitetowi temu nie pozostało nic innego, jak tylko zużyć ku celom swoim kotlinę, leżącą pomiędzy dwiema wyniosłościami temi, kotlinę, pełną najróżniejszych zakamarków, w której stu kroków nie zrobisz po równym gruncie i gdzie setki bud, przyczepionych do starych fortecznych i klasztornych murów, siedziały zdawien dawna, jak grzyby, jedne nad drugiemi.
Zabrano się tedy do burzenia całego tego kramu, a burzono z takim rozmachem, że omal ofiarą jego nie padł starożytny kościół: Santa Maria del' Consolazione, który stał na samej drodze owego rozmachu.
Szczęściem, opatrzono się w czas i pozostawiono pociemniałą od pyłu wieków fasadę, trochę ciężką, trochę zsiadłą, ze swemi obrączkowemi kolumnami, ale dobrze zakonserwowaną, a w niej, w szczytowej niszy, królewsko ukoronowaną Madonnę z Dzieciątkiem, przed którą chylił głowę jeszcze Doria, jeszcze Fiesko może...
Zostało się tedy coś, co udekorowane odpowiednio ze strony zwalonych murów, stanowi poważne, imponujące nawet wejście w sam obwód wystawy. Zachowanie tej pamiątki starych czasów nie przyszło zbyt łatwo, bo kosztem jakichś dwunastu tysięcy lirów, ale się to w ogólnem estetycznem wrażeniu opłaca.
Kiedy tak pan Cranero i cały sztab inżenierów jego wraz z syndykiem miasta pokotem kładą Genuę od Porta-Pila do ledwie dyszącego Bisagua, krrrach!... trzasło coś w taki sposób, że wszyscy podnieśli głowy.
Czyżby co więcej padło, niż te nędzne budy? Istotnie, padło ministeryum Crispi’ego, a z niem obietnica i nadzieja półmilionowej subwencyi. Pan Rudini bowiem o niczem mniej nie myślał, jak o dotrzymywaniu obietnic poprzednika swego. Ministerya, rzecz naturalna, nie są od naprawiania starych błędów: one są od popełniania nowych. Pobiegł do Rzymu p. Cranero strapiony, zaniepokojony w najwyższym stopniu.
W Kwirynale przyjęto go z wyszukaną uprzejmością, okazano wielkie zainteresowanie jego wspaniałą imprezą, ale pieniędzy nie dano. Jakie mu tam przedstawiano racye, jakie motywy, tego nie wiem, przypuszczać wszakże wolno, iż wszystko obracać się mniej więcej musiało około owej przypowieści o królu Salomonie i pustym dzbanie.
Co było robić? P. Cranero słusznie ocenił, że nie było co robić. Powrócił tedy do Genui, wydobył od municypalności zapomogę w sumie stupięćdziesięciu tysięcy lirów, wypuścił stufrankowych akcyj tyle, ile się wypuścić dało, i zabrał się do dzieła z całą energią, jaka już zdaleka bije z jego kwadratowej niemal, silnej, męzkiej twarzy.
Ile teraz na Porta-Pila powstało kurzu, ile zgrzytu, huku, łomotu, opisywać się nie podejmuję. Starczyłoby tego na całą epopeję w cyklopowym stylu.
Kto wie, jak wściekłym kamieniarzem jest z urodzenia włoch każdy, temu nie trudno będzie wyobrazić sobie, z jaką szybkością waliła się ta cała rudera, jak się wśród pyłu i gruzów zarysowała szeroka, wykładana płytami ciosu droga, jak się odsłaniały nowe fronty, jak amputowano balkony, oficyny, jak z rumowiska usypywano płaskie tarasy, przeznaczone pod trawniki, pod gaje może, pod kwiaty, czy ja wiem, może pod ogrody wiszące. Włoch jest ekspertem w tym względzie. Kiedy młody cesarz Wilhelm składał pierwszą wizytę włoskiemu przyjacielowi swojemu, Kwirynał zawstydził się ruiny, jaka go otaczała wówczas. W cztery tygodnie zwalono całą po-jezuicką ruderę, gruz zasypano ziemią, obłożono darniną, wysadzono kwieciem, ocieniono krzewami, wystawiono dla zamaskowania dalszych rumowisk śliczny pałacyk, ot tak sobie: cztery mury, dach, brama zamknięta, ale bardzo ozdobna, i pospuszczane w pustych futrynach żaluzye. Wewnątrz niema ścian, ani pułapów, ani schodów — nic. Zamierzony efekt wszakże udał się zupełnie, a nawet pozostały kawał starego jezuickiego muru z freskiem, przedstawiającym św. Stanisława-Kostkę na modlitwie, nie szkodził efektowi temu, tembardziej, że mur osłaniała rozrosła wierzba płacząca.
I tu więc szło to z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień prawie. Ledwoś się obejrzał, już ze starych domostw była kupa gruzu, już z kupy gruzu plac pusty, już z pustego placu nowe jakby miasto. Ot, takie sobie miasto na dziś i na jutro, mniej zapewne trwałe, niż piramidy egipskie, może także i nie najprzedniejszej struktury, ale żywe, ruchliwe, barwne i wdzięczne dla oka.
A wszystko to, jak w całym świecie, tak i tu, poczęło się z jaja. Z jaja kolumbowego, rzecz prosta. Jeszcze plac był pusty, jeszcze dwa wielkie kominy galeryi machin zaledwie wysterczały z ziemi, kiedy już w południowej części wystawy zaczęło się formować olbrzymie jajo, białe, prawdziwe, najoczywistsze jajo, wielkości — no, trochę większej, niż najlepszej kury.
To jajo przyciągało wszystkie myśli i wszystkie spojrzenia; ono koncentrowało uwagę publiczności, ono, rzec można, zdecydowało o powodzeniu wystawy. Istotnie. Największa liczba akcyonaryuszów wzięła się podobno na nie. Przypuszczano, iż wylęże się z niego tęga dywidenda. A że słońce przygrzewało siarczyście, nie było więc obawy o zaziębienie płodu...
W tym pierwszym embrjologicznym okresie nie mogłeś się pokazać na ulicy, w kawiarni, w ogrodzie, żeby cię nie spytało chociaż z dziesięć osób: Ha veduto l'Uovo? Czyś pan widział jajo?
Naturalnie, że widziałeś. Trudno było nie widzieć. Sterczało nad pustym jeszcze placem tak, jak owo historyczne, ręką wielkiego odkrywcy postawione na biesiadnym stole, przygniecione nieco od dołu, wydymające swoją gładką i białą elipsę i znów ściągające ją sklepiście w czubate ognisko ku górze.
Co tam za żółtko miało być w tem jaju, zgadywano różnie. Aż ukazały się małe, w trzech liniach ponad sobą idące, dające światło otworki, a u dołu półowalne wejście. Jednocześnie błysnęła przed niem wielka, z jaskrawym napisem deska:

„Uovo di Colombo”
Gran Ristorante
Bierveria.

Zagadka była rozwiązaną, lecz właśnie od tej chwili stała się najbardziej zajmującą. Setki oczu śledziły ją z różnych punktów miasta, równie jak z parkanów grodzących plac wystawy, na którym wrzało, jak w kotle. Co było powodem takiego pośpiechu?
Warunek. Mały warunek, jaki przy ofierze swojej na rzecz wystawy położyło municypium: jeżeli zostanie otwarta w dniu dziesiątym lipca.
Otwarta!... Dzięki Bogu, że nie: wykończona!
— Musimy otworzyć budę dziesiątego — mówił mi jeden z panów komitetowych — choćby nam ją jedenastego znów zamknąć przyszło.
No, i otwarli, i nie potrzebowali zamykać.
Zrazu o tem otwarciu mówiło się tu bardzo głośno, z wielkiem wydymaniem mięsistych liguryjskich policzków, z poważnem, politycznem niemal marszczeniem kwadratowych liguryjskich czół i ze znaczącem przymrużaniem liguryjskich oczu.
Patryotyzm prowincyonalny, tak wybitny w miastach włoskich, napięty był do wysokiego stopnia. Król, „Il-Re” miał przybyć z królową Małgorzatą i z synem na to otwarcie kolumbowych świątek.
Grube mieszczaństwo chodziło odęte, jak pawie, pyszniąc się ze swojej „Superby,” drobne — drżało z chciwości spodziewanych zysków.
Zjazd, dwór, cudzoziemcy, wszystko to zawracało głowy tej rasie handlarzy. Wmówiło to w siebie, że nastaje „epoca florida,” coś w rodzaju złotego deszczu z nieba. Nie mogłeś się orzeźwić szklanką mrożonej „bomby,” nie mogłeś kupić cygara, nie mogłeś wypić filiżanki kawy, żeby ci ta „epoca florida,” kością nie stanęła w gardle. Nawet mali przekupnie woskowych zapałek zaczęli już nie dwa, ale trzy pudełka robić z jednego, i nie dostawałeś już pięćdziesiąt zamiast sto, ale tylko, i to niepełnych, trzydzieści.
Właściciele hoteli, zajazdów, „albergów” i „locand” wszelkiego gatunku odrazu stanęli na stopie wojennej, podwajając i tak grube ceny. Restauratorzy przeciwnie zmniejszyli porcye tak, żeś po dwa „piata” na raz musiał żądać. „Epoca florida” była w powietrzu: czuła to kieszeń twoja. Aż tu naraz przyjeżdża któregoś ranka „Il-Re,” zmęczony, niewyspany, ziewający, niemal że niespodzianie, niemal że na pięć minut dla zmiany lokomotywy tylko, a kiedy syndyk miasta, porwawszy się z łóżka, pełen najgorszych przeczuć, zapytuje, czy „Maesta” przybędzie na otwarcie wystawy, król, wyglądając w bok oknem swego wagonu salonu, odpowiada: Combineremo, Combineremo, mio caro Sindaco! — i znika w obłokach pary lotnego „Ettore,” który go ku Rzymowi unosi. Z jaką miną pozostał p. syndyk na peronie, odgadnąć łatwo.
Podobno stał przez chwilę, jakby skamieniały, poczem westchnął, machnął ręką i utarłszy batystem spocone czoło, wyszeptał: „et omnia vanitas!
Natychmiast wszakże zrobiło się w Genui jakby luźniej nieco: kieszenie zwłaszcza poczuły cokolwiek mniejszą opresyę.
Epoca florida” oddalała się i znikała jak para, uchodzącego ku wiecznemu miastu „Ettora.” Chłopaki nawet zaczęły za węgłami starych genueńskich pałaców przystawać i dorzucać po dwie, po trzy zapałki do owych trzydziestu, żeby klientelę zachęcić.
Tymczasem pan syndyk miał myśl. Poprostu znalazł wyjście z tego, w najwyższym stopniu ambarasującego „Suberbę” położenia. Wyjście boczne wprawdzie i bez baldachimu, ale, jak na teraz, jedyne. Zaprosił na otwarcie wystawy księcia i księżnę Genui.
Kto to jest książe Genui? Jest to viceadmirał floty włoskiej, piemontczyk rodem, trochę, jak na księcia i na małżonka żony swej, za nizki, noszący dość pospolite imię Tomasza. Co do księżnej, ta jest okazałą, wysoką, rudą blondyną, której, nawiasem mówiąc, bardzo jest do twarzy w kolorze białym, ma imię: Izabela i jest spokrewnioną dość blizko z domem sabaudzkim. Zwykłem miejscem zamieszkania Ich Mości bywa blizka ztąd Spezia, jeśli tylko nie spędzają czasu w Civitta-Vecchia lub w innym jakim czarującym załomie Śródziemnego morza. Znaleźli się więc pod ręką nieomal.
Odpowiedź, jaką otrzymał pan syndyk, wprawiła go w wyborny humor, a całe miasto w ponowny paroksyzm ruchu.
Natychmiast skonsygnowano eskadrę z kilkunastu świetnych fregat, których lekkie, proste kształty cudnie się zarysowały w „Ponte-Cava” na niezmiernym szafirze morza. Natychmiast zaczęto w królewskim pałacu przepłaszać z grubszego mole; natychmiast zamówiono najpiękniejsze gardenie, ulubiony kwiat księżnej, na wielki municypalny bukiet; natychmiast sprowadzono całą armię tapicerów do pałacu Tursi, gdzie szczęśliwy syndyk miał przyjmować Ich książęce moście galowym obiadem; natychmiast wykupiono co najpiękniejsze kapelusze i co najdłuższe rękawiczki damskie.
Co do chłopaków, ci znowu przystawać zaczęli za węgłami i ujmować z pudełek po dwie, po trzy zapałki.
Epoca florida” powracała w całym swym rozkwicie.



II.
„Italo-Americana.”
Genua w lipcu.

Nieszczęściem wszelkich wystaw lat ostatnich jest, że przychodzą po wielkiej paryzkiej. A leży ono nietyle w samym fakcie następstwa, ile raczej i to głównie w tem, że nam wystawy owe ani na chwilę zapomnieć o niej nie dają, naśladując sławną poprzednicę swoją na wszelki możliwy i niemożliwy sposób.
Czy włosko-amerykańska wystawa w Genui umiała się ustrzedz tej pokusy?
Tak i nie. Tak, bo na zbytnie puszczenie się w tym kierunku nie było pieniędzy; nie, bo było ich przecież dość, aby sprawić wielki organ elektryczny.
Jeszcze ten organ nie stał, kiedy już narobił kłopotu. Trzeba bowiem było myśleć po pierwsze: o sali bardzo akustycznej, o sali znacznie akustyczniejszej, niż ta, w której ustawiono pierwowzór jego w Trocadero, a powtóre: o wielkiej narodowej kantacie, o kantacie jaknajwiększej i najbardziej narodowej.
Jest przy katedrze w Pizie starożytne baptysterium, w którem, gdy staniesz na lewo od wejścia, a pełnym głosem dźwięk wydasz, ściany chwytają głos twój, odrzucają go sobie oktawą niżej, oktawą wyżej, odbijają o koliste sklepienie akordem, chwytają akord, tworzą z niego drugi i trzeci, coraz pełniejszy, coraz potężniejszy, aż rozlegnie się jakaś powietrzna fuga, tak, że przysiągłbyś, iż na niewidzialnym organie gra mistrz. A jednak niema tam ani mistrza, ani organu: jest tylko cudowna niemal akustyka.
Genua nie stworzyła akustyki takiej dla organu swego. Jest wprawdzie dość blizką Pizy, ale jakże daleką od tych wieków, kiedy jedno westchnienie, jeden jęk piersi ludzkiej budził pod sklepieniami świątyń niebiańskie harmonie!
Bądź jak bądź, zbudowała salę okrągłą, o ścianach pełnych, wstawiła w nią drugą salę, ośmiokątną, na filarach i arkadach wspartą, otoczyła ją u góry fryzem niewielkich okien, nakryła sklepieniem kopulastem, dającem światło z góry, i otrzymała warunki akustyczne, znacznie bardziej zadawalające, niżeli w Trocadero. Przynajmniej nie potrzeba było zaciągać rezonansowych drutów.
Co do kantaty, ogłoszono konkurs. Miasto, które od urodzin swoich słucha wielkiej pieśni morza, mogło być wybrednem w tym względzie. Rzecz byłaby trudną nawet, gdyby na kantaty narodowe nie istniał takiż niemal przepis, jak na narodowe chorągwie: bierze się pewne umówione motywy, tak, jak się bierze pewne umówione barwy, podbija się to mniej więcej parafrazowanem Beethowenowskiem „Poświęceniem domu” i dzieło gotowe.
Nie wiem, jakie były premia i jakie pokusy, nie wiem także, jakie siły w pole do popisu wyszły; tryumfatorem wszakże był Tryest i mistrz jego pan Giuseppe Rata.
Niestety, spełnił on warunki konkursu w tak dosłownem brzmieniu, że kantata jego była nietylko najbardziej narodową, ale i największą. Nowy kłopot dla p. syndyka. Jakże tu bowiem witać największą kantatą nienajwiększego, ale tylko przybywającego w zastępstwie, gościa?
Okazało się poprostu, że takiej muzyki szkoda ekspensować dla księcia Tomasza i dla księżnej Izabeli, schowano tedy kantatę, aż do szczęśliwego przybycia króla, księstwo zaś powitano zwykłym narodowym hymnem, dodając do niego odrobinę muzyki kościelnej, co że wszystko razem trwało dziesięć minut, nikt się po mowach syndyka i twórców wystawy nie gniewał.
Mowy były może nawet bardzo piękne, bardzo interesujące, ale pan syndyk straszliwie się pocił, co mniej więcej udzielało się i słuchaczom jego, zważywszy, iż dzień był upalny, godzina południowa, a rozciągnięte nad głowami zaproszonych na inauguracyę białoczerwone velum bardziej zdawało się troszczyć o tworzenie malowniczych refleksów na twarzach smagłych genuenek, niźli o ochronę ogółu publiki przed żarzącem słońcem.
Nareszcie przepchnęli się wszyscy szczęśliwie przez szpaler karabinierów, przez wojskowe muzyki podające jedna drugiej jakąś hałaśliwą fanfarę, a wypełniwszy na chwilę okrągłe foyer wystawy, podobnie, jak fala wypełnia basen na drodze jej leżący, rozbili się na grupy fraków i jasnych tualet.
Czy genuenki są piękne? Nie powiem tego.
Daleko za Spezzią, za Pizą, za Civita-Vecchia, zostały słodkie, gorące oczy rzymianek i drobne ich usta. Tam jedna chłopka z Albano więcej ma rasy, niż tu wielka pani. Ale i o wielkie panie w Genui trudno: są tylko panie bogate. Genuenka, nawet bardzo wysokiej sfery, ma coś pospolitego w sobie; coś, co do niej przylgnęło z kupieckiej przeszłości rodu. Tualetę, kosztowną zresztą, nosi bez wdzięku, a o wytwornym ruchu pojęcia zdaje się nie mieć. Dystynkcya nie była tu nigdy w domu, importowana nie przyjmowała się jakoś, nie dawała przekazać z pokolenia w pokolenie. Typ liguryjski jest ciężki, życie towarzyskie żadne; pytam się: czy mógł w takich warunkach wyrobić się pożądany wykwint form i powierzchowności?
Co takiego wykwintu spragnione, ucieka do Rzymu. Tam siedzą genueńscy Dorie, tam Lomelliniowie; Palavicini tylko w strachu przed malaryą uciekają z stolicy do swego uroczego Pegli pod Genuą, lub do ślicznego „Villino,” które tuż mam blizko, wiszące, jak kosz kwiatów i zieleni, nad morzem. Z tutejszego patrycyatu, jedna tylko stara księżna Galliera siedziała w Genui, fundując szpitale i przytułki dla nędzy: no, ale w tem siedzeniu tutaj był dramat, jeden z tych wielkich, rodzinnych, o których się i nad popiołami nie mówi.
Tak więc oko, patrząc na sam bukiet, na kwiat genuenek, żadnym się tu zachwytem nie pasie, i trzeba nadzwyczajnej dobrej woli, żeby się, jak to czyniła prasa tutejsza, unosić nad pięknością dam obecnych otwarciu wystawy w ogóle, a nad urokiem tej lub owej „nobildonny,” czy „gentildonny” w szczególności.
Czy uwierzy kto wszakże, że ranek ów był dla wystawców tak dobrze, jakby stracony? Mimo ciekawość naturalną i tę, jaką wzbudzono sztucznie na rzecz dywidendy, stracony?
A jednak jest to prawda. Nikt z obecnych nie widział nic i nic nie podziwiał, bo wszyscy hurmem biegali za książęcą parą.
Dla Doga! Niech mi nikt nie każe biegać od galeryi do galeryi, od hali do hali, od gablotki do gablotki i gubić się w szczegółach, które je wypełniają po brzegi. Najpierw, jest za gorąco na to; a potem, nie sąż to rzeczy wszystkim dobrze znane? Ściśle biorąc, każda wystawa dzieli się na okazy kosmopolitycznego i miejscowego przemysłu. Pierwszy jest zwykle daleko obfitszy; ale jedynie drugi bywa zajmujący. Co stanowi dział ten na wystawach włoskich? Ceramika, wozajki, szkła, jedwabie, specyalne biżuterye... makarony. Biorę z grubsza tylko.
We Włoszech mówi się chętnie i przy każdej sposobności o stu miastach włoskich. Służą one jako nom de guerre wielu handlowym imprezom, że już nie wspomnę o hotelach, które pod wezwaniem stu miast łupią cię ze skóry. Może być, iż gdyby tak kto dobrze przeszukał różne dziury, gdyby różne kąty przepatrzył, a i pod ziemią pogrzebał, może być, iżby się stu owych miast i doliczył wreszcie.
Faktem jest wszakże, iż na wystawie genueńskiej, prócz samej Genui, widzi się tylko: Turyn, Medyolan, Florencyę, Rzym, Neapol i Wenecyę, oraz kilka pomniejszych, jak: Carrara, Pesaro, Vicenza, Cremona, Faenza, Monza, Bassano, Como, Tore del Greco, że pominę Sassaferato i jego Kolumba, zrobionego z siarki.
Ceramika włoska rozpada się na dwa rodzaje: na majolikę i na terrakotę.
Majolika właściwa, „a vernice,” z polewą, ciągle jeszcze szuka starych, zagubionych sekretów, odkrywając po drodze nowe, które ją niemal doskonałą czynią. Są głosy, które jej przyznają znaczne przed terrakotą pierwszeństwo: jest trwałą, jest szczerą, jest sobą. Ale mnie specyalnie rzeczy te nie zachwycają. Wszystko to przypomina... piece. Nawet Della Robbia, ów Kolumb polewy, utrwalającej rzeźbę, nawet ten mistrz, ku którego szczupłej spuściźnie majolika współczesna zwraca oczy, jak arab ku Mekce, nawet Della Robbia trąci dla mnie kaflem...
Jeszcze we Florencyi, gdzie muzeum Buonarottiego przechowuje jeden z najcelniejszych fragmentów tej spuścizny, przylgnęła do mnie nazwa barbarzyńcy i wlokła się za mną przez Rzym, gdzie także mistrza Łukasza w szczególnej mają obserwacyi, aż do Neapolu.
W Neapolu dopiero odpadło to odemnie, jak plewa. Tam się zaczynało panowanie szlachetnej terrakoty bez żadnych polew i glansów, tak, jak ją wypalały Pompeja i Herculanum, jak z niej dziś jeszcze potomek Etrusków toczy na garncarskiem kole dzban prosty niby, w którego wszakże każdem zagięciu znać tradycyę wieków. Niech co chce będzie: takie precedensy zawsze dobrze mówią o sztuce.
Otóż w majolice właściwej celuje tego roku Genua i jej wielkie firmy: Radif i Moreno. Kształt, linia, jest naczelną siłą pierwszego, co odrazu uderza w jego pysznych wazonach, dzbanach, misach, koszach i t. p. Drugiego specyalnością jest dekoracya barwna, doprowadzona istotnie do znacznego udoskonalenia, zwłaszcza kiedy się ją porówna z tem, co do nas z Niemiec przychodzi. W świetnem malowaniu majolik walczy z Genuą jeden Neapol tylko, eksponujący wielkie szmelcowane w ogniu obrazy: „Porwanie Sabinek” i „Tryumf Bachusa.” Niepodobna wszakże zrozumieć celu obrazów takich; jest to może bardzo doskonałe w rodzaju swoim, ale ten rodzaj wypada, wychodzi z zakresu majoliki właściwej, chce być czemś innem, niż jest, mija się z celem swoim i, kładąc ornament na pierwszem miejscu, poddaje mu kształt tak dalece, że z pierwotnego pojęcia naczynia, zostaje tylko malowana tafla. Dla uwydatnienia sobie tego właśnie odskoku, dobrze jest spojrzeć teraz na przedziwne w prostocie swojej majoliki z Pesaro, które z całą ścisłością odtwarzają XV stulecie. Linia nie zapędza się tu, nie bawi w zagadki; kształt nie ginie przed ornamentami. Dwa kolory: ciemno-niebieski i blado-żółty stanowią cały zasób barw tu użytych. Jest w tem jakaś wstrzemięźliwość, jakiś prarafaelizm niemal.
Tuż obok Florencya, reprezentowana przez dwie firmy: Cantagalli z bardzo starą sławą, zdobytą naśladownictwem ceramiki maurytańskiej, o metalicznych, niebieskawych i złotawych odblaskach, i Salvini, bardzo jeszcze nowa, ale dużo koło siebie hałasu robiąca tem, że jej założyciel jest synem słynnego tragika, Tomasza Salvini. Zastępca firmy powtarza to każdemu, kto chce słuchać, i zawsze tam stoi kupka z mniej więcej szeroko otwartemi ustami. Najwięcej wszakże ruchu w oddziale ceramiki robią prawdziwie wyuzdane, ale w wyuzdaniu tem nader wdzięczne terracoty, które od swoich pompejańskich wzorów dalej odbiegły jeszcze, niźli Salvini junior od Salviniego ojca. Malowana „a l'incausto,” uprawia terracota włoska najfantastyczniejsze rodzaje: komedyę, dramat, epopeję, romans, balladę, sielankę, historyę, teologię, a nadewszystko humorystykę, tak z ludzkiego, jak i zwierzęcego świata. Uprawia także pejzaż i to tak wdzięczny, z takim sentymentem oddany, że porywa oczy.
W brawurze wszakże, w jakiemś ulicznikostwie, że tak powiem, pomysłów, przoduje „Povsilipo,” starożytny „Pansilipo” i wielka neapolitańska firma Cacciapoli. Kto wszakże chce poznać wysoki wyrób ceramiki, do dużego przemysłu stosowany, ten nie znajdzie go w tej błyszczącej i świetnej galeryi. Cremona dostarcza tych okazów, a jej dreny, rury, dachówki i cegły stanowią prawdziwie klasyczne wzory.
Florencya nic nie dała nowego w dziale mozaik, bo dać już nic nowego nie mogła. Nie mogła przewyższyć sama siebie. Mówię o technice, rzecz prosta, co do rysunku bowiem i co do kompozycyi, wyroby jej są dość płytkie i dość pospolite. Czyś widział dziesięć mozaik takich, czyś widział ich tysiąc, za jedno to miej sobie. Jest to jakby gładki, równomierny chód po dobrze ubitej drodze: jeden krok podobny do drugiego, ani szybszy, ani wolniejszy, a zawsze jednako poprawny. Czy pochód ten prowadzi dokąd? Nie wiem. Może prowadzi w kółko. Zawsze te same, czarne, polerowane tła, też same kwiaty i liście, jeśli tylko nie motyle i ptaki. Nic się tu nie starzeje i nic nie umiera; nic się i nie rodzi także. Jest to zwykły los artystycznej pracy, która poszła na wysługę handlarzy. Z całego magazynu tych nieskończonych przycisków, pater, czareczek, stołów, szkatułek, rączek do parasolek, obsadek do nożów i t. d., wyróżnia się jeden tylko numer. Co to jest, do jakiego służy celu, nie umiem powiedzieć; ot, także mozajka. Jest to deska, jakby z gruszkowego drzewa, na niej rozpostarta biała ćwiartka papieru, a na papierze charakterystyczna, o silnym wyrazie, młoda, męzka głowa. Przysiągłbyś, akwarela tęgo malowana. Jestto wyłom w tych okopach, w jakich się zamknęła od lat wielu mozajka florencka; tego jej powinszować można: życie puszcza do siebie.
Szkoda, że do walki z Florencyą nie wystąpił Rzym i jego watykańskie pracownie mozaik. Inna ich tradycya, inny rozwój, inne warunki istnienia — ale i duch inny. Tam się jeszcze pracuje dla sławy, dla sztuki; tam się jeszcze uwielbia i naśladuje wielkie, stare wzory. Dość spojrzeć na wykończoną obecnie kaplicę grobową Piusa IX-go za wielkim ołtarzem w San Lorenzo, albo na medaljony ostatnich papieży w wielkim fryzie, obiegającym nawy bazyliki św. Pawła „za murami,” aby uznać nieskończoną wyższość mozaik rzymskich, leżącą nadewszystko w ich sile, w ich monumentalności, nad temi florenckiemi cackami, któreby raczej do inkrustacyi zaliczyć należało. A propos inkrustacyi. Jest w Torre del Greco szkoła ludowa tego rodzaju wyrobów, która eksponuje śliczne biurko damskie. Biurko to możnaby nazwać: co morze dało. Nie widać tam bowiem drzewa, a tylko szyldkret, koral, lawę i perłową masę. „Tryumf Afrodyty,” wykonany z niezwykłą subtelnością, zdobi ten królewski sprzęcik.
Neapol, jak zwykle, zasypuje koralem wystawę. Prawdziwie interesujący jest jednak tylko ten nieobrobiony: sycylijski szary, jakby opleśniały, i czerwony ciemny z Sardynii. Piękny jest także koral z Capoverde, płaski w rozgałęzieniach swoich, jak rogi daniela. Masę perłową traktuje Neapol jak kamee, rznąc obrazy całe w wielkich o cudnym połysku muszlach, które wstawia w ciemne plusze. A teraz psst! Coś dzwoni, szemrze, szeleści... Cofasz się, myślisz, żeś potrącił kryształową strunę. To nic, to tylko „Catenella venetiana,” łańcuszki weneckie, drżące jak mimozy i same przez się, choć zamknięte w gablotce, własną subtelnością w ruch wprawione, dźwięczą. Wenecya zawsze występuje z jednem i tem samem, ze szkłem i z biżuteryą; ale z jakiem szkłem i z jaką biżuteryą! Słynne genueńskie filigrany Sivellego i Arduina wyglądają przy weneckiej jubilerszczyźnie, jak jarmarczny towar; rzymska biżuterya także niedowierza sobie i swoje „perle romane” jaknajdalej od weneckich arcydzieł umieszcza. Medyolan tuż obok wprawdzie rozpościera swoje srebra i swoje kryształy, ale po to chyba, aby widzieć, jak są pospolite i ciężkie. Nawet Nicora, twórca wielkiego medalu Kolumba, nie ma nic, coby w porównaniu z Catanellą iść mogło. Jedna tylko Florencya bezpiecznie kładzie w pobliżu swój pysznie cyzelowany w starem srebrze dzbanek i takiż kubek, do którychby się i Benvenuto Cellini mógł przyznać bez ujmy dla swojej wiekowej sławy. Przypuszczam nawet, że stary ów król z ballady, ów król smętny z Thule, pożałowałby kubka tego i nie rzucił go w morze.
Gdyby ten król wszakże chciał ubrać damę swego serca, musiałby iść do tej wielkiej, podobnej staremu tryptykowi szafy, gdzie Medyolan rozwiesza swoje pyszne jedwabie. Byłby wszakże w kłopocie, stare, poczciwe królisko, co wybrać z przepychu tego. Czy morwową lub płową, jakby zblakłą materyę z epoki Ludwika XIV-go, czy malinową w pasy lub rezedową w gałęzie ciemnej zieleni z epoki cesarstw, czy wiśniową tłoczoną, w wielki architektoniczny niemal deseń, na tle białem, dzielonem w złote pola z XV-go wieku; czy wreszcie tę z czasów Ludwika XVI-go, białą ze srebrem, lub białą, zarzuconą polnemi różami? Sam mistrz Osnago, który do współki z Alfierim (przepraszam! nie poetą, ale farbiarzem) tworzy te poematy z brokatów i adamaszków, sam Osnago byłby może w kłopocie, którą mu poradzić.
Dzienniki włoskie poddały dowcipne słówko księciu Tomaszowi, który jakoby wyrazić się miał, że wystawy takie są rozpaczą mężów. Ale tak nie było. Książę Tomasz zbyt jest przezorny i za szczupło pensyonowany, aby się przed jedwabiami Osnagi miał zatrzymywać. Przeszedł też mimo nich bardzo szybko i patrzył w inną stronę, lubo księżna ociągała się nieco...
Źle czynią włosi, że w stolarszczyźnie swojej naśladują francuskie wzory i to wybierając najbardziej zbarokowane, kiedy u siebie, na każdym kroku mają rzeczy cudnie piękne w tym zakresie. Czy może być coś bardziej artystycznego w swej prostocie od tych starowłoskich, nieco ciężkich, kościelnym jakoby trybem tworzonych sprzętów, jakie spotkać można po komnatach pałaców starego Rzymu, Florencyi, Neapolu, choćby Genui nawet?
Tymczasem na wystawie, gdzie Medyolan i Turyn najobficiej są reprezentowane, widzi się mnóstwo tych cudacznych, bombiastych, brzuchatych, na komarzych nóżkach, o powyginanych bokach, lakierem powleczonych, białych i złoconych szafek, biurek, komódek, taburetów, na które patrząc, koniecznie myśleć trzeba o robronach, harcopach i muszkach. Te ekrany zwierciadlane, te stołki z wprawianymi z boku wachlarzami, te konchy, naśladujące na suchym lądzie powódź w gabinecie, brrrr... jakie to wszystko niesmaczne! Rafael nie posadziłby swojej „Madonny della sedia” na żadnym z tych stołków, to pewna. Na szczęście wielu hebanistów tutejszych naśladuje już to pompejańskie proste wzory, którym zarzucona makata, zamiast wyściełania, przepysznie służy; już to wzory marokańskie i tureckie, bądź lekkie, czarne, z inkrustacyą białą, których części, do oparcia pleców służące, wprawiane są w wysoką poręcz luźno i wiszą na jedwabnych sznurach z chwastami, przypominającymi buńczuki; bądź ciężkie, proste, kryte skórą, na drzewie płasko obciągniętą i mosiężnemi, kwadratowemi blachami umocowaną, które coś obozowego mają w sobie i do męzkiego gabinetu byłyby przydatne. Jeden zwłaszcza stołek taki zajął mnie wielce. Do ramy siedzenia przybito kwadratowemi płaskiemi ćwiekami wzdłuż i wszerz niezbyt szerokie rzemienie, jeden tuż przy drugim. Rzemienie te przepleciono z sobą, jak słomę, i znów na przeciwległych częściach ramy przybito, zostawiając wszędzie wypustki skóry na wierzchu, prosto ucięte. Myślę, że i u nas ten piękny wzór naśladowaćby można, do dębu surowego naprzykład.
Naturalnie, że i stolarczyzna, jak i inne działy, ma swojego własnego Kolumba. Mają go mydlarze z Forli i to ogromnego, a pachnącego tak, że aż dusi; mają go kopacze siarki z Sassoferrato, zrobionego na ognisto—żółto; (no, ten nie pachnie wcale!) ma go Cremona z cegły, mają pasztetnicy, ułożonego z samych „amaretti;” dlaczego by stolarze mieć nie mogli?
Owszem, mają. Po nad tą mieszaniną orzechu, gruszy, dębu, jasnych węgierskich jesionów, akacyj i laki, po nad tą snycerszczyzną i pstrocizną obić, po nad bogactwem skór wycinanych i złoconych, króluje Kolumb w bardzo pięknym bronzie, u szczytu hebanowej, ośmiokątnej szafki, która monarszą pracownię zdobićby mogła. U spodu jej glob duży i cyrkle; u podstawy delfiny ze spłaszczonymi łbami; powyżej cztery płaskorzeźby w bronzie, przedstawiające kapitalne sceny z życia wielkiego odkrywcy; tuż pod kopułą cztery zadumane postacie kobiece, które nic nie mają z sztywności bezdusznej symbolu, a na kopule postać męża spokojna, prosta, imponująca.
Sprzęt ten mógłby stać w galeryi sztuk pięknych, a nie w oddziale przemysłowym.
Na podwórcu wystawy tymczasem wszystko wre i huczy: wypuszczają gołębie pocztowe. Powstaje trzepot nie do opisania, chmura białych i czarnych puchów przesłania szafir nieba. Jeden okrzyk wita ten wzlot nagły, szeroki, pełny. Panie powiewają chusteczkami, setki białych płatków trzepocze w powietrzu, nakształt ptasich skrzydeł, panowie machają kapeluszami, tysiące oczu podnosi się w górę. „I Duchi” zeszli na plan dalszy; nikt nie patrzy na nich. Sam nawet syndyk powiewa olbrzymim fularem i wygląda, jak oczarowany. Jest to znowu ten naród dziecinny, naiwny, hałaśliwy, gestykulujący, z którym żadne etykieta w chwili zapału poradzić sobie nie może.
Gołębie wirują chwilę w miejscu, tworzą olbrzymi wachlarz, zwijają się i rozwijają błyskawiczną wstęgą, wzbijają się wyżej, jeszcze wyżej, kołują chwilę w słońcu, jak płateczki srebra i gagatu, aż całą pierzastą kolumną na północ lot biorą.
Niechże i ten list uleci wraz z nimi.



III.
Pochód historyczny.

Z początkiem sierpnia rozwinęły się tu w całej pełni kolumbijskie święta.
W ciągu jednego tylko tygodnia mieliśmy wielki historyczny pochód, święto pokoju i manifestacye na rzecz rozjemczych sądów międzynarodowych; uroczystości uniwersyteckie ku czci Mazziniego, ingres arcybiskupi, wielkie międzynarodowe regaty żaglowców, uroczysty hołd miast włoskich in effigie w Acqua Sol złożony Kolumbowi, że już nie wspomnę o pomniejszych, jak wycieczka do Ventimiglia dla uczczenia towarzyszy walk Garibaldiego, takaż wycieczka 500 studentów do Spezzii, międzynarodowy turniej strzelecki i turniej cyklistów, tudzież budzące tu szalony zapał przybycie Mascagniego.
Poprostu nie było czasu odetchnąć pod tym nawałem wrażeń. Cały ten ubiegły tydzień miasto wrzało życiem gorączkowem, jakie w nie wlał przeważnie zjazd młodzieży uniwersyteckiej. Cudzoziemców mało. Za to prowincya gęsto się uwija po ulicach, po wystawie, po kawiarniach. Gdzie tylko nadedrzwiami napis: „Bibite,” tam tłum od rana do nocy.
Nadzwyczajne edycye, nadzwyczajnych dodatków do nadzwyczajnych numerów pism codziennych i tygodniowych, z nadzwyczajnymi opisami nadzwyczajnych rzeczy, stały się tu prawdziwą plagą uszu, w które krzyczą roznosiciele, zachrypli od nadzwyczajnego krzyku. Wszystko tu pływa w superlatywach, niby szczupak w sosie. Jaskrawizna anonsów i reklam połowę wrażliwszych oczu o zapalenie przyprawia, wszelkie warunki zwykłego poprzedniego życia ustały; co się też teraz dzieje, dzieje się wszystko pod wezwaniem Kolumba. Co go się tutaj nie czepia, to wyobrażenie przechodzi!
Kolumb stał się w Genui piątym żywiołem, i to żywiołem panującym nad ziemią, wodą, ogniem i powietrzem. Z tem wszystkiem, są to może najpiękniejsze dnie, jakie Genua po wielkiej swojej przeszłości przeżywa. Bo jeżeli to fortissimo nastroju razi subtelniejsze organizacye, masy ludności czują się w niem właśnie w samą miarę.
To je wzrusza, dotyka, to porywa, budzi.
Ztąd udział ogromny, szczery, bezpośredni mas tych w uroczystościach, przez liczne komitety zorganizowanych, ztąd szalone brio tych uroczystości, które chłoną w siebie całą zapalność temperamentów, całą fugę skoncentrowanego w jednej myśli życia.
Komitetów organizujących jest tyle prawie, ile stowarzyszeń, kół, kółek, każdy tu bowiem chce złożyć dowód, że żyje i czuje. Wszystkie jednak uprzedziła tak zwana „Colombiana,” ta sama, która się zawiązała w ściślejszy komitet wystawy. Wielki pochód historyczny, przedstawiający pożegnanie Kolumba z królewską parą w obozie Santa Fé, tudzież wyprawa z portu Palos, był dziełem stowarzyszenia tego. Właściwie mieliśmy dopiero połowę pochodu tego. Wyprawa puściła się na morze, lecz nie powróciła jeszcze. Żyjemy tu tedy w srogiej niepewności: czy Kolumb odkryje Amerykę, czy też jej nie odkryje?
Zaczęło się to wszystko pod najlepszą wróżbą...
Na wielkim placu lewego skrzydła wystawy, czyli na tak zwanej Palestrze, wzniesiono majestat dla Ich Katolickich Mości: Don Fernanda i Donny Isabeli, od baldachimów, haftów, złotogłowiów, amarantów i den modro-srebrnych. Poniżej majestatu stanęło siedzenie rzezane cudną robota dla królewiczątka, zaczem paradne ławy dla panów Rady i dla Senatorów.
Lud tajał z radosnego wzruszenia, równie jak z upału słońca, które paliło bez wyboru, i krociowe tłumy wieszające się po murach i tych, którzy, zapłaciwszy miejsce oznaczone, czekali na widowisko czas nieoznaczony.
Jeszcze nas wszakże nie upiekło żywcem, a tylko podsmaliło tu owdzie, kiedy na tę jedyną w swoim rodzaju scenę, zamkniętą między szafirem nieba a szafirem morza, z przepyszną panoramą gór lekko omglonych, na których bliższe stoki Genua pnie się amfiteatralnie, wkroczyli miejscy trębacze, a za nimi na ciężkiej, białej klaczy, przez dwóch pachołków za uzdę wiedzionej, wjechał „Pregonero.” Pregonero mimo pargaminu z królewską pieczęcią, który mu sterczał z zanadrza czerwono-żółtej kurty, robił wrażenie figury komicznej. Istotnie, był to jeden z najbardziej otyłych i falstafowatych heroldów, jacy kiedykolwiek obwoływali rozkazy królewskie; a kiedy jego spasiona kobyła w żaden sposób ustać nie mogąc w słońcu, obróciła się kłębami do tłumu pstrych mieszczan, którym Pregonero manifest swój czytał, huczny śmiech buchnął po galeryach Palestry, dając odrazu całemu zebraniu ten lekki, szumiący nastrój, któryby z musowaniem wina asti porównać można. Kiedy w tak przyjazną dla siebie atmosferę wkroczył dwór, rycerze i świetni panowie, o żadnej etykiecie, rzecz prosta, nie było już mowy.
Don Fernando był wybornym królem XV-go wieku; znaczy to, że przypominał wielce króla dzwonkowego. Co do Donny Isabel, ta miała najczarniejsze z katolickich oczu, jakby powiedział Heine, a dokoła ślicznej twarzy tycyanowski obłok blado-złotych włosów, na których królewski dyadem błyszczał, jako nów miesięczny.
Dla wiadomości pań Kastylii i Aragonu podaję, iż królowa przywdziała w dniu owym suknię aksamitną szczeroszafirową, tudzież noszenie z pereł i drogich kamieni. Królowa była blada, lekko zadumana, a jeśli jej co zarzucić można, to chyba jedno: nie umiała trzymać berła.
Królewiczątko już buńczuczne i harde, jak podrosłe orlę, trzymało się lewicy ojcowskiej, mając na sobie nadobną szatkę z wiśniowego aksamitu, misternie srebrem szytą, krojem, jakim się ubierają dworskie pacholiki, ku myśliwskiej uciesze w noszeniu sokołów ćwiczone. Że to jeszcze młode paniątko wszelako i tylko co z rańtuchów niewieścich puszczone, więc zaraz przy niem siadła mamka jego, pani Joanna Della Torre, cała od złotych lam błyszcząca w słońcu, jak jaskier na rosie, a za nią młoda powierna królowej, Beatrycze Bobadilla, markiza da Moya, którą stroił żywy szkarłat, od bramowanej złotem, daleko za jej wysmuklą postacią wlokącej się szaty, aż do czapeczki, kryjącej w połowie śliczne czarne włosy.
Po obu stronach tej głównej grupy zasiedli: książe di Medina Sidonia, książe di Medina Coelli, Sant Angelo kanclerz państwa, szambelan Cabrera, wielki skarbnik Aragony, stary Quintamilla i z tuzin jeszcze innych w świetnych, ściśle historycznych strojach XV-go wieku.
Duma i radość błyszczy na niejednej twarzy, jest to bowiem chwila wielkiego tryumfu Hiszpanii: Cyd Campeador zgnębił Maurów i żelazną rękawicą otarł z potu czoło; na wieżach Alhambry krzyż znowu zatknięty, namiot królewski w Santa Fé zdobią tarcze i włócznie na niewiernych wzięte.
A gdy tak fortunnie skończyła się wojna, pokój przystępuje do wielkich dzieł swoich. I oto herold królewski obwołał wyprawę z Palos na nieznane morza. Skończyły się zatargi i zwłoki, umilkły zawiści i spory; Kolumb uroczyście ma przyjąć z rąk króla sztandar Hiszpanii, oraz mistyczny, prawdziwie średniowieczny tytuł: Admirała Oceanii. Oto wchodzi. Wszystkie oczy zwracają się ku niemu, wszystkie głowy podnoszą się i chylą, aby go lepiej dojrzeć, przeciągły oklask wita pierwsze jego słowa. W tej chwili wielki notaryusz koronny rozwija i czyta ów słynny dokument historyczny, opiewający kapitulacyę Grenady, do którego już widzimy dołączone tytuły królewskiej pary do wszystkich ziem, krajów, wysep, jakie w zamierzonej z Palos wyprawie odkryte zostaną. Ich Katolickie Moście słuchają siedząc nieruchomo. Kolumb stoi. Jest to chwila, w której można mu się przyjrzeć bardziej szczegółowo. Kolumba wyobraża książe Giulio Centurione-Scotti, potomek jednego z najstarszych rodów Genui, którego przodkowie nietylko tu bywali dożami, jak Prosper Centurione w XVI-ym, a Giambattisto w XVII-ym wieku, ale nawet dożostwem gardzili, jak Giorgio Centurione w 1623 roku na godność tę obrany, o którym Casoni krótko w kronice swojej powiada: „Non accetto il Dogato.”
Książe Giulio, ucharakteryzowany według jednego z najlepszych starych sztychów, przedstawiających Kolumba, ma na sobie krótką wierzchnią suknię z ciemno-zielonego aksamitu na szarej, obcisłej, luźno puszczoną.
Włosy jego przypruszone już siwizną, twarz jest zmęczona, trochę może kobieca, miękka, w postaci zbyt mało energii i woli, ruchom brak życia i inicyatywy. Wogóle wątpić można, czy taki Kolumb odkryćby mógł nowe światy.
To też kiedy z rąk króla bierze swoją admiralską buławę, czyni to tak mdło jakoś i tak od niechcenia, jakby sam w swoje zadanie nie wierzył. Nie przyklęka przed królem, zaledwie pochyla się nieco. Spodziewam się! Centurione przed panem Sartorio, którego nazwisko zdaleka nożycami trąci! Ani jeden z tych pysznych genueńczyków nie zrobiłby inaczej. Szmer zadowolenia przebiega jednak tłumy, gdy książe przed królową ugina kolano. Kobieta zawsze jest władczynią, czy zwie się Izabella Katolicka, czy Signora Argentina Castelli.
W tej chwili rozbrzmiewa fanfara obozowa w Santa-Fé, której prostą, surową, archaiczną melodyę prowadzą bębny i trąby, a królewska para oddala się wśród poklasku odbitego dwoistem echem od gór i od morza. Teraz nastąpiła krótka chwila wytchnienia, w której można się było rozejrzeć nieco po amfiteatrze.
Galerye pierwszego piętra rozkwiecone jak grzędy kwiatów jasnemi barwami lekkich toalet: mnóstwo ślicznych dzieciaków o wielkich, czarnych, zadziwionych oczach. Słońce, mimo rozwieszonych nad głowami płócien, pali tak, że promienie jego sprawiają już nie przykrość, ale ból poprostu. Lewą wielką lożę od sceny zajmują studenci. Czerwone berety medyków, białe słuchaczy filozofii, błękitne słuchaczów prawa, mienią się jak motyle, wśród ciemno-zielonych beretów szkoły marynarki i jasno-zielonych wydziału matematycznego. Studenci przyszli na widowisko z własną orkiestrą, grającą hymn Goffreda Mamelegoi w ścisłej kolumnie pomnożonej delegacyami z wszystkich wszechnic włoskich, tudzież kilku uniwersytetów ze Szwajcaryi i z Ameryki, witani po drodze oklaskami tłumów. Jest to najweselsza loża, jaką sobie wyobrazić można, i zajmuje cały wschodni pawilon Palestry.
W pawilonie zachodnim usadowiła się prasa. Ta, jak wiadomo, wszędzie wybornie urządzać się umie. I tu więc zaczęła od postawienia między sobą wielkiego kosza mrożonego asti. Nie dziw, że przy takim systemie chłodzenia się, wszystkie wieczorne sprawozdania z uroczystości tchnęły żywym ogniem.
Księży mało. Z tych, którzy przyszli, nie widać ani jednego w pierwszych rzędach krzeseł. W głębi dopiero czernią się tu i owdzie ich okrągłe kastorowe kapelusze, których podniesione skrzydła utrzymują sznurki przez dno przewlekane.
Tymczasem trzepot wachlarzy rośnie z każdą chwilą. Czyni to takie wrażenie, jakby ci się stada przepiórek z pod nóg na ściernisku rwały. Trzepot ten równie dobrze pokrywa milczenie jak i rozmowę. Tę ostatnią lepiej jeszcze, skuteczniej. Nad wszystkiem wszakże zapanowywa brzęk czarek, w których roznoszą granito, a pogrążona w chłodzeniu się publiczność, zapomina przez chwilę o Kolumbie i o sprawach jego.
Chwila ta wszakże przemija szybko i oto jesteśmy w Palos. Scena taż sama. Góry i niebo, z dolatującym od morza powiewem, równie dobrze służą obu częściom widowiska.
Jakoż wchodzą muzyki dziwnie postrojone, wchodzą trębacze i barwne pachołki, a za nimi wali tłum mieszczan, wśród którego uwijają się weseli nicponie i zawalidrogi, nadając charakterystyczny, rubaszny ton luźnego zbiegowiska całej owej scenie. Tuż idą załogi trzech historycznych karawel, składających szczupłą flotę Kolumba. Nina, Pinto i Santa Maria. Każda ma swe barwy i swój sztandar, wkoło którego grupują się wioślarze, w krótkich, spiętych rzemieniem bluzach i z obnażonemi ramionami; cieśle, topornicy, kopijnicy, łucznicy, halabardziści, towarzysze chorągwiani i orężni, tudzież wszyscy ci „piccadori,” „armigieri,” „stoffieri”, „masieri,” „rancaglieri” i przeróżna zbrojna czeladź, mająca stanowić podlejszą załogę floty. Morski ten lud napływa gęsto, tłumnie, że jednak bezradny jest nieco, więc organizatorzy pochodu biegają wśród rzeszy zziajani, spoceni, wiewający fularami, i rozstawiają te banderye sami, czyniąc plac wolny dla przedniejszych uczestników. Rzecz prosta, iż psuje to znacznie złudzenie, tem bardziej, że pomiędzy ten wiek XV-ty wpada fotograf z całą bezwzględnością wieku XIX-go oraz z aparatem.
Tymczasem odzywają się trąby, a na arenę po dwóch, po trzech wjeżdżają szlachetni panowie i rycerscy męże. Przepyszna charakterystyka osób historycznych i bogactwo strojów nadzwyczajne. Konie piękne, rasowe, wysokiej wartości, krótko na munsztuk wzięte, żują wędzidła i rzucają łbami, strojnemi w pęki wstążek, piór, w dziwaczne czuby i kosztowne kity. Przy każdym koniu biegnie jeden lub dwu małych giermków, strojnych w barwy rycerza. Nieoswojone wszakże ze swoją służbą delikatne chłopięta, pierzchają na strony przy każdem parsknięciu konia, co stanowi komiczną przyprawę uroczystego wjazdu. Jeźdźcy, jeden w drugiego, postacie malownicze, typy niezwykle piękne, głowy pełne wyrazu. Każdy wygląda jak obraz skończony. Nie są to już komparsy, których komitet ekwipuje i stroi. To rodowy i kupiecki patrycyat miasta, słynnego z swych bogactw, który chce i umie wystąpić wspaniale. Złoto nie jest tu szychem, ni bławat kitajem. Rzędy na koniach, pasy, klejnoty mogłyby figurować w muzeach archeologicznych.
Mówią, że Florencya dostarczyła rynsztunk, i zbroje, a Medyolan jedwabie i aksamity; pewną wszakże jest rzeczą, iż niejedna klinga i nie jedna makata dobyta została z rodzinnych sepetów. Dość powiedzieć, że prócz księcia Centusionei biorą w pochodzie udział Sommarivy, Ratazzi, Parodi, Testy, Santa Croce, Dorie i inni tegoż stempla.
Wjeżdża Kolumb, witany przeciągłym oklaskiem. Koń pod nim ciężki, gniady, dużej miary, nie należy do najpiękniejszych. Mimo admiralską buławę, Kolumb nie stawia się, jako wódz wyprawy; panowie z fularami burmistrzują w dalszym ciągu po arenie, co odejmuje połowę uroku, jaki widowisko wywierać mogło.
Dobrze też uczynił ten, kto po przysiędze Alkadów wycofał się z „Portu Palos,” a poszukał sobie miejsca, z któregoby całość już rozwiniętego pochodu mógł zobaczyć.
Widok miasta sam już starczy za tęgie widowisko. Sklepy i warsztaty zamknięte, gmachy publiczne postrojone, władze bezpieczeństwa w pełnej gali, kluby, lokale stowarzyszeń, wielkie kawiarnie i hotele zmienione w klomby kwiatów; okna, balkony, estrady, chodniki falują od głów ludzkich, jak łany. Stare mury Monte-Sana, Santa-Chiara, San Giacomo, Acqua—Sole, balustrady Porta Pila i Porta Romana, zewnętrzne tarasy rzuconych na znaczną wysokość ogrodów Doria i willi Rozzera, place: Annunziatta i Principe uczyniły się jednem morzem tłumów. Konny posąg Wiktora Emanuela na placu Corvetto i poblizki pomnik Mazziniego znikły pod ludzkiem mrowiem, a wśród zieleni otaczających je klonów świecą gęsto rozpalone oczy wyrostków, którzy się aż na czuby drzew wdrapali. Całe miasto wyległo na ulice. Możnaby oddalone od linji pochodu domy splondrować od piwnic do strychów bez żadnej przeszkody. Ale i rzezimieszkowie poszli patrzeć na Kolumba.
W oczekiwaniu na widowisko tłumy bawią się wybornie. Usadowiona po baryerach, gzymsach i murach bosonoga publika gryzie owoce, baraszkuje, szturcha się i godzi, gra w Mora na kolanach, albo w orła i w reszkę na czapce. Lecz niech tylko zabrzmią oddalone bębny i trąby, niech się ukaże biała klacz Pregonera, motłoch ten zmienia się w lud, podnoszą się głowy, wyciągają z poklaskiem ręce i ramiona.
Oto jedzie Juarez Pinzon, komendant „Niny,” a przy nim młody, w błękitnych aksamitach Vicenzo Nunez, wice kapitan tegoż statku. Oficerowie, załoga wojenna i czeladź morska, z ścisłą wiernością historyczną co do liczby i zewnętrznego wyglądu odtworzona, postępuje za nimi z muzyką i sztandarami. Ekwipaż „Santa Marii” wspanialszym jest jeszcze. Występuje tu Cristobal Omintero i Comez Rascon na pysznych, karych koniach, występuje dwóch Garciów, z których jeden nosi szkarłat, a drugi fiolet, występuje Jan Hungaria, w czarnych aksamitach, reprezentowany przez młodego Doria, pod którym idzie koń siwy, wielkiej ceny; dalej syndyk z Palos i alcad Sewilli, dalej Ruy Fernandez w złotych blachach cały, komisarz królewski Penalosa i słynny franciszkanin Giovanni Peres de Marchena, dawny spowiednik królowej Isabeli, później przeor konwentu w Robida, który nietylko, że był dobrym duchem wyprawy, którą w znacznej części wymógł na królowej, ale nadto sam zebrał dwadzieścia tysięcy „maravidos” i na koszta Kolumbowi wręczył.
Tym razem szanowny padre nie ukazuje się w habicie, ale po rycersku dosiada konia w zbroi szmelcowanej — nie wiem, czy gwoli historycznej wierności, czy też gwoli sympatjom tłumów. Bądź jak bądź, postać jego znika między rycerstwem świeckiem z pewną szkodą dla malowniczości pochodu, w którym ten dzielny mnich byłby pyszną, doskonale czas swój odźwierciadlającą figurą.
Nagle grzmot oklasków, podawany wzdłuż drogi, zapowiada ukazanie się Kolumba. Wielki „Admirał Oceanii” jedzie na swojej złotawej białonóżce, z pewną wielko pańską nonszlancyą i nie bardzo zdaje się być rolą swą przejęty.
Po obu jego stronach dwaj książęta: Medina Coeli i Medina Sidonia wspaniale przybrani. Za nimi posłowie Genui: Grimaldi i Francesco Marchese; dalej konne Notable korony: Piotr Guthierez i Sant’Angelo; za czem w czarnym płaszczyku Bernardino Tappia, uczony lekarz z Salamanki: kto wie, jeden z tych może, którzy swój śmiech szyderczy upamiętnili w Kolumbowych dziejach, teraz na historyografa wyprawie przydany.
Rzecz prosta, „iż jeden cień tylko maluję obrazu”. Niepodobna objąć ani okiem, ni pamięcią tego tłumu przesuwających się strojnych i malowniczych postaci, z których żadna do najpośledniejszego wioślarza, banalną nie jest, bo wyraża sobą cząstkę wielkiej chwili wielkiego stulecia. Silna indywidualność bije z każdego oblicza.
Znać zaraz, że dwunastu takich ludzi, to dwunastu mężów, a nie jakiś tuzin. Barwni, buńczuczni, strojni, przemijają przed oczyma twemi przedziwną grą blasków i kolorów, galeryą typów niepowszednich.
Wtem krzyk: Stój! stójcie!
Do błękitnego rycerza, do Vicenza Nunez, przypada ktoś i chwyta mu konia za uzdę. Pochód wstrzymuje się, każdy przeczuwa nieszczęście. Biedny, błękitny rycerz blednie. Tak, bo brat jego, młodszy Santa Croce, który mu się przed chwilą niemal ubierać pomagał, padł na ulicy i skonał. Wypadek ten porusza wszystkich. Pochód mięsza się na chwilę, a kiedy omijając ulicę Ossaratti, na której rodzina młodzieniaszka ma pałac, rozwija się znowu, błękitnego rycerza już w załodze „Niny” nie widać.
Poszli. Ku portowi poszli i zniknęli na horyzoncie, który zamyka morze: „Mar tenebrosa” Kolumba i ludzkich przeznaczeń.



IV.
Święto pokoju.

Możnaby je także nazwać Świętem ognia. Z czterech bowiem żywiołów, które teraz w Genui Kolumbowi służą, najwszechwładniej dotychczas panuje tu ogień.
Później, gdy król przybędzie, morze i jego goście cudzoziemscy zajmą pierwsze miejsce; teraz wszakże to wszystko, co się chce wyrazić z pewną dobitnością i mocą, wyraża się ogniem.
Le fiaccolata” stała się hasłem dnia, a raczej hasłem nocy, pysznych włoskich, głęboko rozgwieżdżonych, albo srebrzystych, księżycowych nocy, które tym pochodom płomieni, tym mirażom kolorowych żarów, tym wybuchom iskier dają przedziwne tło i dopełnienie.
Przyjechał też Marcagni. Łatwo pojąć, ile waru dolało to do owego kipiątku. Ludzie biegali po ulicach, jak dotknięci szałem, a cała Genua zmieniła się w wielką ptaszarnię, w której nic innego słychać nie było, tylko gwizdy, świsty i trele na temat serenady czy aryi Turrida. Nawet papugi, które tu z szczególną predylekcyą chowają łatacze butów i stolarze, przestały za tobą wołać swoje: „Con permesso!” a krzyczały „Pietro! Pietro!” jako, że Mascagniemu Piotr imię.
Łaska Boska, że katarynki w mieście ani na lekarstwo, gdyż wszystkie wywędrowały do Warszawy.
O Kolumbie tak dobrze, jakby zapomniano, nikt o nim i nie myślał nawet. Na Acqua-Verde, przed białym jego pomnikiem, już tylko dopiero co przybyli prowincyonaliści stawali kupą z torbami w ręku, w zadziwiająco jaskrawych krawatach i kapeluszach tylko co dobytych z pudeł, gdzieś na strychach, od ślubu może zakonserwowanych. Ale Genuę samą jakby wymiótł ztamtąd. Genua tem tylko żyła, co jej o Mascagnim mówiło.
Któregoś dnia wchodzę na wystawę, pustka po galeryach. Ba! pustka nawet w panoramie i w kiosku z „Barberą,” choć ten gatunek wina szczególną protekcyą genueńczyków zaszczycony został. Idę, kręcę głową, dziwuję się, patrzę, aż tu przed pawilonem machin ludu jakby mrowia. Co u licha? Całe tłumy po piętach sobie depcą i rozstawiwszy łokcie, bodą niemal, waląc głową naprzód do pawilonu elektro-dynamiki.
Myślę: Bibersztejn! Ani chybi, baron Bibersztejn! A już mnie porywała pasya, bo przy całej chlubie, jaką nam przynosi ten niby-rodak i wynaleziony przez niego: „Ostrzegacz elektryczny pożarowy”, wyznaję, że nie lubię takiej miskulancyi, jaką przedstawia polak herbu Rogala (przepraszam! Baron jest nie żonaty!), który po polsku nie umie, jest rodem alzatczyk, z pochodzenia szwajcar, z tytułu i wyboru po kapitulacyi Strasburga obywatel rzeczypospolitej S. Maryjskiej, a ostatnio włoch naturalizowany, jak mi to sam, odwiedziwszy mnie łaskawie, opowiedział, drzącą już nieco i osłabią ręką kreśląc na karcie z barońską czapką tytuł swego wynalazku „Avvisatore d’incendio Bieberstein - Fois.” Dlaczego „Fois,” nie było jakoś sposobu dobadać się bliżej, gdyż baron cały utonął w opisie doskonałości swojej misternej maszynki. Mniemam wszakże, iż może to być zarówno nazwa jeszcze jednej ojczyzny barona, jako też jeszcze jednego obywatelstwa z wyboru.
Ponieważ „Ostrzegacz” ów, krótko „Bibersztejn” zwany, o którym w ostatnich czasach dużo mówiły gazety (i nasze nawet), właśnie w dniu owym miał być eksponowany i eksperymentowany w obec publiczności, zdawało się prawdopodobnem, że to on właśnie tłumy te do galeryi elektrodynamicznej ściąga.
Nie był to wszakże „Bibersztejn,” tylko jakaś umiejąca iść za hasłem dnia firma, która obok elektrycznych fortepianów i elektrycznych skrzypiec, wystawiła elektrycznego „Amico Fritza.”
„Cavalleria” jest to cała kupa płaskich, drewnianych, nagich manekinów na takich że koniach, z widocznemi spojeniami stawów i kości tak jeźdźca, jak i rumaka.
„Amico Fritz,” przeciwnie, jest to rycerz w pełnym rynsztunku, dość do Don Quichota podobny, z wąsiskami nadnaturalnej wielkości, dziwnie melancholicznie opuszczonemi na pierś mężną, aż do nieugiętych kolan! Gdy za naciśnięciem guzika motor zostanie w ruch wprawionym, fortepian gra Mascagniego, a drewniana hołota bez siodeł rusza galopa na swoich jasnokościstych rumakach. Co zaś do Fritza, ten przewraca okrutnie białkami oczu, rusza straszliwie wąsami i wywija ciężkim mieczem, co widzów w zachwyt wprawia, entuzyazmując ich dla Mascagniego, tak, że gdybyś poważył się bąknąć, że Beethoven był także muzykiem, spotkałby cię los urągającego Apolinowi Marsyasza.
To też, kiedy dnia tego wieczorem ogromny huk wstrząsnął miastem od Portofino aż do wielkiej tamy, mogłeś być całkiem spokojny.
Nie było to ani trzęsienie ziemi, ani wybuch dynamitu, ani nawet żadna z herkulesowych prac komitetu, wystawy. To tylko Genua witała poklaskiem mistrza Mascagniego.
Witała na niewidziane, i to z tym większym hukiem. Mistrz wprawdzie był tam gdzieś w tym tysiącznym tłumie; ale tylko jako myt, jako legenda. Otoczyli go, obarykadowali, porwali pomiędzy, siebie nakryli wzniesionemi beretami, unieśli z sobą — studenci.
Był ich własnością, przybywał na studencki koncert, na koncert który miał bądź co bądź opłacić koszta wszystkich tych „bicchierat”, za które restaurator gwałtu pieniędzy wołał, nie dbając nic na to, że były „d'onore.
Szło tedy niezmiernie o to, aby nikt nie zaspokoił ciekawości oglądania mistrza — bezpłatnie.
Tego wieczora studenci byli niewidzialni. Garść ich stała przed hotelem Rebecchino, garść przed caffé Roma, trzymając straż honorową przy szczęśliwych murach, które mistrza kryły, zresztą jakby ich wymiótł. Noc była zupełnie cicha, jeśli nie weźmiemy w rachubę gromady mandolinistów, która przebiegała miasto w różnych kierunkach, próbując sentymentu nadobnych genuenek, oraz jeśli pominiemy dwie czy trzy bandy przyjaciół zwierząt, naśladujących głosy wszystkich czworonogów, jakie swego czasu weszły do arki Noego. Że należy to wszakże do stałych przypraw genueńskich nocy, miasto spało na obadwa uszy, snem tak wybornym i orzeźwiającym, że nawet, hipokondrycy wstali rankiem w różowych humorach. Jak ten dzień przeszedł, a zwłaszcza, w jaki sposób obciążył trzeci dział hypoteki wielkiego studenckiego koncertu, nie jest mi wiadomem. To pewna, że młodzież z ostentacyjną niemal kokieteryą unikała spojrzeń miasta. Przypuszczam nawet, że w tym to dniu właśnie odbyć się musiała wchodząca w program uroczystości wycieczka do Pegli, uroczej willi Pallavicinich, gdzie, oprócz kameljowych gajów, rzymskich ruin, pysznych palm i tysiąca chochlików, ukrytych w tysiącu drobnych promieni wodnych, które wypadają na ciebie najniespodziewaniej z mostków i z altan, rzucając ci w twarz perłową mgłę rosy — oglądać można popiersie Chiabrery, naśladowcy dawnych trubadurów liguryjskich, w pieśniach, pisanych ludowem narzeczem, tudzież cudne komnatki z bluszczów i marmuru uwite, w których bywali tacy goście, jak Marya Teresa i Napoleon — ten Wielki.
O grotach nie mówię. Łódka moja błądziła kiedyś po ich zielonem światłem objętych wodach, odbijając się od stalaktytu do stalaktytu i nie mogąc wypłynąć z tych dziwnych, styksowych zmierzchów. Pióru to samo przytrafićby się mogło. A jemu nie wolno dziś błąkać się i marzyć.
Otóż już z książęcych ogrodów Doria zabrzmiał charakterystyczny hymn uniwersytecki. Noc szafirowa, cudna, miasto uciszone szeroko, powiew świeżości bije na nie od gór i od morza. Ulice na wskroś puste, po obu stronach murem ludzkiej ciżby objęte, tworzą dziwaczną perspektywę pnących się w górę i zbiegających w dół krużganków o ruchomych, wiejących tysiącami wachlarzy i tysiącem szeptów rozszemranych ścianach, których szelesty to wzmagają się, to opadają, mając w sobie coś z falistości i z rytmu tego morza, które o pierś miasta bije.
Okna pootwierane, pogaszone światła. Ciemne sylwety wypełniają wszystkie balkony i tarasy. Nad ogrodami Doriów stoi łuna. Wyniosłe ich, nakryte szpalerami czarnych pinij wzgórza błyskają zdala, jakby po nich sunął wielki wąż ognisty.
Nagle z najgłębszej głębi uderzają silne, jaskrawe światła, niby czerwony język tego węża. Hymn Mamelego brzmi coraz potężniej. Ogniste żądło wije się, rozszczepia, grubieje w paszczę i przepada w modrych kłębach, które rozpierścieniają się naprzemian z zielonemi, złotemi i znów czerwonemi. Olbrzymie cielsko rozwija się w potężne skręty ognia, cale w migotaniach świetlnych, w blaskach i w kolorach. Za hymnem idzie. Ta prosta pieśń młodości i siły czaruje go, urzeka, pociąga. Za ciemną grupą trębaczy, w ciemną głębię ulic, pod ciemnym szafirem nocy, sunie ten dziwaczny potwór jakimś korowodem fantastycznym, jak gdyby we śnie widzianym, rzucając w twarze ludzi ognie sine, księżycowe, upiorne i złote naprzemian. Patrzysz i myślisz, że jakiś kawał bajki czyni się tu życiem przed tobą. Może Szklana Góra? Może Smok? Może zaklęty królewicz? Może król-wąż o siedmiu koronach?...
To zdala. Ale kiedy się te ognie przybliżą i przemijają przed tobą, wrażenie jest inne zgoła. Widzisz kilkaset młodych, składnych postaci, które, lubo pogrążone w półmroku, biją w oczy zdrowiem i silą. Berety odpowiednie kolorem niesionych wysoko ogniów odznaczają oddzielne wydziały wszechnic; dużo jest wszakże głów obnażonych, albo pokrytych zmiętemi kapeluszami. To rzemieślnicza młodzież, którą studenci przypuścili do swojej „Fiaccolaty.”
Włoska Fiaccolata urządza się nieco inaczej, niźli owe fakelcugi uniwersytetów niemieckich, nieraz wprawdzie bardzo malownicze, ale mające w sobie zawsze coś pogrzebowego. Tu nic nie swędzi, nie dymi, nic trzeszczy. Tu ognie są wesołe, śmieją się, skaczą, unoszą się w powietrzu jak motyle o stu jasnych barwach. Nikt tu nie widzi tych karawanowych, jednostajnie ku ziemi pochylonych żagiew, z których kapie smoła. Tu kształty, linie, przecięcia się świateł są różne. Rządzi niemi symbol, fantazya, nastrój chwili. Włoska Fiaccolata, lubo się nocą odbywa, nie ma w sobie nic z nokturnu; jest to scherzo drobnych ogników, które wysoko nad głowami niesione układają się w koła, kule, trójkąty, półkola, półksiężyce, kwadraty, elipsy, a gdy już wyczerpały całą geometryę, puszczają się na tworzenie transparentów, obrazów. Oto właśnie okręt jakiś przechodzi mimo. Ze czterdzieści par rąk niesie jego podstawę, tworzącą doskonałą sylwetę statku z zielono-modrych płomyków. Oto ogniem malowany Columbus, oto obelisk z białych, czystych świateł, przypominający może ten marmurowy, z gwiazdą jutrzenną na szczycie, który w pół drogi między Genuą a Nevri, na zstępującej w morze skale stoi, w tem miejscu, gdzie w noc majową Garibaldi siadał w łodzie. Medycy sieją czerwonemi ogniami, jak kupa potępieńców. Pokazuje się wszakże, iż najwięcej u nich jest klatek, parasolek, wachlarzyków i kwiatów, co każe przypuszczać, że wyjdzie ztąd porządny zastęp lekarzy damskich.
W sali koncertowej tymczasem profesor prawa międzynarodowego przy tutejszej wszechnicy, signor Cogliolo, wypowiada mowę na cześć pokoju i kongresów rozjemczych. W sali ścisk taki, że ledwo tchnąć można. Z całej też mowy niewiele co więcej było słychać nad wypowiadane podniesionym głosem wyrazy: „pace” i „arbitrato.”
Tymczasem hymn podawanej sobie przez idące kolejno orkiestry zaczął ucichać, rozpływać się, niknąć, a za nim rozwijały się, gasły i znikały ogniste skręty Fiaccolaty. Aż blaski i głosy, kolory i światła wnurzyły się, wsiąkły, rozpłynęły w ciszę i w cień nocy.
Ona to sama, w gwiaździstym swoim przepychu dokończyła obchodu wielkiego świętą pokoju, jedynego może, jakiego ziemia doczeka się kiedykolwiek.
Jeszcze słowo.
Koncert studencki odbył się nazajutrz wieczorem, dając cudzoziemcom sposobność poznania dwu osobliwości: pysznej sali pałacu niegdyś dożów i mistrza Mascagni’ego. Sala ogromna, dobremi freskami zdobna, z tarasem przez całą długość swoją otwartym wprost na szafir nieba, godną jest ze wszech miar widzenia. Co do mistrza, tego lepiej jest słyszeć, aniżeli widzieć. Jest on jakiś niezgrabny, kłania się bokiem, źle chodzi, a ubranie na nim wisi, jakby z łaski. Jego „Dansa erotica,” którą dyrygować przybył, napisana przed ośmiu laty jeszcze, nie ma w sobie ani świeżości, ani oryginalności „Cavallerii.” Niemniej robiono mu szalone owacye, które zapewne niejeden kawał szacownych murów sali porządnie nadwerężyć musiały. Na koncercie tym grała także Teresina Tua. Boże, co się z niej zrobiło! Cała powiewność, cały szyk, cała brawura znikły gdzieś bez śladu. Razem z hrabiowskim tytułem „La Valleta” przybyło jej wagi przynajmniej ze trzydzieści funtów. Nie wstrząsa już uroczą główką, nie rozrzuca ciemnych włosów, nie wystawia nóżki, nie błyska oczyma. Jedno tylko pozostało niezmienionem: repertuar. Zawsze ten sam polonez Vieuxtemps’a i zawsze ten Nocturn Chopina. Jest to dowód takiej w upodobaniach stałości, która jeśli słuchaczom mniej nawet podobać się może, małżonka pięknej pani zachwycać powinna.



V.
Turnieje.

Miasto kipi przygotowaniami na przybycie królestwa. Zrujnowano bruki ulic, jak na barykady, wbito w nic cały las masztów dźwigających łuki, herby, korony, trofea, a nadewszystko czerwone genueńskie krzyże; obdarto z bluszczów i zieleni ogrody całej Liguryi; wyszafowano cały zapas muślinów na olbrzymie stokrocie, mające płonąć po transparentach ku czci imienia królowej, a czerwone i niebieskie perkale wyparły z wystaw sklepowych wszelki inny towar. Stuku, puku, zgrzytu po ulicach od rana do nocy: blizkie odlewnie w Sampier-d’Arena nie mogą nastarczyć żelaznych liści do wielkich palm, któremi się tu na gwałt zasłaniają przeróżne rudery; od domu do domu bujają się przez szerokość ulicy wstęgi i sznury, jak dla linoskoków, a uprzykrzone papugi małych portowych uliczek jedna przez drugą skrzeczą: Umberrr-to! Umber-r-to! albo: Marrrquerrritta! Poprostu uszy więdną.
Jedna tylko Bursa zapchana, jak zawsze; po za nią wszędzie pustka.
Próżno „Ryszard Lwie Serce” sam siebie przechodzi w rycerskości na deskach „Politeamy”, próżno sławny Tamagno śpiewa „Otella” Verdi’ego w Carlo Felice, na pierwszej genueńskiej scenie, którą ktoś temi czasy z powodu braku widzów i słuchaczy „Carlo Infelice” nazwał. Wszakże nie wypada mi może pisać o tem, zważywszy, iż śpiewa tu teraz w „Rigoletto” panna Pinkertówna, warszawianka, a myśmy tak przywykli hurtem wierzyć w nadzwyczajne tryumfy naszych śpiewaczek po wszystkich zagranicznych scenach!
Bądź co bądź, teatry pusto, wystawa pusta, nawet kawiarnie puste. Wszyscy są na ulicy, wszyscy „pomagają” w upiększaniu miasta. Pod każdym słupem ścisk, tłok i zawalenie drogi. Stanie kupa, pozadziera głowy i radzi, przyglądając się, jak siedzący okrakiem na czubie drabiny pachoł lampki wiesza. „Krzywo!” — krzyczy jeden. „Teraz żółta!” — woła drugi. „Nieprawda! Czerwona teraz! Niżej! Wyżej! Bardziej tu na bok! Jeszcze! Jeszcze na bok!” Pachoł przymierza, rychtuje wyżej to niżej, wtem brzdęk! leci mu z ręki do licha cała ta parada. Bóg łaskaw, że nie on sam jeszcze. Śmiech, krzyk, klątwy, jednem słowem wyborna zabawa.
Od chwili zwłaszcza, kiedy po rogach ulic rozlepiono manifest pana syndyka, wzywający obywateli miasta do czynnego udziału w gościnnem, godnem starej genueńskiej chwały przyjęciu wszechświatowych i koronowanych gości, wszyscy oberwańcy z pod arkad teatralnych i z placu Corvetta bandami po ulicach stają i wprost komunikacyę tamują. Konduktorzy tramwajów gwiżdżą w świstawki, jak lokomotywy, ci nic. Krzyczy policyant: „Na bok! Rozejść się! Z drogi!” A oni: „My bierzemy udział! Viva il Re! Viva il Sindaco!” Co im mówić? Szczęście jeszcze od Boga, jeśli tylko udział biorą, a nie co innego. W każdym razie lepiej jest nie kłaść portmonetki w zbyt oddalone od oczu kieszenie.
Z tem wszystkiem, z tą częścią publiczności najłatwiej sobie jeszcze poradzić. Gdy zbytnio dowodzą, prowadzi się ich do najbliższej kwestury i tyle. Krzyczą wprawdzie, że na ich nieobecności ucierpi przyjęcie króla i stara sława Genui, no, ale się nie zważa na to. Gorzej z tymi, którzy, nie poprzestając na ulicznym kipiątku, zaglądają do samego kotła i chcą wiedzieć: co się też w nim warzy? Łatwo sobie wyobrazić, w jaki kłopot taka natarczywa ciekawość, zapychająca reklamacjami i pytaniami całe szpalty dzienników, wprawia komitet tych uroczystości, skoro się weźmie na uwagę, że on sam nic na pewno nie wie. Ułożył program, prawda; prawda i to, że w tym programie były różne szopki: pochody dzikich, maskarada fantastyczna dworu „króla Cervary” (na pamiątkę bitwy pod Cervarą) i inne tym podobne michałki. Ale pewnego pięknego ranka, traf, przyjeżdża pan minister z Rzymu i przemazuje cały ten plan, jedne numery programu wyrzucając na potem, a resztę modyfikując w takiej mierze, aby król, zmęczony manewrami w Foligno, mógł im przecież jakoś podołać.
Słysząc o tem publiczność, podniosła srogi lament; zaczęto krzyczeć, że z uroczystości nic, że czerwony i niebieski perkal, zakupiony na chorągwie, będą musieli na fartuchy dla kucharek obrócić, że cudzoziemcy z miasta się wyniosą, że balkony i okna nie przysporzą ani centa dochodu. Komitet znalazł się między młotem a kowadłem. Pan minister pojechał, a kwasy zostały. Co było robić? Nie było co robić, tylko rznąć drugi manifest, że komitet przygotowywa uroczystości wprost osłupiające (wierzę, przy tylu słupach, świeżo tu wkopanych!), że czerwony i niebieski perkal znajdzie zastosowanie jaknajbardziej obywatelskie i patryotyczne, że wreszcie szykuje się coś, o czem jeszcze mówić nie pora, ale co niezawodnie uspokoi wzruszone umysły i przyma gości, choćby w najdroższych hotelach.
Manifest ten — mamy tu teraz prawdziwy deszcz manifestów — podpisany przez hr. Lomellini, wiceprezesa komitetu uroczystości wrześniowych, uciszył nieco szemrzącą „Cittadinanzę.”
Zaraz też puszczono po mieście pogłoskę, że pan minister nietylko programu zabaw nie uszczuplił, ale do pochodu dzikich i do fantastycznej maskarady króla Cervary polecił dodać żywe obrazy, złożone z personelu urzędu municypalnego, w których to obrazach pan syndyk i pan prefekt udział wezmą osobiście, tudzież wielką narodową loteryę, w której każdy numer będzie wygrywał albo butelkę koniaku, albo bilet abonamentowy na cały rok do golarza. A nie były to pogłoski jedyne. Po całym placu Corvetto, uprzywilejowanym punkcie próżniaczej siesty genueńskich gamoniów, krążyła przez kilka dni wieść, że król rozda po sto franków wszystkim robotnikom żonatym, a kawalerom po sto pięćdziesiąt, jako że ci większej potrzebują zabawy.
Ta „diceria” — jak tu mówią — odrazu poprawiła humory; a kto wie, jak dalece usposobienie ulicznej gawiedzi wpływa na fizjognomję miast włoskich, ten łatwo pojmie, ile Genua na ożywieniu, po takich pogłoskach zyskała. Śpiewa to wszystko, śmieje się, bandami chodzi i gardła po „fiascheteriach” dziś już płucze na rachunek hojności królewskiej.
W takim to nastroju miasta i na tle takich alternatyw pociech i kłopotów odbyły się tu trzy świetne turnieje.
Pierwszy stanowiły międzynarodowe regaty, które podzielono na trzy wielkie działy: żaglowców, parowców i wiosłówek.
Wyścig żaglowców był niezmiernie interesujący. Genua ma istotnie wszystkie warunki do tego rodzaju igrzysk. Lekko zgięty półpierścień jej zatoki tworzy przepyszną, rzadkiej piękności linję amfiteatralną, z której każdego punktu objąć można okiem niezmierny obszar morza, od Spezzii niemal aż gdzieś po francuzkie brzegi.
Jest to najczystsza linja klasycznych teatrów. Tor wyścigowy szedł od wschodu ku zachodowi i tworzył podstawę tego olbrzymiego łuku.
Przez pięć dni budziły miasto salwy z dział na „Molo Lucedio,” a kiedy opadły dymy, na pełnem, wysokiem morzu ukazywały się wielkim białym ptakom podobne statki, które, ciągnąc za sobą świetne smugi przez szafiry fali, przesuwały się od Riviery „Levante” ku Rivierze „Ponente” majestatycznie, zwolna, podając lekko wydęte żagle świeżym podmuchom morza. Tak przed oczyma widzów, zebranych u mostu Fryderyka Wilhelma i na pokładzie parowca „Arabia,” przesunął się angielski „Blue-Bock,” któremu wszystkie głosy wróżyły zwycięztwo; tak za nim zrazu, potem w jednej linji, potem na przodzie płynęła włoska „Oretta,” tak „Korsarz” o trójkątnym greckim żaglu, który także zdawał się zapowiadać wiele, choć go nawet na trzeciego nie dopuściła zwinna „Fieramosca.” W wyścigu prócz Anglii oraz Francyi, brał udział przeważny: Rzym, Neapol, Palermo, Livorno i Nizza.
Flaga francuzka, zatknięta na lekkim „Va-Partout,” podwakroć brała metę i to w silnie obsadzonych biegach; ostatecznie wszakże tryumfowała bandera włoska, zdystansowawszy angielskie cuttery na znaczną przestrzeń toru.
Co do „Arabii,” która tym razem miała wszelkie prawo zwać się Arabią szczęśliwą, to na jej pokładzie zwyciężyły na wszystkich punktach piękne oczy dam, które uprzejmy Yacht-club genueński ugościł tą jedyną w swoim rodzaju lożą, kołyszącą się jak kosz kwiatów na lazurach morza.
Wyścig parowców był wyścigiem arystokratycznym. Brało w nim udział ze trzydzieści yachtów; pomiędzy właścicielami których połowa przynajmniej była mitr książęcych, garść hrabiów, szczypta baronów i nieco markizów, a wszystko w odpowiedniej mierze zupełnie, jak przepis na krem śmietankowy. Szczególniej Rzym i Neapol kapały od tytułów rodowych.
Pyszny, parskający kłębami dymu „Mora” książąt Strozzi był bohaterem wyścigów tych, które narobiły niezmiernie dużo pisku, szumu i klekotu, a będąc ostatecznie tylko wyścigiem machin, nie miały w sobie nic zgoła z tej szczerej poezyi morza, jaka dyszy z plusku wiosła i szelestu żagla. Wyścig łodzi wynagrodził dopiero Genuę za dym, jakiego się nałykała z owych utytułowanych kominów.
Morze niesie żaglowce, przemocy parowców ulega, ale pieści łódź tylko samą.
Dla niej otwiera się ono w te drobne, gwiazdami usypane bruzdy, dla niej, z iskier srebrnych, z wiosła kapiących, tworzy regularne, delikatne hafty, ścieląc je dokoła jej burtów; dla niej ma ten plusk rytmiczny, który jest pieśnią fali, dla niej ten miękki ruch, jakim istota nieskończenie silna obejmuje istotę ufną a wątłą.
A potem występowała tu w szranki nietylko doskonałość statku, ale także zręczność i siła ludzkiego ramienia.
Towarzystwa wioślarskie ogromnie są rozprzestrzenione we Włoszech. Wielkie sekcye, jak: „Societa Ligure,” „Citta Marittime,” „Alta Italia,” „Mediterranea” i inne mają mnóstwo rozgałęzień w poszczególnych miastach, jak: „Roving-Club” w Genui, „Arno“ i „Libertas” we Florencyi, „Lombardya” w Medyolanie, „Caprera,” „Esperia” i „Armida” w Turynie, „Il Remo” w Liworno i wiele jeszcze innych, które na kolumbijskie regaty wszystkie do apelu stanęły.
Można sobie wyobrazić, ile tu ambicyi, sympatyi, zawiści i pożądań było zainteresowanych. Dodać do tego trzeba, że wioślarstwem i wioślarzami zajmują się w szczególny sposób damy. Jakoż każde kółko ma swoją „patronessę,” która, jeśli nie zawsze jest piękną, jak bóstwo, zwykle jednak bywa bóstwem dobroczynnem, gdyż „patronessy” wybierane są z pomiędzy najbogatszych i najświetniej utytułowanych dam włoskich. Rzecz prosta, że panie te, honorowane bywają na regatach w szczególny sposób: one też jedne zajęły miejsce w wielkiej królewskiej trybunie, obok władz municypalnych i admiralicyi. Nie utrzymuję, żeby ta galerya była osobliwie ciekawą. Uroczyści panowie i sztywne damy tworzą razem doskonały „świat nudów,” od którego odbijają humorem boczne ławy amfiteatru, pawilon prasy, pawilon Jury, a nadewszystko wielki taras portowy, zapchany przez publikę bezpłatną, która bawi się, wachluje, śmieje, kłóci i przepycha, pomagając w przerwach widowiska zawieszać nad balustradą chińskie latarki do iluminacyi wieczornej.
Dobry humor dochodzi wszakże kulminacyjnego punktu na pokładzie stojącej wprost tarasu „Manilli,” wielkiego emigranckiego okrętu, który już za mojej tu bytności dwa razy ładunek ludzki na brzegi Buenos Ayres wyrzucił. Teraz pokład „Manilli” roi się od młodych marynarzy, ugrupowanych w zalotnych pozach i mniej patrzących na regaty, a więcej na genueńskie śniade mieszczaneczki, które w swoich czarnych koronkowych kwefach mają jakowąś skromną, drażniącą kokieteryę. Co do „Arabii,” ta znowu, goszcząc zaproszone przez tutejszy Rowing-Club damy na swoim pokładzie, nie miała nic wspólnego z Arabią „deserta.”
Po za temi głównemi punktami cała linja zatoki od „Foce” aż do wielkiej tamy obsadzona była szczelnie szarym, robotniczym tłumem, w którym dwa przeszło tysiące strejkujących w porcie węglarzy pokaźną stanowiły cyfrę.
Wzdłuż muru Delie Grazie szczególniej czerniła się głowa przy głowie, a każdą mógłby Gierymski brać, i wprost na płótno. Nie do uwierzenia jaka jest malowniczość typu, ruchu, odzieży w tej portowej hałastrze! A cóż dopiero mówić o „barchaiuolach.” Ci tu dowodzili najwięcej, a sądy ich daleko szerszy znajdowały odgłos, aniżeli samej uwierzytelnionej „jury.” Trzeba było widzieć tych porozpieranych obdartusów, jak ćmiąc wirginię i plując gęsto przed siebie, podśmiewali wiosłujących panów. Jedno ruszenie brodą bagatelizowało najsolidniejsze regatowe sławy; jedno pociągnięcie nosem kreowało bohaterów toru; a kiedy za ukazaniem się tuluzyjskiego Languedoc’a ozwał się wśród murów Delie Grazie szmer uznania, można było z góry wiedzieć, że nie kto inny, tylko ta nieporównana ośmiowiosłówka weźmie wielką nagrodę królewskiego domu, złotą, pysznie rzeźbioną czaszę.
Ta to dopiero publiczność przeróżnych odcieni dawała razem z biegami łódki dopełniające się wzajem widowisko, któremu, aby się przyjrzeć, najlepiej było wyszukać sobie lekką barkę, Maryę albo Cechinę — każda barka ma tu imię Marya albo Cechina — i dobrawszy przewoźnika gadułę, dać się kołysać morzu, zblizka i swobodnie patrząc na tę nieporównaną, skąpaną w modrych światłach, scenę.
Po łodzi francuskiej, która była tryumfatorką w najwalniejszym biegu, brały metę łodzie włoskie różnego kalibru, a także łodzie belgijskie. Flaga hiszpańska za to szczęścia jakoś nie miała. Z miast włoskich Turyn wziął pierwsze zaszczyty, a czarne oczy pięknych mieszkanek „Szczęśliwej Arabii” z zachwytem chodziły za każdym ruchem jego pysznych wioślarzy.
Mniej licznie, niżeli wioślarskie, ale także imponująco rozpowszechnione są we Włoszech towarzystwa gimnastyczne.
Szczególniej górne Włochy, bliższe Szwajcaryi, sławnej z swoich „Turnerów,” pomyślnie rozwijają swoje towarzystwa.
Teraz, w wielkim kolumbijskim turnieju wzięło udział przeszło czterdzieści towarzystw gimnastycznych, pomnożonych gośćmi z za Lugano i z za wielkiego Gotarda. Górą w tym turnieju szedł Medyolan jego towarzystwo: „Forza Coraggio,” potem „Virtus” bolońska, potem rzymska „Romanina,” potem „Pavia” i jego „Ticino.” Szwajcarscy goście w tradycyonalnych kapeluszach z alpejską różą u taśmy ustępowali grzecznie gospodarzom, nie ponosząc przez to najmniejszego szwanku na swoim honorze.
Dość było spojrzeć na turnerów z Lucerny w wielkim pochodzie wieczornym, kiedy cała ta armia gimnastów z muzyką i z chorągwiami szła złożyć wieniec i uniżyć sztandarów przed pomnikiem Kolumba, aby poznać różnicę w wyćwiczeniu gimnastycznem włochów a szwajcarów. Czy budziło to zazdrość — nie wiem, ale serdeczności były wielkie, tem większe, iż ugoszczeni lucernczycy ofiarowali sąsiadom pamiątkową czarę: róg alpejski, cyzelowany misternie ze srebra, którym wnoszono przez kilka dni z rzędu toasty, odkładając na bok drażliwą politykę celną i sprawę tessyńską, niedawno jeszcze jątrzącą umysły po dwóch stronach śnieżnego olbrzyma.
Trzeci turniej był ściśle narodowym i specyalnie włoskim; tak niemal włoskim jak makaron, salami i... brigantagio. Były to zapasy mandolinistów i gitarzystów całej zjednoczonej Italli. Zeszłej zimy w Medyolanie zdarzyło mi się mieszkać w domu, w którym pierwszego zaraz wieczora zastanowił mnie silny brzęk komarów. Brzęk ten przeraził mnie, gdyż zapowiadał noc fatalną, noc prawdziwie wenecką. Gdy jednak światło zagasło, ani jeden komar z tego roju, brzęczącego przez ścianę, nie zawitał do mnie.
Nazajutrz powtórzyło się to samo. Tym razem wyraźnie wśród komarzego brzęku dawało się wyróżnić granie drobnych muszek, w które od czasu do czasu bąk puszczał ton grubszy nieco. I tym wszakże razem, mimo czarnych przeczuć, noc była całkiem spokojna. Aż tu trzeciego wieczora wchodzi cała w dygach moja niziutka, czarniutka i chudziutka gospodyni, bardzo zresztą przy swojej ciągłej krzątaninie do mrówki podobna i prosi na małe familijne „concerto.” Nie było się sposobu wymówić; idę tedy, idę i znajduję się w ugarnirowanej rudawemi lombardkami sali, w której na środku, pod wielkim kryształowym świecznikiem, stoi stół okrągły, dokoła stołu siedzi z tuzin młodzieńców, a każdy trzyma na łonie sporą drewnianą, na pół rozciętą gruszkę, o długiej, obciągniętej strunami rączce. Chwila ciszy, poczem naraz uderzają wszyscy w swoje instrumenty, a ja ku największemu zdumieniu poznaję w nich moje komary, poznaję nawet moje muchy, moje bąki: to byli... mandoliniści.
Medyolańscy mandoliniści na całe Włochy są sławni. Oni pierwsi zorganizowali się w towarzystwo, dając impuls do tworzenia się na przestrzeni kraju większych i mniejszych kółek, septetów, kwartetów, które wskrzesiły kult pogrzebanego od stu lat instrumentu, uczyniły go modnym, wyrobiły pierwszorzędnych solistów, wyćwiczone i karne orkiestry, zwróciły ku sobie twórczość muzyków, obudziły żywe współzawodnictwo gitarzystów i wreszcie stanęły w imponującej liczbie i sile w szarankach wielkiego kolumbijskiego turnieju, otoczone takim entuzyazmem publiczności, że go ledwie z zapałem dla Mascagniego porównać można.
Przez trzy dni, dwa razy dziennie, otwierało się pole popisów. Z rana wszystkie grona mandolinistów i gitarzystów wykonywały utwór obowiązkowo rozpisany na kantatę, a wieczorem koncertowały podług własnego programu. Mikołaj Massa, twórca opery „Salambo”, stworzył jedyne w swoim rodzaju dzieło na mandolinę „Amor e luna.” Utwór ten, przeznaczony na popis konkursowy, stał się tak popularnym, że go artyści i na wieczornych koncertach powtarzać musieli.
Do walki wystąpił Rzym, Florencya, Medyolan, Aleksandrya, Werona, Turyn i Genua. Pomniejsze kółka pomijam. Medyolan był górą. Przyznać to trzeba, iż mandoliniści i gitarzyści jego umieli się i pod względem dekoracyjnym najlepiej do instrumentu swojego dostroić i albo bardzo się mylę, albo duża część publiczności z równą ciekawością dążyła dla posłyszenia ich muzyki, jak i dla zobaczenia ich długich pończoch z klamrami, nizkich trzewików, spodeńków do kolan, żabotów koronkowych i trójkątnych kapeluszy z piórami. Medyolan wystąpił też ze specyalnością swoją, mianowicie z mandolą, instrumentem nieco większym i o silniejszym tonie, aniżeli mandolina, którą dopełnia w bardzo szczęśliwy sposób. Kwartet florencki był najsilniejszym współzawodnikiem Medyolanu. Medytacya Grazianiego „Dante e Beatrice” omal że nie zachwiała stanowiska żabotowych panów, którzy wszakże odparowali ten niebezpieczny cios pysznie wykonanym gawotem „M-me Pompadour.” Florentczycy natarli raz jeszcze w wielkim kwartecie Muniera „Re major.” Wykonanie było tak świetne, iż cztery mandoliny zdawały się być jednym instrumentem w jednym ręku wielkiego artysty; precyzya, siła, ekspresya mistrzowskie.
Pobledli panowie w żabotach; nie tracąc wszakże ducha, dobyli z mandolin swoich taką słowiczą pieśń w „Serenadzie” Szuberta, że dość zresztą licha buda, która za pole popisów służyła, omal że się nie zawaliła od oklasków i okrzyków. Ostatecznie przeprzeć się zapaśnicy nie mogli, a sędziowie zmuszeni byli dać dwie pierwsze nagrody: jeden wielki medal złoty wzięła Florencya, a drugi Medyolan. Ten jeden nie był wszakże pierwszym, a drugi nie był wtórym. Rzym i jego wyborna orkiestra, z pięćdziesięciu przeszło osób złożona, wzięła nagrodę drugą, trzecią Genua, a czwartą Werona.
Po tym wielkim turnieju mandolinistów brzęczało nam tu w uszach przez kilka dni, aż wybił nam z nich wreszcie to licho grzmot dział, który teraz wstrząsa miastem od rana do nocy, dając wszystkie wrażenia tęgiej wojennej blokady. Co i raz na dalekim horyzoncie ukazuje się obcy jakiś okręt, jeden z tych, które przybywają witać ojczyznę Kolumba i włoskiego króla, natychmiast z najbliższego fortu „San Benito” rozlegają się potężne salwy. To znak, że Genua dojrzała już gościa, i że go witać spieszy. Gość, rzecz prosta, równie chce być grzecznym. Otwiera tedy paszcze swoich strzelnic i rzyga ogniem w morze, poczem grom bije w powietrze, a gość cały w białych zawojach dymu wpływa do portu. Teraz po wszystkich bateryach grzmią działa, to bliżej, to dalej, odbijając się w górach wielkiem, szerokiem echem. Nie wiem, jak wypadną uroczystości morskie po przyjeździe króla, ta wszakże, jaka teraz obchodzi morze, wzburzone od bicia z armat i owiane dymem, jak zdobywana reduta, jest nieporównaną.



VI.
Na morzu.
Genua, 7-go września.

Od wczoraj morze stało się bohaterem chwili. Nowe, potężne miasto wyrosło nagle z fal jego. Miasto ruchome, kołyszące się, pstre, ożywione typami, ubiorami i mową obu półkul świata.
Wielkie, gotyckim tumom podobne krzyżowce śmigają w niebo tysiącem wież masztowych; olbrzymie pancerniki, jedne z groźnie zaczepną ostrogą, inne z odpornie uzbrojoną piersią, stoją na kotwicach jak obronne zamki. Płaskie torpediniery leżą na wodach, jak całe rzędy domów i hal miejskich. Parowce buchają dymem jak fabryki, a setki wytwornych yachtów odbijają od nich białością swoją niby wille i pałace.
Wśród miasta tego zostawione wązkie ulice, po których gęsto ścigają się łodzie, czółna, barki i drobne parowczyki, wożąc gości od nawy do nawy i tak uwijających się wśród tych kościołów, twierdz, fabryk, hali i pałaców, wyczarowanych nagle z morskiej toni, jak się zwykły uwijać prawdziwe powozy i dorożki po ulicach wielkiego miasta.
Wrzawa, śmiechy, okrzyki podziwu i przestrachu, wiwaty improwizowane naprędce, plusk wioseł, nawoływania przewoźników, zgrzyt zwijanych łańcuchów, komenda morska rozlegająca się z pokładów, skrzyp maszyn, świst pary, tarcie lin, szum żagli składają się na ten charakterystyczny gwar wielkiego miasta, którego złudzenie to czyni pełniejszem jeszcze. Chwilami, kiedy się łodzie ścisną, a parowce zblizka na siebie natrą, nie widać wody zgoła i jest się jak na zapchanej ulicy. Znajomi pozdrawiają się, przechodzą z łodzi do łodzi, prowadzą rozmowę, nieznajomi zamieniają spojrzenia, uśmiechy i czynią wzajemne obserwacye. Nie brak nawet drobnych zawikłań i wypadków, tak właśnie, jak kiedy tłum wylegnie na ulicę, a powozy wzajemnie sobie zawadzają i wyminąć się nie mogą.
Bursa zamknięta dziś wcześnie i na całe jutro: w porcie roboty ustały; pogodzeni z chlebodawcami węglarze pojutrze dopiero pójdą ładować i wyładowywać swój czarny towar w Porto franco. Dziś wszystko to świętuje, gwiżdże, kołysze się na linach, umocowanych u potężnych żelaznych czopów, a jeśli nie pływa, to siedzi na wysokich murach Molo Malapiga, z nogami spuszczonemi ku morzu i gryzie figi zielone.
Cała Genua jest na swojem „golfo”. Publiczność, dopuszczona do oglądania cudzoziemskiej floty, z hukiem i szumem wylała się na morze, jak wezbrana rzeka. Jutro urzędowy regulamin obejmie tu swoje prawa, dziś swoboda, humor, podniecona ciekawość, oczekiwanie wielkiego święta, jakaś południowa niefrasobliwość i pustota stworzyły nieporównaną chwilę pod względem psychicznego nastroju i malowniczości.
Wieczór się zbliża. Dzień był przyćmiony od rana po ulewie i burzy nocnej jakąś przejrzystością matową, stapiającą barwy w miękkie, łagodne tony. Zachód nie ma jaskrawych zwykłych blasków; złocistość słońca nie oślepia ziemi, nie kładzie na czołach gór tych gloryj promiennych, na które nie można patrzeć bez zmrużenia oczu. Tylko na ogromnym, nieobjętym horyzoncie maluje się krągła blado-złota linja, nad którą wybijają lekkie seledyny, przechodzące w różaność nikłą, ulotną, roztopioną ku górze w ametystowy i srebrzysty opar. Tworzy to razem zjawisko świetlne, więcej niż do zachodu, podobne do pierwszej jutrzenki, do jutrzenki, północy. Po za linją tych niezrównanie delikatnych barw, lekko rozbielone błękity, a górą ciemna, coraz ciemniejsza kopuła lazuru, na której już tu-owdzie wybłyska samotna gwiazda.
Powietrze ciche, nasiąkłe mdlejącem światłem, otchnione kolorami tego olbrzymiego pół pierścienia, który rozłamaniem swojem oparty o wschód i zachód morza, jest jakby snem o tęczy, tworzy przedziwne tło pod ten las silnie akcentowanych, smukłych, ciemnych masztów, na których już także tu i owdzie rozpalają się światła strażnicze.
Natłok parowców i łodzi ustaje zwolna, plusk wioseł ucicha, rozpraszają się gwary, noc idzie. Aż naraz z pokładu włoskiego krzyżowca „San-Martino” rozlega się muzyka, oratoryum jakieś, w które szum morza wpada, rozbija je, natęża jednym podmuchem wiatru, unosi i rozwiewa innym, i samo zda się gra jakąś potężną symfonję, której słuchając, zapominasz nietylko o powrocie do brzegu, ale o wszystkich tych morskich potworach, które dokoła ciebie jeżą swoje maszty, a nawet o uroczystościach jutrzejszych.
Dopiero widok miasta otrzeźwia cię i przypomina rzeczywistość w gwałtowny sposób. Wszystkie arterye ruchu kipią, kłębią się, falują zwartą ciżbą ludzką, w którą wlało się przeszło pięćdziesiąt tysięcy przybyszów, wypierając ją ze zwykłych tam i brzegów, jak nagły przypływ wód górskich wypiera wielką rzekę. Na placu Acqua-verde nieba niemal nie widać z pod rozwianych sztandarów, które furczą i szumią na potężnych masztach dokoła pomnika Kolumba. Piękna, półkręgiem zatoczona linja fasady dworca kolejowego, owiana cała trzepotem chorągwi i obrysowana kolorowem światłem. W płynącej ludzkiej fali widzi się już na pierwszy rzut oka dziwaczne ubiory cudzoziemskie: mundury marynarzy, brunatne gunie górali z Abruzzów, szpile srebrne lombardek, turbany muślinowe, okręcone dokoła fezów, wielkie kapelusze korsykańskie z piórem i szponem jastrzębia, krótkie kurty z koziej skóry, przesadzone staromodne stroje prowincyi głębokiej, wielkie fontazie na szyjach, cylindry z rozszerzonemi ku górze rurami z zeszłego jeszcze wieku, kwieciste, jedwabne gorsety o watowanych, wypchanych rękawach, słowem jakaś fantastyczna maskarada. Twarze srodze zakłopotane, w ręku torby, walizki, kuferki, które, ludzie noszą z sobą, nie mając ich gdzie podziać. Istotnie, Genua, mimo całą pakowność swoich zakamarków, nie może pomieścić gości. Na placach jej obozuje w tej chwili przeszło cztery tysiące ludzi. Miasto jest poprostu w jakimś szale, czekając na wielki jutrzejszy poranek.



VIII.
„Il Re.”
Genua, we wrześniu.

Król przybył. Jest to wiadomość naczelna, przed którą wszystko tu obecnie na plan drugi zeszło. Przybył, jak tryumfator, jak władzca najcudniejszych brzegów, najbardziej szafirowego morza, jak pan tysiąca masztów, tysiąca żagli i tysiąca wioseł. Co większa, przybył jak półbóg tego szarego ludu, który na wiele mil wkoło porzucił winobranie, łagwie, tłoki i przybiegł tu bić poklaski w grube, ogorzałe ręce i potężnym, głośnym, na całą Liguryę krzykiem wołać: „Viva! Viva il Re!
Wrażenie było tak silne i tak uroczyste, że obojętnych widzów nie znalazłbyś zgoła: wszyscy byli wzruszonymi uczestnikami tej chwili.
Trzeba to wszakże opowiedzieć z jakim takim ładem.
Jeszcze Genua spała na obadwa uszy, kiedy o pierwszym brzasku przeleciał przez nią nadzwyczajny pociąg, wiozący do Spezii rodzinę królewską i świtę.
Pociąg przemknął się tylko; na stacyi głównej ledwo że tchu chwycił, na dworcu Brignole meteorem błysnął i zapadł w tę nieskończoną galeryę tunelów i arkad, która całą długość wschodniej Riviery na przestrzał wierci, łącząc tym chodnikiem tytanów, zawsze pełnym huku i dymu, Genuę z głównym punktem marynarki włoskiej.
Wszystko to odbyło się nagle i w sposób jaknajprywatniejszy, a to tak dalece, że kiedy do rannej kawy, razem ze świeżo wysadzonemi z pieca „michetkami” przyszła wieść, że król przejeżdżał o świcie, mało kto i wierzył temu.
Pierwszym, kto wyszedł witać króla z Genui do Spezzi, był „Andrzej Doria”, jeden z największych pancerników włoskich, któremu panie genueńskie na drogę tę własnoręcznie wyhaftowały banderę z herbem miasta. Poświęcenie tej bandery było tu obchodzone z wielką uroczystością przed kilkoma dniami. Teraz wiała ona zdaleka na tle bezsłonecznego, perłowego nieba, coraz malejąc, topiąc się i niknąc.
Oczekiwano króla pomiędzy pierwszą a drugą z południa, tłumy wszakże obległy brzeg morza już od ósmej rano.
Ruch w mieście ustał, sklepy zamknięto, giełdy nie otwierano wcale, zawieszono roboty w porcie, ani jeden warsztat nie był czynny. Cała waga życia przechyliła się w stronę morza.
Amfiteatralne położenie Genui wybornie służy takim uroczystościom. Jej mury, jej ulice, jej domy, pnące się jedne nad drugiemi, tworzą tyleż pięter olbrzymiego cyrku, na których stoją, leżą, siedzą całe mrowia ludzi.
Są to olbrzymie galerye, z których port i morze widać jak na dłoni. Niemniej od Strega do Ponte Colombo zwalono wszystkie zakamarki, rudery, przegrody, czyniąc na linji tej, najbliżej obiegającej morze, jedno wielkie corso. Rozlał się tedy po niem lud swobodniej, ujmując nieco z tego srogiego nacisku, z jakim parł z razu na pojazdy, wojsko i trybuny.
Port sam już przez się jest widowiskiem niezmiernie ciekawem. Sześć wielkich pancerników włoskich stanęło na kotwicy, po trzy z każdej strony wzdłuż, jeden od drugiego w pewnem oddaleniu, tworząc ściany odgraniczające tę przestrzeń morza, w którą jacht królewski ma wpłynąć.
Na każdym pancerniku po kilka tysięcy widzów, dopuszczonych tu za specyalnemi biletami marynarki włoskiej. „Caffaro” szczególniej i „La Regina” zatłoczone są ponad wszelką miarę. Pomiędzy jednym a drugim pancernikiem krążą barki, dowożące do nich wciąż nowe zastępy. Od strony lądu przestrzeń tę zamyka królewski debarkader, pełen w tej chwili świetnych mundurów i udekorowanych panów; za debarkaderem linja bersalierów, muzyki wojskowe i całe rzędy otwartych powozów, w których mienią się, błyszczą, fruwają jasne tualety dam.
Z lewej i z prawej strony daleko na morze wybiega mała i wielka tama, obie usiane ludzką czernią, równie jak galerye latarni morskich i słupy sygnałowe. Dachy portowych składów, magazynów, tabor poblizkiej kolei, kominy, parkany, beczki, kupy wozów, wszystko to literalnie oblepione ludem. Na wyprężonych kotwicznych linach kołyszą się wyrostki, drobni chłopcy siedzą na ostatnim skrawku wielkiej tamy, spuściwszy nogi nad morze. Palcem to, zda się, trącić, a zleci do licha.
Ranek zimny, ostry wiatr zawiewa z wschodu, marszcząc posiniałe morze. Wielkie, odbite od chmur plamy leżą na niem ciemne i ruchome; od chwili do chwili odkrywa się słońce lecz wnet gaśnie znowu. Nikt przecież nie zważa na to. Włochy powiązały na szyjach chustki od nosa, nacisnęły kapelusze i dobrze; cudzoziemcy ponaciągali palta, damy pootulały się w swoje tiule i koronki. Wszystkie głowy, wszystkie oczy ku morzu zwrócono. Na morzu ruch i gwar. Wielkie statki odpływają ku Spezzii na spotkanie króla.
Wyruszył już Duilio, z reprezentacyą prasy włoskiej, wyruszyły „Lepante” z dziennikarzami Genui, wyruszył „Perseo” i „Maria Purissima.” Co pół godziny opuszcza port ten lub ów z potężnych pancerników, by w pół drogi królowi hołd oddać i za jachtem jego płynąć. Podnosi wreszcie kotwicę wspaniały parowiec włoski „Juljusz Cezar,” zamykając ten pochód statków ku Spezzii.
U wielkiej tamy stoją w paradnem pogotowiu eskadry zagraniczne. Ogromny austryacki „Franz-Joseph” ściąga wszystkie oczy; jest on prawie największy z całej tu zebranej międzynarodowej floty. Przy nim stoją dwa jeszcze dzielne pancerniki: „Rudolf” i „Stefanja”. Niektórzy twierdzą, że to „Rudolf” i „Vecsera.” Żart jest posępny, ale niemniej budzi szeroką wesołość.
Wielki krzyżowiec „Tiger” zamyka austryacką eskadrę, z której jednej nie wolno marynarzom wyjść na ląd, ani przechodzić na pokłady innych okrętów, a to z obawy możliwej zarazy w tym natłoku statków. Istotnie, jeśli teraz nie dostanie się tu cholera, to chyba jej wcale już nie będzie. Angielskie za to okręty ciągle pełne gości, zwiedzają je oficerowie marynarki, jako najnowsze i najdoskonalsze typy konstrukcyi wojennych. „Nil,” „Australia,” „Lord Dreaduought,” budzą podziw ogólny, a największy z nich, potężnie opancerzony „Sans-Pareil”, sam jeden tylko co do ogromu iść może w porównanie z „Franz-Josephem.”
Francya przysłała dwa pyszne płaskie potwory, dwie „torpediniery”: „Condor” i „Cosmos,” które leżą na morzu, jak dwa czarne żółwie. Wśród nich strzela pod niebo całym lasem masztów wyniosły, pierwszej wielkości pancernik „Le Formidable.”
Tuż przy nim stoi hiszpański „Pelago,” który dotąd bandery nie zatknął, i „La Reine Regente,” piękny krzyżowiec o prostej, silnej budowie.
Niemiecką flotę reprezentuje „Prinz Wilhelm,” sam jeden tylko; jego czarny orzeł trzepoce się w powietrzu, jak żywy. Niestety, nie jest on w tej chwili jedyną banderą tego statku, na wszystkich bowiem linach suszy się bielizna marynarzy, co przedstawia, malowniczy wprawdzie, ale dość śmieszny widok. Nieopodal zarzucił kotwicę grecki okręt „Psara,” nieduży, smukły statek z fabryk francuzkich rodem. Są jeszcze pomniejsze kanonierki i torpediniery, ale niepodobna wymienić tu wszystkich.
Okręty amerykańskie nietylko budową i kształtem żagli, ale nawet kolorem od innych się różnią; są białe. Wielka kanonierka „Bennington” dyszy olbrzymim kominem; krzyżowiec „Newark” ma podwójny system żagli, prostych i trójkątnych, tudzież wielką gwiaździstą banderę o błękitnem polu.
Argentyna przysłała oddzielny statek; jest to pancernik: „Admirał Brown,” nad którego banderą, lubo dzień chmurny, stale świeci wielka tarcza wschodzącego słońca; nawet Japonja nie została za innemi, i popisuje się wcale pięknym, lubo w Europie zbudowanym krzyżowcem: „Matsuschima”, nad którego nazwą włosi wykręcają sobie języki, lecz który niemniej wielce im się podoba. Wszystkich statków zagranicznych jest przeszło 30; jest to dużo, ogrom każdego zważywszy; ale w każdym razie daleko jeszcze do cyfry, jaką zapowiadano. Zły stan zdrowia w Europie i obawa zawleczenia cholery wstrzymała zapewne niejeden okręt w drodze; inne, jak: meksykańska „Sarragossa,” spóźniły się poprostu.
Statków włoskich stoi w porcie dobrze drugie tyle. Największemi z pomiędzy nich zdaje się „Morosini,” „Lepante” i „Castelfidardo” choć i „Affondatore” i „Ancona” wyglądają jak dwa lewiatany. „Wezuwjusz” i „Etna” ciągną za sobą łodzie torpedowe. Pomiędzy okrętami uwijają się drobne parowczyki z admiralicą, czółna, szalupy i jak się tam zowią te wszystkie płaskie i głęboko wydrążone łodzie, które się wymijają, spotykają, gonią pluszcząc i świszcząc, i na których panowie wice admirałowie, admirałowie stoją w swoich trójrogich, złotem kapiących kapeluszach i błyszczących mundurach, w trochę robionej pozie.
Pomiędzy tłumem tych statków wyróżnia się pyszną budową i świetną białością lekki yacht księcia Monaco, którego sam książe jest kapitanem i co i raz wybiega nim z portu na morze by wyjrzeć ku Spezzii, i znowu powraca. Na statku — „Princesse Alice” mu imię — cała rodzina księcia, z dziesięć może osób. Sama księżna, druga żona księcia, smukła blondynka, której imieniem yacht ten nazwano, opiera się malowniczo jasną główką o ciemno wiśniowe aksamity; panna, pasierbica księżnej, omal że nie w równym z nią wieku, stoi sztywna i prosta u steru; ma twarz zimną i patrzy obojętnie na morze; wreszcie kilkoro drobniejszych męzkich i żeńskich wyrostków, niepoddanych jeszcze etykiecie, ni malowniczości.
Ale godzina za godziną upływa, a od Spezzii nie widać nic prócz dymów, które ciągną za sobą migające się na pełnem morzu wielkie parowce włoskie. Co raz to potwór taki zaryknie, zawyje, zajęczy, poczem szerokiem echem odryknie mu morze i cicho.
Jest blizko czwarta, kiedy nagle z fortu San Benigno odzywa się sygnałowa trąbka. Sygnał pochwytuje rekonesansowy statek i powtarza go.
W tej chwili słychać oddalone strzały; to „Perseusz”, „Juljusz Cezar” i inne statki włoskie ujrzały już na oko królewską flotylę. Szalona, ogłuszająca kanonada odpowiada sygnałami, każdy z okrętów daje sto jeden wystrzałów. Jest to bezustanne migotanie wielkiej wstęgi ognia wzdłuż wszystkich strzelnic naraz; a huk tak potężny i takie dymów wybuchy, że niebo, ziemia i morze nikną w nich z przed oczu. Nikt nic już teraz nie wie, nie słyszy, nie widzi i gdyby w tej chwili ta szalona kanonada wysadziła port w powietrze, nikt nie czuł by tego. Dość powiedzieć, że dano w przeciągu kilku minut przeszło 1500 armatnich wystrzałów. Kiedy nareszcie ucichło i dymy rozwiały się nieco, w kłębach ich, opadających w morze, jak wielkie bukiety róż białych, ukazał się na czele nieobjętej okiem flotyli, wielki yacht o błękitnej fladze sabaudzkiej.
Była to „Savoja,” która wiozła króla. „Il Re!” przebiegło nagle przez tłumy jednym potężnym okrzykiem. A wtedy zagrzmiał nad Genuą stary dzwon „Della Torre,” który tu jeszcze dożom na trjumfy bił, a za nim uderzyły w ogromny chorał wszystkie dzwony miasta. Yacht płynął zwolna. I to była chwila najsilniejsza w swojej prostej ekspresji.
Pomijam tedy chętnie wszystko, co przyszło po niej. Ceremonję powitań, muzykę, wiwaty, defiladę powozów, falowanie tłumów, okrzyki publiczności, uprzejme ukłony króla, pomijam nawet tyle sławione przez wszystkich uśmiechy królowej, i chętnie zatrzymuję się na tym pysznym, surowym obrazie tej królewskiej, płynącej pod biciem dzwonów, nawy.



IX.
W mieście.
Genua we wrześniu.

Ciężka jest służba króla. Ciężka i męcząca. Nie mówię: rola; mówię wyraźnie: służba. Minęły bezpowrotnie te szczęśliwe czasy, kiedy królowie odgrywali królowanie, siedząc nieruchomo na złocistych tronach i tylko skinieniem berła przyjmując hołdy swoich wasali. Król Dagobert, ów z piosenki, był może ostatnim tak szczęśliwym królem.
Teraz jest gorzej, znacznie gorzej. Teraz król, wtedy nawet, kiedy jest w gościnie, napracować się musi tęgo. Musi od rana wczesnego do najpóźniejszej nocy być na zawołanie wszystkich obowiązków, wszystkich ceremonij, wszystkich uprzejmości, które z tych trojga najgorszą są podobno plagą. A kiedy już uczynił im zadość i do siódmego potu się zapocił, musi te wszystkie owacye opłacać: komu tytułem, komu rangą, komu orderem, a komu szkatułą. Wtedy dopiero, a nie rychlej wypuszcza uroczystujące miasto monarchę z swoich szczęśliwych murów, a ten, nawpół odurzony i dobrze na trzosie szarpnięty, wysuwa się omal że nie cichaczem z ukochanego grodu, przez ostatni z tryumfalnych łuków, mocno do kaudyńskiego jarzma podobnych.
A potem popularność! Proszę nie myśleć, że to jest ambrozja.
Nitsche powiada, że tłumy nie pachną. Owszem, wyraża się on w tej materji cokolwiek dobitniej jeszcze. Król wszakże, jeśli jest na swoją biedę popularnym, gdzie tylko się pokaże zaraz bywa otoczony tłumem. Więcej nawet; musi między ten tłum iść, w największym ścisku przyjmować komplementy, głuchnąć od okrzyków, topnieć od gorąca, dusić się od braku powietrza, i wśród tego męczeństwa uśmiechać się, kłaniać i całą osobą swoją wyrażać, że mu jest przyjemnie. Bardzo, bardzo przyjemnie!
Jeszcze świcie królewskiej pół biedy. Ta może nosem krzywić, dobywać fulary i batysty, ale król nie może. Tłumy muszą mu — wbrew powiedzeniu Nitschego — pachnieć!
Nawet najmniej kwalifikujące się do tego tłumy włoskie. Jedna bluza, zasmarowana rybim tłuszczem i starą oliwą, zapowietrzana sążeń ulicę: proszę sobie wyobrazić bluz takich z jakie, lekko biorąc, piętnaście tysięcy, na grzbietach kipiących potem i zapałem!
Przepraszam, proszę się nie uśmiechać! W tym żarcie jest więcej, niż połowa prawdy. A mówię tu dopiero o tej części królewskiej służby, która jest gościną, rozrywką. Cóż mam rzec o pracy? Już samo stworzenie ministeryów dowodzi konieczności pomnożenia króla — jako cyfry — przez jakieś dziewięć albo i dwanaście. Czyliż to nie znaczy, że król musi pracować do 12-tu godzin dziennie, chcąc tylko z grubsza trzymać w ręku machinę państwową?
Ależ proszę zauważyć, że tutejsi węglarze z „Portofranco” zrobili niedawno „sciapero,” jak tu nazywają strejk, nie chcąc pracować dziesięciu godzin na dzień!
A potem królowa. Królowej gorzej jeszcze. Uśmiechy króla skontrolować trudno, jeśli razem z popularnością oddziedziczył po rodzicu wąs tak wyjątkowy, jak wąs sabadzkiego domu. Choćby się skrzywił jak środa na piątek, nie będzie znać togo.
Ale królowa niema tej ochrony. Królowa musi się przez dwanaście godzin z rzędu uśmiechać minimum; a jeśli bal dworski wypadnie, tedy znacznie dłużej. Czy to żart, proszę? Zdaje mi się, że to wcale żart nie jest. To wprost grozi rozciągnięciem okrężnego muskułu, wynaturzeniem go, kalectwem poprostu. Włosi utrzymują, że ich królowa uśmiecha się przez sen nawet. W takim razie wszakże nie marzy zapewne o... tłumach.
Z tem wszystkiem tłumy to właśnie i tylko tłumy nadają takim, jak genueńskie, uroczystościom ten charakter siły i wielkości, ten ton epicki, ten historyczny koloryt, tę malowniczość nawet, którą oceniam chętnie z pewnego oddalenia.
Bądź co bądź, imponującym jest widok miasta, po którego ulicach płynie, faluje, kłębi się i kipi lub zbija w potężne zatory z jakie pół miljona ludzi. Okrzyk i poklask staje się gromem, szmer — wichrem, uniesienie — burzą, zapał — wybuchom pożaru. Czem zaś jest w tłumie takim cisza, tego się określić nie podejmuję; wiem tylko, iż jest ona ogromniejszej mocy, niżeli tamto wszystko razem.
Wśród takiego to półmiljonowego conajmniej tłumu odprawił wjazd do Genui król Humbert z królową i synem, lądując pod biciem z armat i pod szelestem bander całej floty okrętów europejskich i amerykańskich.
Przypuszczać można, iż znajdzie się kiedyś malarz lub poeta, który ten wjazd upamiętni w sposób najodpowiedniejszy do zalegania archiwów i sal muzealnych, ja ograniczam się na jednem żywem spostrzeżeniu: wiele koni drżało na całej skórze wchodząc w tę ruchomą, bezbrzeżną ludzką falę.
Sam wjazd od portu do zamku trwał dobre dwie godziny: bo nikomu tam nie robiono wielce placu i nie namykano się osobliwie przed nikim. Pojazdy, muzyki, parady wojskowe, wszystko to wrzynało się między tłumy z największą trudnością; prawda, że i z największemi względami. Jedna tylko straż honorowa rodziny sabaudzkiej znajdowała plac wolny i poklask równy niemal temu, jakim przyjmowano króla.
Była to kupa szarego autoramentu, kto w tużurku, to w tużurku, kto w kapocie, to w kapocie, kto w bluzie to w bluzie. Na szyjach pstre chustki z rogiem wypuszczonym po kołnierzu, na piersiach wstęgi, medale i krzyże.
To inwalidy z bitew włoskich, żołnierze zjednoczenia Włoch, pozbierani po wszystkich bataljach od 49-go roku jeszcze może.
Byli w tej kupie starce siwe, jak gołębie, idący jednak raźno za muzyką marszu; były kapelusze zsunięte z czół śniadych, szeroko bliznami znaczonych, były rękawy puste, powiewające u ramion, albo zatknięte u piersi tuż przy czerwonej wstążeczce i krzyżu zasługi, a stukot wielu szczudeł nadawał szczególny rytm pochodowi tej najbliższej i jedynej straży króla.
Tłumy odpływały od portu do miasta do późnej nocy, oblegając po drodze wszystkie kawiarnie, piwiarnie, „trattorie,” „gelaterie,” co dawało ludzkiej ciżbie siaki taki upust. A cóż? Toć tam większa część nic w ustach od rana nie miała, prócz krzyku. A jednak kiedy około godziny dziewiątej królewski powóz ruszył ku teatrowi, to mu tę drogę od ulicy Balbi do Carlo Felice, trzy minuty trwającą, odbywać wypadło przeszło trzy kwadranse. Była nawet obawa, że król wcale do teatru nie dojedzie, taka się zwarła ciżba. Co było ludu na przyległych ulicach, nie wiem; ale na szczupłym placu Carlo-Felice skupiło się — mówią do 40000. Jabłko-by po głowach potoczył. A jak się zacisnęli raz, tak choćby i chcieli, nie mogli ni w tył, ni naprzód. Kobiety mdlały, głuchy pomruk świadczył, że i mężczyznom tęgo żebra gniotą; szczęściem ktoś dziecko wyniósł ponad głową i na karku posadził; zaczem i inni zaczęli dzieci w górę brać, boby o się było podusiło ze szczętem.
Tymczasem cała ulica Roma w dwa rzędy powozów zapchana. W powozach damy omal że nie wpadają w spazmy. Przed królową powinny były zająć swoje loże i powitać powstaniem piękną Małgorzatę; a tu ani marzyć o przebiciu się przez tłumy. Godzina dziewiąta, powozy stoją. Jedne z dam także w nich stoją, jak uosobienie kipiącej niecierpliwości, inne rzuciły się na siedzenia we wszystkich pozach, jakiemi wyraża się gniew, zniechęcenie, zawód, rozpacz czarna.
Nikt nie patrzy, nie może, nie ma miejsca patrzeć na wielkie luminaria tej części miasta, które zresztą nie udały się wcale. Przygotowań do tego było coś dni dziesięć, połowę bruków miejskich poruszono z miejsca, a kiedy przyszedł stanowczy moment, nie było rąk do zapalania tych milionów lampek tworzących łuki, arkady, bramy, wstęgi, cyfry. Florencka firma, która się podjęła tych iluminacyj, lada draba płaciła w dniu tym, jak ministra; ale i tak mało kogo utrzymać mogła: wszyscy lecieli „na króla.” Obejrzawszy się tedy, że im z tej luzy i części nie zostało pod ręką, rzucili się panowie pyrotechnicy do zapalania swoich majstersztyków już od trzeciej we dnie. Kiedy więc zmierzchło, część świateł już się dopaliła, druga gorzała siako tako, a trzecia zgoła jeszcze zatloną nie była, bo tłok ludzki przystępu nie dawał.
Zatarły się tedy linje łuków i kontury godeł, spełzły barwy obrazów i rysunki cyfer; wielki transparent, który miał uczynić z siebie ogniste tło potężnej masie marmuru i bronzu, przedstawiającej postać Wiktora Emanuela na koniu, płonął miejscami tylko, jak porwany w strzępy, a olbrzymia barykadująca niemal całą szerokość ulicy Assaroti korona po nad nim, nie wiem czy miała sto rozpalonych lampek. Słowem-fiasco.
Godzina w pół dziesiątej, król dobił z królową do teatru, a powozy z damami stoją. Już w teatrze przebrzmiał hymn królewski, już po dwakroć kolumna karabinierów, wysłana dla zrobienia miejsca ekwipażom, rozbiła się o mur ludzki i wróciła z niczem; już król i królowa dwa razy ukazali się w oknie, powitani frenetycznym okrzykiem: „Viva!”, a damy precz stoją. Wtem wiatr posunął się od morza i popędził po niebie cały tabun chmur grubych, czarnych; reszta świateł na łukach dogasa.
Tymczasem w teatrze śpiewają kantatę, ową wielką konkursową kantatę: „Apoteoza Kolumba,” zaoszczędzoną jeszcze z czasów otwarcia wystawy, kiedy „Il Re” chybił. Sopran trzyma z chwałą signora Darclée, piękna primadonna rumuńskich teatrów i pokrewna Carmen Sylvy. Królowa Małgorzata zachwycona jest śpiewaczką i kantatą, ale koryfeusze uroczystości gorycz mają w sercu. Nie o takim oni wieczorze w teatrze marzyli dla swej monarchini! Mieli ją przyjąć wielką operą „Colombo,” operą, którą się stworzyć podjął maëstro Franchetti, i której na czas nie zinstrumentował. Trzydzieści pięć tysięcy lirów za to wziął i nie zdążył. A do tego gniewać się głośno nie można, bo maëstro jest markizem, tęgie plecy ma, liczyć się z nim należy. Królowa, która zna dobrze perypetje tej sprawy, podwójnie chwali kantatę. Zdawać by się mogło, że nie istnieje dla niej nic piękniejszego, jak dwuśpiew sopranu i altu, przedstawiający zetknięcie się Europy z Nowym światem, podbity dwu chórami, przeciwiającemi się sobie, a jednak świetnie sharmonizowanemi przez maëstra „Rata”.
Bije dziesiąta — powozy stoją. W tem jak nie błyśnie, jak nie zagrzmi, jak nie lunie z nieba! W jednej chwili powstał krzyk, w drugiej zakotłowało się na placu jak w kipiącej kadzi, w trzeciej plac jakby wymiótł: tylko pięty niedobitków śmigały w powietrzu po wszystkich wylotach ulic.
Król, królowa, Il principe ereditario,” wszyscy zostali zaniecham i odbieżeni w jednym momencie, a niżbyś okiem mignął — wszędzie było pusto. Powozy ruszyły.
Co najzabawniejsza, że mężczyźni tak samo tu deszczu się boją, jak kobiety. Zaraz „fazzoletti” na kapelusze i w nogi. Czy uciekały i owe inwalidy — nie wiem tego; ale myślę, że na włochów kilka tęgich sikawek więcej by się w razie czego zdało, niżeli kanonada.
Tak tedy powszechnym zatopem ulic, placów, wygaszeniem reszty świateł i pozostawieniem królewskich gości własnemu ich przemysłowi zakończył się wielki dzień wjazdu.
Ale Nitsche mógł być kontent: powietrze oczyściło się godnie.



X.
La Regina.
Genua, we wrześniu.

Wybitnie i nader sympatycznie rysuje się na tle uroczystości genueńskich postać królowej Małgorzaty. Jest to władczyni, która rządzi berłem wdzięku, co jest ważnem, a także berłem taktu, co jest ważniejszem jeszcze.
Od chwili, kiedy się ukazała na jachcie królewskim, cała w błękitnych barwach sabaudzkiego domu, tak dobrze służących jej jasnej urodzie, nie schodziły z niej zachwycone oczy miasta, którego jest chrzestną córką. Królowa nie zapomniała o tem. Jej bytność w katedrze, powitanie arcybiskupa Reggio i przyjęcie błogosławieństwa z rąk jednego z prałatów kolegjaty tutejszej nawiązały nową, milczącą dotychczas strunę w tym wielkim hymnie kolumbowym, jaki tu na wyścig śpiewa i ziemia i morze.
Monsignor Reggio nie był popularnym w Genui, o czem wiedział dobrze. Ingres jego, zwlekany bardzo długo i wcale nieświetny, odbył się pod patronatem karabinierów, gęsto obsadzonych tak dokoło katedry, jak i pałacu arcybiskupiego. Nie było też nowemu arcybiskupowi pilno o popularność tę zabiegać. Od uroczystości, w których bije serce miasta, trzymał się zdala, rzec można, niechętnie patrzył na nie.
Wymówiła mu to tutejsza prasa raz i drugi; monsignor zmilczał; ale zelant jakiś wystąpił w kilku pismach z jednobrzmiącym, krzykliwym listem mniej więcej tej treści:
— „Wy, bratki, nie wymawiajcie arcybiskupowi jego abstynencji od waszych szopek, ale mu dajcie „exequatur,” jak należy, to będzie lepiej!”
List ogłoszono bardzo grubym drukiem w Cittadino, drobniejszym w Corriere, jeszcze drobniejszym w Caffaro, a maczkiem w Secolo XIX, opatrując go w wykrzykniki i znaki zapytania, lub aprobaty, na przeróżny, stosownie do barwy dziennika, sposób. Zatarg milczący trwał, a takie są najuporczywsze. Dopiero kiedy królowa do katedry weszła i błogosławiącego ją monsignora ucałowała w rękę, rzeczy zmieniły się tak dalece, iż Secolo pierwszy, a za nim inne głośno oburzyły się na mistrza ceremonji za to, iż na obiedzie dworskim dano monsignorowi jakieś poślednie miejsce, i bardzo ostro przypomniały, że przy takich okazjach arcybiskupi brali zwykle krzesła zaraz po książętach i senatorach a nigdy niżej.
Tymczasem bąknął ktoś, że Watykan niezbyt jest zachwycony temi uprzejmościami nowego dostojnika dla domu Sabaudzkiego. To dodało soli potrawie. Natychmiast z najliberalniejszych trybun opinji rozległy się pochwały monsignora Reggio; natychmiast przypomniano dawną niezależność polityczną katedry genueńskiej i owego to kardynała — dożę Pawła Fregoso, z którym sam Pius II-gi nie zawsze dawał sobie radę.
Znów tedy ukazały się z Rzymu zapewnienia dziennikarskie, iż monsignor postąpił tak właśnie, jak gdyby przewidział wskazania Watykanu w tej sprawie, i ani na jotę inaczej; że właściwie zrobił to tylko, czego sobie w Watykanie życzono; że co większa, gdyby były jakiekolwiek wątpliwości co do jednomyślnego zapatrywania się na stosunek arcybiskupa do królewskiej pary, między Genuą a Rzymem, sierpniowy ingres pasterski umianoby odwlec i zrobić go ingresem październikowym — dajmy na to — albo nawet nie zrobić go wcale.
Czy to było szczere, czy nie szczere, mniejsza. Ale cała Genua stoi teraz, jak mur przy swoim arcybiskupie, a imię jego jest w tej chwili tak popularne na całej przestrzeni Ligurji, jak zapewne i owego Pawła Fregoso nie było. Istotnie, monsignor Reggio postąpił w całym tym wypadku z taktem, który mu chlubę przynosi, i zwłaszcza po świeżym afroncie, jaki spotkał królowę ze strony Foligno, kojąco na umysły działa. Jak wiadomo, królowa miała być w Foligno obecną na wielkich manewrach. O gościnę tedy godną monarchini traktowano z właścicielką wspaniałego pałacu, starą arystokratką z Foligno. Nagle, kiedy już rzecz cała ułożoną była, a projekt wyjazdu królowej na manewry ogłoszony został, przychodzi wiadomość, że pani markiza namyśliła się, ma skrupuły sumienia i nie może pod swoim dachem udzielać gościnności nawet koronowanej głowie, nad którą „anathema” zawisła. Proszę sobie wyobrazić wrażenie, jakie ten pasztet — z prawdziwie gęsich wątróbek — w kwirynale zrobił. Królowa — rzecz prosta — wyjazdu swego do Foligno zaniechała zupełnie; ale cierń zakłuł, i to dość głęboko.
Z tem większem tedy uznaniem podnieść należy pełne taktu znalezienie się monsignora Reggio, który z całą delikatnością usiłował zatrzeć ów skandaliczny i chyba niesłychany w dziejach dworskich incydent.
Królowa ze swojej strony ułatwiła mu niesłychanie tę całą akcję zgody, z czarującą słodyczą przyjmując świadczone sobie przez arcybiskupa względy, jako chrzestna córka jego djecezji; trudziła się nawet aż do Albaro, by zwiedzić zakłady wychowawcze Doroteanek i Marcelinek, które zostają pod szczególną protekcją monsignora. A tak przytarły się wszystkie ostre kanty tej sprawy, a miasto jest wprost zachwycone swoim nowym arcypasterzem, który też, uczuwszy się raz bliższym jego życia, zwiedzał wystawę i był w „Galerji pracy” przedmiotem prawdziwej owacji.
Królowa Małgorzata nie jest już ani bardzo młodą, ani bardzo piękną, lubo ubóstwiający łagodną jej urodę włosi utrzymują, że co roku przybywa jej wdzięków. Prawdą jest, iż zdaje się mieć wiele świeżości duchowej, a uśmiechem i spojrzeniem czaruje poprostu.
Tłoczono się też dokoła niej tak zawzięcie, iż zaraz przy pierwszem zwiedzaniu Italo-Americany, cała świta została od niej odciętą i zdystansowaną. Zabawnie było patrzeć, jak ta garstka satelitów od słońca swojego odbita poczerniała nagle, zagasła i bez żadnego blasku tułała się między kioskami, póki się przy wyjściu dopiero nie złączyła z królewską parą. Mówią, że tego jednego dnia Italo-Americana pokryła wszystkie swoje wątpliwe pozycje. Taki sam natłok eleganckiego świata otaczał królowę w salonie starożytności, gdzie prastara i przebogata „Genova” zrzuciła swoje gobeliny, swoje bronie, swoje dożowskie płaszcze i kaptury, swoje przepyszne średniowieczne sprzęty, nie licząc już swoich Van-Dycków, których mistrz ten, w czasie czternastoletniego pobytu w Genui zostawił tu na podziw dużo, w domach Spinola i Pallavicinich zwłaszcza.
Tutaj ścisk ciekawych genuenek był tak wielki, iż królowa, spojrzawszy na nich zwarte szeregi, zawahała się i rzekła dość niepewnym głosem: „Mam nadzieję, iż panie pozwolicie mi zobaczyć cośkolwiek.” Genuenki skłoniły się bardzo nizko, ale nie ruszyły się krokiem. Co chcecie? Musiały przecież obejrzeć wszystkie szczegóły toalety swojej monarchini.
Ściśle rzeczy biorąc, nie było w nich wielkiej rozmaitości. Królowa przez cały czas pobytu w Genui używała stale barw swojego domu.
Zawsze to była toaleta: „celeste,” „azurra,” „bleu scuro,” „bleu chiaro,” „turchino cielo,” „turchino pallide,” z drobnemi przymieszkami żółtych i białych koronek. Nawet na pokładzie francuzkiego Formidable’a, na którym admirał Rieunier bal wydał; i który stał się głośnym przez ów uścisk, jaki połączył dłoń przedstawiciela Francji z dłonią pana Boetera, komendanta niemieckiego „Prinza Wilhelma,” nawet na pokładzie Formidable’a miała królowa suknię w sabaudzkich barwach, co przy okrzykach: viva la Savoia francese, jakie tam podobno gęsto latały, dość dziwaczny stanowiło kontrast. Prawda, że takie uprzejmości bez stałego gruntu pod stopami i przy szampanie — na lądzie obowiązywać przestają. Niemniej prawdą jest, iż niektóre momenty tego balu należały do zupełnych niespodzianek.
Zauważyć także należy, iż niebieska suknia królowej przybraną była aksamitem mieniącym się, zielonawym, koloru morza, tego żywiołu raptownych przemian i zawsze niepewnej pogody.
Ale jeżeli wielki świat cisnął się dokoła królowej, tłum, lud niemniej ją uważał za wyłączną własność swoich oczu.
Ulica Balbi, przy której stoi pałac królewski w jednym rzędzie z pałacami starej szlachty genueńskiej, mniej bogaty i mniej piękny od wielu, przestała być niemal arterją komunikacji, takie się z niej uczyniło koczowisko tłumów. Tylko przed pojazdami dworskiemi rozstępowała się ciżba, stając podwójnym murem i wiwatując co gardła. Inne pojazdy musiały sobie zdobywać drogę prawie cal po calu.
Drugiego dnia po przybyciu królewskiej pary był wielki obiad dworski dla zagranicznej admiralicyi, dla dyplomacyi, patrycjatu i przedstawicieli miasta, po którym zaproszeni ruszyli na bal do municypjum w sto pojazdów przeszło. Ruszyli i zaraz też prawie stanęli. Nie było drogi. Przejazd przez ulicę Balbi trwał przeszło dwie godziny; żadnego powozu nie puszczano, póki się wszyscy nie napatrzyli: jakie konie, jaka uprząż, jaka liberja, jakie tualety. Jeśli powóz był otwarty, pół biedy jeszcze, zamkniętym było gorzej, zatrzymywano je, wtykano głowy, podnoszono do nich dzieci, poprostu przetrząsano je spojrzeniami, jakby na rogatce.
Oczywiście, że przy tej defiladzie nie brakło dowcipnych uwag, żartów, konceptów, ucinków, tej całej przyprawy ulicznego humoru, który miewa czasem szczerozłote błyski. Nietylko tedy mężczyźni wysiadali z pojazdów i pieszo okrążali tę galerję, ale i damy ryzykowały się na ulicę w gazach i koronkach. A co było robić? Karabinjer włoski jest w podobnych wypadkach zupełnie bezwładny. Lud chce widzieć królowę: jest w swojem prawie. Kiedy więc owo oblężenie ulicy Balbi stawało się coraz przykrzejszem zwłaszcza w przedwieczornych godzinach, panu syndykowi przyszła myśl. Ogłosił jeszcze jeden manifest — rzecz trudna do uwierzenia, jaka tu moc papieru zużywa się na manifesty — w którym zapowiedział, że na miejskich placach, naturalnie jak najdalszych od ulicy Balbi, grać będą wieczorami orkiestry i płonąć iluminacje, a panowie i panie z ludu będą się mogli oddawać tańcom, tak przy blasku owej iluminacji, jako też gwiazd i księżyca.
Że nadto w różnych punktach miasta — jeszcze dalszych, jeśli podobna, od ulicy Balbi, — przedstawiane będą najjaśniejszemu ludowi: pantominy, cienie chińskie, bitwy maurytańskie, siłacze, marjonetki, a wszystko bezpłatnie. Miano nawet powtórzyć urządzoną tu z wielkiem powodzeniem na kilka dni przed przybyciem królewskich gości rzymską festa befana, która polega na tem, aby zaopatrzywszy się w nos papierowy i przeraźliwą świstawkę, zrobić w jaknajkrótszym czasie, jak najwięcej piekielnego wrzasku. Każdy kto wie, jak dalece włoch jest łakomym na wszelkie igrzyska, oceni łatwo, ile w tym manifeście było pieszczot dla jego uszu i łaskotania jego tradycjonalnej ciekawości. A jednak i to zawiodło. Po placach grały orkiestry i paliły się ognie wśród pustki. „Panie” i „panowie” z ludu nie poszli tańczyć, ale po dawnemu obozowali na nieszczęsnej Balbi.
Najgorzej było z powrotem Kolumba. Mąż ten bowiem powrócił już do nas ze swojej chwalebnej wyprawy, wiodąc za sobą ujarzmionych kacyków i niewiasty „dzikie,” które malowano przez jakie dziesięć dni naprzód, zakazawszy im się myć i czesać, co najmniej od dwóch tygodni.
Wszystko zresztą — prócz owych jeńców — było po dawnemu. Tłusty Pregonero tak samo licho czytał swoje poselstwo; koń kawalera de Nunez tak samo stawał dęba; przedstawiający Kolumba książe Centurione tak samo był zajęty sprzączkami swoich podwiązek i popręgą swego siodła, a Jej katolicka Mość, panna Castelli, była czesaną przez tego samego fryzjera. Co do załogi sławnych na cały świat karawel: Pinto, Niny i Santa Maria, tej nie brakło ani jednego guzika; ci nawet, których historja podaje za zginionych w tej wielkiej imprezie, szczęśliwie zmartwychwstali jakoś! Zresztą na nikim ani śladu dalekiej drogi i poniesionych trudów. Zbroje równie błyszczące, aksamity równie świeże, konie tak samo spasione, słowem pyszna wyprawa.
Otóż skoro cała ta ekspedycja wkroczyła w trjumfalnym pochodzie swoim w ulicę Balbi, w tę wązką, długą szyję o dwu rzędach marmurowych gmachów, oblepionych ludzkiem mrowiem, jak zmaczana w mleku wiecha bylicy, kiedy ją muchy obsiędą, i skoro La Regina, ukazała się w oknie, aby ów pochód obaczyć, groźny już przedtem ścisk zamienił się w tak piekielny tumult, w takie parcie boków końskich na lud, a ludu ku oknom królewskim, że królowa co rychlej cofnąć się musiała w głąb swoich apartamentów, aby nie wywoływać tej burzy zapału, która oślepia na niebezpieczeństwo. Ale i tak byłoby tam przyszło do niechybnej katastrofy, gdyby nie przytomność rektora tutejszego uniwersytetu, który, ujrzawszy z balkonu gmachu tego, co się na ulicy dzieje, zbiegł z młodzieńczą — mimo wieku swego — chyżością ze schodów, otwarł na roścież wielką bramę uniwersytecką i tym sposobem dał ujście gniotącej się masie ludzi.
Od tej to chwili dopiero władza miejska miała rozwiązane ręce i nie naruszając ani obowiązków popularności ani praw ludu — nie dopuszczała, w imię bezpieczeństwa, owych tłumnych zbiegowisk na Balbi.
„La Regina” nie ogranicza się przecież na czarowaniu ludu swojego uśmiechem; ona go także czaruje dobrocią. Przez czas pobytu w Genui, poranki królowej wszystkie niemal oddane były szpitalom, ochronkom, przytułkom sierot, kalek starców, weteranów i szkołom miejskim, że już o wystawie nie wspomnę.
Z powodu wystawy wszakże mam żal do królowej: widziała wszystko, pytała o wszystko, a nie zauważyła króla Ćwieczka! A ot, jak się to stało. W galerji machin, pomiędzy stosem walcowanej blachy a wielką pryzmą kul stożkowych, siadywał mały człowieczek na małym stołku, przy małym stoliku, na którym mała maszynka lekko i cicho, jakby na palcach chodząca, wyrzucała z małego trzęsącego się ciągle korytka setki małych ćwieczków, ćwieczków tak małych, że całą ich setkę można było wziąć w dwa palce, jak szczyptę tabaki. Mały człowieczek przewlekał drut żelazny przez stalową deszczułkę tak, jak się przewleka nitkę przez igielne ucho, zakładał rzemień na koło, naciskał nogą pedał i, kiwając się nad swoją maszynką, ciął sztyfty i wzdychał od chwili do chwili, czego wszakże wśród zgrzytu i łoskotu wielkiej galerji machin, prawie że słychać nie było. I tak raz wzdychając i kiwając się na przemian, opowiedział mi historyę swoją, zwykłą historję robotnika w fabryce machin, który stracił rękę. Od tej dopiero chwili historja stawała się niezwykłą.
Pracując przy winnicach jedną zdrową ręką na wyżywienie żony i dzieci, wymyślił i sam zbudował nader ulepszoną maszynkę do cięcia ćwieczków, jakich używają szewcy.
Zbudował, wypróbował, kącik sobie na wystawie wyprosił i ciął tu swoje ćwieczki w nadziei, że może przecież wynalazek jego znajdzie mecenasa.
Istotnie, ten i ów stawał przy małym człowieczku, niemal że schowanym za stosami stali i żelaza, i przypatrywał się jego małej, dowcipnej maszynce, wyrzucającej ćwieczki z niezmierną szybkością. Maszyna zaczynała wtedy latać jak szalona, wyrzucając setki i tysiące ćwieczków, a kiedy się ludzie pytali: co za motor porusza jej kółka i tryby, mały człowieczek uśmiechał się i podnosił małą, pomarszczoną twarz, w której błyszczały bardzo jasne oczy. Tym motorem było jego własne serce, małe, mocno bijące dumą i nadzieją serce.
Można sobie wyobrazić wzruszenie biedaka, kiedy u wejścia do galerji rozległ się szmer: „La Regina! La Regina!” Schylił się, poczerwieniał, pobladł, a jego mała maszynka zaczęła się trząść konwulsyjnie, wyrzucając ćwieczki coraz szybciej... szybciej...
Królowa się zbliżała. Pan syndyk prowadził ją od wielkich motorów wertykalnych firmy Cravero do olbrzymich lawet z odlewni w Asaldo, od potężnych machin elektro-dynamicznych do lokomotyw najciekawszej konstrukcji. Jasny głos królowej przenikał coraz bliżej, kolana i powieki małego człowieczka trzęsły się na wyścigi z jego małą maszynką; trzęsła się jego zdrowa ręka, a pusty rękaw za kubrak zatknięty i ten trząsł się także. Jak o życie szło teraz, aby królowa spojrzała na lecące gradem ćwieczki.
Królowa się zbliżała. Gdyby oczy podniósł, zobaczyłby tuż tuż jej niebieską suknię. Ale nie śmiał oczu podnieść. Pan syndyk tymczasem objaśniał królowę:
— Oto jest olbrzym naszej artylerji: Rosset, dzieło arsenału turyńskiego. Oto model ulepszonej mitraljezy. Oto pociski torpedowe najświeższej konstrukcji. Oto...
Mały człowieczek nie słuchał dalej. Jasny, najjaśniejszy głos królowej zabrzmiał mu jak słowicze pienie:
— A to co, baronie? Ach, co za śmieszna figura!
— Pytała! Sam słyszał, że pytała... Stojąc tuż przy nim, pytała... O cóżby, jeśli nie o jego maszynkę? A potem powiedziała jeszcze: co za śmieszna figura! O kim żeby, jeśli nie o nim? O nim, co ma tylko jedną rękę?... O, niech będzie błogosławiona! Schylił się niżej jeszcze. Razem z maszynką trzęsła się teraz jego mała głowa, latały usta, a szeroko otwarte oczy nie widziały nic przed sobą.
— To, Maesta, — odrzekł pan syndyk — są nasze średniowieczne osobliwości, tak zwane „Collubriny” zbudowane przez Aloysiusza Rocca w 1610-ym roku dla ówczesnej republiki genueńskiej. Racz się Maesta przypatrzeć tej głowie turka, zamykającej wylot działa! Albo tej drugiej maszkarze! A oto większa jeszcze osobliwość turyńskiego muzeum, działo ze skóry hipopotama...
Ostatnich wyrazów nie słyszał już prawie. Odchodzili — odeszli.
Te poranne wizyty w ochronkach, szpitalach i schroniskach biedy dowiodły nietylko zainteresowania się królowej losem „del popolo basso," jak się tu mówi, ale także jej dużych sił i dobrego zdrowia. Przychodziły one bowiem po nocy, spędzonej po większej części już to na balu, już na widowisku, już na przedłużającej się do późna recepcji w samym pałacu królewskim.
Oprócz wielkiego balu w municypjum i owego rozgłośnego pikniku na pokładzie Formidable’a a raczej na dwóch połączonych z sobą pokładach francuzkich statków, były jeszcze trzy tańcujące „feerje,” — (niepodobna mi inaczej nazwać tych zabaw, obliczonych na oczarowanie wszystkich naraz zmysłów), — a mianowicie w pałacu Pallavicinich, ks. Centurione i w pałacu Raggio, „Casa Raggio,” jak go tutaj zowią. Właściwie jest to raczej zamek, niż pałac. Zbudowany w średnich wiekach jeszcze na silnym występie skały, większą częścią swych murów zda się zawisać nad morzem i tworzy jeden z najwięcej czarujących widoków zachodniej Riviery.
Zrazu było to orle gniazdo rycerskie, potem klasztor mniszek, przez ostatnią z rodu, nie wiem już jakiej regule oddany; potem zdobycz morskich rabusiów, którzy tu gwałtownie wpadli i nieobronne mury zajęli; poczem znów odbity przechodził gmach ten z rąk do rąk, tracąc tu wieże, tam narożnik, owdzie kawał blanków, zawsze jeszcze przecież i piękny i hardy.
W ostatnich dopiero czasach obecny jego posiadacz Raggio, prezes Italo-Americany, zakrzątnął się około odbudowania tych prastarych murów. Sam znawca pięknego budownictwa, dobrał sobie zdolnego wykonawcę swoich planów i ozdobił pobrzeże genueńskie przepyszną sylwetą zamku, którego naczelne linje dobyto w całej czystości z epoki wielkich natchnień architektonicznych.
A skoro stanął zamek, znalazł się i poeta. No, nie Prati i nie Carducci wprawdzie, ale zawsze poeta, który nie wiem, czy potrzebując protekcji, czy groszy, w dość niefortunnym poemacie uwiecznił — co najmniej na czas trwania wystawy — ów odnowiony zamek.
Do tej to, świeżo zamieszkanej, a już opisanej siedziby zaprosił signor Raggio królewską rodzinę, ministrów, przedstawicieli flot obcych i arystokrację tutejszą, nie zapominając o ojcach miasta, z panem syndykiem na czele.
W tak cudnym zamku, mając takich gości, czy mogło zbywać jeszcze na czem signorowi Raggio? A jednak mu zbywało: nie miał tytułu. Ani kawałka tytułu. Był poprostu „onorevole signor Edilio Raggio.” Czy to nie ironja losu?
Na szczęście piękna królowa Małgorzata odgadła gryzącą go troskę i, żegnając odprowadzającego swych koronowanych gości „Onorevola,” rzekła:
— Raz jeszcze dziękuję ci... hrabio!
Poczerwieniał „Onorevole,” nie wiedząc, czy go słuch przypadkiem nie myli, gdy wtem król, ścisnąwszy mu rękę, dodał:
— Pozdrowienie moje małżonce... hrabinie Enriquecie Raggio!
Tym razem słyszał dobrze; a co ważniejsza, bardzo wiele osób to słyszało. Skoro więc tylko kareta królewska ruszyła, rzucił się signor Raggio w objęcia syndyka, i tak stali przez chwilę ci mężowie, nie mogąc przemówić słowa z nadzwyczajnego wzruszenia.
— Winszuję! winszuję ci... conte! — wyszeptał wreszcie pan syndyk, który jest dopiero baronem, poczem szczęśliwy hrabia, iż raz wreszcie przestał być „Onorevole,” poszedł oblewać z gośćmi nową godność swoją. Mówią jednak, że obliczywszy koszty balu, tytuł ten był kupiony za znacznie wyższą cenę, niż ta, jaką praktykuje prześwietna rzeczpospolita Świętomaryjska, a także niż te, które się płacą za dyplom podobny, tylko że opatrzony pieczęcią z „kluczami i tiarą” — w Rzymie.
Jak na tej całej operacyi wyszedł poeta zamku — tego nie wiem. Prawdopodobnie królowa poematu jego nie czytała wcale, jak większa część tych, którzy sami piszą wiersze. Wiadomość tę powtarzam za innymi. I mnie bowiem danem było słyszeć, że „La bionda Regina” pisuje poezye, których nikt nie czyta. Rzecz prosta, dla tego tylko, że nikt do czytania ich przypuszczonym nie jest.
Albo nie posiadam zmysłu kombinacyjnego na pół, na ćwierć, na jedną setną cala, albo się nie mylę, naznaczając datę rozbudzenia się tego talentu królowej Małgorzaty na czas jej pobytu w Bolonji. W Bolonji, nie w tej wszakże freskowanej, cudnej, starej auli, która jest jej chlubą, lecz w nowej, zimnej, jasnej sali uniwersyteckiej zachwycał słuchaczy Carducci. Giosue Carducci, bóstwo studentów, duch o ciemnych skrzydłach, sławiony, może nawet przesławiony Carducci. Królowa była ciekawą usłyszeć ten ósmy cud świata; obecnością swoją zaszczyciła lekcyę poety. Carducci — sam porządnie szpetny i nieco koszlawy — wpatrzył się w królowę, jak w gwiazdę. Margerita, perła, stała się odtąd bóstwem jego, natchnieniem, muzą, Beatryczą.
„Ody barbarzyńskie,” ciemne skrzydła i wszelkiego rodzaju „kainizmy” odrazu w łeb wzięły. Carducci, jakby go przemieniły boginki, zaczął sławić wszystkie te idee, które potępiał dotychczas. Wtedy to na tablicy uniwersyteckiej nieznana ręka skreśliła dwa słowa: „Finis Carducci!” Z tych dwóch słów zrobiła się awantura, z awantury skandal, którym studenci zmusić chcieli Carducciego do wyrzeczenia się katedry, rzecz stała się głośną i musiała dojść uszu królowej.
Zaiste, nie znam kobiety, nawet na tronie, którejby nie rozpoetyzowała myśl, że zdala i w milczeniu uwielbia ją głośny poeta. Mniemam, też, że pierwsza ćwiartka welinu wtedy właśnie, lub niewiele później, została zapisana, czy też może pokreślona tylko — w Kwirynale.
Nie trzeba wszakże brać tego poetyzowania królowej bardzo serjo. „La Regina” nie ma wcale tego dziwacznego nastroju, który trapi Carmen Sylwę i zdrowie jej psuje. Jeśli prawdą jest, że pisze wiersze, czyni to w ten wdzięczny i rozsądny sposób, który nie rodzi zmarszczek na białem czole i nie psuje ujmującej, zawsze jednostajnej pogody uśmiechu. „La Regina” bawi się, lub okazuje, że się bawi każdą niespodzianką, jest przedewszystkiem „bonne enfant” i dlatego to może tak ją uwielbiają włosi. Trzeba było widzieć z jak przedziwnym humorem i z jak rozkosznie rozjaśnioną twarzą przypatrywała się wielkiej iluminacji portu w ostatni wieczór swojego tutaj pobytu.
Było też to istne czarodziejstwo, istne marzenie, ta „Noc wschodnia,” czy też „Noc wenecka,” jak ją tu nazwano. Do stu okrętów, iluminowanych na każdym maszcie i na każdej linie: kto mi takie widowisko gdziekolwiek pokaże? Pomijam szczegóły. Pomijam gwiaździste barki, transparenty, gondole o złotych skrzydłach i ognie sztuczne, choć te ostatnie należały podobno do najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek w Europie spalono. Biorę tylko dwie masy: płonące morze, które bije o płonące brzegi; cały ten bowiem amfiteatr, jakim się tu Alpy podesłały niegdyś pod miasto, palił się żywym ogniem na wszystkich poziomach, ukazując ogniem malowane mury, wiele, pałace, ulice, kościoły, coraz wyżej, co raz wyżej, aż do fortów, aż do zębatej wieży willi „De Albertis.” Ta miała światło żółte, jak gromnica — i nie dziw. Tam mieszka i ma swoją posępną pracownię słynny wynalazca balsamowania trupów, systemem „De Albertisa” od imienia jego zwanym. Ale i nad tą ponurą wieżycą jaśniało jeszcze jedno piękne światło. To księżyc. Pełny, biały, wielką jakąś cichością tchnący księżyc. Wysoko już był, kiedy pogasły ognie i rozpierzchły się tłumy z ostatnim na cześć królowej okrzykiem. A wtedy spóźniony przechodzień zauważyć mógł na brzegu jakiś podłużny przedmiot, nakryty flagą amerykańską. Było to ciało młodego marynarza, który, pierwszy raz na ląd stąpiwszy, w bójce, w gospodzie nadbrzeżnej, nóż włoski pod żebro dostał. Mała lampka, która się u głowy jego paliła, była ostatniem światłem tej wielkiej uroczystości.



XI.
Bez programu.
Genua, w Listopadzie.

Nareszcie! Nareszcie skończyły się te oficjalne programy, które chwytały twój dzień, po cząstce go między siebie dzieliły i od rana do nocy, od godziny do godziny wodziły cię po ulicach, widowiskach, wystawach, pałacach lub wyrzucały gwałtownie z miasta na ląd — to na ląd, na morze — to na morze, jak wypadło.
Teraz basta! Teraz oddycha się tu swobodnie, szeroko. Ludzie się prostują, przeciągają krzyże, przychodzą do właściwych, omal że nie zatraconych w wściekłym natłoku wymiarów.
Można znów poruszać łokciami, ramionami, głową. Nikt gorączkowo nie chwyta dziennika, żeby nie prześlepić, gdzie i kiedy ma pędzić na złamanie karku. Oczy i uszy wypoczywają po salwach i po ogniach sztucznych; a choć teraz i huknie co z fortów, albo zaswędzi, wie się przynajmniej, że miasta nie wysadzą i z dymem go do licha nie puszczą.
Nawet pan syndyk otarł pióro i przestał manifesty pisać. Kupy ludu gęsto się jeszcze wprawdzie po ulicach włóczą, ale nie prą, jak lawa, w jednym kierunku i nie pokrywają placów jak szarańcza; można chodzić po mieście bez złamania żebra. Zgiełk ustaje, w powietrzu opadają dymy, morze strząsnęło z siebie wszystkie obce statki, ziemia przestała stękać pod naciskiem trybun. Gdzie chcesz iść, dojdziesz; gdzie jechać, dojedziesz: komisja uroczystości nie rzuca tobą jak piłką. Nikt cię nie ściga, nie sekwestruje, nie trzyma ci noża na gardle, żebyś patrzył na to, a słuchał tamtego. Wola twoja, czy chwilowy nastrój przychodzi potrosze do głosu, do prawa. Zrobiło się luźno jakoś, przestronno, ludzie ochłodli, szalona pulsacja życia wytężonego opadła, nikt nie jest obowiązany pękać z zapału, — a to wiele znaczy.
Szczerze powiem, że Genua zaczynała już być okropnie męczącą: obejrzeć wszystko, co było do widzenia, usłyszeć co grano, śpiewano i wykrzykiwano; być wszędzie, gdzie się przewaliła fala uroczystości, równało się ciężkiej pańszczyźnie. A potem ludzie! Ludzie stracili po prostu miarę stosunków i rzeczy, przeniesieni nagle w sferę nadzwyczajności i superlatywów.
Kiedy przyszła wiadomość z Livorno, że za trumną Cialdiniego trzy wozy wieńców szły: „Tylko trzy wozy?” pytano, podnosząc brwi i wydymając wargi. — „Lichy pogrzeb! Bardzo lichy! Nędza, mizerja!”
Przyjechał de Amicis i bawił tu kilka dni. „De Amicis? Wielka figura! Cóż to? admirał, czy Mascagni, żeby sobie nim zaprzątać głowę? Teraz na takich nikt tu niema czasu.”
Tłum uliczny tak samo. Na arabskiego szejka, który zwiedzał Genuę, włócząc za sobą po jej marmurach frendzle swego białego burnusa i swoją pyszną świtę, ledwo, że kto spojrzał i to przez ramię chyba, a kiedy zjawiła się nagle na ulicach kupa indjan w zamszowych krymkach, lekkich sandałach, przebiegająca miasto z ładunkiem kokosów, wachlarzyków i suszonych żmijek, to w całej Genui nie znalazło się dwudziestu uliczników, którzyby za nimi biegali. Co chcecie? Nie mieli mundurów haftowanych złotem, a to właśnie była chwila panowania mundurów haftowanych złotem i niczego więcej.
Teraz się to przecież szczęśliwie zmieniło. Najwybredniejsi gapie spuścili z tonu, a Genua, w braku wielkich huków, robi sobie małe huczki, które jej dni bez programu wybornie urozmaicają.
Tych małych huczków, tych uroczystości in partibus, pełno tu teraz jest na każdym kroku. I kto wie, czy nie są one bardziej malownicze, bardziej rodzajowe i charakterystyczne, niż owe wielkie „panataneje,” które obejmowały całe miasto na raz i w zbitej masie stu tysięcy ludzi nie dozwalały dostrzegać żadnego szczegółu.
Wychodzisz sobie rankiem na ulicę, ręce w kieszeniach, laska na ramieniu. Szczęśliw, że cię żaden program za kołnierz nie trzyma, wtem: Bum! bum!... Bum, bum, bum!... Patrzysz, wali w dobrym ordynku kilkadziesiąt marsowych postaci, z podpiętemi na wojskowy sposób połami zwykłych kubraków, wstążeczki i medale na piersiach, miny od stu djasków, wąs siwy, krok wprawdzie nieco drepcący, ale jeszcze żwawy. Kto taki? Inwalidy z wojny krymskiej wyprawiają sobie pochód z muzyką i chorągwiami ex re kolumbowej ery! Ot, niewielki pochodzik, z niewielką „bicchieratą” rzecz prosta, z paroma „brindisi” wypowiedzianemi głosem drżącym już po trochu, przy których niejedna łza kapnie na wąs siwy... Wszystko to najwyżej do jakiej dziewiątej wieczorem, poczem bohaterowie wdzieją na uszy szlafmyce, i pójdą pięknie spać, gdy im reumatyzmy będą grały capstrzyk po strudzonych kościach.
Ledwo przeszli — stój! Cała kupa ludzi zabarykadowała wązki wylot ulicy. W pośrodku wóz. Co takiego?
Balon, zerwany z lin ostatnim wichrem i poszarpany haniebnie, procesjonalnie odwożą do jakiegoś starego lamusa, kiedy kapitan nieboszczyka, dzielny signor Rodeck, pędzi do Towarzystwa ubezpieczeń, w którem go asekurował. Kapelusz na bakier, grube cygaro w zębach, fontaź niedbale zawiązany i pogardliwa mina, z jaką patrzy na szczątki niefortunnej „Stelli,” wróżą, iż wicher ów przywiał mu do kieszeni wcale niezłą flotę.
Ledwo przewinął balonowy pogrzeb — halt! — znowu przeszkoda. Gęsiego, jeden za drugim, idą w pociesznych kapeluszach śpiczastych i wysokich niby głowy cukru, każdy z drągiem i furczącą na nim chorągiewką, obwoływacze wydawnictw na cześć kolumbową. Najgłośniej krzyczy obwoływacz hymnu. „Scoperta di un nuovo mondo! Scoperta!” — drze się na całe gardło. „Juno Colombiano!” woła drugi, ale mało kto to kupuje, bo długie. Długi zaś hymn, to jak długi sos: zawsze zawiele w tem wody.
Inny, jak automat, raz tylko na minutę otwiera usta i wypuszcza z nich jedno słowo: „Donaver!” I znów: „Donaver!” Nie trudzi się więcej. Dziennik bowiem, do którego Donaver należy, roztrąbił już od dni wielu, że szacowny jego współpracownik, profesor Frederico Donaver, napisał historyę Kolumba w sposób popularny, nie tyle dla ludu, co dla tych sfer, które wielkich mężów lubią poznawać ze strony anegdotyczno-legendowej ich życia.
Za Donaverem kroczy wielki drągal, wołając rozciągającą się szeroko, jak harmonika, gębą: „Scaglio-di-San-An-dre-a-Ca-stel-lo-Raggio-Se-ssan-La-pa-gi-ne cin-quan-ta-cen-te-si-mi.” Ten zna publiczność swoją, która lubi z góry wiedzieć, co bierze i co daje. Skałka tedy św. Andrzeja sprzedaje się nieźle i robi silną konkurencyę dwu innym publikacyom, z których jedna dowodzi, że się Kolumb urodził w Sawonie, a druga, że się urodził w Cogoletto.
Obie je wszakże wkrótce zagłusza obwoływacz z najwyższym drągiem, który wielkim basem krzyczy: „Genova a Colombo! Genova!” Jest to jednodniówka, wydana kosztem i staraniem komitetu uroczystości, zgrabny zeszyt ilustrowany, w którym kilka głośnych nazwisk, jak: Campanelli, Cezara Cantu, przemieszano z zieleniną literacką świeżej daty, właśnie jak sałatę. Czyś kupił, czyś nie kupił, na obejrzeniu zeszła ci chwila czasu i aniś spostrzegł, jak cię otoczyła cała kupa ludzi. Twarze dzielne, wzrost nieduży, skład szczupły, ale znać siłę w ręku. To piemontczycy, przybyli na wystawę z Turynu, idą uczcić fratellanzę swoją. W „jajku Kolumba” rzecz prosta.
Muzyka na czele rznie hymn królewski, aż szyby naokół brzęczą, a za muzyką w dobrym szyku wali „La Fraternita,” „L’Agricola,” "L’abbadia Stura”... i jak się tam zowią te wszystkie stowarzyszenia, które od gór przyciągnęły nad morze. Naprzeciw nich druga muzyka i deputacya — wszystko na środku ulicy. To stowarzyszenia robotnicze genueńskie wychodzą na spotkanie Piemontu. Hymn królewski, wzmocniony nową orkiestrą, wstrząsa przez chwilę wszystkie serca, poczem piemontczycy zaczynają z zapałem śpiewać popularną pieśń ludową liguryjską „Al mare!”, genueńczycy zaś, nie chcąc być od nich gorsi intonują hymn piemoncki, przyczem powstaje szalony galimatjas, a wszystko na cześć „fratellanzy”.
Jak na dzień „bez programu” wydaje ci się tego hałasu zawiele. Schodzisz tedy na boczną ulicę, ale tam trafiasz na szereg pojazdów, które okrążając przezornie padające sobie w objęcia Piemont i Genuę, wiozą syndyków z całej Ligurji z czołobitną wizytą do pałacu municypalnego.
Wołasz fiakra i ruszasz za nimi. A cóż ci to szkodzi? Choćby cię nie bawił sam akt hołdu wskrzeszający tradycye dawnej rzeczypospolitej genueńskiej, zajmą cię niezawodnie te prowincyonalne wielkości. A potem zainteresuje cię sam pałac municypalny i jego wielkie atrium, o wspaniałych schodach, jakie tylko w starej Genui budować umiano, ścieląc je z najbielszych marmurów, szeroką, podwójną, ledwie wznoszącą się linją, łącząc w krużganki powietrzne, na kolumnach wsparte i znów je dzieląc pod sklepieniami, zdobnemi w najbogatsze freski.
Oglądasz tedy trochę naiwne malowidła, przedstawiające przyjęcie Don Juana austryackiego przez Dożę rzeczypospolitej genueńskiej, Grimaldiego; spotkanie, powitanie, cały ten staroświecki ceremonjał, kapiący od purpury i złota, przy którym dzisiejsza wizyta syndyków prowincyonalnych dość sobie mizernie odbija.
Sam pałac, zajęty przez biura szerokich rozgałęzień władzy administracyjnej, teraz po bytności króla przewrócony jest do góry nogami. W kancelaryi stanu cywilnego leżą pozwijane dywany, w archiwum zwierciadła, a przed niemi puszki z pudrem i wonności; wielka werenda, zaszalowana na prędce deskami i obita kosztowną materyą, rozprzestrzenia salę balową, słowem trzeba odłożyć oględziny do czasu, w którym wszystkie mole archiwialne powrócą na dawne siedziby. Zaledwieś wszakże pałac ten opuścił, kiedy znów bęben, za bębnem orkiestra. Teraz tu bez orkiestry nic; wszystko musi być „festegiamente”. Tym razem są to panowie mularze, którzy pragną przy powszechnej kolumbiadzie upamiętnić zawiązek swojego stowarzyszenia w taką to a owaką rocznicę. Panowie mularze mają nietylko swoją orkiestrę, swoje kokardy i swoje chorągwie; mają oni także swoją zasadę: nie mięszają się do polityki. „Wzajemna pomoc łączy, polityka dzieli,” powiedział im kiedyś Crispi i to powiedzenie zostało dla nich ewangelją. Panowie mularze gardzą tedy wielkiemi okrzykami stronnictw, idą sobie spokojnie, cicho, o ile kupa południowców cichą być potrafi, a ich orkiestra gra marsza z „Aidy,” co, jak się zdaje, nie obraża ani lewicy, ani prawicy, ani środka parlamentarnego. Ale i w tak neutralnem stowarzyszeniu lęże się robak niezgody: oto stają na klinie, którym z „piazza Nuova” uciekają w dół dwie wązkie ulice. Jedni chcą iść na bicchieratę do oberży „Della Pace,” gdzie po kilku butlach Monferratu wybuchnie wojna, jak dwa razy dwa cztery; drudzy ciągną gwałtem do oberży „Dei Amici,” gdzie wszystkie wesołe uczty kończą się regularnie kłótnią i rzucaniem stołków. Zasadę neutralności zachowuje tylko sama orkiestra, która, stając na rozdrożu przed rozdzielającym się, jak widły, pochodem, po raz trzeci zadyma w trąby bohaterskie tony marsza.
Ale jeśli na ulicy te małe huczki robią huk porządny, niemniej i w lokalach zamkniętych kipi, niby w ulach.
Naprzykład drukarze. Ci nie znaleźli tak wielkiej sali, w którejby przyjąć mogli towarzyszy zacnej sztuki swojej, którzy się z całych Włoch zjeżdżali na uczczenie Kolumba.
„Jajko” okazało się stanowczo za małe. Wielki salon restauracyi „Columbo” zajęło towarzystwo dymisyonowanych żołnierzy z Aleksandryi; na San Frutuoso powiewa olbrzymia biało-zielona chorągiew z genueńskim krzyżem i potężnemi literami S. O. di S. M. Co znaczy „Societa Operaia di Mutuo Soccorso,” na co spojrzawszy dość wiedzieć, że tam niema i zaglądać po co.
Co mieli robić? Wynajęli sobie pokład na „Manilli,” na którym się mieści ze dwa tysiące ludzi, a kiedy po tęgiej bicchieracie zagrzały się czupryny, urządzili sobie na wety małą przejażdżkę wzdłuż Riviery, co im nietylko nie mogło zaszkodzić, ale owszem mogło znacznie pomódz, zwłaszcza przy cytrynach i wodzie sodowej.
Ale nie same chude pachołki bawiły się bez programu: książe Monaco z uroczą swoją księżną, hrabia Turynu, książe Neapolu, wszystko to ucztowało, balowało, tańczyło, urządzało „lunche,” widowiska, czując się może nawet swobodniej, niż za bytności królewskiej.
A potem kongresy! Genua od jak żywa nie była zapchana tylu uczonymi, jak obecnie. Przedewszystkiem botanicy. Ci zainaugurowali swoje posiedzenie w pysznej „Aula Magna” tutejszego uniwersytetu, przemówieniem profesora Arcangeli, prezesa włoskiego Towarzystwa botanicznego, któremu odpowiedział pan syndyk w mowie tak kwiecistej, iż słuchaczom zdawało się, że zostali przeniesieni na łąkę, w poranek majowy. Nie mam zamiaru rozszerzać się nad pracami tego szacownego zebrania, w którem trzymali prym tacy uczeni, jak: Badehoofer, Strassburger i Vasey; chcę tylko nadmienić, że ostatecznym rezultatem prac tych było podobno zdetronizowanie róży i obwołanie królową kwiatów stokroci, imienniczki pięknej Małgorzaty Sabaudzkiej. Fakt ten wszelako — dodaję dla ścisłości — nie miał miejsca ani w „Aula magna”, ani w ogrodzie uniwersyteckim, gdzie inaugurowano fundacyę „Hanbury,” złożoną z pięknego pałacyka, muzeum i bogatej cieplarni, przybywających miastu z daru znanego miłośnika kwiatów, ale na wycieczce do Ventimiglia, czy do Col di Tenda, gdzie szanowni kongresiści zamknęli posiedzenie swoje toastem z kielicha lilji na cześć Flory.
O kongresie prawa międzynarodowego i o kongresie prawa marynarki mniej jeszcze mam do powiedzenia. Właściwie co tu do powiedzenia być może? Przeciętnemu czytelnikowi wystarcza, że piratów i korsarzy, przynajmniej na europejskich morzach już niema, a co do prawa międzynarodowego, to artykułów jego nie piszą kongresy wiecznym atramentem, jak to powszechnie wiadomo.
Znacznie więcej zainteresowania obudził kongres geograficzny. Młoda, ale mająca duży rozpęd polityka kolonjalna Włoch nadała mu tę przyprawę żywego zajęcia, jakie towarzyszy wszelkiej umiejętności, przechodzącej z dziedziny rozpraw na tory praktyki. Słuchano też bardzo ciekawie tak barona Sant’ Anna Neny, dowodzącego, iż w Ameryce, a mianowicie w Brazylii, Włochy za lat kilka będą miały kwitnące i bogate kolonje, jak i podróżnika Candeo, przybywającego z Afryki, gdzie cała Italja ma wytężone oczy na swoją „Eritreę.” Podkładem niezmiernie ciekawym do tych konferencyj była bogata wystawa geograficzna, urządzona przeważnie z rzeczy współczesnych, z okazów wzrastającej siły kolonjalnej Włoch, lubo nie brakło jej pysznego zbioru starych map, globusów i innych osobliwości tego rodzaju, o których, gdyby pisać, mało byłoby i tej bawolej skóry, służącej za tarczę broniącym się przed włoską cywilizacyą biednym, wolnym pokoleniom, które i bez tej cywilizacyi dość są nieszczęśliwe.
Równocześnie z kongresem geograficznym odbywał się tu wielki międzynarodowy kongres historyczny. Sala jego posiedzeń zawsze była pełna. Co mówię! — zapchana po brzegi. Nie znaczy to bynajmniej, aby zamiłowanie do nauk historycznych kwitło tu w jakiś osobliwy sposób. Wcale nie. Jedna połowa tłumu szła po to, żeby zobaczyć otwartą dla kongresu tego wspaniałą historyczną salę „San Giorgio,” a druga, żeby zobaczyć damy. Damy, a raczej jedna dama, panna Zofja Moelles z Chrystjanji, należała już wprawdzie do szczęśliwie ukończonego kongresu botaników, ale tu było co innego. Tu była hrabina Uwarow, prawdziwa hrabina z córkami; panny jedna ładniejsza od drugiej, a pani, poważna uczona kobieta, prezydentka komisyi archeologicznej. Co do mnie, ciągnęło mnie to, co i pierwszych: sala.
Pałac San Giorgio, w blizkości portu zbudowany za tych czasów, kiedy architektura czuła się sztuką wysoką i tworzyła piękno, był niegdyś sercem Genui kupieckiej, Genui dożów i republiki. Przez jego to bramy, oddane w opiekę patronowi miasta, płynęły złotą żyłą bogactwa, które były fundamentem jego materyalnej, głośnej w świecie potęgi. Tu każdy okręt kupiecki, każda drobna szkuta składały grosz celny, miljonowych cyfr dosięgający haracz, na którym „La Superba” rosła jak na drożdżach. Była ona w owych czasach prawdziwą Danae, kochanką złota, które jej wszakże nie Jowisz rzucał, ale Merkury. Ale i złoto płynąc wyżłabia swe ślady, jak woda, gdy mu czas pomoże. Święty Jerzy nie zdołał obronić wspaniałej świątyni kupców od zniszczenia wieków.
Widząc ją wszakże, po średniowiecznym przepychu, taką ściemniałą, zrujnowaną, zapadłą, wyrzekł się patronatu i zostawił ją własnemu losowi. Był to dla tych murów czas najgorszy, lubo i teraz jeszcze przelewały przez siebie złoto „narodów ziemi.” W owym to okresie zaćmienia San Giorgio zwał się wprost: La Dogana i pod tą nazwą przetrwał do ostatnich czasów. Ale ostatnie czasy były w Genui czasami wielkich i śmiałych przedsięwzięć. Zbliżanie się ery kolumbowej zapładniało umysły ojców miasta coraz to nową ideą, aż i na „Doganę” czas przyszedł. Municypium nabyło do niej prawa bezpośrednie i zawinąwszy rękawy, stanęło do warsztatu.
Przedewszystkiem zrzucono szpetne łaty z desek, które długi czas zakrywały przecudną kolumnadę gzymsową, czyniącą z gmachu tego jakąś przezroczystą wizję, na tło najpiękniejszego nieba rzuconą. Odwalono potem stare wspaniałe schody; dobyto z gruzu marmurową posadzkę sal górnych, zrzucono tymczasowe podpory, odtwarzając stare sklepienia w całej czystości ich przepysznych wiązań, odmuchano architrawy, odchuchano freski, i oto, lubo nie w ukończonym, ale już w drgającym dawnem pięknem San Giorgio — otwarto wielką salę historyczną, dla której odbyty świeżo kongres był jakby powrotem do życia.
Stanęła ona z piętnem przeszłości świetnej, ale już dawno minionej, nie wybielona, nie wymalowana, jak elegantka ukrywająca swoje lata; ale w poważnych, przyćmionych barwach starych złoceń, starych fresków na półokrągło wzbitem sklepieniu, starych posągów w przepysznie rozporządzonych niszach, starych odrzwi, fryzów, gzymsów, sztukateryj, na których znać mistrzowstwo nie dzisiejszej ręki. Ale ta przeszłość nietylko była świetną: była także sławną. I oto świadectwa tej sławy stanęły rycerską strażą dokoła tych ścian, wskrzeszonych z prochu i upadku. Oto chorągwie zdobyte na Saracenach: oto sztandary wzięte w walkach z Wenecyą i z Pizanami.
Dziwne to czasy, w których dwa włoskie miasta uważały się nietylko za obce, lecz za wrogie sobie. W Pizie, w tem muzeum narodowych pamiątek, jakiem jest stare Campo Santo, tuż przy katedrze leżące, zdarzyło mi się widzieć łańcuchy, które Genua zdjęła z bram pizańskich, jako trofeum zwycięztwa i dopiero po dokonanem zjednoczeniu włoch odesłała Pizie na znak braterstwa i zgody. Tak długo przetrwało to uczucie indywidualizmu miast włoskich.
W takiej to dyszącej przeszłością sali, w atmosferze prawdziwie historycznej, zasiadał kongres, o którym, że się szerzej rozpisać nie mogę, żałuję bardzo. Wiele bo rzeczy byłoby godnych bliższego i szczegółowszego zapoznania się z niemi. Gdy jednak w pobieżnym szkicu pomieścić ich niepodobna, poprzestanę tylko na wzmiance, iż piękne to zebranie światłych umysłów i serc szlachetnych zakończył uroczysty akt hołdu Kolumbowi, przed tablicą pamiątkową upłynionych czterech wieków oddany, podczas którego kongresiści przemawiali każdy w swoim języku. Zjawiły się tu tedy na szczupłej obok siebie przestrzeni żywe i umarłe, blizkie i dalekie mowy, zespolone w jednej idei wszechludzkiego braterstwa. Była to wzruszająca w swej surowej prawdzie i prostocie chwila. Chwila, która może należała do przyszłości mimo, że się na nią złożyli ludzie szperający w dawno upłynionych wiekach.



XII.
Popis dzikich.
Genua, w listopadzie 1894 r.

Jest w watykańskich Loggiach Rafaela, na lewo od wejścia, wielki atlas krain ziemi, rozwieszony w pojedyńczych kartach wzdłuż całej galerji, która do Pinakoteki prowadzi. Atlas ten dość dziwacznie wygląda na pierwszy rzut oka. Jest to jak gdyby rozkawałkowana, wielka mapa strategiczna, na której oznaczono ufortyfikowane punkty, twierdze, wały, baszty i zasieki, tylko że miejsce ich zajmują kościoły. Kościoły te, nader różne co do rozmiarów swoich, od kopulastych bazylik i strzelistych tumów, do ubogich, małych, ledwo dwoma kreskami oznaczonych kapliczek, stoją to w gęstym szyku, to rozproszone, dość szerokiemi przestrzeniami jedne od drugich odcięte, to wreszcie ledwie się odszukać dające, ledwie znaczne drobnym krzyżykiem, wśród pokrytych namiotami stepów, powyrębach puszcz dzikich, między chruścianemi szałasami, nawet między ogniskami, które oznaczają przygodne ludzkie noclegi. Wielkie grupy kościołów wyglądają jak oszańcowane obozy, zasobne, pewne, bezpieczne, luźno stojące świątynie, jak twierdze obronne, tu, to tam rzucone na wojennym szlaku; drobne kaplice coraz mniejsze, coraz rzadsze, są jak owe forpoczty i pikiety, które najdalszych i niepewnych posterunków strzegą.
Wszelako określenie to dobrze oddaje charakter całości tylko pod względem ogólnej konfiguracyi; po za tem jest jeszcze ruch.
Istotnie, dosyć jest wpatrzyć się przez dłuższą chwilę w ów niezwykły atlas, aby spostrzedz, że wszystko to się gdzieś śpieszy, gdzieś idzie, gdzieś dąży.
Forpoczty posuwają się coraz dalej, pikiety wybiegają coraz śmielej, ostatnie stoją już na skraju ziem nieznanych, na których dawni geografowie rysowali wielką, mglistą, pokrywającą je rękę.
Przed tym to atlasem stawali często dawni papieże, patrząc nań długo i bacznie to z głęboką zmarszczką na czole, to z uśmiechem, to z ogniem zapału w twarzy.
Pius IX-ty, mówią, siadywał tu godzinami całemi w wielkiem swojem krześle, a mądre jego, przenikliwe oko przenosiło się chętnie od widoku szczerb i wyłomów, jakie czas czynił w wielkich, silnych twierdzach, do tych śmiałych, pełnych życia i nadziei placówek, które w miejsce dawnych, kruszejących w ręku dziedzin, sięgały po nowe zdobycze.
Ruch ten ku zachodowi coraz się wzmaga i coraz żywotniejszym staje. Wielki gmach, w którym się mieści Propaganda fide, jest jednem z najczynniejszych biur wiecznego miasta. Jaka sieć interesów krzyżuje się tam, zadzierzga, rozplątuje, wiąże, o tem możnaby napisać bardzo ciekawą i wielotomową księgę. Ztąd też lecą ordynanse do najdalszych owych forpocztów i placówek, gdyż jedyne to w swoim rodzaju ministeryum spraw zagranicznych, lubo nie uchwala wojny, bojuje przecież na wszystkich punktach działalności swojej.
Na placówkach wszakże i po przygodnie wzniesionych twierdzach trzeba ludzi, trzeba załogi, takiej załogi, która zginie raczej, niżby miała porzucić posterunki swoje; ludzi silnych, energicznych i żywo wierzących.
Prace misyjne nie są synekurą, to pewna, a jednak nie brakło dotąd nigdy misyonarzy, sam zakon kapucynów i dominikanów dostarczył ich całe zastępy. Niekażdy wprawdzie z tych, co tą drogą poszli, mógłby się równać z takim księdzem Persico, bohaterem i weteranem tegoczesnych misyj, ale po wszystkie czasy bywali ludzie tędzy, których nęciło twarde, surowe, pełne niebezpieczeństw apostolstwo nierzadko męczeńską śmiercią grożące.
Silny, muskularny, suchy, z głosem brzmiącym, szeroką piersią, bystrem okiem, energicznym gestem, z umysłem kombinującym, lotnym, z szybką i stanowczo decydującą wolą, ambitny, śmiały, przedsiębiorczy, — oto ideał misyonarza, który zdobywa nowe terytorya, zakłada fundamenty nowych wpływów, organizuje młodociane kolonje wierzących, pracuje dużo, pożytecznie, wytrwale, chrzci katechumenów, kollekcjonuje, wzbogaca zarówno kościół, jak etnografję, zakłada szkółkę, szpital, warsztaty, posługuje się naturalnem uzdolnieniem mieszkańców, z drobnej iskierki rozdmuchuje ognisko kultury, w opałach i trudnościach daje sobie radę i liczy przedewszystkiem na siebie; budzi zarazem obawę i zaufanie, a wreszcie zdrów, cały, choć mocno ogorzały, a nawet pokiereszowany niekiedy, powraca z drugiej półkuli, jakby żołnierz z bojowej wyprawy.
Takim to idealnym misjonarzem jest Monsignor Beauvoir, którego dano mi było widzieć w chwili, kiedy zarządzał rozpakowaniem i uporządkowaniem świeżo nadeszłych do portu genueńskiego na wielkim misyjnym okręcie „Rosario.”
Trzeba było widzieć jak z wprawą i znawstwem wybornego etnografa i naturalisty segregował okazy fauny i flory, rozmieszczał minerały, rozkładał ubiory i narzędzia, zawieszał bronie, sieci, hamaki, rozstrząsał dziwaczne ozdoby z kłów małpich i muszel, czyniąc to wszystko tak składnie i sprawnie, jakby nie misjonarstwo, ale ludoznawstwo było specyalnością jego.
Zaiste, już dla podziwiania tej energji warto było iść na misje. Nie dla niej przecież ludzie tam chodzili. Chodzili na nie, gdyż rozeszła się pogłoska, że w misjach wystawione będą dary jubileuszowe, które Papież przed kilku laty otrzymał.
Oczywiście, pogłosce tej mogli wierzyć ci tylko, którzy nie widzieli nawet z progu wielkiej watykańskiej biblioteki i tych nieobliczonych bogactw przemysłu i sztuki, które jubileusz ów zgromadził w jej salach. Jest to ogromne muzeum albo raczej olbrzymi skarbiec, którymby wypełnić można całą niemal Italo-Amerykanę.
Pogłoska urosła ztąd, że istotnie sprowadzono z Watykanu kilkanaście przedmiotów, którymi uczciły jubileusz Leona XIII-go misje katolickie środkowej i południowej Ameryki. Były to przedewszystkiem umieszczone pod kloszami, wielkiemi jak kopuły kaplic, bukiety kwiatów zrobionych z piór ptasich tak wytwornie, tak lekko, iż zdaje się odmuchniesz z nich rosę. Brazylja celuje tym rodzajem przemysłu i ona też popisywała się głównie.
Szkoda wszakże, iż pobożna intencya uczczenia Papieża i papieztwa, w jakiej te bukiety zwijano, skaziła zupełnie ich naturalny wdzięk i ich prostotę. Na każdym bowiem kwiecie pełno godeł, pełno niespodzianek. Tu gwoździk powiewa chorągiewką, na której wypisano: Tu es Petrus; tu z róży wychyla się aniołek, trzymający gratulacyjną wstęgę; tu na delikatnej gardenji kołyszą się klucze rajskie; tam z heljotropów zwinięta potrójna tjara; owdzie z pączka narcyza wystrzela berło papiezkie, gdzieindziej jeszcze, na pochylonej łodyżce stokroci buja pierścień rybacki, a w maleńkim storczyku tkwi atłasowy papuć, mający reprezentować sandał apostolski.
Wszystko to razem drży, błyska, mieni się i brzęczy, wprawiane w ruch każdym krokiem licznych przechodniów i wydaje się nie bukietem zgoła, ale jasełkami.
Jedne z tych kwietnych snopów tkwią w misternych wazach, inne na postumentach, wiązane szarfami, których grube, złote hafty stale reprezentują łodzie, klucze i siecie piotrowe.
Cała wystawa misyjna dzieli się na trzy wielkie działy: naturalnych bogactw przyrody, samorodnego przemysłu i kultury, przyniesionej z zewnątrz.
Pierwszy — to grunt świeży, przebujny; drugi — to pień silnego drzewa, które na gruncie tym wyrosło dziko; trzeci — to gałązka, na pniu tym przez misje szczepiona.
W dziale bogactw naturalnych uderzają nadewszystko minerały. Urugwaj prym tu trzyma. Jego wielkie bryły surowego srebra, ciemne, oporne, szorstkie, nie rozgorzałe jeszcze od młota i ręki ludzkiej, nie rozbłysłe od jego pożądliwych spojrzeń, przypominają jakieś stare, stare bajki jakichś wielkoludów, strzegących wejścia do zaklętych skarbów i jakieś chichoty duchów, kuszących oczy ludzkie; jakieś krainy podziemne, dziwaczne, które się przyśnić mogą. Tuż obok leżą rodzime gniazda ametystów, tak wielkie, jak największe dynie, z których rozbitego czerepu sterczą skrystalizowane pryzmy ziaren o przedziwnych barwach od fjoletów, tak ciemnych, że się je za czarne bierze, przez całą gamę półtonów, przypominających to czerwone fjołki alpejskie, to aksamitne irysy, to heljotropy, to bzy tureckie, to bratki, to sasanki leśne, aż do tej najbledszej, rozsrebrzonej lekkim oparem owianej liljowości, jaką się odziewają łąki nasze pod zachodnią zorzą.
Obok gniazd ametystowych pocięte pnie agatu o znacznej średnicy. Jedne surowe, podobne do żylastych słojów dębu, inne polerowane, którym w układzie i harmonji tonów nie dorówna mozajka florencka. Tu także cała gama subtelnych przejść i odcieni, od brunatnej kapucyńskiej barwy do rozpylonego bursztynu.
Nadewszystko uderza miękka, falista linja przedziwnego uwarstwienia słojów. Dziś jeszcze widzisz, jak w tych pniach przedwiekowych soki krążyły, gęstły, ciemniały, osadzały się, twardły; jak życie zapadało w sen kamienny, w długi letarg wieków, w którym pień zapominał szumu (...)[1], szeptu młodych liści, śpiewu ptaków, przelotu chmur, ciepła i blasków słońca i jak osłupiały, ogłuchły, niemy, walił się, grzęznął, zagłębiał, a dawszy deptać po sobie nieskończonemu pochodowi czasów, wyzuł się z natury swojej i stał się rzeczą kopalną, osobliwą, którą ludzie na kamyki łupią, czyniąc z nich swoje ozdoby.
Jeśli ktoś jednak, nie poprzestając na agatach, szuka tu innych klejnotów: szafirów, rubinów, topazów, szmaragdów, to niechaj się nie pomyli i nie bierze za nie skrzydlatej rzeszy kolibrów, jakie przysłała Brazylja. Czy mam je opisywać, te setki płomyków malowanych złotem, lazurem purpurą i podbitych listkami róż i hjacyntów?
Mniemam, iż zajęłoby to zbyt miejsca. A potem pozostałyby jeszcze całe szeregi wielkich, grubodziobych, odzianych w hełmy, w pancerze, w kolczugi, w złote naszyjniki, w czerwone i zielone czuby, w napierśniki szmelcowane na błękitno w żywym ogniu słońca, których tu dostarczyły: Boliwja, Argentyna, Gujana i Equador. Wszak czytelniczki i bez tego wiedzą, że wszystkie ptaki dzielą się na takie, które się przypina do kapeluszy i na takie, których się nie przypina; co zaś do czytelników, to z góry mogę ręczyć, iż nad wszystkie „liry”, ptaki rajskie, papugi i papużki wolą oni parę dobrze oblanych kuropatw, które im Trezor na rżysku lub na kartoflisku wystawił, notabene, o ile nie spudłują do nich.
Z żalem za to pomijam bogate zbiory osobliwych nasion, z których jedne zdaje się pełzać, inne rozwijają skrzydełka do lotu, jak muszki; jeszcze inne, opatrzone kolcem, nawskroś ziemię bodą, a są i takie, co dostawszy się na wodę, biją w nią, jakby podwójnem wiosełkiem, byle tylko dopłynąć do lądu. Z żalem przechodzę spiesznie obok tych przedziwnych mahoniów, hebanów, srebrzystych orzechów, dębów kanadyjskich, tak bogatych w kolorycie i rysunku słojów, na które patrząc, myśli się o tych starych mozajkach drzewnych, któremi dawnych wieków mistrze wykładali wysokie stalle w chórach katedr swoich.
A kiedy na to wszystko miejsca ani czasu niema, niech nie roszczą do mnie pretensyi za to, że je pomijam, owe jubilerskie i galanteryjne wyroby natury, jakimi są amerykańskie motyle i żuki.
Zobaczmy wszakże, co robi człowiek na tle tego bogactwa przyrody.
Człowiek przedewszystkiem nie robi nic, jeśli tylko może. O ile zaś nie może, to kleci chatę, lepi garnek, wyplata matę, wiąże hamak, wyrabia łuk, nóż, strzałę, procę, skrobie na odzież skórę, drąży łódź, tykwę, piszczałkę, nawleka naszyjnik z kłów, z muszli, z pestek, wiąże pęczki piór na hełmy, na pasy, odziera kory drzewne na torby, na kubki, kręci sznury z łodyg. Nie jest to wiele, istotnie. Wszystkie te wszakże dzieła rąk jego noszą jedną wspólną cechę fantazyi. Trochę naiwnej, trochę dzikiej fantazyi, to prawda; ale swobodnej, lotnej, energicznej, nierzadko przechodzącej w samorodny artyzm.
Dość przypatrzeć się delikatnym haftom słomą, które się wiją złotawym blaskiem na płacie białej, wygładzonej skóry, służącej za płaszcz indyaninowi z pokolenia Mandan z preryi. Dość spojrzeć na misternie inkrustowany kamykami pas z wężowej skóry i takiż kołczan ze starej Kanady, albo na hamak z Utah, podobny tym szalom indyjskim, które przez pierścień przewlec można, jak mówią.
Dość wreszcie przyjrzeć się niezrównanemu cyzelowaniu, które gdyby nie zdobiło tykwy i strusiego jaja, lecz pieczęć papieską, lub kościelny kielich, mógłby się na nie pisać sam boski Celini.
Dziwna rzecz. W miarę, jak do tej pierwotnej twórczości przenika cywilizacya, przyniesiona zewnątrz, fantazya ta gaśnie, wypacza się, zamiera i tworzy konwencyonalną brzydotę. Śliczne lekkie plecionki mat z Honduras zamieniają się w grube wyroby wojłoku; haft, malowany słomą i ością rybią, wypiera ordynaryjne roboty szydełkowe; rzeźbione siekierki, łyżki, czerpaczki z Kolumbji zastępują pospolite blaszane naczynia, a mozajki drzewne z Costaricco przechodzą w twardą, surową snycerszczyznę. Strzały, tarcze, topory, trąby z bronzu, harfy z kory — wszystko to znika; nawet dziwaczne, lecz niepozbawione wdzięku amulety zmieniają się w szpetne, małe bałwanki w dominikańskim albo franciszkańskim habicie.
Kacyk ze starej kanady porzucił teraz swój, potrójnej tjarze podobny, hełm z piór papuzich i na swych czarnych prostych włosach wiąże bawełnianą chustkę czerwoną, jak to czynią nasze wiejskie baby; żona zaś jego, wstydząc się naszyjnika, nizanego z lśniących, barwnych, podobnych klejnotom muszelek, zrobiła sobie kolję z kilkudziesięciu żółtych, blaszanych naparstków, przekłówszy je i umocowawszy u ordynaryjnej bawełnianej taśmy.
Brzydkie kartonowe koszule, szpetne perkalowe kabaty, grube wełniaki, pospolite chustki, — oto co teraz wyrabia Arakannja, Santa Rosa, Kolumbja i inne. Na tem tle zerwania z tradycyą twórczości powstają też takie dziwolągi, jak ów cybuch z Sarany, rozgałęziający się na cztery konary, z których każdy ma osobną fajkę; albo jak cygara z Honduras, plecione po trzy razem i wyzłocone wierzchem.
Czyżby misje umyślnie wyniszczały dawne przemysły tam, gdzie się wpływ ich dostał? Bynajmniej. Tylko że razem z tym wpływem przychodzą nowe wrażenia i pojęcia, inne widoki, potrzeby i wzory; przychodzi jakiś podmuch nowego życia, który wygasza drobne płomyki samorzutnej fantazyi, jakie się tam niegdyś pod wpływem bezwiednego dążenia do piękna zatliły.
Wpółdzikie gromady ludzkie stanęły na rozdrożu i nie przyswoiwszy sobie kultury obcej, straciły ufność do własnej. Kiedyś rozwinie się tu życie normalne, świeże; teraz wykarczowane z dziko ją zarastającej twórczości, jest polem pustem, podoranem zaledwie pod posiew cywilizacyi i przepuszcza tymczasem z pod odłożonej skiby dziwaczne i brzydkie chwasty.
Pług, który to wielkie pole podorał, tkwi zatknięty na niem: to krzyż. Jest to prawie jedyna dotychczasowa zdobycz pracujących misyi, zdobycz ani łatwa, ani nawet trwała. Zatknięty krzyż obalanym bywa nieraz i nie dziesięć razy. Często też przygniata sobą tego, kto go zatknął.
Wiedzą o tem misyonarze i nie jeden wziąwszy już z Propagandy kij pielgrzymi i pomodliwszy się na „Ara Coeli,” waha się, trwoży, za siebie pogląda. A wtem mu w oczy błyśnie ów mały kościołek, za bramą św. Sebastyana, na „Via Appia” stojący, który się zowie: „Domine, quo vadis?” I uderza mu w serce płomienny dech dawnych wieków i staje mu w myśli stara, stara legenda, z owych to dni, kiedy święci po ziemi chadzali.
Onego czasu szedł tędy śpieszno Piotr święty, uchodząc z Rzymu przed kaźnią, jaka mu groziła. Nagle pojrzy — aż tu wprost niego idzie Chrystus, obciążony krzyżem. Twarz ciemna, bolesna, grzbiet zgięty, utrudzone stopy. Zatrwoży się Święty i pyta: „Domine, quo vadis?” — „Dokąd idziesz, Panie?” — A Chrystus: „Do Rzymu idę, Apostole mój, aby tam raz jeszcze być ukrzyżowanym za ciebie.”
Więc nagły potok łez rzucił się z oczu świętemu, a idąc pilno wrócił się, aby wycierpieć męczeństwo.
Stara legenda robi swoje. Misyonarz idzie i często nie wraca; ot, ziarnem jest, pod skibę karczowiska na przyszły plon rzuconem. A wtedy, w jasnej, błyszczącej mozajkami sali Watykanu, która poprzedza wielkie „Stanze” Rafaela i w której na miejscu naczelnem skrzy się i bucha całe ognisko barw wielkiego „Zwycięztwa pod Wiedniem,” w sali tej przybywa po dwóch, po trzech latach, jeszcze jedno przepysznie obramione płótno, na którego pierwszym planie widać srogie, postrojone w pióra głowy i ciężkie kamienne topory, godzące w odkrytą pierś. Tuż obok porzucona wina jego: krzyż i księga ewangelji.
...„Co słysząc Piotr, do Rzymu pilno wracał...”
Jeżeli na płótna takie, których przybywa dość często, miejsca w sali watykańskiej brakło, umieszczają je w muzeum Laterańskiem; ale i tam już pełno.
Niezawsze przecież rzecz kończy się takim posępnym nabytkiem galeryj papiezkich. Dzieje misyi bywają też nieraz podobne do owych twardych rycerskich powieści, w których choć pełno szczęku, brzęku i srogich przestrachów, wszystko przecież fortunny obrót bierze.
Wtedy to taki ksiądz Beauvoir zwozi swoje paki zaoceanowych zdobyczy i urządza jedną z najbardziej interesujących wystaw etnograficznych, nie obawiając się nawet tego przesytu, jaki ogarnął ludzi po wielkich uroczystościach Kolumba.
Wtedy też taki monsignor Fagnani, prefekt salezjańskich misyj w Ziemi Ognistej, pakuje na statek swoich świeżo ochrzczonych Fueganów i Onsów z całym bagażem sieci, łuków, wioseł, czółen korowych, rogatych łbów jelenich, kociołków z bronzu, oraz skór byczych na żerdziach rozpartych, i w samym środku Genui odbudowywa pewnego pięknego dnia fuegańską wioskę.
I oto w jakiś niedzielny poranek, pod szafirami włoskiego nieba, rozlega się skowrończe brzęczenie drobnej sygnaturki: tu w fuegańskiej wiosce dzwonią na „Mszę dzikich.”
Natychmiast wszystkiemi arterjami eleganckich dzielnic miasta zaczynają się zjeżdżać powozy, pełne pięknych pań i wytwornych panów. „Msza dzikich” należy do najmodniejszych i najbardziej upodobanych rozrywek sezonu. Zastosowano nawet do niej pewną ściśle określoną tualetę: dla panów popielate garnitury i miękkie kastory, dla dam czarne kaszmiry, czarne koronki i jaknajprzezroczystsze woale. Do tego lekka, ale to zupełnie lekka, także jaknajprzezroczystsza zaduma, z domieszką jeszcze — jeśli podobna — lżejszej samoironji dla panów: (gruba ironja zostawia się wyłącznie na użytek służby siedzącej na kozłach i plującej na lewo i prawo); dla pań zaś — głęboko, ale to jak najgłębiej opuszczone rzęsy, i drobny, nerwowy ruch czarnego wachlarza. Ylang i Yxora zarówno są przyjęte.
Ty wszakże, jeśli nie należysz do eleganckiej publiczności, możesz uprzedzić zjazd wielkiego świata i nie odważając ciekawości swojej na gramy, pełnem spojrzeniem objąć wioskę dzikich.
Jest to wielki czworobok szałasów, pokrytych niewyprawnemi skórami, zasłanych mchem, obwieszonych rybackim i łowieckim statkiem. Przed szałasami kości i szkielety upolowanych zwierząt, tudzież dzieci, do małpiąt podobne, odziane w delikatne, z kokieteryą matczyną obwiązane łykiem dokoła bioder skórki żbicze i ostrowidzowe.
W progu wioski podłużna szopa. Ściany z żerdzi, gęsto przy sobie nabitych i oblepionych gliną, dach z łodyg i z liści na cienkich krokiewkach, z pod których wiszą pióra i okiście trzciny.
Nizki, wązki otwór wpuszcza do wnętrza wielki snop promieni słonecznych, w których wszystkie te źdźbła mżą i drgają złotą siecią i złotemi pyły. Silny zapach suchych ziół i przewiędłej trawy uderza w ciebie przypomnieniem łąk i sianokosów. Wzruszony jesteś, zaniepokojony. Zdaje ci się, żeś idąc po świecie, zaszedł do owej to stajenki, nad którą stała gwiazda betleemska.
W głębi niewielki stół prosty, biało nakryty, na nim małe wyniesienie, krzyż i dwie świece. Czerwona mata, łykiem uwiązana u krokiewek dachu, tworzy baldachim po nad tym ołtarzem, rzucając silny refleks na pochyloną głęboko głowę księdza, który odmawia z cicha: „Confiteor”. Do mszy służy młody fuegin, odziany w dwie wąskie derki, spięte na piersiach i na plecach. Gdy klęka, po nad ciemnemi, bosemi stopami widać ślady ciasnych, długo noszonych obrączek i tatuowania.
W tej chwili, z po za przepierzenia, utworzonego z trzcin, przeplecionych liśćmi, rozlega się głos czysty, dźwięczny: „Ave Maria gratiae plena...”
A tuż za nim szmer licznych dalszych głosów: „Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis...
To młoda zakonnica odmawia pacierz z kobietami i dziećmi Ynganów. Od pierwszego zaraz szmeru młody fuegin odwraca głowę ku przepierzeniu i z rozszerzonemi nozdrzami słucha, a raczej wciąga w siebie echa tej modlitwy. Jakiś głos czaruje go, urzeka widocznie. Myli się też w służbie, jest roztargniony, a kiedy ksiądz Fagniani na niego spogląda, chwyta za dzwonek i wstrząsając nim jedną ręką, drugą bije się zapamiętale w piersi.
Chwila jeszcze i elegancki świat opuszcza z szelestem szopę, unosząc strojne suknie z nad zroszonej trawy.
Natychmiast z pod czarnych koronek i kaszmirów błyskają barwne jedwabie, hafty i falbanki spódniczek, a drobne nóżki biją niecierpliwie o ziemię, czekając na wyjście „dzikich.”
Tak damy, jak i panowie muszą przecież ich przepuścić przez rotowy ogień swojej ciekawości. Nie po to przecież się trudzili, żeby zobaczyć siwego, zgarbionego księdza i dwie bose stopy z pod brunatnej derki. Kobiety — jak mówią — pysznie zbudowane. Podobno zrazu nie robiono takich ceremonij i klękały one przed samym ołtarzem, teraz je wpędzono do tej głupiej zagrody... Wcale niepotrzebna pruderja. A więc idą...
Jakoż wyszły te córki kacyków, proste, poważne, w długich płachtach perkalowych, które je pokrywały od szyi do ziemi; twarze ciemne, surowe; włosy okręcone taśmami, w dwa bicze rzucone po plecach; wzrok obojętny w przestrzeń gdzieś daleką utkwiony, na nogach sandałki z kory.
Panie umilkły, panowie się rozstąpili przed niemi; w tej chwili one tu były damami. Tuż zaraz mała gromadka wyrostków i dzieci. Młoda zakonnica z grubym różańcem u pasa, z przezroczystą, niezmiernie szczupłą twarzą, prowadzi za rękę najmłodsze, któremu matka odumarła w drodze. Ave Maria!...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne, w różnych egzemplarzach książki wyraz ten jest mniej lub bardziej nieczytelny, prawdopodobnie jest to słowo konarów, w wydaniu z 1976 użyto w tym miejscu słowa drzew.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.