Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Uroczystości imienia Kolumba
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
„Il Re.”
Genua, we wrześniu.

Król przybył. Jest to wiadomość naczelna, przed którą wszystko tu obecnie na plan drugi zeszło. Przybył, jak tryumfator, jak władzca najcudniejszych brzegów, najbardziej szafirowego morza, jak pan tysiąca masztów, tysiąca żagli i tysiąca wioseł. Co większa, przybył jak półbóg tego szarego ludu, który na wiele mil wkoło porzucił winobranie, łagwie, tłoki i przybiegł tu bić poklaski w grube, ogorzałe ręce i potężnym, głośnym, na całą Liguryę krzykiem wołać: „Viva! Viva il Re!
Wrażenie było tak silne i tak uroczyste, że obojętnych widzów nie znalazłbyś zgoła: wszyscy byli wzruszonymi uczestnikami tej chwili.
Trzeba to wszakże opowiedzieć z jakim takim ładem.
Jeszcze Genua spała na obadwa uszy, kiedy o pierwszym brzasku przeleciał przez nią nadzwyczajny pociąg, wiozący do Spezii rodzinę królewską i świtę.
Pociąg przemknął się tylko; na stacyi głównej ledwo że tchu chwycił, na dworcu Brignole meteorem błysnął i zapadł w tę nieskończoną galeryę tunelów i arkad, która całą długość wschodniej Riviery na przestrzał wierci, łącząc tym chodnikiem tytanów, zawsze pełnym huku i dymu, Genuę z głównym punktem marynarki włoskiej.
Wszystko to odbyło się nagle i w sposób jaknajprywatniejszy, a to tak dalece, że kiedy do rannej kawy, razem ze świeżo wysadzonemi z pieca „michetkami” przyszła wieść, że król przejeżdżał o świcie, mało kto i wierzył temu.
Pierwszym, kto wyszedł witać króla z Genui do Spezzi, był „Andrzej Doria”, jeden z największych pancerników włoskich, któremu panie genueńskie na drogę tę własnoręcznie wyhaftowały banderę z herbem miasta. Poświęcenie tej bandery było tu obchodzone z wielką uroczystością przed kilkoma dniami. Teraz wiała ona zdaleka na tle bezsłonecznego, perłowego nieba, coraz malejąc, topiąc się i niknąc.
Oczekiwano króla pomiędzy pierwszą a drugą z południa, tłumy wszakże obległy brzeg morza już od ósmej rano.
Ruch w mieście ustał, sklepy zamknięto, giełdy nie otwierano wcale, zawieszono roboty w porcie, ani jeden warsztat nie był czynny. Cała waga życia przechyliła się w stronę morza.
Amfiteatralne położenie Genui wybornie służy takim uroczystościom. Jej mury, jej ulice, jej domy, pnące się jedne nad drugiemi, tworzą tyleż pięter olbrzymiego cyrku, na których stoją, leżą, siedzą całe mrowia ludzi.
Są to olbrzymie galerye, z których port i morze widać jak na dłoni. Niemniej od Strega do Ponte Colombo zwalono wszystkie zakamarki, rudery, przegrody, czyniąc na linji tej, najbliżej obiegającej morze, jedno wielkie corso. Rozlał się tedy po niem lud swobodniej, ujmując nieco z tego srogiego nacisku, z jakim parł z razu na pojazdy, wojsko i trybuny.
Port sam już przez się jest widowiskiem niezmiernie ciekawem. Sześć wielkich pancerników włoskich stanęło na kotwicy, po trzy z każdej strony wzdłuż, jeden od drugiego w pewnem oddaleniu, tworząc ściany odgraniczające tę przestrzeń morza, w którą jacht królewski ma wpłynąć.
Na każdym pancerniku po kilka tysięcy widzów, dopuszczonych tu za specyalnemi biletami marynarki włoskiej. „Caffaro” szczególniej i „La Regina” zatłoczone są ponad wszelką miarę. Pomiędzy jednym a drugim pancernikiem krążą barki, dowożące do nich wciąż nowe zastępy. Od strony lądu przestrzeń tę zamyka królewski debarkader, pełen w tej chwili świetnych mundurów i udekorowanych panów; za debarkaderem linja bersalierów, muzyki wojskowe i całe rzędy otwartych powozów, w których mienią się, błyszczą, fruwają jasne tualety dam.
Z lewej i z prawej strony daleko na morze wybiega mała i wielka tama, obie usiane ludzką czernią, równie jak galerye latarni morskich i słupy sygnałowe. Dachy portowych składów, magazynów, tabor poblizkiej kolei, kominy, parkany, beczki, kupy wozów, wszystko to literalnie oblepione ludem. Na wyprężonych kotwicznych linach kołyszą się wyrostki, drobni chłopcy siedzą na ostatnim skrawku wielkiej tamy, spuściwszy nogi nad morze. Palcem to, zda się, trącić, a zleci do licha.
Ranek zimny, ostry wiatr zawiewa z wschodu, marszcząc posiniałe morze. Wielkie, odbite od chmur plamy leżą na niem ciemne i ruchome; od chwili do chwili odkrywa się słońce lecz wnet gaśnie znowu. Nikt przecież nie zważa na to. Włochy powiązały na szyjach chustki od nosa, nacisnęły kapelusze i dobrze; cudzoziemcy ponaciągali palta, damy pootulały się w swoje tiule i koronki. Wszystkie głowy, wszystkie oczy ku morzu zwrócono. Na morzu ruch i gwar. Wielkie statki odpływają ku Spezzii na spotkanie króla.
Wyruszył już Duilio, z reprezentacyą prasy włoskiej, wyruszyły „Lepante” z dziennikarzami Genui, wyruszył „Perseo” i „Maria Purissima.” Co pół godziny opuszcza port ten lub ów z potężnych pancerników, by w pół drogi królowi hołd oddać i za jachtem jego płynąć. Podnosi wreszcie kotwicę wspaniały parowiec włoski „Juljusz Cezar,” zamykając ten pochód statków ku Spezzii.
U wielkiej tamy stoją w paradnem pogotowiu eskadry zagraniczne. Ogromny austryacki „Franz-Joseph” ściąga wszystkie oczy; jest on prawie największy z całej tu zebranej międzynarodowej floty. Przy nim stoją dwa jeszcze dzielne pancerniki: „Rudolf” i „Stefanja”. Niektórzy twierdzą, że to „Rudolf” i „Vecsera.” Żart jest posępny, ale niemniej budzi szeroką wesołość.
Wielki krzyżowiec „Tiger” zamyka austryacką eskadrę, z której jednej nie wolno marynarzom wyjść na ląd, ani przechodzić na pokłady innych okrętów, a to z obawy możliwej zarazy w tym natłoku statków. Istotnie, jeśli teraz nie dostanie się tu cholera, to chyba jej wcale już nie będzie. Angielskie za to okręty ciągle pełne gości, zwiedzają je oficerowie marynarki, jako najnowsze i najdoskonalsze typy konstrukcyi wojennych. „Nil,” „Australia,” „Lord Dreaduought,” budzą podziw ogólny, a największy z nich, potężnie opancerzony „Sans-Pareil”, sam jeden tylko co do ogromu iść może w porównanie z „Franz-Josephem.”
Francya przysłała dwa pyszne płaskie potwory, dwie „torpediniery”: „Condor” i „Cosmos,” które leżą na morzu, jak dwa czarne żółwie. Wśród nich strzela pod niebo całym lasem masztów wyniosły, pierwszej wielkości pancernik „Le Formidable.”
Tuż przy nim stoi hiszpański „Pelago,” który dotąd bandery nie zatknął, i „La Reine Regente,” piękny krzyżowiec o prostej, silnej budowie.
Niemiecką flotę reprezentuje „Prinz Wilhelm,” sam jeden tylko; jego czarny orzeł trzepoce się w powietrzu, jak żywy. Niestety, nie jest on w tej chwili jedyną banderą tego statku, na wszystkich bowiem linach suszy się bielizna marynarzy, co przedstawia, malowniczy wprawdzie, ale dość śmieszny widok. Nieopodal zarzucił kotwicę grecki okręt „Psara,” nieduży, smukły statek z fabryk francuzkich rodem. Są jeszcze pomniejsze kanonierki i torpediniery, ale niepodobna wymienić tu wszystkich.
Okręty amerykańskie nietylko budową i kształtem żagli, ale nawet kolorem od innych się różnią; są białe. Wielka kanonierka „Bennington” dyszy olbrzymim kominem; krzyżowiec „Newark” ma podwójny system żagli, prostych i trójkątnych, tudzież wielką gwiaździstą banderę o błękitnem polu.
Argentyna przysłała oddzielny statek; jest to pancernik: „Admirał Brown,” nad którego banderą, lubo dzień chmurny, stale świeci wielka tarcza wschodzącego słońca; nawet Japonja nie została za innemi, i popisuje się wcale pięknym, lubo w Europie zbudowanym krzyżowcem: „Matsuschima”, nad którego nazwą włosi wykręcają sobie języki, lecz który niemniej wielce im się podoba. Wszystkich statków zagranicznych jest przeszło 30; jest to dużo, ogrom każdego zważywszy; ale w każdym razie daleko jeszcze do cyfry, jaką zapowiadano. Zły stan zdrowia w Europie i obawa zawleczenia cholery wstrzymała zapewne niejeden okręt w drodze; inne, jak: meksykańska „Sarragossa,” spóźniły się poprostu.
Statków włoskich stoi w porcie dobrze drugie tyle. Największemi z pomiędzy nich zdaje się „Morosini,” „Lepante” i „Castelfidardo” choć i „Affondatore” i „Ancona” wyglądają jak dwa lewiatany. „Wezuwjusz” i „Etna” ciągną za sobą łodzie torpedowe. Pomiędzy okrętami uwijają się drobne parowczyki z admiralicą, czółna, szalupy i jak się tam zowią te wszystkie płaskie i głęboko wydrążone łodzie, które się wymijają, spotykają, gonią pluszcząc i świszcząc, i na których panowie wice admirałowie, admirałowie stoją w swoich trójrogich, złotem kapiących kapeluszach i błyszczących mundurach, w trochę robionej pozie.
Pomiędzy tłumem tych statków wyróżnia się pyszną budową i świetną białością lekki yacht księcia Monaco, którego sam książe jest kapitanem i co i raz wybiega nim z portu na morze by wyjrzeć ku Spezzii, i znowu powraca. Na statku — „Princesse Alice” mu imię — cała rodzina księcia, z dziesięć może osób. Sama księżna, druga żona księcia, smukła blondynka, której imieniem yacht ten nazwano, opiera się malowniczo jasną główką o ciemno wiśniowe aksamity; panna, pasierbica księżnej, omal że nie w równym z nią wieku, stoi sztywna i prosta u steru; ma twarz zimną i patrzy obojętnie na morze; wreszcie kilkoro drobniejszych męzkich i żeńskich wyrostków, niepoddanych jeszcze etykiecie, ni malowniczości.
Ale godzina za godziną upływa, a od Spezzii nie widać nic prócz dymów, które ciągną za sobą migające się na pełnem morzu wielkie parowce włoskie. Co raz to potwór taki zaryknie, zawyje, zajęczy, poczem szerokiem echem odryknie mu morze i cicho.
Jest blizko czwarta, kiedy nagle z fortu San Benigno odzywa się sygnałowa trąbka. Sygnał pochwytuje rekonesansowy statek i powtarza go.
W tej chwili słychać oddalone strzały; to „Perseusz”, „Juljusz Cezar” i inne statki włoskie ujrzały już na oko królewską flotylę. Szalona, ogłuszająca kanonada odpowiada sygnałami, każdy z okrętów daje sto jeden wystrzałów. Jest to bezustanne migotanie wielkiej wstęgi ognia wzdłuż wszystkich strzelnic naraz; a huk tak potężny i takie dymów wybuchy, że niebo, ziemia i morze nikną w nich z przed oczu. Nikt nic już teraz nie wie, nie słyszy, nie widzi i gdyby w tej chwili ta szalona kanonada wysadziła port w powietrze, nikt nie czuł by tego. Dość powiedzieć, że dano w przeciągu kilku minut przeszło 1500 armatnich wystrzałów. Kiedy nareszcie ucichło i dymy rozwiały się nieco, w kłębach ich, opadających w morze, jak wielkie bukiety róż białych, ukazał się na czele nieobjętej okiem flotyli, wielki yacht o błękitnej fladze sabaudzkiej.
Była to „Savoja,” która wiozła króla. „Il Re!” przebiegło nagle przez tłumy jednym potężnym okrzykiem. A wtedy zagrzmiał nad Genuą stary dzwon „Della Torre,” który tu jeszcze dożom na trjumfy bił, a za nim uderzyły w ogromny chorał wszystkie dzwony miasta. Yacht płynął zwolna. I to była chwila najsilniejsza w swojej prostej ekspresji.
Pomijam tedy chętnie wszystko, co przyszło po niej. Ceremonję powitań, muzykę, wiwaty, defiladę powozów, falowanie tłumów, okrzyki publiczności, uprzejme ukłony króla, pomijam nawet tyle sławione przez wszystkich uśmiechy królowej, i chętnie zatrzymuję się na tym pysznym, surowym obrazie tej królewskiej, płynącej pod biciem dzwonów, nawy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.