Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroczystości imienia Kolumba |
Pochodzenie | Ludzie i rzeczy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wybitnie i nader sympatycznie rysuje się na tle uroczystości genueńskich postać królowej Małgorzaty. Jest to władczyni, która rządzi berłem wdzięku, co jest ważnem, a także berłem taktu, co jest ważniejszem jeszcze.
Od chwili, kiedy się ukazała na jachcie królewskim, cała w błękitnych barwach sabaudzkiego domu, tak dobrze służących jej jasnej urodzie, nie schodziły z niej zachwycone oczy miasta, którego jest chrzestną córką. Królowa nie zapomniała o tem. Jej bytność w katedrze, powitanie arcybiskupa Reggio i przyjęcie błogosławieństwa z rąk jednego z prałatów kolegjaty tutejszej nawiązały nową, milczącą dotychczas strunę w tym wielkim hymnie kolumbowym, jaki tu na wyścig śpiewa i ziemia i morze.
Monsignor Reggio nie był popularnym w Genui, o czem wiedział dobrze. Ingres jego, zwlekany bardzo długo i wcale nieświetny, odbył się pod patronatem karabinierów, gęsto obsadzonych tak dokoło katedry, jak i pałacu arcybiskupiego. Nie było też nowemu arcybiskupowi pilno o popularność tę zabiegać. Od uroczystości, w których bije serce miasta, trzymał się zdala, rzec można, niechętnie patrzył na nie.
Wymówiła mu to tutejsza prasa raz i drugi; monsignor zmilczał; ale zelant jakiś wystąpił w kilku pismach z jednobrzmiącym, krzykliwym listem mniej więcej tej treści:
— „Wy, bratki, nie wymawiajcie arcybiskupowi jego abstynencji od waszych szopek, ale mu dajcie „exequatur,” jak należy, to będzie lepiej!”
List ogłoszono bardzo grubym drukiem w Cittadino, drobniejszym w Corriere, jeszcze drobniejszym w Caffaro, a maczkiem w Secolo XIX, opatrując go w wykrzykniki i znaki zapytania, lub aprobaty, na przeróżny, stosownie do barwy dziennika, sposób. Zatarg milczący trwał, a takie są najuporczywsze. Dopiero kiedy królowa do katedry weszła i błogosławiącego ją monsignora ucałowała w rękę, rzeczy zmieniły się tak dalece, iż Secolo pierwszy, a za nim inne głośno oburzyły się na mistrza ceremonji za to, iż na obiedzie dworskim dano monsignorowi jakieś poślednie miejsce, i bardzo ostro przypomniały, że przy takich okazjach arcybiskupi brali zwykle krzesła zaraz po książętach i senatorach a nigdy niżej.
Tymczasem bąknął ktoś, że Watykan niezbyt jest zachwycony temi uprzejmościami nowego dostojnika dla domu Sabaudzkiego. To dodało soli potrawie. Natychmiast z najliberalniejszych trybun opinji rozległy się pochwały monsignora Reggio; natychmiast przypomniano dawną niezależność polityczną katedry genueńskiej i owego to kardynała — dożę Pawła Fregoso, z którym sam Pius II-gi nie zawsze dawał sobie radę.
Znów tedy ukazały się z Rzymu zapewnienia dziennikarskie, iż monsignor postąpił tak właśnie, jak gdyby przewidział wskazania Watykanu w tej sprawie, i ani na jotę inaczej; że właściwie zrobił to tylko, czego sobie w Watykanie życzono; że co większa, gdyby były jakiekolwiek wątpliwości co do jednomyślnego zapatrywania się na stosunek arcybiskupa do królewskiej pary, między Genuą a Rzymem, sierpniowy ingres pasterski umianoby odwlec i zrobić go ingresem październikowym — dajmy na to — albo nawet nie zrobić go wcale.
Czy to było szczere, czy nie szczere, mniejsza. Ale cała Genua stoi teraz, jak mur przy swoim arcybiskupie, a imię jego jest w tej chwili tak popularne na całej przestrzeni Ligurji, jak zapewne i owego Pawła Fregoso nie było. Istotnie, monsignor Reggio postąpił w całym tym wypadku z taktem, który mu chlubę przynosi, i zwłaszcza po świeżym afroncie, jaki spotkał królowę ze strony Foligno, kojąco na umysły działa. Jak wiadomo, królowa miała być w Foligno obecną na wielkich manewrach. O gościnę tedy godną monarchini traktowano z właścicielką wspaniałego pałacu, starą arystokratką z Foligno. Nagle, kiedy już rzecz cała ułożoną była, a projekt wyjazdu królowej na manewry ogłoszony został, przychodzi wiadomość, że pani markiza namyśliła się, ma skrupuły sumienia i nie może pod swoim dachem udzielać gościnności nawet koronowanej głowie, nad którą „anathema” zawisła. Proszę sobie wyobrazić wrażenie, jakie ten pasztet — z prawdziwie gęsich wątróbek — w kwirynale zrobił. Królowa — rzecz prosta — wyjazdu swego do Foligno zaniechała zupełnie; ale cierń zakłuł, i to dość głęboko.
Z tem większem tedy uznaniem podnieść należy pełne taktu znalezienie się monsignora Reggio, który z całą delikatnością usiłował zatrzeć ów skandaliczny i chyba niesłychany w dziejach dworskich incydent.
Królowa ze swojej strony ułatwiła mu niesłychanie tę całą akcję zgody, z czarującą słodyczą przyjmując świadczone sobie przez arcybiskupa względy, jako chrzestna córka jego djecezji; trudziła się nawet aż do Albaro, by zwiedzić zakłady wychowawcze Doroteanek i Marcelinek, które zostają pod szczególną protekcją monsignora. A tak przytarły się wszystkie ostre kanty tej sprawy, a miasto jest wprost zachwycone swoim nowym arcypasterzem, który też, uczuwszy się raz bliższym jego życia, zwiedzał wystawę i był w „Galerji pracy” przedmiotem prawdziwej owacji.
Królowa Małgorzata nie jest już ani bardzo młodą, ani bardzo piękną, lubo ubóstwiający łagodną jej urodę włosi utrzymują, że co roku przybywa jej wdzięków. Prawdą jest, iż zdaje się mieć wiele świeżości duchowej, a uśmiechem i spojrzeniem czaruje poprostu.
Tłoczono się też dokoła niej tak zawzięcie, iż zaraz przy pierwszem zwiedzaniu Italo-Americany, cała świta została od niej odciętą i zdystansowaną. Zabawnie było patrzeć, jak ta garstka satelitów od słońca swojego odbita poczerniała nagle, zagasła i bez żadnego blasku tułała się między kioskami, póki się przy wyjściu dopiero nie złączyła z królewską parą. Mówią, że tego jednego dnia Italo-Americana pokryła wszystkie swoje wątpliwe pozycje. Taki sam natłok eleganckiego świata otaczał królowę w salonie starożytności, gdzie prastara i przebogata „Genova” zrzuciła swoje gobeliny, swoje bronie, swoje dożowskie płaszcze i kaptury, swoje przepyszne średniowieczne sprzęty, nie licząc już swoich Van-Dycków, których mistrz ten, w czasie czternastoletniego pobytu w Genui zostawił tu na podziw dużo, w domach Spinola i Pallavicinich zwłaszcza.
Tutaj ścisk ciekawych genuenek był tak wielki, iż królowa, spojrzawszy na nich zwarte szeregi, zawahała się i rzekła dość niepewnym głosem: „Mam nadzieję, iż panie pozwolicie mi zobaczyć cośkolwiek.” Genuenki skłoniły się bardzo nizko, ale nie ruszyły się krokiem. Co chcecie? Musiały przecież obejrzeć wszystkie szczegóły toalety swojej monarchini.
Ściśle rzeczy biorąc, nie było w nich wielkiej rozmaitości. Królowa przez cały czas pobytu w Genui używała stale barw swojego domu.
Zawsze to była toaleta: „celeste,” „azurra,” „bleu scuro,” „bleu chiaro,” „turchino cielo,” „turchino pallide,” z drobnemi przymieszkami żółtych i białych koronek. Nawet na pokładzie francuzkiego Formidable’a, na którym admirał Rieunier bal wydał; i który stał się głośnym przez ów uścisk, jaki połączył dłoń przedstawiciela Francji z dłonią pana Boetera, komendanta niemieckiego „Prinza Wilhelma,” nawet na pokładzie Formidable’a miała królowa suknię w sabaudzkich barwach, co przy okrzykach: viva la Savoia francese, jakie tam podobno gęsto latały, dość dziwaczny stanowiło kontrast. Prawda, że takie uprzejmości bez stałego gruntu pod stopami i przy szampanie — na lądzie obowiązywać przestają. Niemniej prawdą jest, iż niektóre momenty tego balu należały do zupełnych niespodzianek.
Zauważyć także należy, iż niebieska suknia królowej przybraną była aksamitem mieniącym się, zielonawym, koloru morza, tego żywiołu raptownych przemian i zawsze niepewnej pogody.
Ale jeżeli wielki świat cisnął się dokoła królowej, tłum, lud niemniej ją uważał za wyłączną własność swoich oczu.
Ulica Balbi, przy której stoi pałac królewski w jednym rzędzie z pałacami starej szlachty genueńskiej, mniej bogaty i mniej piękny od wielu, przestała być niemal arterją komunikacji, takie się z niej uczyniło koczowisko tłumów. Tylko przed pojazdami dworskiemi rozstępowała się ciżba, stając podwójnym murem i wiwatując co gardła. Inne pojazdy musiały sobie zdobywać drogę prawie cal po calu.
Drugiego dnia po przybyciu królewskiej pary był wielki obiad dworski dla zagranicznej admiralicyi, dla dyplomacyi, patrycjatu i przedstawicieli miasta, po którym zaproszeni ruszyli na bal do municypjum w sto pojazdów przeszło. Ruszyli i zaraz też prawie stanęli. Nie było drogi. Przejazd przez ulicę Balbi trwał przeszło dwie godziny; żadnego powozu nie puszczano, póki się wszyscy nie napatrzyli: jakie konie, jaka uprząż, jaka liberja, jakie tualety. Jeśli powóz był otwarty, pół biedy jeszcze, zamkniętym było gorzej, zatrzymywano je, wtykano głowy, podnoszono do nich dzieci, poprostu przetrząsano je spojrzeniami, jakby na rogatce.
Oczywiście, że przy tej defiladzie nie brakło dowcipnych uwag, żartów, konceptów, ucinków, tej całej przyprawy ulicznego humoru, który miewa czasem szczerozłote błyski. Nietylko tedy mężczyźni wysiadali z pojazdów i pieszo okrążali tę galerję, ale i damy ryzykowały się na ulicę w gazach i koronkach. A co było robić? Karabinjer włoski jest w podobnych wypadkach zupełnie bezwładny. Lud chce widzieć królowę: jest w swojem prawie. Kiedy więc owo oblężenie ulicy Balbi stawało się coraz przykrzejszem zwłaszcza w przedwieczornych godzinach, panu syndykowi przyszła myśl. Ogłosił jeszcze jeden manifest — rzecz trudna do uwierzenia, jaka tu moc papieru zużywa się na manifesty — w którym zapowiedział, że na miejskich placach, naturalnie jak najdalszych od ulicy Balbi, grać będą wieczorami orkiestry i płonąć iluminacje, a panowie i panie z ludu będą się mogli oddawać tańcom, tak przy blasku owej iluminacji, jako też gwiazd i księżyca.
Że nadto w różnych punktach miasta — jeszcze dalszych, jeśli podobna, od ulicy Balbi, — przedstawiane będą najjaśniejszemu ludowi: pantominy, cienie chińskie, bitwy maurytańskie, siłacze, marjonetki, a wszystko bezpłatnie. Miano nawet powtórzyć urządzoną tu z wielkiem powodzeniem na kilka dni przed przybyciem królewskich gości rzymską festa befana, która polega na tem, aby zaopatrzywszy się w nos papierowy i przeraźliwą świstawkę, zrobić w jaknajkrótszym czasie, jak najwięcej piekielnego wrzasku. Każdy kto wie, jak dalece włoch jest łakomym na wszelkie igrzyska, oceni łatwo, ile w tym manifeście było pieszczot dla jego uszu i łaskotania jego tradycjonalnej ciekawości. A jednak i to zawiodło. Po placach grały orkiestry i paliły się ognie wśród pustki. „Panie” i „panowie” z ludu nie poszli tańczyć, ale po dawnemu obozowali na nieszczęsnej Balbi.
Najgorzej było z powrotem Kolumba. Mąż ten bowiem powrócił już do nas ze swojej chwalebnej wyprawy, wiodąc za sobą ujarzmionych kacyków i niewiasty „dzikie,” które malowano przez jakie dziesięć dni naprzód, zakazawszy im się myć i czesać, co najmniej od dwóch tygodni.
Wszystko zresztą — prócz owych jeńców — było po dawnemu. Tłusty Pregonero tak samo licho czytał swoje poselstwo; koń kawalera de Nunez tak samo stawał dęba; przedstawiający Kolumba książe Centurione tak samo był zajęty sprzączkami swoich podwiązek i popręgą swego siodła, a Jej katolicka Mość, panna Castelli, była czesaną przez tego samego fryzjera. Co do załogi sławnych na cały świat karawel: Pinto, Niny i Santa Maria, tej nie brakło ani jednego guzika; ci nawet, których historja podaje za zginionych w tej wielkiej imprezie, szczęśliwie zmartwychwstali jakoś! Zresztą na nikim ani śladu dalekiej drogi i poniesionych trudów. Zbroje równie błyszczące, aksamity równie świeże, konie tak samo spasione, słowem pyszna wyprawa.
Otóż skoro cała ta ekspedycja wkroczyła w trjumfalnym pochodzie swoim w ulicę Balbi, w tę wązką, długą szyję o dwu rzędach marmurowych gmachów, oblepionych ludzkiem mrowiem, jak zmaczana w mleku wiecha bylicy, kiedy ją muchy obsiędą, i skoro La Regina, ukazała się w oknie, aby ów pochód obaczyć, groźny już przedtem ścisk zamienił się w tak piekielny tumult, w takie parcie boków końskich na lud, a ludu ku oknom królewskim, że królowa co rychlej cofnąć się musiała w głąb swoich apartamentów, aby nie wywoływać tej burzy zapału, która oślepia na niebezpieczeństwo. Ale i tak byłoby tam przyszło do niechybnej katastrofy, gdyby nie przytomność rektora tutejszego uniwersytetu, który, ujrzawszy z balkonu gmachu tego, co się na ulicy dzieje, zbiegł z młodzieńczą — mimo wieku swego — chyżością ze schodów, otwarł na roścież wielką bramę uniwersytecką i tym sposobem dał ujście gniotącej się masie ludzi.
Od tej to chwili dopiero władza miejska miała rozwiązane ręce i nie naruszając ani obowiązków popularności ani praw ludu — nie dopuszczała, w imię bezpieczeństwa, owych tłumnych zbiegowisk na Balbi.
„La Regina” nie ogranicza się przecież na czarowaniu ludu swojego uśmiechem; ona go także czaruje dobrocią. Przez czas pobytu w Genui, poranki królowej wszystkie niemal oddane były szpitalom, ochronkom, przytułkom sierot, kalek starców, weteranów i szkołom miejskim, że już o wystawie nie wspomnę.
Z powodu wystawy wszakże mam żal do królowej: widziała wszystko, pytała o wszystko, a nie zauważyła króla Ćwieczka! A ot, jak się to stało. W galerji machin, pomiędzy stosem walcowanej blachy a wielką pryzmą kul stożkowych, siadywał mały człowieczek na małym stołku, przy małym stoliku, na którym mała maszynka lekko i cicho, jakby na palcach chodząca, wyrzucała z małego trzęsącego się ciągle korytka setki małych ćwieczków, ćwieczków tak małych, że całą ich setkę można było wziąć w dwa palce, jak szczyptę tabaki. Mały człowieczek przewlekał drut żelazny przez stalową deszczułkę tak, jak się przewleka nitkę przez igielne ucho, zakładał rzemień na koło, naciskał nogą pedał i, kiwając się nad swoją maszynką, ciął sztyfty i wzdychał od chwili do chwili, czego wszakże wśród zgrzytu i łoskotu wielkiej galerji machin, prawie że słychać nie było. I tak raz wzdychając i kiwając się na przemian, opowiedział mi historyę swoją, zwykłą historję robotnika w fabryce machin, który stracił rękę. Od tej dopiero chwili historja stawała się niezwykłą.
Pracując przy winnicach jedną zdrową ręką na wyżywienie żony i dzieci, wymyślił i sam zbudował nader ulepszoną maszynkę do cięcia ćwieczków, jakich używają szewcy.
Zbudował, wypróbował, kącik sobie na wystawie wyprosił i ciął tu swoje ćwieczki w nadziei, że może przecież wynalazek jego znajdzie mecenasa.
Istotnie, ten i ów stawał przy małym człowieczku, niemal że schowanym za stosami stali i żelaza, i przypatrywał się jego małej, dowcipnej maszynce, wyrzucającej ćwieczki z niezmierną szybkością. Maszyna zaczynała wtedy latać jak szalona, wyrzucając setki i tysiące ćwieczków, a kiedy się ludzie pytali: co za motor porusza jej kółka i tryby, mały człowieczek uśmiechał się i podnosił małą, pomarszczoną twarz, w której błyszczały bardzo jasne oczy. Tym motorem było jego własne serce, małe, mocno bijące dumą i nadzieją serce.
Można sobie wyobrazić wzruszenie biedaka, kiedy u wejścia do galerji rozległ się szmer: „La Regina! La Regina!” Schylił się, poczerwieniał, pobladł, a jego mała maszynka zaczęła się trząść konwulsyjnie, wyrzucając ćwieczki coraz szybciej... szybciej...
Królowa się zbliżała. Pan syndyk prowadził ją od wielkich motorów wertykalnych firmy Cravero do olbrzymich lawet z odlewni w Asaldo, od potężnych machin elektro-dynamicznych do lokomotyw najciekawszej konstrukcji. Jasny głos królowej przenikał coraz bliżej, kolana i powieki małego człowieczka trzęsły się na wyścigi z jego małą maszynką; trzęsła się jego zdrowa ręka, a pusty rękaw za kubrak zatknięty i ten trząsł się także. Jak o życie szło teraz, aby królowa spojrzała na lecące gradem ćwieczki.
Królowa się zbliżała. Gdyby oczy podniósł, zobaczyłby tuż tuż jej niebieską suknię. Ale nie śmiał oczu podnieść. Pan syndyk tymczasem objaśniał królowę:
— Oto jest olbrzym naszej artylerji: Rosset, dzieło arsenału turyńskiego. Oto model ulepszonej mitraljezy. Oto pociski torpedowe najświeższej konstrukcji. Oto...
Mały człowieczek nie słuchał dalej. Jasny, najjaśniejszy głos królowej zabrzmiał mu jak słowicze pienie:
— A to co, baronie? Ach, co za śmieszna figura!
— Pytała! Sam słyszał, że pytała... Stojąc tuż przy nim, pytała... O cóżby, jeśli nie o jego maszynkę? A potem powiedziała jeszcze: co za śmieszna figura! O kim żeby, jeśli nie o nim? O nim, co ma tylko jedną rękę?... O, niech będzie błogosławiona! Schylił się niżej jeszcze. Razem z maszynką trzęsła się teraz jego mała głowa, latały usta, a szeroko otwarte oczy nie widziały nic przed sobą.
— To, Maesta, — odrzekł pan syndyk — są nasze średniowieczne osobliwości, tak zwane „Collubriny” zbudowane przez Aloysiusza Rocca w 1610-ym roku dla ówczesnej republiki genueńskiej. Racz się Maesta przypatrzeć tej głowie turka, zamykającej wylot działa! Albo tej drugiej maszkarze! A oto większa jeszcze osobliwość turyńskiego muzeum, działo ze skóry hipopotama...
Ostatnich wyrazów nie słyszał już prawie. Odchodzili — odeszli.
Te poranne wizyty w ochronkach, szpitalach i schroniskach biedy dowiodły nietylko zainteresowania się królowej losem „del popolo basso," jak się tu mówi, ale także jej dużych sił i dobrego zdrowia. Przychodziły one bowiem po nocy, spędzonej po większej części już to na balu, już na widowisku, już na przedłużającej się do późna recepcji w samym pałacu królewskim.
Oprócz wielkiego balu w municypjum i owego rozgłośnego pikniku na pokładzie Formidable’a a raczej na dwóch połączonych z sobą pokładach francuzkich statków, były jeszcze trzy tańcujące „feerje,” — (niepodobna mi inaczej nazwać tych zabaw, obliczonych na oczarowanie wszystkich naraz zmysłów), — a mianowicie w pałacu Pallavicinich, ks. Centurione i w pałacu Raggio, „Casa Raggio,” jak go tutaj zowią. Właściwie jest to raczej zamek, niż pałac. Zbudowany w średnich wiekach jeszcze na silnym występie skały, większą częścią swych murów zda się zawisać nad morzem i tworzy jeden z najwięcej czarujących widoków zachodniej Riviery.
Zrazu było to orle gniazdo rycerskie, potem klasztor mniszek, przez ostatnią z rodu, nie wiem już jakiej regule oddany; potem zdobycz morskich rabusiów, którzy tu gwałtownie wpadli i nieobronne mury zajęli; poczem znów odbity przechodził gmach ten z rąk do rąk, tracąc tu wieże, tam narożnik, owdzie kawał blanków, zawsze jeszcze przecież i piękny i hardy.
W ostatnich dopiero czasach obecny jego posiadacz Raggio, prezes Italo-Americany, zakrzątnął się około odbudowania tych prastarych murów. Sam znawca pięknego budownictwa, dobrał sobie zdolnego wykonawcę swoich planów i ozdobił pobrzeże genueńskie przepyszną sylwetą zamku, którego naczelne linje dobyto w całej czystości z epoki wielkich natchnień architektonicznych.
A skoro stanął zamek, znalazł się i poeta. No, nie Prati i nie Carducci wprawdzie, ale zawsze poeta, który nie wiem, czy potrzebując protekcji, czy groszy, w dość niefortunnym poemacie uwiecznił — co najmniej na czas trwania wystawy — ów odnowiony zamek.
Do tej to, świeżo zamieszkanej, a już opisanej siedziby zaprosił signor Raggio królewską rodzinę, ministrów, przedstawicieli flot obcych i arystokrację tutejszą, nie zapominając o ojcach miasta, z panem syndykiem na czele.
W tak cudnym zamku, mając takich gości, czy mogło zbywać jeszcze na czem signorowi Raggio? A jednak mu zbywało: nie miał tytułu. Ani kawałka tytułu. Był poprostu „onorevole signor Edilio Raggio.” Czy to nie ironja losu?
Na szczęście piękna królowa Małgorzata odgadła gryzącą go troskę i, żegnając odprowadzającego swych koronowanych gości „Onorevola,” rzekła:
— Raz jeszcze dziękuję ci... hrabio!
Poczerwieniał „Onorevole,” nie wiedząc, czy go słuch przypadkiem nie myli, gdy wtem król, ścisnąwszy mu rękę, dodał:
— Pozdrowienie moje małżonce... hrabinie Enriquecie Raggio!
Tym razem słyszał dobrze; a co ważniejsza, bardzo wiele osób to słyszało. Skoro więc tylko kareta królewska ruszyła, rzucił się signor Raggio w objęcia syndyka, i tak stali przez chwilę ci mężowie, nie mogąc przemówić słowa z nadzwyczajnego wzruszenia.
— Winszuję! winszuję ci... conte! — wyszeptał wreszcie pan syndyk, który jest dopiero baronem, poczem szczęśliwy hrabia, iż raz wreszcie przestał być „Onorevole,” poszedł oblewać z gośćmi nową godność swoją. Mówią jednak, że obliczywszy koszty balu, tytuł ten był kupiony za znacznie wyższą cenę, niż ta, jaką praktykuje prześwietna rzeczpospolita Świętomaryjska, a także niż te, które się płacą za dyplom podobny, tylko że opatrzony pieczęcią z „kluczami i tiarą” — w Rzymie.
Jak na tej całej operacyi wyszedł poeta zamku — tego nie wiem. Prawdopodobnie królowa poematu jego nie czytała wcale, jak większa część tych, którzy sami piszą wiersze. Wiadomość tę powtarzam za innymi. I mnie bowiem danem było słyszeć, że „La bionda Regina” pisuje poezye, których nikt nie czyta. Rzecz prosta, dla tego tylko, że nikt do czytania ich przypuszczonym nie jest.
Albo nie posiadam zmysłu kombinacyjnego na pół, na ćwierć, na jedną setną cala, albo się nie mylę, naznaczając datę rozbudzenia się tego talentu królowej Małgorzaty na czas jej pobytu w Bolonji. W Bolonji, nie w tej wszakże freskowanej, cudnej, starej auli, która jest jej chlubą, lecz w nowej, zimnej, jasnej sali uniwersyteckiej zachwycał słuchaczy Carducci. Giosue Carducci, bóstwo studentów, duch o ciemnych skrzydłach, sławiony, może nawet przesławiony Carducci. Królowa była ciekawą usłyszeć ten ósmy cud świata; obecnością swoją zaszczyciła lekcyę poety. Carducci — sam porządnie szpetny i nieco koszlawy — wpatrzył się w królowę, jak w gwiazdę. Margerita, perła, stała się odtąd bóstwem jego, natchnieniem, muzą, Beatryczą.
„Ody barbarzyńskie,” ciemne skrzydła i wszelkiego rodzaju „kainizmy” odrazu w łeb wzięły. Carducci, jakby go przemieniły boginki, zaczął sławić wszystkie te idee, które potępiał dotychczas. Wtedy to na tablicy uniwersyteckiej nieznana ręka skreśliła dwa słowa: „Finis Carducci!” Z tych dwóch słów zrobiła się awantura, z awantury skandal, którym studenci zmusić chcieli Carducciego do wyrzeczenia się katedry, rzecz stała się głośną i musiała dojść uszu królowej.
Zaiste, nie znam kobiety, nawet na tronie, którejby nie rozpoetyzowała myśl, że zdala i w milczeniu uwielbia ją głośny poeta. Mniemam, też, że pierwsza ćwiartka welinu wtedy właśnie, lub niewiele później, została zapisana, czy też może pokreślona tylko — w Kwirynale.
Nie trzeba wszakże brać tego poetyzowania królowej bardzo serjo. „La Regina” nie ma wcale tego dziwacznego nastroju, który trapi Carmen Sylwę i zdrowie jej psuje. Jeśli prawdą jest, że pisze wiersze, czyni to w ten wdzięczny i rozsądny sposób, który nie rodzi zmarszczek na białem czole i nie psuje ujmującej, zawsze jednostajnej pogody uśmiechu. „La Regina” bawi się, lub okazuje, że się bawi każdą niespodzianką, jest przedewszystkiem „bonne enfant” i dlatego to może tak ją uwielbiają włosi. Trzeba było widzieć z jak przedziwnym humorem i z jak rozkosznie rozjaśnioną twarzą przypatrywała się wielkiej iluminacji portu w ostatni wieczór swojego tutaj pobytu.
Było też to istne czarodziejstwo, istne marzenie, ta „Noc wschodnia,” czy też „Noc wenecka,” jak ją tu nazwano. Do stu okrętów, iluminowanych na każdym maszcie i na każdej linie: kto mi takie widowisko gdziekolwiek pokaże? Pomijam szczegóły. Pomijam gwiaździste barki, transparenty, gondole o złotych skrzydłach i ognie sztuczne, choć te ostatnie należały podobno do najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek w Europie spalono. Biorę tylko dwie masy: płonące morze, które bije o płonące brzegi; cały ten bowiem amfiteatr, jakim się tu Alpy podesłały niegdyś pod miasto, palił się żywym ogniem na wszystkich poziomach, ukazując ogniem malowane mury, wiele, pałace, ulice, kościoły, coraz wyżej, co raz wyżej, aż do fortów, aż do zębatej wieży willi „De Albertis.” Ta miała światło żółte, jak gromnica — i nie dziw. Tam mieszka i ma swoją posępną pracownię słynny wynalazca balsamowania trupów, systemem „De Albertisa” od imienia jego zwanym. Ale i nad tą ponurą wieżycą jaśniało jeszcze jedno piękne światło. To księżyc. Pełny, biały, wielką jakąś cichością tchnący księżyc. Wysoko już był, kiedy pogasły ognie i rozpierzchły się tłumy z ostatnim na cześć królowej okrzykiem. A wtedy spóźniony przechodzień zauważyć mógł na brzegu jakiś podłużny przedmiot, nakryty flagą amerykańską. Było to ciało młodego marynarza, który, pierwszy raz na ląd stąpiwszy, w bójce, w gospodzie nadbrzeżnej, nóż włoski pod żebro dostał. Mała lampka, która się u głowy jego paliła, była ostatniem światłem tej wielkiej uroczystości.