Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroczystości imienia Kolumba |
Pochodzenie | Ludzie i rzeczy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jest w watykańskich Loggiach Rafaela, na lewo od wejścia, wielki atlas krain ziemi, rozwieszony w pojedyńczych kartach wzdłuż całej galerji, która do Pinakoteki prowadzi. Atlas ten dość dziwacznie wygląda na pierwszy rzut oka. Jest to jak gdyby rozkawałkowana, wielka mapa strategiczna, na której oznaczono ufortyfikowane punkty, twierdze, wały, baszty i zasieki, tylko że miejsce ich zajmują kościoły. Kościoły te, nader różne co do rozmiarów swoich, od kopulastych bazylik i strzelistych tumów, do ubogich, małych, ledwo dwoma kreskami oznaczonych kapliczek, stoją to w gęstym szyku, to rozproszone, dość szerokiemi przestrzeniami jedne od drugich odcięte, to wreszcie ledwie się odszukać dające, ledwie znaczne drobnym krzyżykiem, wśród pokrytych namiotami stepów, powyrębach puszcz dzikich, między chruścianemi szałasami, nawet między ogniskami, które oznaczają przygodne ludzkie noclegi. Wielkie grupy kościołów wyglądają jak oszańcowane obozy, zasobne, pewne, bezpieczne, luźno stojące świątynie, jak twierdze obronne, tu, to tam rzucone na wojennym szlaku; drobne kaplice coraz mniejsze, coraz rzadsze, są jak owe forpoczty i pikiety, które najdalszych i niepewnych posterunków strzegą.
Wszelako określenie to dobrze oddaje charakter całości tylko pod względem ogólnej konfiguracyi; po za tem jest jeszcze ruch.
Istotnie, dosyć jest wpatrzyć się przez dłuższą chwilę w ów niezwykły atlas, aby spostrzedz, że wszystko to się gdzieś śpieszy, gdzieś idzie, gdzieś dąży.
Forpoczty posuwają się coraz dalej, pikiety wybiegają coraz śmielej, ostatnie stoją już na skraju ziem nieznanych, na których dawni geografowie rysowali wielką, mglistą, pokrywającą je rękę.
Przed tym to atlasem stawali często dawni papieże, patrząc nań długo i bacznie to z głęboką zmarszczką na czole, to z uśmiechem, to z ogniem zapału w twarzy.
Pius IX-ty, mówią, siadywał tu godzinami całemi w wielkiem swojem krześle, a mądre jego, przenikliwe oko przenosiło się chętnie od widoku szczerb i wyłomów, jakie czas czynił w wielkich, silnych twierdzach, do tych śmiałych, pełnych życia i nadziei placówek, które w miejsce dawnych, kruszejących w ręku dziedzin, sięgały po nowe zdobycze.
Ruch ten ku zachodowi coraz się wzmaga i coraz żywotniejszym staje. Wielki gmach, w którym się mieści Propaganda fide, jest jednem z najczynniejszych biur wiecznego miasta. Jaka sieć interesów krzyżuje się tam, zadzierzga, rozplątuje, wiąże, o tem możnaby napisać bardzo ciekawą i wielotomową księgę. Ztąd też lecą ordynanse do najdalszych owych forpocztów i placówek, gdyż jedyne to w swoim rodzaju ministeryum spraw zagranicznych, lubo nie uchwala wojny, bojuje przecież na wszystkich punktach działalności swojej.
Na placówkach wszakże i po przygodnie wzniesionych twierdzach trzeba ludzi, trzeba załogi, takiej załogi, która zginie raczej, niżby miała porzucić posterunki swoje; ludzi silnych, energicznych i żywo wierzących.
Prace misyjne nie są synekurą, to pewna, a jednak nie brakło dotąd nigdy misyonarzy, sam zakon kapucynów i dominikanów dostarczył ich całe zastępy. Niekażdy wprawdzie z tych, co tą drogą poszli, mógłby się równać z takim księdzem Persico, bohaterem i weteranem tegoczesnych misyj, ale po wszystkie czasy bywali ludzie tędzy, których nęciło twarde, surowe, pełne niebezpieczeństw apostolstwo nierzadko męczeńską śmiercią grożące.
Silny, muskularny, suchy, z głosem brzmiącym, szeroką piersią, bystrem okiem, energicznym gestem, z umysłem kombinującym, lotnym, z szybką i stanowczo decydującą wolą, ambitny, śmiały, przedsiębiorczy, — oto ideał misyonarza, który zdobywa nowe terytorya, zakłada fundamenty nowych wpływów, organizuje młodociane kolonje wierzących, pracuje dużo, pożytecznie, wytrwale, chrzci katechumenów, kollekcjonuje, wzbogaca zarówno kościół, jak etnografję, zakłada szkółkę, szpital, warsztaty, posługuje się naturalnem uzdolnieniem mieszkańców, z drobnej iskierki rozdmuchuje ognisko kultury, w opałach i trudnościach daje sobie radę i liczy przedewszystkiem na siebie; budzi zarazem obawę i zaufanie, a wreszcie zdrów, cały, choć mocno ogorzały, a nawet pokiereszowany niekiedy, powraca z drugiej półkuli, jakby żołnierz z bojowej wyprawy.
Takim to idealnym misjonarzem jest Monsignor Beauvoir, którego dano mi było widzieć w chwili, kiedy zarządzał rozpakowaniem i uporządkowaniem świeżo nadeszłych do portu genueńskiego na wielkim misyjnym okręcie „Rosario.”
Trzeba było widzieć jak z wprawą i znawstwem wybornego etnografa i naturalisty segregował okazy fauny i flory, rozmieszczał minerały, rozkładał ubiory i narzędzia, zawieszał bronie, sieci, hamaki, rozstrząsał dziwaczne ozdoby z kłów małpich i muszel, czyniąc to wszystko tak składnie i sprawnie, jakby nie misjonarstwo, ale ludoznawstwo było specyalnością jego.
Zaiste, już dla podziwiania tej energji warto było iść na misje. Nie dla niej przecież ludzie tam chodzili. Chodzili na nie, gdyż rozeszła się pogłoska, że w misjach wystawione będą dary jubileuszowe, które Papież przed kilku laty otrzymał.
Oczywiście, pogłosce tej mogli wierzyć ci tylko, którzy nie widzieli nawet z progu wielkiej watykańskiej biblioteki i tych nieobliczonych bogactw przemysłu i sztuki, które jubileusz ów zgromadził w jej salach. Jest to ogromne muzeum albo raczej olbrzymi skarbiec, którymby wypełnić można całą niemal Italo-Amerykanę.
Pogłoska urosła ztąd, że istotnie sprowadzono z Watykanu kilkanaście przedmiotów, którymi uczciły jubileusz Leona XIII-go misje katolickie środkowej i południowej Ameryki. Były to przedewszystkiem umieszczone pod kloszami, wielkiemi jak kopuły kaplic, bukiety kwiatów zrobionych z piór ptasich tak wytwornie, tak lekko, iż zdaje się odmuchniesz z nich rosę. Brazylja celuje tym rodzajem przemysłu i ona też popisywała się głównie.
Szkoda wszakże, iż pobożna intencya uczczenia Papieża i papieztwa, w jakiej te bukiety zwijano, skaziła zupełnie ich naturalny wdzięk i ich prostotę. Na każdym bowiem kwiecie pełno godeł, pełno niespodzianek. Tu gwoździk powiewa chorągiewką, na której wypisano: Tu es Petrus; tu z róży wychyla się aniołek, trzymający gratulacyjną wstęgę; tu na delikatnej gardenji kołyszą się klucze rajskie; tam z heljotropów zwinięta potrójna tjara; owdzie z pączka narcyza wystrzela berło papiezkie, gdzieindziej jeszcze, na pochylonej łodyżce stokroci buja pierścień rybacki, a w maleńkim storczyku tkwi atłasowy papuć, mający reprezentować sandał apostolski.
Wszystko to razem drży, błyska, mieni się i brzęczy, wprawiane w ruch każdym krokiem licznych przechodniów i wydaje się nie bukietem zgoła, ale jasełkami.
Jedne z tych kwietnych snopów tkwią w misternych wazach, inne na postumentach, wiązane szarfami, których grube, złote hafty stale reprezentują łodzie, klucze i siecie piotrowe.
Cała wystawa misyjna dzieli się na trzy wielkie działy: naturalnych bogactw przyrody, samorodnego przemysłu i kultury, przyniesionej z zewnątrz.
Pierwszy — to grunt świeży, przebujny; drugi — to pień silnego drzewa, które na gruncie tym wyrosło dziko; trzeci — to gałązka, na pniu tym przez misje szczepiona.
W dziale bogactw naturalnych uderzają nadewszystko minerały. Urugwaj prym tu trzyma. Jego wielkie bryły surowego srebra, ciemne, oporne, szorstkie, nie rozgorzałe jeszcze od młota i ręki ludzkiej, nie rozbłysłe od jego pożądliwych spojrzeń, przypominają jakieś stare, stare bajki jakichś wielkoludów, strzegących wejścia do zaklętych skarbów i jakieś chichoty duchów, kuszących oczy ludzkie; jakieś krainy podziemne, dziwaczne, które się przyśnić mogą. Tuż obok leżą rodzime gniazda ametystów, tak wielkie, jak największe dynie, z których rozbitego czerepu sterczą skrystalizowane pryzmy ziaren o przedziwnych barwach od fjoletów, tak ciemnych, że się je za czarne bierze, przez całą gamę półtonów, przypominających to czerwone fjołki alpejskie, to aksamitne irysy, to heljotropy, to bzy tureckie, to bratki, to sasanki leśne, aż do tej najbledszej, rozsrebrzonej lekkim oparem owianej liljowości, jaką się odziewają łąki nasze pod zachodnią zorzą.
Obok gniazd ametystowych pocięte pnie agatu o znacznej średnicy. Jedne surowe, podobne do żylastych słojów dębu, inne polerowane, którym w układzie i harmonji tonów nie dorówna mozajka florencka. Tu także cała gama subtelnych przejść i odcieni, od brunatnej kapucyńskiej barwy do rozpylonego bursztynu.
Nadewszystko uderza miękka, falista linja przedziwnego uwarstwienia słojów. Dziś jeszcze widzisz, jak w tych pniach przedwiekowych soki krążyły, gęstły, ciemniały, osadzały się, twardły; jak życie zapadało w sen kamienny, w długi letarg wieków, w którym pień zapominał szumu (...)[1], szeptu młodych liści, śpiewu ptaków, przelotu chmur, ciepła i blasków słońca i jak osłupiały, ogłuchły, niemy, walił się, grzęznął, zagłębiał, a dawszy deptać po sobie nieskończonemu pochodowi czasów, wyzuł się z natury swojej i stał się rzeczą kopalną, osobliwą, którą ludzie na kamyki łupią, czyniąc z nich swoje ozdoby.
Jeśli ktoś jednak, nie poprzestając na agatach, szuka tu innych klejnotów: szafirów, rubinów, topazów, szmaragdów, to niechaj się nie pomyli i nie bierze za nie skrzydlatej rzeszy kolibrów, jakie przysłała Brazylja. Czy mam je opisywać, te setki płomyków malowanych złotem, lazurem purpurą i podbitych listkami róż i hjacyntów?
Mniemam, iż zajęłoby to zbyt miejsca. A potem pozostałyby jeszcze całe szeregi wielkich, grubodziobych, odzianych w hełmy, w pancerze, w kolczugi, w złote naszyjniki, w czerwone i zielone czuby, w napierśniki szmelcowane na błękitno w żywym ogniu słońca, których tu dostarczyły: Boliwja, Argentyna, Gujana i Equador. Wszak czytelniczki i bez tego wiedzą, że wszystkie ptaki dzielą się na takie, które się przypina do kapeluszy i na takie, których się nie przypina; co zaś do czytelników, to z góry mogę ręczyć, iż nad wszystkie „liry”, ptaki rajskie, papugi i papużki wolą oni parę dobrze oblanych kuropatw, które im Trezor na rżysku lub na kartoflisku wystawił, notabene, o ile nie spudłują do nich.
Z żalem za to pomijam bogate zbiory osobliwych nasion, z których jedne zdaje się pełzać, inne rozwijają skrzydełka do lotu, jak muszki; jeszcze inne, opatrzone kolcem, nawskroś ziemię bodą, a są i takie, co dostawszy się na wodę, biją w nią, jakby podwójnem wiosełkiem, byle tylko dopłynąć do lądu. Z żalem przechodzę spiesznie obok tych przedziwnych mahoniów, hebanów, srebrzystych orzechów, dębów kanadyjskich, tak bogatych w kolorycie i rysunku słojów, na które patrząc, myśli się o tych starych mozajkach drzewnych, któremi dawnych wieków mistrze wykładali wysokie stalle w chórach katedr swoich.
A kiedy na to wszystko miejsca ani czasu niema, niech nie roszczą do mnie pretensyi za to, że je pomijam, owe jubilerskie i galanteryjne wyroby natury, jakimi są amerykańskie motyle i żuki.
Zobaczmy wszakże, co robi człowiek na tle tego bogactwa przyrody.
Człowiek przedewszystkiem nie robi nic, jeśli tylko może. O ile zaś nie może, to kleci chatę, lepi garnek, wyplata matę, wiąże hamak, wyrabia łuk, nóż, strzałę, procę, skrobie na odzież skórę, drąży łódź, tykwę, piszczałkę, nawleka naszyjnik z kłów, z muszli, z pestek, wiąże pęczki piór na hełmy, na pasy, odziera kory drzewne na torby, na kubki, kręci sznury z łodyg. Nie jest to wiele, istotnie. Wszystkie te wszakże dzieła rąk jego noszą jedną wspólną cechę fantazyi. Trochę naiwnej, trochę dzikiej fantazyi, to prawda; ale swobodnej, lotnej, energicznej, nierzadko przechodzącej w samorodny artyzm.
Dość przypatrzeć się delikatnym haftom słomą, które się wiją złotawym blaskiem na płacie białej, wygładzonej skóry, służącej za płaszcz indyaninowi z pokolenia Mandan z preryi. Dość spojrzeć na misternie inkrustowany kamykami pas z wężowej skóry i takiż kołczan ze starej Kanady, albo na hamak z Utah, podobny tym szalom indyjskim, które przez pierścień przewlec można, jak mówią.
Dość wreszcie przyjrzeć się niezrównanemu cyzelowaniu, które gdyby nie zdobiło tykwy i strusiego jaja, lecz pieczęć papieską, lub kościelny kielich, mógłby się na nie pisać sam boski Celini.
Dziwna rzecz. W miarę, jak do tej pierwotnej twórczości przenika cywilizacya, przyniesiona zewnątrz, fantazya ta gaśnie, wypacza się, zamiera i tworzy konwencyonalną brzydotę. Śliczne lekkie plecionki mat z Honduras zamieniają się w grube wyroby wojłoku; haft, malowany słomą i ością rybią, wypiera ordynaryjne roboty szydełkowe; rzeźbione siekierki, łyżki, czerpaczki z Kolumbji zastępują pospolite blaszane naczynia, a mozajki drzewne z Costaricco przechodzą w twardą, surową snycerszczyznę. Strzały, tarcze, topory, trąby z bronzu, harfy z kory — wszystko to znika; nawet dziwaczne, lecz niepozbawione wdzięku amulety zmieniają się w szpetne, małe bałwanki w dominikańskim albo franciszkańskim habicie.
Kacyk ze starej kanady porzucił teraz swój, potrójnej tjarze podobny, hełm z piór papuzich i na swych czarnych prostych włosach wiąże bawełnianą chustkę czerwoną, jak to czynią nasze wiejskie baby; żona zaś jego, wstydząc się naszyjnika, nizanego z lśniących, barwnych, podobnych klejnotom muszelek, zrobiła sobie kolję z kilkudziesięciu żółtych, blaszanych naparstków, przekłówszy je i umocowawszy u ordynaryjnej bawełnianej taśmy.
Brzydkie kartonowe koszule, szpetne perkalowe kabaty, grube wełniaki, pospolite chustki, — oto co teraz wyrabia Arakannja, Santa Rosa, Kolumbja i inne. Na tem tle zerwania z tradycyą twórczości powstają też takie dziwolągi, jak ów cybuch z Sarany, rozgałęziający się na cztery konary, z których każdy ma osobną fajkę; albo jak cygara z Honduras, plecione po trzy razem i wyzłocone wierzchem.
Czyżby misje umyślnie wyniszczały dawne przemysły tam, gdzie się wpływ ich dostał? Bynajmniej. Tylko że razem z tym wpływem przychodzą nowe wrażenia i pojęcia, inne widoki, potrzeby i wzory; przychodzi jakiś podmuch nowego życia, który wygasza drobne płomyki samorzutnej fantazyi, jakie się tam niegdyś pod wpływem bezwiednego dążenia do piękna zatliły.
Wpółdzikie gromady ludzkie stanęły na rozdrożu i nie przyswoiwszy sobie kultury obcej, straciły ufność do własnej. Kiedyś rozwinie się tu życie normalne, świeże; teraz wykarczowane z dziko ją zarastającej twórczości, jest polem pustem, podoranem zaledwie pod posiew cywilizacyi i przepuszcza tymczasem z pod odłożonej skiby dziwaczne i brzydkie chwasty.
Pług, który to wielkie pole podorał, tkwi zatknięty na niem: to krzyż. Jest to prawie jedyna dotychczasowa zdobycz pracujących misyi, zdobycz ani łatwa, ani nawet trwała. Zatknięty krzyż obalanym bywa nieraz i nie dziesięć razy. Często też przygniata sobą tego, kto go zatknął.
Wiedzą o tem misyonarze i nie jeden wziąwszy już z Propagandy kij pielgrzymi i pomodliwszy się na „Ara Coeli,” waha się, trwoży, za siebie pogląda. A wtem mu w oczy błyśnie ów mały kościołek, za bramą św. Sebastyana, na „Via Appia” stojący, który się zowie: „Domine, quo vadis?” I uderza mu w serce płomienny dech dawnych wieków i staje mu w myśli stara, stara legenda, z owych to dni, kiedy święci po ziemi chadzali.
Onego czasu szedł tędy śpieszno Piotr święty, uchodząc z Rzymu przed kaźnią, jaka mu groziła. Nagle pojrzy — aż tu wprost niego idzie Chrystus, obciążony krzyżem. Twarz ciemna, bolesna, grzbiet zgięty, utrudzone stopy. Zatrwoży się Święty i pyta: „Domine, quo vadis?” — „Dokąd idziesz, Panie?” — A Chrystus: „Do Rzymu idę, Apostole mój, aby tam raz jeszcze być ukrzyżowanym za ciebie.”
Więc nagły potok łez rzucił się z oczu świętemu, a idąc pilno wrócił się, aby wycierpieć męczeństwo.
Stara legenda robi swoje. Misyonarz idzie i często nie wraca; ot, ziarnem jest, pod skibę karczowiska na przyszły plon rzuconem. A wtedy, w jasnej, błyszczącej mozajkami sali Watykanu, która poprzedza wielkie „Stanze” Rafaela i w której na miejscu naczelnem skrzy się i bucha całe ognisko barw wielkiego „Zwycięztwa pod Wiedniem,” w sali tej przybywa po dwóch, po trzech latach, jeszcze jedno przepysznie obramione płótno, na którego pierwszym planie widać srogie, postrojone w pióra głowy i ciężkie kamienne topory, godzące w odkrytą pierś. Tuż obok porzucona wina jego: krzyż i księga ewangelji.
...„Co słysząc Piotr, do Rzymu pilno wracał...”
Jeżeli na płótna takie, których przybywa dość często, miejsca w sali watykańskiej brakło, umieszczają je w muzeum Laterańskiem; ale i tam już pełno.
Niezawsze przecież rzecz kończy się takim posępnym nabytkiem galeryj papiezkich. Dzieje misyi bywają też nieraz podobne do owych twardych rycerskich powieści, w których choć pełno szczęku, brzęku i srogich przestrachów, wszystko przecież fortunny obrót bierze.
Wtedy to taki ksiądz Beauvoir zwozi swoje paki zaoceanowych zdobyczy i urządza jedną z najbardziej interesujących wystaw etnograficznych, nie obawiając się nawet tego przesytu, jaki ogarnął ludzi po wielkich uroczystościach Kolumba.
Wtedy też taki monsignor Fagnani, prefekt salezjańskich misyj w Ziemi Ognistej, pakuje na statek swoich świeżo ochrzczonych Fueganów i Onsów z całym bagażem sieci, łuków, wioseł, czółen korowych, rogatych łbów jelenich, kociołków z bronzu, oraz skór byczych na żerdziach rozpartych, i w samym środku Genui odbudowywa pewnego pięknego dnia fuegańską wioskę.
I oto w jakiś niedzielny poranek, pod szafirami włoskiego nieba, rozlega się skowrończe brzęczenie drobnej sygnaturki: tu w fuegańskiej wiosce dzwonią na „Mszę dzikich.”
Natychmiast wszystkiemi arterjami eleganckich dzielnic miasta zaczynają się zjeżdżać powozy, pełne pięknych pań i wytwornych panów. „Msza dzikich” należy do najmodniejszych i najbardziej upodobanych rozrywek sezonu. Zastosowano nawet do niej pewną ściśle określoną tualetę: dla panów popielate garnitury i miękkie kastory, dla dam czarne kaszmiry, czarne koronki i jaknajprzezroczystsze woale. Do tego lekka, ale to zupełnie lekka, także jaknajprzezroczystsza zaduma, z domieszką jeszcze — jeśli podobna — lżejszej samoironji dla panów: (gruba ironja zostawia się wyłącznie na użytek służby siedzącej na kozłach i plującej na lewo i prawo); dla pań zaś — głęboko, ale to jak najgłębiej opuszczone rzęsy, i drobny, nerwowy ruch czarnego wachlarza. Ylang i Yxora zarówno są przyjęte.
Ty wszakże, jeśli nie należysz do eleganckiej publiczności, możesz uprzedzić zjazd wielkiego świata i nie odważając ciekawości swojej na gramy, pełnem spojrzeniem objąć wioskę dzikich.
Jest to wielki czworobok szałasów, pokrytych niewyprawnemi skórami, zasłanych mchem, obwieszonych rybackim i łowieckim statkiem. Przed szałasami kości i szkielety upolowanych zwierząt, tudzież dzieci, do małpiąt podobne, odziane w delikatne, z kokieteryą matczyną obwiązane łykiem dokoła bioder skórki żbicze i ostrowidzowe.
W progu wioski podłużna szopa. Ściany z żerdzi, gęsto przy sobie nabitych i oblepionych gliną, dach z łodyg i z liści na cienkich krokiewkach, z pod których wiszą pióra i okiście trzciny.
Nizki, wązki otwór wpuszcza do wnętrza wielki snop promieni słonecznych, w których wszystkie te źdźbła mżą i drgają złotą siecią i złotemi pyły. Silny zapach suchych ziół i przewiędłej trawy uderza w ciebie przypomnieniem łąk i sianokosów. Wzruszony jesteś, zaniepokojony. Zdaje ci się, żeś idąc po świecie, zaszedł do owej to stajenki, nad którą stała gwiazda betleemska.
W głębi niewielki stół prosty, biało nakryty, na nim małe wyniesienie, krzyż i dwie świece. Czerwona mata, łykiem uwiązana u krokiewek dachu, tworzy baldachim po nad tym ołtarzem, rzucając silny refleks na pochyloną głęboko głowę księdza, który odmawia z cicha: „Confiteor”. Do mszy służy młody fuegin, odziany w dwie wąskie derki, spięte na piersiach i na plecach. Gdy klęka, po nad ciemnemi, bosemi stopami widać ślady ciasnych, długo noszonych obrączek i tatuowania.
W tej chwili, z po za przepierzenia, utworzonego z trzcin, przeplecionych liśćmi, rozlega się głos czysty, dźwięczny: „Ave Maria gratiae plena...”
A tuż za nim szmer licznych dalszych głosów: „Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis...”
To młoda zakonnica odmawia pacierz z kobietami i dziećmi Ynganów. Od pierwszego zaraz szmeru młody fuegin odwraca głowę ku przepierzeniu i z rozszerzonemi nozdrzami słucha, a raczej wciąga w siebie echa tej modlitwy. Jakiś głos czaruje go, urzeka widocznie. Myli się też w służbie, jest roztargniony, a kiedy ksiądz Fagniani na niego spogląda, chwyta za dzwonek i wstrząsając nim jedną ręką, drugą bije się zapamiętale w piersi.
Chwila jeszcze i elegancki świat opuszcza z szelestem szopę, unosząc strojne suknie z nad zroszonej trawy.
Natychmiast z pod czarnych koronek i kaszmirów błyskają barwne jedwabie, hafty i falbanki spódniczek, a drobne nóżki biją niecierpliwie o ziemię, czekając na wyjście „dzikich.”
Tak damy, jak i panowie muszą przecież ich przepuścić przez rotowy ogień swojej ciekawości. Nie po to przecież się trudzili, żeby zobaczyć siwego, zgarbionego księdza i dwie bose stopy z pod brunatnej derki. Kobiety — jak mówią — pysznie zbudowane. Podobno zrazu nie robiono takich ceremonij i klękały one przed samym ołtarzem, teraz je wpędzono do tej głupiej zagrody... Wcale niepotrzebna pruderja. A więc idą...
Jakoż wyszły te córki kacyków, proste, poważne, w długich płachtach perkalowych, które je pokrywały od szyi do ziemi; twarze ciemne, surowe; włosy okręcone taśmami, w dwa bicze rzucone po plecach; wzrok obojętny w przestrzeń gdzieś daleką utkwiony, na nogach sandałki z kory.
Panie umilkły, panowie się rozstąpili przed niemi; w tej chwili one tu były damami. Tuż zaraz mała gromadka wyrostków i dzieci. Młoda zakonnica z grubym różańcem u pasa, z przezroczystą, niezmiernie szczupłą twarzą, prowadzi za rękę najmłodsze, któremu matka odumarła w drodze. Ave Maria!...
- ↑ Słowo nieczytelne, w różnych egzemplarzach książki wyraz ten jest mniej lub bardziej nieczytelny, prawdopodobnie jest to słowo konarów, w wydaniu z 1976 użyto w tym miejscu słowa drzew.