Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Uroczystości imienia Kolumba
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
W mieście.
Genua we wrześniu.

Ciężka jest służba króla. Ciężka i męcząca. Nie mówię: rola; mówię wyraźnie: służba. Minęły bezpowrotnie te szczęśliwe czasy, kiedy królowie odgrywali królowanie, siedząc nieruchomo na złocistych tronach i tylko skinieniem berła przyjmując hołdy swoich wasali. Król Dagobert, ów z piosenki, był może ostatnim tak szczęśliwym królem.
Teraz jest gorzej, znacznie gorzej. Teraz król, wtedy nawet, kiedy jest w gościnie, napracować się musi tęgo. Musi od rana wczesnego do najpóźniejszej nocy być na zawołanie wszystkich obowiązków, wszystkich ceremonij, wszystkich uprzejmości, które z tych trojga najgorszą są podobno plagą. A kiedy już uczynił im zadość i do siódmego potu się zapocił, musi te wszystkie owacye opłacać: komu tytułem, komu rangą, komu orderem, a komu szkatułą. Wtedy dopiero, a nie rychlej wypuszcza uroczystujące miasto monarchę z swoich szczęśliwych murów, a ten, nawpół odurzony i dobrze na trzosie szarpnięty, wysuwa się omal że nie cichaczem z ukochanego grodu, przez ostatni z tryumfalnych łuków, mocno do kaudyńskiego jarzma podobnych.
A potem popularność! Proszę nie myśleć, że to jest ambrozja.
Nitsche powiada, że tłumy nie pachną. Owszem, wyraża się on w tej materji cokolwiek dobitniej jeszcze. Król wszakże, jeśli jest na swoją biedę popularnym, gdzie tylko się pokaże zaraz bywa otoczony tłumem. Więcej nawet; musi między ten tłum iść, w największym ścisku przyjmować komplementy, głuchnąć od okrzyków, topnieć od gorąca, dusić się od braku powietrza, i wśród tego męczeństwa uśmiechać się, kłaniać i całą osobą swoją wyrażać, że mu jest przyjemnie. Bardzo, bardzo przyjemnie!
Jeszcze świcie królewskiej pół biedy. Ta może nosem krzywić, dobywać fulary i batysty, ale król nie może. Tłumy muszą mu — wbrew powiedzeniu Nitschego — pachnieć!
Nawet najmniej kwalifikujące się do tego tłumy włoskie. Jedna bluza, zasmarowana rybim tłuszczem i starą oliwą, zapowietrzana sążeń ulicę: proszę sobie wyobrazić bluz takich z jakie, lekko biorąc, piętnaście tysięcy, na grzbietach kipiących potem i zapałem!
Przepraszam, proszę się nie uśmiechać! W tym żarcie jest więcej, niż połowa prawdy. A mówię tu dopiero o tej części królewskiej służby, która jest gościną, rozrywką. Cóż mam rzec o pracy? Już samo stworzenie ministeryów dowodzi konieczności pomnożenia króla — jako cyfry — przez jakieś dziewięć albo i dwanaście. Czyliż to nie znaczy, że król musi pracować do 12-tu godzin dziennie, chcąc tylko z grubsza trzymać w ręku machinę państwową?
Ależ proszę zauważyć, że tutejsi węglarze z „Portofranco” zrobili niedawno „sciapero,” jak tu nazywają strejk, nie chcąc pracować dziesięciu godzin na dzień!
A potem królowa. Królowej gorzej jeszcze. Uśmiechy króla skontrolować trudno, jeśli razem z popularnością oddziedziczył po rodzicu wąs tak wyjątkowy, jak wąs sabadzkiego domu. Choćby się skrzywił jak środa na piątek, nie będzie znać togo.
Ale królowa niema tej ochrony. Królowa musi się przez dwanaście godzin z rzędu uśmiechać minimum; a jeśli bal dworski wypadnie, tedy znacznie dłużej. Czy to żart, proszę? Zdaje mi się, że to wcale żart nie jest. To wprost grozi rozciągnięciem okrężnego muskułu, wynaturzeniem go, kalectwem poprostu. Włosi utrzymują, że ich królowa uśmiecha się przez sen nawet. W takim razie wszakże nie marzy zapewne o... tłumach.
Z tem wszystkiem tłumy to właśnie i tylko tłumy nadają takim, jak genueńskie, uroczystościom ten charakter siły i wielkości, ten ton epicki, ten historyczny koloryt, tę malowniczość nawet, którą oceniam chętnie z pewnego oddalenia.
Bądź co bądź, imponującym jest widok miasta, po którego ulicach płynie, faluje, kłębi się i kipi lub zbija w potężne zatory z jakie pół miljona ludzi. Okrzyk i poklask staje się gromem, szmer — wichrem, uniesienie — burzą, zapał — wybuchom pożaru. Czem zaś jest w tłumie takim cisza, tego się określić nie podejmuję; wiem tylko, iż jest ona ogromniejszej mocy, niżeli tamto wszystko razem.
Wśród takiego to półmiljonowego conajmniej tłumu odprawił wjazd do Genui król Humbert z królową i synem, lądując pod biciem z armat i pod szelestem bander całej floty okrętów europejskich i amerykańskich.
Przypuszczać można, iż znajdzie się kiedyś malarz lub poeta, który ten wjazd upamiętni w sposób najodpowiedniejszy do zalegania archiwów i sal muzealnych, ja ograniczam się na jednem żywem spostrzeżeniu: wiele koni drżało na całej skórze wchodząc w tę ruchomą, bezbrzeżną ludzką falę.
Sam wjazd od portu do zamku trwał dobre dwie godziny: bo nikomu tam nie robiono wielce placu i nie namykano się osobliwie przed nikim. Pojazdy, muzyki, parady wojskowe, wszystko to wrzynało się między tłumy z największą trudnością; prawda, że i z największemi względami. Jedna tylko straż honorowa rodziny sabaudzkiej znajdowała plac wolny i poklask równy niemal temu, jakim przyjmowano króla.
Była to kupa szarego autoramentu, kto w tużurku, to w tużurku, kto w kapocie, to w kapocie, kto w bluzie to w bluzie. Na szyjach pstre chustki z rogiem wypuszczonym po kołnierzu, na piersiach wstęgi, medale i krzyże.
To inwalidy z bitew włoskich, żołnierze zjednoczenia Włoch, pozbierani po wszystkich bataljach od 49-go roku jeszcze może.
Byli w tej kupie starce siwe, jak gołębie, idący jednak raźno za muzyką marszu; były kapelusze zsunięte z czół śniadych, szeroko bliznami znaczonych, były rękawy puste, powiewające u ramion, albo zatknięte u piersi tuż przy czerwonej wstążeczce i krzyżu zasługi, a stukot wielu szczudeł nadawał szczególny rytm pochodowi tej najbliższej i jedynej straży króla.
Tłumy odpływały od portu do miasta do późnej nocy, oblegając po drodze wszystkie kawiarnie, piwiarnie, „trattorie,” „gelaterie,” co dawało ludzkiej ciżbie siaki taki upust. A cóż? Toć tam większa część nic w ustach od rana nie miała, prócz krzyku. A jednak kiedy około godziny dziewiątej królewski powóz ruszył ku teatrowi, to mu tę drogę od ulicy Balbi do Carlo Felice, trzy minuty trwającą, odbywać wypadło przeszło trzy kwadranse. Była nawet obawa, że król wcale do teatru nie dojedzie, taka się zwarła ciżba. Co było ludu na przyległych ulicach, nie wiem; ale na szczupłym placu Carlo-Felice skupiło się — mówią do 40000. Jabłko-by po głowach potoczył. A jak się zacisnęli raz, tak choćby i chcieli, nie mogli ni w tył, ni naprzód. Kobiety mdlały, głuchy pomruk świadczył, że i mężczyznom tęgo żebra gniotą; szczęściem ktoś dziecko wyniósł ponad głową i na karku posadził; zaczem i inni zaczęli dzieci w górę brać, boby o się było podusiło ze szczętem.
Tymczasem cała ulica Roma w dwa rzędy powozów zapchana. W powozach damy omal że nie wpadają w spazmy. Przed królową powinny były zająć swoje loże i powitać powstaniem piękną Małgorzatę; a tu ani marzyć o przebiciu się przez tłumy. Godzina dziewiąta, powozy stoją. Jedne z dam także w nich stoją, jak uosobienie kipiącej niecierpliwości, inne rzuciły się na siedzenia we wszystkich pozach, jakiemi wyraża się gniew, zniechęcenie, zawód, rozpacz czarna.
Nikt nie patrzy, nie może, nie ma miejsca patrzeć na wielkie luminaria tej części miasta, które zresztą nie udały się wcale. Przygotowań do tego było coś dni dziesięć, połowę bruków miejskich poruszono z miejsca, a kiedy przyszedł stanowczy moment, nie było rąk do zapalania tych milionów lampek tworzących łuki, arkady, bramy, wstęgi, cyfry. Florencka firma, która się podjęła tych iluminacyj, lada draba płaciła w dniu tym, jak ministra; ale i tak mało kogo utrzymać mogła: wszyscy lecieli „na króla.” Obejrzawszy się tedy, że im z tej luzy i części nie zostało pod ręką, rzucili się panowie pyrotechnicy do zapalania swoich majstersztyków już od trzeciej we dnie. Kiedy więc zmierzchło, część świateł już się dopaliła, druga gorzała siako tako, a trzecia zgoła jeszcze zatloną nie była, bo tłok ludzki przystępu nie dawał.
Zatarły się tedy linje łuków i kontury godeł, spełzły barwy obrazów i rysunki cyfer; wielki transparent, który miał uczynić z siebie ogniste tło potężnej masie marmuru i bronzu, przedstawiającej postać Wiktora Emanuela na koniu, płonął miejscami tylko, jak porwany w strzępy, a olbrzymia barykadująca niemal całą szerokość ulicy Assaroti korona po nad nim, nie wiem czy miała sto rozpalonych lampek. Słowem-fiasco.
Godzina w pół dziesiątej, król dobił z królową do teatru, a powozy z damami stoją. Już w teatrze przebrzmiał hymn królewski, już po dwakroć kolumna karabinierów, wysłana dla zrobienia miejsca ekwipażom, rozbiła się o mur ludzki i wróciła z niczem; już król i królowa dwa razy ukazali się w oknie, powitani frenetycznym okrzykiem: „Viva!”, a damy precz stoją. Wtem wiatr posunął się od morza i popędził po niebie cały tabun chmur grubych, czarnych; reszta świateł na łukach dogasa.
Tymczasem w teatrze śpiewają kantatę, ową wielką konkursową kantatę: „Apoteoza Kolumba,” zaoszczędzoną jeszcze z czasów otwarcia wystawy, kiedy „Il Re” chybił. Sopran trzyma z chwałą signora Darclée, piękna primadonna rumuńskich teatrów i pokrewna Carmen Sylvy. Królowa Małgorzata zachwycona jest śpiewaczką i kantatą, ale koryfeusze uroczystości gorycz mają w sercu. Nie o takim oni wieczorze w teatrze marzyli dla swej monarchini! Mieli ją przyjąć wielką operą „Colombo,” operą, którą się stworzyć podjął maëstro Franchetti, i której na czas nie zinstrumentował. Trzydzieści pięć tysięcy lirów za to wziął i nie zdążył. A do tego gniewać się głośno nie można, bo maëstro jest markizem, tęgie plecy ma, liczyć się z nim należy. Królowa, która zna dobrze perypetje tej sprawy, podwójnie chwali kantatę. Zdawać by się mogło, że nie istnieje dla niej nic piękniejszego, jak dwuśpiew sopranu i altu, przedstawiający zetknięcie się Europy z Nowym światem, podbity dwu chórami, przeciwiającemi się sobie, a jednak świetnie sharmonizowanemi przez maëstra „Rata”.
Bije dziesiąta — powozy stoją. W tem jak nie błyśnie, jak nie zagrzmi, jak nie lunie z nieba! W jednej chwili powstał krzyk, w drugiej zakotłowało się na placu jak w kipiącej kadzi, w trzeciej plac jakby wymiótł: tylko pięty niedobitków śmigały w powietrzu po wszystkich wylotach ulic.
Król, królowa, Il principe ereditario,” wszyscy zostali zaniecham i odbieżeni w jednym momencie, a niżbyś okiem mignął — wszędzie było pusto. Powozy ruszyły.
Co najzabawniejsza, że mężczyźni tak samo tu deszczu się boją, jak kobiety. Zaraz „fazzoletti” na kapelusze i w nogi. Czy uciekały i owe inwalidy — nie wiem tego; ale myślę, że na włochów kilka tęgich sikawek więcej by się w razie czego zdało, niżeli kanonada.
Tak tedy powszechnym zatopem ulic, placów, wygaszeniem reszty świateł i pozostawieniem królewskich gości własnemu ich przemysłowi zakończył się wielki dzień wjazdu.
Ale Nitsche mógł być kontent: powietrze oczyściło się godnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.