Uroda życia/Część I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroda życia |
Tom | I |
Część | I. Cień |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka” |
Data wyd. | 1912/1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Obudził się ze snu, o którego twardości wnosili wagonowi sąsiedzi z chrapania iście artyleryjskiego, gdyż chrapał prawdziwie wszystkiemi bateryami. Ocknąwszy się nareszcie, powiódł zdumionem okiem po lśniącym, zlekka-wklęsłym suficie, przypomniał sobie, gdzie jest, i zachichotał wewnętrznie. Był wyspany i silny, jak koń pociągowy. Pochylił głowę i spojrzał ze swego łoża na górnem, podniesionem siedzisku wagonu: przedział był pełen osób. Słońce świeciło prosto w okno.
— Teraz się umyjemy — myślał podporucznik — a później trzeba będzie zjeść dużo, ale za to coś smacznego...
Usiadł na posłaniu, o ile na to pozwalała bliskość wagonowego sufitu, wdział nowiuteńki mundur z nieposzlakowanie aksamitnym kołnierzem, z dziewiczemi szlifami i gwiazdą akademicką na lewym boku, — wyprostował lakierowane, bajecznie szykowne buty z cholewami, przygładził włosy...
— Pardon-s! — mruknął, spuszczając nogi i zwinnie jak kot schodząc z podniesionego łoża. Wyminął pokoszlawione figury, drzemiące w zaduchu przedziału, i udał się do umywalni, — później do bufetu. Gdy stamtąd wrócił wyświeżony, wymyty, wyszczotkowany, pełen kawy i bułek z masłem, był tak szczęśliwy, że gotówby był ściskać po kolei wszystkich towarzyszów podróży. Za jego idąc przykładem, towarzysze podróży prostowali zdrożone gnaty i gnaciki, myli się, czesali i dysputowali o kawie, oraz o wzmiankowanych bułkach z masłem. Rozmowa toczyła się w języku polskim, więc jej Piotr Rozłucki nie rozumiał. Coś tylko piąte przez dziesiąte, jakiś wyraz chwytał ze zrozumieniem. Zażył siły rycerskiego ramienia do zgięcia sprężyn podtrzymujących górne siedzenie, które mu służyło za łóżko, i pomógł jednej z pań otworzyć okno.
Na dworze był poranek. Rosa lśniła na potrawach niedawno skoszonych łąk. Jak srebrzysty mat leżała blisko na ścierniskach, kędyś iskrzyła się brylantowo na kłosach jeszcze niezżętych. Płaska ziemia słała się w niezmierną dal. Tam i sam las ją umaił, dalekie łęgi przepasały. Tu i owdzie wydmuch bezpłodnego piasku, jak bolak nabrzmiały wśród uroczystej odzieży owsów i żyt, żółkł pod sosnowym lasankiem. Brzozowe zagaja, niewielkie wszędy dąbrowy śniły wśród zbóż.
Rozłucki, znalazłszy wolne miejsce przy oknie, wpatrywał się w ten krajobraz. Nie widział jeszcze ani takich chat, ani podobnych wsi, ani strzelistych kościołów, ani alei topolowych, co w rozmaitych kierunkach szły w kraj. Ludzie żęli, wiązali snopki i podawali je widłami na wozy drabiniaste. Gdy pociąg mknął wśród tej ich roboty, zdawało się patrzącemu, że ci ludzie, rojnie tam zajęci, kłaniają się nisko. Szare były, spalone, ściągłe ich twarze, kościste postacie, biało-szare odzienie. Barwniej nieco zaznaczały się chusteczki i spodnice kobiet, schylających się ku ziemi i z pięknym gestem odkładających na uboczu garście zżętego zboża.
— Jaki to inny naród... — myślał Rozłucki. — Szary jakiś naród... Twarze mężczyzn golone, ludzie szczupli.
Było mu bardzo miło patrzeć tak w tę przestrzeń, zaciągniętą zbożami, w tę niską, szarą, piasczystą ziemię, zalaną słońcem i zasypaną rosą. Oto tam kędyś daleko mgiełka śniada jeszcze się ciągnęła z nad wód.
Stado cyranek pomknęło w dal...
— Polsza... — myślał oficer.
Gniewne, surowe uczucie wzniosło się z tego wyrazu, lecz wnet upadło w zadumanie. Po raz pierwszy był oto na swobodzie. Ukończywszy z najwyższem odznaczeniem Michajłowską szkołę, jechał do wyznaczonej mu bateryi, konsystującej w mieście dalekiem, o co wystarał się dziad i opiekun, generał w dymisyi, mieszkający na wsi. Miesiąc poegzaminacyjny spędził u krewnych, synów drugiego stryja, również generała, — którzy byli już szlachtą osiadłą w gubernii penzeńskiej. Nareszcie zdjęto zeń wszelką opiekę po tylu latach korpusu kadetów i szkoły artyleryjskiej, gdzie był numerem, jednostką w wiekuistym szeregu. Nie czuł na sobie w tej chwili badawczego oka zwierzchników, ani egzaminującego wzroku bogatych krewniaków — i ta okoliczność najbardziej go radowała.
Na przeciwległej ławce, również pod oknem, siedziała młoda osoba. Młoda osoba miała już napewno siedmnaście lat, ale niewiele ponadto. Była bardzo urocza w swem niemal dzieciństwie, a już kobiecości. Zdjęła była skromny słomkowy kapelusz i ciemne jej włosy, w sposób wysoce oryginalny zaczesane na bok, lśniły w porannem słońcu. Twarz miała zaróżowioną, nos prosty, usta bardzo ładne. Oficer nie mógł zobaczyć barwy jej oczu, gdyż czytała książkę i nie odrywała się od niej.
Wsiadła, widać, do pociągu niedawno, gdyż nie znać było w jej postaci zmęczenia po-nocnego. Jej prosta, jednostajna suknia liliowego koloru nie była zmięta, ani zakurzona, a policzki jeszcze kwitły od rannego powiewu w polach.
Rozłucki, który patrzał długo w te pola i dojrzałe ich urodzaje, zdziwił się, jak panienka siedząca naprzeciwko podobna była do łanu zboża. Jej włosy i cera twarzy — to był łan dojrzałej pszenicy.
Czekał, żeby podniosła oczy, i zuchwale wlepiał w nią swoje. Nadaremnie. Czytała angielską książkę i nie zwracała uwagi na jego ruchy, pobrzęki ostrogami i wszelkie celowe szarmanterye. W pewnej chwili podniosła oczy o źrenicach złotych, niemal czarnych, lecz nie zobaczyła tego nowego towarzysza podróży. Czuł, gdyż z niepostrzeżonych jej ruchów to spostrzegł, — że zdaje sobie sprawę z jego tajnych manewrów, wie o wrażeniu, jakie wywarła, lecz nie chce go widzieć, ani wiedzieć o jego obecności. Wprawiło go to w bezsilny gniew. Im bardziej jej się przyglądał, tem więcej spostrzegał w niej wdzięku pierwszej młodości; jakowejś tajnej, milczącej, trzebaby powiedzieć, wewnętrznej kultury. Każdy jej gest i każdy ruch był gestem i ruchem, pełnym osobistego rozumu, ale i odziedziczonego taktu. Rozmyślał nad tem, że między nim i nią, oddaloną mniej, niż o krok, przebiega linia jakiejś nieprzebytej granicy. Tego niezłomnego spokoju, który był powleczony wesołym półuśmiechem grzeczności, nie złamie nic. Kiedy usilnie wpatrywał się w jej twarz wilczemi ślepiami oficera uwolnionego z murów szkoły, podniosła oczy z obojętnością i końcem palca przewróciła stronicę książki.
Ktoś z pasażerów wszedł, mówiąc do współtowarzyszów po polsku, że w pociągu jest wagon restauracyjny. Piękna szatynka złożyła swą książkę na ławce i zapytała, czy daleko się idzie do wagonu restauracyjnego i w którą stronę.
Rozłucki myślał: — Prawdę się czytało o tych polakach... Zimne to, jak kamień. Nienawidzi to nas. Widać z każdego spojrzenia nienawiść...
„Zimna i nienawidząca“ polka powstała z miejsca i włożyła na głowę kapelusz w sposób tak obojętny, jakby sama jedna była w przedziale.
Wyszła, szeleszcząc sukniami i każdym ruchem stwierdzając prawdę formuły porucznika Rozłuckiego. Zatopił oczy w przestwór i poświstywał.
Zepsuła mu humor. Do dyabła! Była prześliczna... Gdy nie wracała, czuł jej nieobecność i z tego powodu złościł się wewnętrznie. Mruczał pod nosem „zdrowe“ oficerskie, a może nawet sołdackie wyzwiska. W pewnej chwili rzucił okiem na książkę z rozłożonemi stronicami, leżącą na siedzeniu, wywróconą tytułem do góry. Przeczytał tytuł: Laon and Cythna or The revolt of Islam by Percy Bysshe Shelley...
Sam umiał nieźle język angielski, który w szkole artyleryjskiej był wymagany i modny, — lubił czytać książki pisane po angielsku. Jakże chętnie zawiązałby rozmowę z młodziutką czytelniczką o przestudyowanych niegdyś pisarzach! Ale nie zechciałaby przecie rozmawiać z nim, z „moskalem“! A mógłby ją zdziwić oświadczeniem, że jest z pochodzenia niejako — polakiem, że miał matkę polkę, choć unitkę, więc prawosławną, a ojca nawet buntownika, rozstrzelanego za polski bunt. To wspomnienie, którego nigdy nie dopuszczał do siebie, myśl, której nigdy nie pozwalał stanąć na progu swej świadomości, myśl o tej zmazie hańby, — wróciła go na tor właściwy. Zebrał się w sobie i opancerzył przeciwko wszelkim wzruszeniom przypomnieniem, że jest oficerem i że ma w tym kraju w sposób bezwzględny strzedz honoru swej armii. Nastawił się tedy w sposób niezdobyty, groźny, niby najeżona od armat reduta, i czekał na nieprzyjaciela. Ale gdy ów nieprzyjaciel różowy, powiewny w swych sukniach, jakby w płatkach irysa, woniejący od nieuchwytnych perfum przesunął się obok jego kolan, znowu stracił należytą marsowość. Od niechcenia niby, spod oka patrzał na tę „kowarną polkę“. Prześliczne, uśmiechem zachwytu owiane były jej usta, gdy czytała nadziemski romans Laona i Cythny, duchów uciemiężonych, walczących aż do ostatniego westchnienia, bohaterów, co się w niebiosach dopiero pobierają. Wiecznie kwitnące myśli i wiecznie wonne uczucia najżywotniejszego z poetów świata upajały jej czoło gładkie i jak letni nieboskłon nieskalane. Rozłucki doświadczał uczucia przyjemności z tego przynajmniej tytułu, że był w tymsamym przedziale, co nieznajoma. Wagon go unosił, myśli snuły się w sposób samowolny. Nieotamowany lot czucia niósł dokądś, w gąszcz wspomnień wymykających się z pamięci, w cieśnię słów stłumionych, polotnych, luźnych, pradawnych dźwięków, będących w duszy tylko dzięki tonowi, który je ocalił. Tam, kędyś w głębi, na samem dnie czucia tają się samotne, zapomniane polskie słowa, nikłe i zatarte, jak ślady stóp bosych na piasku morskiego wybrzeża. Deszcz nawalny je rozmył, wiatr srogi przysuł, fala morska zgładziła.
Miękoszelestne słowa, zaświatowy szept, półzrozumiałe dźwięki:
— Piotruś, syneczku jedyny...
Jakoby ciemny obłok, twarz łzami zalana, blada, — usta spalone od gorączki, — straszne, rozwarte, szerokie, zastygłe, przerażone oczy. Włosy czarne i długie owionęły szlochem duszę. Ręce, żebrzące w zastyganiu, na atłasowej kołdrze. Leżą załamane...
Oficer otrząsnął się z przykrego marzenia.
Coraz więcej było zabudowań, parkanów, szop, bud, wreszcie ohydnych wielopiętrowych kamienic. Wkrótce zwielokrotniały szyny kolejowe. Poczęły wyrastać i grupować się rude i czerwone wagony towarowe bez końca, aż zupełnie zasłoniły widnokrąg. Pociąg leciał, tworząc łoskot nieznośny. Dym błękitnawy kominów fabrycznych i rudy lokomotyw zasłonił niebo. Kiedyniekiedy mignęła w dymie wysoka zczerniała ściana jakichś składów, remiz, hal fabrycznych ze złamanemi dachami.
— Otóż i Praga... — rzekł ktoś z podróżnych.
— To właśnie jest owa Praga... — myślał Rozłucki ze szczególnem w sobie pomięszaniem wrażeń.
Oczy jego wlepiały się w ten widok zagmatwany, bezlicy, zczerniały, chropawy, w te nieme znaki materyalnego życia. Ucho chwytało głuchy łoskot. Pociąg stanął. Piękna a „chytra“ Polka zebrała swe skromne pakunki i, nie czekając na tragarza, pośpiesznie wyszła. Rozłucki ścigał przez chwilę wzrokiem jej postać. Nieznajoma wmięszała się w tłum — i znikła.