Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Uroczystości imienia Kolumba
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Bez programu.
Genua, w Listopadzie.

Nareszcie! Nareszcie skończyły się te oficjalne programy, które chwytały twój dzień, po cząstce go między siebie dzieliły i od rana do nocy, od godziny do godziny wodziły cię po ulicach, widowiskach, wystawach, pałacach lub wyrzucały gwałtownie z miasta na ląd — to na ląd, na morze — to na morze, jak wypadło.
Teraz basta! Teraz oddycha się tu swobodnie, szeroko. Ludzie się prostują, przeciągają krzyże, przychodzą do właściwych, omal że nie zatraconych w wściekłym natłoku wymiarów.
Można znów poruszać łokciami, ramionami, głową. Nikt gorączkowo nie chwyta dziennika, żeby nie prześlepić, gdzie i kiedy ma pędzić na złamanie karku. Oczy i uszy wypoczywają po salwach i po ogniach sztucznych; a choć teraz i huknie co z fortów, albo zaswędzi, wie się przynajmniej, że miasta nie wysadzą i z dymem go do licha nie puszczą.
Nawet pan syndyk otarł pióro i przestał manifesty pisać. Kupy ludu gęsto się jeszcze wprawdzie po ulicach włóczą, ale nie prą, jak lawa, w jednym kierunku i nie pokrywają placów jak szarańcza; można chodzić po mieście bez złamania żebra. Zgiełk ustaje, w powietrzu opadają dymy, morze strząsnęło z siebie wszystkie obce statki, ziemia przestała stękać pod naciskiem trybun. Gdzie chcesz iść, dojdziesz; gdzie jechać, dojedziesz: komisja uroczystości nie rzuca tobą jak piłką. Nikt cię nie ściga, nie sekwestruje, nie trzyma ci noża na gardle, żebyś patrzył na to, a słuchał tamtego. Wola twoja, czy chwilowy nastrój przychodzi potrosze do głosu, do prawa. Zrobiło się luźno jakoś, przestronno, ludzie ochłodli, szalona pulsacja życia wytężonego opadła, nikt nie jest obowiązany pękać z zapału, — a to wiele znaczy.
Szczerze powiem, że Genua zaczynała już być okropnie męczącą: obejrzeć wszystko, co było do widzenia, usłyszeć co grano, śpiewano i wykrzykiwano; być wszędzie, gdzie się przewaliła fala uroczystości, równało się ciężkiej pańszczyźnie. A potem ludzie! Ludzie stracili po prostu miarę stosunków i rzeczy, przeniesieni nagle w sferę nadzwyczajności i superlatywów.
Kiedy przyszła wiadomość z Livorno, że za trumną Cialdiniego trzy wozy wieńców szły: „Tylko trzy wozy?” pytano, podnosząc brwi i wydymając wargi. — „Lichy pogrzeb! Bardzo lichy! Nędza, mizerja!”
Przyjechał de Amicis i bawił tu kilka dni. „De Amicis? Wielka figura! Cóż to? admirał, czy Mascagni, żeby sobie nim zaprzątać głowę? Teraz na takich nikt tu niema czasu.”
Tłum uliczny tak samo. Na arabskiego szejka, który zwiedzał Genuę, włócząc za sobą po jej marmurach frendzle swego białego burnusa i swoją pyszną świtę, ledwo, że kto spojrzał i to przez ramię chyba, a kiedy zjawiła się nagle na ulicach kupa indjan w zamszowych krymkach, lekkich sandałach, przebiegająca miasto z ładunkiem kokosów, wachlarzyków i suszonych żmijek, to w całej Genui nie znalazło się dwudziestu uliczników, którzyby za nimi biegali. Co chcecie? Nie mieli mundurów haftowanych złotem, a to właśnie była chwila panowania mundurów haftowanych złotem i niczego więcej.
Teraz się to przecież szczęśliwie zmieniło. Najwybredniejsi gapie spuścili z tonu, a Genua, w braku wielkich huków, robi sobie małe huczki, które jej dni bez programu wybornie urozmaicają.
Tych małych huczków, tych uroczystości in partibus, pełno tu teraz jest na każdym kroku. I kto wie, czy nie są one bardziej malownicze, bardziej rodzajowe i charakterystyczne, niż owe wielkie „panataneje,” które obejmowały całe miasto na raz i w zbitej masie stu tysięcy ludzi nie dozwalały dostrzegać żadnego szczegółu.
Wychodzisz sobie rankiem na ulicę, ręce w kieszeniach, laska na ramieniu. Szczęśliw, że cię żaden program za kołnierz nie trzyma, wtem: Bum! bum!... Bum, bum, bum!... Patrzysz, wali w dobrym ordynku kilkadziesiąt marsowych postaci, z podpiętemi na wojskowy sposób połami zwykłych kubraków, wstążeczki i medale na piersiach, miny od stu djasków, wąs siwy, krok wprawdzie nieco drepcący, ale jeszcze żwawy. Kto taki? Inwalidy z wojny krymskiej wyprawiają sobie pochód z muzyką i chorągwiami ex re kolumbowej ery! Ot, niewielki pochodzik, z niewielką „bicchieratą” rzecz prosta, z paroma „brindisi” wypowiedzianemi głosem drżącym już po trochu, przy których niejedna łza kapnie na wąs siwy... Wszystko to najwyżej do jakiej dziewiątej wieczorem, poczem bohaterowie wdzieją na uszy szlafmyce, i pójdą pięknie spać, gdy im reumatyzmy będą grały capstrzyk po strudzonych kościach.
Ledwo przeszli — stój! Cała kupa ludzi zabarykadowała wązki wylot ulicy. W pośrodku wóz. Co takiego?
Balon, zerwany z lin ostatnim wichrem i poszarpany haniebnie, procesjonalnie odwożą do jakiegoś starego lamusa, kiedy kapitan nieboszczyka, dzielny signor Rodeck, pędzi do Towarzystwa ubezpieczeń, w którem go asekurował. Kapelusz na bakier, grube cygaro w zębach, fontaź niedbale zawiązany i pogardliwa mina, z jaką patrzy na szczątki niefortunnej „Stelli,” wróżą, iż wicher ów przywiał mu do kieszeni wcale niezłą flotę.
Ledwo przewinął balonowy pogrzeb — halt! — znowu przeszkoda. Gęsiego, jeden za drugim, idą w pociesznych kapeluszach śpiczastych i wysokich niby głowy cukru, każdy z drągiem i furczącą na nim chorągiewką, obwoływacze wydawnictw na cześć kolumbową. Najgłośniej krzyczy obwoływacz hymnu. „Scoperta di un nuovo mondo! Scoperta!” — drze się na całe gardło. „Juno Colombiano!” woła drugi, ale mało kto to kupuje, bo długie. Długi zaś hymn, to jak długi sos: zawsze zawiele w tem wody.
Inny, jak automat, raz tylko na minutę otwiera usta i wypuszcza z nich jedno słowo: „Donaver!” I znów: „Donaver!” Nie trudzi się więcej. Dziennik bowiem, do którego Donaver należy, roztrąbił już od dni wielu, że szacowny jego współpracownik, profesor Frederico Donaver, napisał historyę Kolumba w sposób popularny, nie tyle dla ludu, co dla tych sfer, które wielkich mężów lubią poznawać ze strony anegdotyczno-legendowej ich życia.
Za Donaverem kroczy wielki drągal, wołając rozciągającą się szeroko, jak harmonika, gębą: „Scaglio-di-San-An-dre-a-Ca-stel-lo-Raggio-Se-ssan-La-pa-gi-ne cin-quan-ta-cen-te-si-mi.” Ten zna publiczność swoją, która lubi z góry wiedzieć, co bierze i co daje. Skałka tedy św. Andrzeja sprzedaje się nieźle i robi silną konkurencyę dwu innym publikacyom, z których jedna dowodzi, że się Kolumb urodził w Sawonie, a druga, że się urodził w Cogoletto.
Obie je wszakże wkrótce zagłusza obwoływacz z najwyższym drągiem, który wielkim basem krzyczy: „Genova a Colombo! Genova!” Jest to jednodniówka, wydana kosztem i staraniem komitetu uroczystości, zgrabny zeszyt ilustrowany, w którym kilka głośnych nazwisk, jak: Campanelli, Cezara Cantu, przemieszano z zieleniną literacką świeżej daty, właśnie jak sałatę. Czyś kupił, czyś nie kupił, na obejrzeniu zeszła ci chwila czasu i aniś spostrzegł, jak cię otoczyła cała kupa ludzi. Twarze dzielne, wzrost nieduży, skład szczupły, ale znać siłę w ręku. To piemontczycy, przybyli na wystawę z Turynu, idą uczcić fratellanzę swoją. W „jajku Kolumba” rzecz prosta.
Muzyka na czele rznie hymn królewski, aż szyby naokół brzęczą, a za muzyką w dobrym szyku wali „La Fraternita,” „L’Agricola,” "L’abbadia Stura”... i jak się tam zowią te wszystkie stowarzyszenia, które od gór przyciągnęły nad morze. Naprzeciw nich druga muzyka i deputacya — wszystko na środku ulicy. To stowarzyszenia robotnicze genueńskie wychodzą na spotkanie Piemontu. Hymn królewski, wzmocniony nową orkiestrą, wstrząsa przez chwilę wszystkie serca, poczem piemontczycy zaczynają z zapałem śpiewać popularną pieśń ludową liguryjską „Al mare!”, genueńczycy zaś, nie chcąc być od nich gorsi intonują hymn piemoncki, przyczem powstaje szalony galimatjas, a wszystko na cześć „fratellanzy”.
Jak na dzień „bez programu” wydaje ci się tego hałasu zawiele. Schodzisz tedy na boczną ulicę, ale tam trafiasz na szereg pojazdów, które okrążając przezornie padające sobie w objęcia Piemont i Genuę, wiozą syndyków z całej Ligurji z czołobitną wizytą do pałacu municypalnego.
Wołasz fiakra i ruszasz za nimi. A cóż ci to szkodzi? Choćby cię nie bawił sam akt hołdu wskrzeszający tradycye dawnej rzeczypospolitej genueńskiej, zajmą cię niezawodnie te prowincyonalne wielkości. A potem zainteresuje cię sam pałac municypalny i jego wielkie atrium, o wspaniałych schodach, jakie tylko w starej Genui budować umiano, ścieląc je z najbielszych marmurów, szeroką, podwójną, ledwie wznoszącą się linją, łącząc w krużganki powietrzne, na kolumnach wsparte i znów je dzieląc pod sklepieniami, zdobnemi w najbogatsze freski.
Oglądasz tedy trochę naiwne malowidła, przedstawiające przyjęcie Don Juana austryackiego przez Dożę rzeczypospolitej genueńskiej, Grimaldiego; spotkanie, powitanie, cały ten staroświecki ceremonjał, kapiący od purpury i złota, przy którym dzisiejsza wizyta syndyków prowincyonalnych dość sobie mizernie odbija.
Sam pałac, zajęty przez biura szerokich rozgałęzień władzy administracyjnej, teraz po bytności króla przewrócony jest do góry nogami. W kancelaryi stanu cywilnego leżą pozwijane dywany, w archiwum zwierciadła, a przed niemi puszki z pudrem i wonności; wielka werenda, zaszalowana na prędce deskami i obita kosztowną materyą, rozprzestrzenia salę balową, słowem trzeba odłożyć oględziny do czasu, w którym wszystkie mole archiwialne powrócą na dawne siedziby. Zaledwieś wszakże pałac ten opuścił, kiedy znów bęben, za bębnem orkiestra. Teraz tu bez orkiestry nic; wszystko musi być „festegiamente”. Tym razem są to panowie mularze, którzy pragną przy powszechnej kolumbiadzie upamiętnić zawiązek swojego stowarzyszenia w taką to a owaką rocznicę. Panowie mularze mają nietylko swoją orkiestrę, swoje kokardy i swoje chorągwie; mają oni także swoją zasadę: nie mięszają się do polityki. „Wzajemna pomoc łączy, polityka dzieli,” powiedział im kiedyś Crispi i to powiedzenie zostało dla nich ewangelją. Panowie mularze gardzą tedy wielkiemi okrzykami stronnictw, idą sobie spokojnie, cicho, o ile kupa południowców cichą być potrafi, a ich orkiestra gra marsza z „Aidy,” co, jak się zdaje, nie obraża ani lewicy, ani prawicy, ani środka parlamentarnego. Ale i w tak neutralnem stowarzyszeniu lęże się robak niezgody: oto stają na klinie, którym z „piazza Nuova” uciekają w dół dwie wązkie ulice. Jedni chcą iść na bicchieratę do oberży „Della Pace,” gdzie po kilku butlach Monferratu wybuchnie wojna, jak dwa razy dwa cztery; drudzy ciągną gwałtem do oberży „Dei Amici,” gdzie wszystkie wesołe uczty kończą się regularnie kłótnią i rzucaniem stołków. Zasadę neutralności zachowuje tylko sama orkiestra, która, stając na rozdrożu przed rozdzielającym się, jak widły, pochodem, po raz trzeci zadyma w trąby bohaterskie tony marsza.
Ale jeśli na ulicy te małe huczki robią huk porządny, niemniej i w lokalach zamkniętych kipi, niby w ulach.
Naprzykład drukarze. Ci nie znaleźli tak wielkiej sali, w którejby przyjąć mogli towarzyszy zacnej sztuki swojej, którzy się z całych Włoch zjeżdżali na uczczenie Kolumba.
„Jajko” okazało się stanowczo za małe. Wielki salon restauracyi „Columbo” zajęło towarzystwo dymisyonowanych żołnierzy z Aleksandryi; na San Frutuoso powiewa olbrzymia biało-zielona chorągiew z genueńskim krzyżem i potężnemi literami S. O. di S. M. Co znaczy „Societa Operaia di Mutuo Soccorso,” na co spojrzawszy dość wiedzieć, że tam niema i zaglądać po co.
Co mieli robić? Wynajęli sobie pokład na „Manilli,” na którym się mieści ze dwa tysiące ludzi, a kiedy po tęgiej bicchieracie zagrzały się czupryny, urządzili sobie na wety małą przejażdżkę wzdłuż Riviery, co im nietylko nie mogło zaszkodzić, ale owszem mogło znacznie pomódz, zwłaszcza przy cytrynach i wodzie sodowej.
Ale nie same chude pachołki bawiły się bez programu: książe Monaco z uroczą swoją księżną, hrabia Turynu, książe Neapolu, wszystko to ucztowało, balowało, tańczyło, urządzało „lunche,” widowiska, czując się może nawet swobodniej, niż za bytności królewskiej.
A potem kongresy! Genua od jak żywa nie była zapchana tylu uczonymi, jak obecnie. Przedewszystkiem botanicy. Ci zainaugurowali swoje posiedzenie w pysznej „Aula Magna” tutejszego uniwersytetu, przemówieniem profesora Arcangeli, prezesa włoskiego Towarzystwa botanicznego, któremu odpowiedział pan syndyk w mowie tak kwiecistej, iż słuchaczom zdawało się, że zostali przeniesieni na łąkę, w poranek majowy. Nie mam zamiaru rozszerzać się nad pracami tego szacownego zebrania, w którem trzymali prym tacy uczeni, jak: Badehoofer, Strassburger i Vasey; chcę tylko nadmienić, że ostatecznym rezultatem prac tych było podobno zdetronizowanie róży i obwołanie królową kwiatów stokroci, imienniczki pięknej Małgorzaty Sabaudzkiej. Fakt ten wszelako — dodaję dla ścisłości — nie miał miejsca ani w „Aula magna”, ani w ogrodzie uniwersyteckim, gdzie inaugurowano fundacyę „Hanbury,” złożoną z pięknego pałacyka, muzeum i bogatej cieplarni, przybywających miastu z daru znanego miłośnika kwiatów, ale na wycieczce do Ventimiglia, czy do Col di Tenda, gdzie szanowni kongresiści zamknęli posiedzenie swoje toastem z kielicha lilji na cześć Flory.
O kongresie prawa międzynarodowego i o kongresie prawa marynarki mniej jeszcze mam do powiedzenia. Właściwie co tu do powiedzenia być może? Przeciętnemu czytelnikowi wystarcza, że piratów i korsarzy, przynajmniej na europejskich morzach już niema, a co do prawa międzynarodowego, to artykułów jego nie piszą kongresy wiecznym atramentem, jak to powszechnie wiadomo.
Znacznie więcej zainteresowania obudził kongres geograficzny. Młoda, ale mająca duży rozpęd polityka kolonjalna Włoch nadała mu tę przyprawę żywego zajęcia, jakie towarzyszy wszelkiej umiejętności, przechodzącej z dziedziny rozpraw na tory praktyki. Słuchano też bardzo ciekawie tak barona Sant’ Anna Neny, dowodzącego, iż w Ameryce, a mianowicie w Brazylii, Włochy za lat kilka będą miały kwitnące i bogate kolonje, jak i podróżnika Candeo, przybywającego z Afryki, gdzie cała Italja ma wytężone oczy na swoją „Eritreę.” Podkładem niezmiernie ciekawym do tych konferencyj była bogata wystawa geograficzna, urządzona przeważnie z rzeczy współczesnych, z okazów wzrastającej siły kolonjalnej Włoch, lubo nie brakło jej pysznego zbioru starych map, globusów i innych osobliwości tego rodzaju, o których, gdyby pisać, mało byłoby i tej bawolej skóry, służącej za tarczę broniącym się przed włoską cywilizacyą biednym, wolnym pokoleniom, które i bez tej cywilizacyi dość są nieszczęśliwe.
Równocześnie z kongresem geograficznym odbywał się tu wielki międzynarodowy kongres historyczny. Sala jego posiedzeń zawsze była pełna. Co mówię! — zapchana po brzegi. Nie znaczy to bynajmniej, aby zamiłowanie do nauk historycznych kwitło tu w jakiś osobliwy sposób. Wcale nie. Jedna połowa tłumu szła po to, żeby zobaczyć otwartą dla kongresu tego wspaniałą historyczną salę „San Giorgio,” a druga, żeby zobaczyć damy. Damy, a raczej jedna dama, panna Zofja Moelles z Chrystjanji, należała już wprawdzie do szczęśliwie ukończonego kongresu botaników, ale tu było co innego. Tu była hrabina Uwarow, prawdziwa hrabina z córkami; panny jedna ładniejsza od drugiej, a pani, poważna uczona kobieta, prezydentka komisyi archeologicznej. Co do mnie, ciągnęło mnie to, co i pierwszych: sala.
Pałac San Giorgio, w blizkości portu zbudowany za tych czasów, kiedy architektura czuła się sztuką wysoką i tworzyła piękno, był niegdyś sercem Genui kupieckiej, Genui dożów i republiki. Przez jego to bramy, oddane w opiekę patronowi miasta, płynęły złotą żyłą bogactwa, które były fundamentem jego materyalnej, głośnej w świecie potęgi. Tu każdy okręt kupiecki, każda drobna szkuta składały grosz celny, miljonowych cyfr dosięgający haracz, na którym „La Superba” rosła jak na drożdżach. Była ona w owych czasach prawdziwą Danae, kochanką złota, które jej wszakże nie Jowisz rzucał, ale Merkury. Ale i złoto płynąc wyżłabia swe ślady, jak woda, gdy mu czas pomoże. Święty Jerzy nie zdołał obronić wspaniałej świątyni kupców od zniszczenia wieków.
Widząc ją wszakże, po średniowiecznym przepychu, taką ściemniałą, zrujnowaną, zapadłą, wyrzekł się patronatu i zostawił ją własnemu losowi. Był to dla tych murów czas najgorszy, lubo i teraz jeszcze przelewały przez siebie złoto „narodów ziemi.” W owym to okresie zaćmienia San Giorgio zwał się wprost: La Dogana i pod tą nazwą przetrwał do ostatnich czasów. Ale ostatnie czasy były w Genui czasami wielkich i śmiałych przedsięwzięć. Zbliżanie się ery kolumbowej zapładniało umysły ojców miasta coraz to nową ideą, aż i na „Doganę” czas przyszedł. Municypium nabyło do niej prawa bezpośrednie i zawinąwszy rękawy, stanęło do warsztatu.
Przedewszystkiem zrzucono szpetne łaty z desek, które długi czas zakrywały przecudną kolumnadę gzymsową, czyniącą z gmachu tego jakąś przezroczystą wizję, na tło najpiękniejszego nieba rzuconą. Odwalono potem stare wspaniałe schody; dobyto z gruzu marmurową posadzkę sal górnych, zrzucono tymczasowe podpory, odtwarzając stare sklepienia w całej czystości ich przepysznych wiązań, odmuchano architrawy, odchuchano freski, i oto, lubo nie w ukończonym, ale już w drgającym dawnem pięknem San Giorgio — otwarto wielką salę historyczną, dla której odbyty świeżo kongres był jakby powrotem do życia.
Stanęła ona z piętnem przeszłości świetnej, ale już dawno minionej, nie wybielona, nie wymalowana, jak elegantka ukrywająca swoje lata; ale w poważnych, przyćmionych barwach starych złoceń, starych fresków na półokrągło wzbitem sklepieniu, starych posągów w przepysznie rozporządzonych niszach, starych odrzwi, fryzów, gzymsów, sztukateryj, na których znać mistrzowstwo nie dzisiejszej ręki. Ale ta przeszłość nietylko była świetną: była także sławną. I oto świadectwa tej sławy stanęły rycerską strażą dokoła tych ścian, wskrzeszonych z prochu i upadku. Oto chorągwie zdobyte na Saracenach: oto sztandary wzięte w walkach z Wenecyą i z Pizanami.
Dziwne to czasy, w których dwa włoskie miasta uważały się nietylko za obce, lecz za wrogie sobie. W Pizie, w tem muzeum narodowych pamiątek, jakiem jest stare Campo Santo, tuż przy katedrze leżące, zdarzyło mi się widzieć łańcuchy, które Genua zdjęła z bram pizańskich, jako trofeum zwycięztwa i dopiero po dokonanem zjednoczeniu włoch odesłała Pizie na znak braterstwa i zgody. Tak długo przetrwało to uczucie indywidualizmu miast włoskich.
W takiej to dyszącej przeszłością sali, w atmosferze prawdziwie historycznej, zasiadał kongres, o którym, że się szerzej rozpisać nie mogę, żałuję bardzo. Wiele bo rzeczy byłoby godnych bliższego i szczegółowszego zapoznania się z niemi. Gdy jednak w pobieżnym szkicu pomieścić ich niepodobna, poprzestanę tylko na wzmiance, iż piękne to zebranie światłych umysłów i serc szlachetnych zakończył uroczysty akt hołdu Kolumbowi, przed tablicą pamiątkową upłynionych czterech wieków oddany, podczas którego kongresiści przemawiali każdy w swoim języku. Zjawiły się tu tedy na szczupłej obok siebie przestrzeni żywe i umarłe, blizkie i dalekie mowy, zespolone w jednej idei wszechludzkiego braterstwa. Była to wzruszająca w swej surowej prawdzie i prostocie chwila. Chwila, która może należała do przyszłości mimo, że się na nią złożyli ludzie szperający w dawno upłynionych wiekach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.